Moje życie w ciekawych czasach - Krystyna Gumulak - ebook + audiobook

Moje życie w ciekawych czasach ebook i audiobook

Krystyna Gumulak

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

1 sierpnia 1987 roku — pod natłokiem zachodzących wokół mnie zmian oczekiwanych przez wszystkich, ale jeszcze wczoraj prawie nierealnych — poczułam potrzebę opisania obrazków ze swojego życia — we wstępie do wspomnień pisze autorka, Krystyna Gumulak (rocznik 1928, dziennikarka, żona, matka, babka i prababka). — Dręczyła mnie potrzeba utrwalenia tego, co przez lata okupacji niemieckiej i porządków władzy ludowej zostało wyparte, zakłamane i zastąpione pustymi hasłami propagandy komunistycznej. Zdawało mi się, że obok naukowych rozpraw i historycznych dysertacji (często opartych na wiedzy z trzeciej ręki) przydadzą się też słowa świadka. Po zwycięstwie Solidarności żyłam w złudzeniu względnie unormowanych porządków i odłożyłam zapiski na półkę. Życie znów spłatało jednak figla: naszą Ojczyznę próbuje wywrócić tym razem horda Kaczyńskiego. Na tym nie koniec — dokończenie „dzieła” wyprzedziła nie tylko pandemia, ale przede wszystkim spóźnione uświadomienie, że gospodarka i pazerność prowadzi ludzkość do globalnej zagłady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 22 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karta redakcyjna

Wydawnictwo Czarno na białym Sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48; 02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwocnb.pl

Moje życie w ciekawych czasach©

Opieka redakcyjna:

Aleksnadra Jankowska

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2021

Copyright © by Krystyna Gumulak, Warszawa 2021

ISBN 978-83-64374-73-9

Warszawa 2021

Zdjęcia na okładce i w środku książki:

archiwum autorki

Skład i łamanie:

Dawid Szulik

Konwersja e-booka:

Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.

Od autorki

1 sierpnia 1987 roku — pod natłokiem zachodzących wokół mnie zmian oczekiwanych przez wszystkich, ale jeszcze wczoraj prawie nierealnych — poczułam potrzebę opisania obrazków ze swojego życia. Dręczyła mnie potrzeba utrwalenia tego, co przez lata okupacji niemieckiej i porządków władzy ludowej zostało wyparte, zakłamane i zastąpione pustymi hasłami propagandy komunistycznej. Zdawało mi się, że obok naukowych rozpraw i historycznych dysertacji (często opartych na wiedzy z trzeciej ręki) przydadzą się też słowa świadka.

Po zwycięstwie Solidarności żyłam w złudzeniu względnie unormowanych porządków i odłożyłam zapiski na półkę. Życie znów spłatało jednak figla: naszą Ojczyznę próbuje wywrócić tym razem horda Kaczyńskiego. Na tym nie koniec — dokończenie „dzieła” wyprzedziła nie tylko pandemia, ale przede wszystkim spóźnione uświadomienie sobie, że gospodarka i pazerność prowadzi ludzkość do globalnej zagłady.

Można więc zapytać, po co komu moje zapiski. Jest rok 2020. Nadzieja umiera ostatnia.

Opowiadanie pierwsze

Wspomnienia dziecka

Najwcześniejsze dzieciństwo upłynęło mi w drewnianym domu przykrytym wielkim, łamanym dachem dominującym nad bielonymi wapnem ścianami z niewielkimi oknami. Położony wśród mazowieckich równin, licznych jeszcze wtedy lasów, pachnących łąk i pszenicznych pól stanowił z nimi nierozerwalną całość, dla mnie dowód nieprzemijania. Dom, już wtedy tak stary, że nikt nie mógł określić jego wieku — jak uważała mama, trwał nie mniej niż półtora stulecia, a na poparcie przytaczała jedną z rodzinnych historii.

Maria z Żebrowskich Krajewska — moja babka.

Julian Krajewski — mój dziadek.

Franciszka Krajewska — siostra mojego ojca.

Gdy moi dziadkowie ze strony ojca, Julian i Maria z Żebrowskich, powrócili po I wojnie światowej do rodzinnego majątku, zastali wśród zgliszcz obejścia nietknięty przez wojenną zawieruchę tylko dom. Przyjęli to jak ironię losu, bo relikt minionych stuleci trwał wśród zdruzgotanych resztek gospodarstwa. Trudno zatem nie pojmować wzburzenia Franciszki, siostry mojego ojca, wtedy zapewne ambitnej nastolatki, która zareagowała na ów widok słowami przytaczanymi w rodzinie do mojego pokolenia: — Dlaczego ocalała ta rudera?!

Przeczuwała trafnie, że nikt z całego rodu liczącego wówczas: trzy latorośle płci męskiej — Wacława, Marcelego i Albina — oraz krzepkiego jeszcze, choć niezwykle potulnego mojego dziadka, nie pomyśli o wybudowaniu nowego domu, bo najważniejsza była odbudowa reszty zabudowań i gospodarki. To ich wysiłkiem powstała stodoła na dwa klepiska i trzy zasieki, które co roku wypełniały się snopami zboża, zapasami koniczyny lub roślin strączkowych dla koni i krów. Zwierzęta otrzymały nowy, chyba i na owe czasy nowoczesny dom: oborę z kamieni, jakie do dziś są bogactwem mazowieckich pól pozostawionym przez morenę denną po epoce lodowcowej. A jeszcze spichlerz na wymłócone ziarno, a drewutnia, a chlewy i kurniki... Także studnię trzeba było pobudować nową i poidło dla koni.

Nasze pokolenie poznało takie same trudy po 1939 roku, ale wówczas zarówno „stara rudera” jak i zabudowania gospodarcze przetrwały w całości i doczekały aż do 1945 roku, kiedy to stały się materiałem na budowę umocnień frontowych niedobitków armii hitlerowskiej.

Ciotka Franciszka nie przewidziała jednego — że dom przeżyje ją i brata Albina, których w pełni radości życia pokonają szalejące w tamtych czasach suchoty.

Stryj Albin, najmłodszy brat mojego ojca, o pięknej sylwetce młodzieniec, o czym świadczy utrzymane do dziś w rodzinie wspólne zdjęcie braci, był z tej trójki najprzystojniejszy. Niewiele niższy od Marcela, który osiągnął prawie dwa metry wzrostu, ale o głowę przewyższał Wacława. Obydwaj starsi już nieco wyłysiali, Albin natomiast mógł się pochwalić piękną falistą czupryną. Pogodna twarz, wesołe oczy zyskały moją sympatię i żal, że nigdy nie mogłam tego stryja poznać.

Żył krótko i zmarł nieoczekiwanie.

Pewnej majowej niedzieli wpadli po niego koledzy.

— Zbieraj się — dopingowali Albina — całe towarzystwo na nas czeka.

Tak tamte wydarzenia sprzed lat relacjonowała nam mama podpytywana o szczegóły tragedii.

Próbowano Albinowi wyperswadować tę eskapadę, przecież od kilku dni gorączkował i pokasływał. Jego matka, a moja babcia, prosiła, żeby zrezygnował z zabawy. Rodzina przeżywała bowiem niedawną tragedię, bo przed dwoma laty zmarła po krótkiej chorobie jedyna córka, moja ciotka Franciszka.

— Ech, mamo, z powodu byle przeziębienia mam tracić okazję na dobrą zabawę. Czekaliśmy na nią. Jesteśmy poumawiani. Nie martw się. Będzie dobrze.

Nie było dobrze! Tylko dwa tygodnie przeżył Albin tę majówkę.

— Jak to — dopytywaliśmy w dzieciństwie — to nikt nie leczył tej choroby?

Dziś wiemy, że z gruźlicą nadal ludzkość walczy z różnym skutkiem mimo ogromnego postępu medycyny i farmakologii.

Było mi żal stryja, jego młodości. Po tych opowiadaniach przez długi czas snuły mi się w głowie, jak na taśmie filmowej, coraz nowsze obrazy, w których nieznany stryj pokonywał różne koleje losu.

Ciotka Franciszka, której zdjęcia nie znalazłam wtedy w domowych skarbach, nie była mi tak bliska, toteż moje myśli nie wywoływały żadnych projekcji z nią związanych.

Rodzinne perturbacje

Marceli i Albin Krajewscy — bracia Wacława mojego ojca.

W miarę dojrzewania synów dziadek Julian wycofywał się z kierowania gospodarką, a na następcę kreował najstarszego syna Wacława. Młodszy Marcel, który w czasie wojny z bolszewikami dostał się do niewoli, powrócił do domu w złym stanie zdrowia i potrzebował czasu na rekonwalescencję. Na młodziutką bratową, Jadzię, czyli moją mamę, spadła więc odpowiedzialna rola postawienia na nogi szwagra znękanego wojną z bolszewikami i na szczęście nietragiczną w skutkach niewolą w nieludzkich warunkach. Do szczegółów tych wydarzeń nigdy nie dotarłam, ale pamiętam stryja Marcela — wysokiego prawie pod sam sufit podtrzymywany grubymi belkami — gdy podkręcając odruchowo wąsa, opowiadał pewnie nie po raz pierwszy o swoich przygodach.

Nie zdołałam zachować w pamięci, w jaki sposób on i jego współtowarzysz wydostali się z obozu na terenie Rosji i jakim cudem udało im się zdobyć dwa rowery — wiele wskazywało na to, że były to trofea wojenne. Z opowieści stryja dowiedziałam się, że gdy jechali na tych niepospolitych wówczas pojazdach, wywoływali we wsiach ukraińskich straszliwą panikę. Ludzie uciekali w popłochu i krzyczeli, że antychryst z piekła rodem ich napadł, że koniec świata. Strach był po obu stronach, bo panika może w każdej chwili zamienić się w chęć odwetu. Stryj i kompan mieli jednak szczęście. Plotka o nadjeżdżającym antychryście oczyszczała przed nimi drogi — dzięki temu bezpieczniej dotarli do celu. I jak to zwykle bywa, relacjonowanie takich, przecież groźnych, chwil kończyło się salwami śmiechu. Nawet stryj Marcel, który chętniej słuchał towarzyskich pogaduszek brata Wacława, niż się popisywał własnymi opowieściami, wspominał tamte chwile z rozbawieniem.

Mama była świeżo upieczoną mężatką, gdy do jej nowego domu, do którego rok wcześniej przywiózł ją mąż, powrócił stryj Marcel. Mówiąc jej słowami: wtedy zaczął się dla niej krzyż pański.

Próbuję postawić siebie w roli, w jakiej znalazła się właśnie mama: Dwudziestoletnia dziewczyna, starająca się odnaleźć w nowych obowiązkach, nowym otoczeniu i wśród ludzi, których znała dotąd na odległość. Wtedy pojawia się w drzwiach wrak człowieka — wielki, wychudzony, brudny i zarośnięty, w szczątkach wojskowego munduru mężczyzna. Mama wie, że szwagier zaginął w bolszewickiej zawierusze, domyśla się więc, kim jest zjawa w drzwiach. Z mężem, który pośpieszył z sąsiedniego pokoju, słysząc znajomy głos, wita gościa — na uściski przyjdzie czas nieco później. Teraz najważniejszy był odpoczynek i posiłek oraz zastąpienie łachmanów wyciągniętymi z szafy, nieużywanymi od dawna ubraniami. Woda do kąpieli grzeje się już w dwu dużych garach na kuchni, bo w starym domu nie ma łazienki.

Po tych zabiegach stryj Marcel odzyskuje tożsamość. Czy akceptuje szwagierkę? Może bardziej koncentruje się na odzyskaniu sił i mocno nadszarpniętego zdrowia. Kaszel rozrywa mu płuca. Nogi w bąblach i zainfekowanych ranach oraz wszystko to, co wynika z niedożywienia. Kuracja miała trwać kilka tygodni.

Problemy same się proszą: zmiana opatrunków, oddzielne wyżywienie — chory nie może jeść tego, co żniwiarze, a przecież żniwa, wszyscy więc pracują w polu, mama zostaje sama z tyloma obowiązkami. Może nawet nie nadąża za natłokiem pracy, może słaby człowiek czuje się zaniedbywany przez tę guzdrałę, żonę brata.

— Był nieznośny — nawet po latach mama mówiła o tym wzburzona. — Uważał, że cały dom powinien być na jego usługi. Zadysponował specjalną dla siebie dietę i miał, zwłaszcza wobec mnie, ciągłe zarzuty. Wszyscy staraliśmy się postawić go na nogi i rzeczywiście widać było istotną poprawę — opowiadała nam mama. — Nabrał ciała, apetyt miał dobry od początku, stado kurcząt zmalało mi wtedy o połowę, bo jedynie tolerował drób. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że może go prześladować pamięć o losie Franciszki i Albina, przerażał go uporczywy kaszel. Wasz dziadek jeździł co tydzień do Pułtuska do lekarza i po lekarstwa; piętnaście kilometrów do pokonania w jedną stronę, a samochody nie skracały wtedy ludziom dystansu. Tego, jakie to było życie, nie można opisać prostymi słowami — kończyła wspomnienia.

No, ale udało się wyprowadzić stryja z wojennej psychozy, bo żył długo i szczęśliwie.

Jadwiga z domu Tyszka i Wacław Krajewscy — ślubne zdjęcie moich rodziców.

— Wiele mnie to kosztowało — opowiadała innym razem mama. — Miałam przecież na głowie całe gospodarstwo i dom, a byłam młoda i tym wszystkim przytłoczona. To zresztą się zakończyło obopólną animozją, bo Marcel podziękował za moje starania w szczególny sposób. Kiedyś, będąc już w dobrej kondycji, wygłosił opinię: No, jak ja się ożenię, to będzie wszystko na plus pięć!

Los był jednak dla niego złośliwy. Marylka, jego wybranka, miała inne wyobrażenie o życiu. Rodzina Gnatowskich, z której pochodziła, wysłała Marylkę do Warszawy, gdzie spędziła u wujostwa beztrosko kilka lat młodości, a gdy wróciła na wieś, nie posiadała umiejętności niezbędnych w codziennym życiu, zwłaszcza rodzinnym. Biedny stryj Marcel musiał myśleć nie tylko o własnych wygodach, ale także o tym, żeby przygotować śniadanie, a nawet o przyszyciu synkowi guzika do majteczek, na czym my — czyli moje siostry i ja — sprytne dziewczyniska przyłapałyśmy go podczas jednej z rodzinnych wizyt.

W tych wspomnieniach należy się mojej mamie kilka słów, które niepełny portret choć trochę uzupełnią. Mimo sceptycyzmu stryja Marcela mama zawsze cieszyła się w okolicy i wśród przyjaciół dużym uznaniem i opinią dobrej gospodyni. Pod wieloma względami stanowiła wzór nowoczesnej. Świadczył o tym chociażby wyróżniający się różnorodnością upraw ogródek przydomowy, uznawany początkowo przez sąsiadki za dziwactwo pani Jadwigi. Dla mnie była mistrzynią krawiectwa, w czym istotną zasługę miał dziadek Piotr Tyszka, który na dwunaste urodziny najstarszej córce Jadzi kupił ówczesny cud techniki — maszynę do szycia singera. Teraz spod rąk mojej mamy wychodziły przepiękne sukieneczki, falbaneczki, którymi stroiła trzy córki. Podziw mój wynikał także z tego, że sama nie mogłam nigdy wyrobić w sobie zainteresowania robótkami ręcznymi. Mama potrafiła z tego, co robiła, uczynić sztukę. Urozmaicała sobie godziny pracy cichymi przyśpiewkami, które były przeważnie smętne, nawet tragiczne. Pobrzmiewały w nich bowiem echa polskich krwawych powstań. Pewnie dlatego pozostały mi w pamięci. Może warto chociaż małe strzępki tych pieśni przytoczyć:

Sponad lasów, sponad góry

Na dolinę sioła

Kruk się spuścił czarnopióry

Na żer dziatwę woła

Hej ty kruku czarnopióry

Z której strony burza cię przygnała

Skąd ten pierścień złotolity

Czyja ta dłoń biała.

Za górami za lasami

Jest tam bój nie lada

Krwią czerwoną rzeki płyną

Trup młodzieńców pada...

Niestety, dalszego ciągu o tym, jak dzieweczka poznaje pierścień, który dała ukochanemu, gdy szedł na śmiertelny bój, nie udaje mi się dziś odtworzyć. Mam natomiast odnotowany fragment innej piosenki mamy. O więźniu marzycielu (znów w tonacji minorowej, zupełnie jak historia naszej ojczyzny):

Dwunasta wybiła na miejskim zegarze

Więźniowie snem twardym śpią.

Nie wszyscy więźniowie, bo jeden z nich marzy,

On widzi wolność za mgłą...

Z tych wspomnień dziecka może powstać zbyt jednostronny obraz mamy, bo, jak rzekłam wcześniej, obowiązki gospodyni na średniej wielkości majątku miały szeroki zakres, a mama we wszystkim, czym się zajmowała, dążyła do perfekcji, co wyrażało się w uznaniu, jakim cieszyła się w okolicy. Niezwykle cenną cechą prowadzonego przez mamę gospodarstwa, było — zwłaszcza dla człowieka dziś bezmyślnie zaśmiecającego planetę — stosowanie (przecież bez jakiegokolwiek odgórnego przymusu) swoistego recyklingu. Niczego nie wyrzucano bezmyślnie, wszystko było przetwarzane, wszystko czemuś służyło. Także potłuczone szkło zabierał zaprzyjaźniony z ojcem Żyd Matus i odwoził w znane jemu miejsca.

Obraz mamy jako utalentowanej i wszechstronnej osoby kojarzy mi się z rolą, jaką w naszym domu odgrywał len. Dziś na Mazowszu trudno już spotkać pola zasiane tą rośliną. Przed wojną rodzice dostarczali len do fabryki w Żyrardowie, skąd — zgodnie z umową — część należności pobierali, w miarę potrzeby, w belach materiału zarówno lnianego jak i bawełnianego. Stąd zapewne taka piękna, biała pościel i drapiące lniane prześcieradła w naszych łóżkach. Ale worki, derki i inne domowe rzeczy wyrabiano we własnym zakresie. Na te wyroby część lnu pozostawała więc w domu.

Późną jesienią zaczynał się karnawał kołowrotków. Furczały nieraz dwa, czasami trzy kółka — jak je u nas nazywano. Grubą przędzę mogła produkować początkująca prządka, ale najcieńszą, idealnie gładką, przędła tylko nasza gospodyni Godlesia. Mama miała też zdolne do tej roboty paluszki. Uprzędzone na szpule nici trzeba było formować w odpowiednie obliczane dokładnie długości pasma, do czego służyło ręczne motadło.

Teofila Bieńkowska, matka Marii Tyszkowej, mojej babki.

Co robiły wtedy dzieci? Szykowały wszystko, co już wypadło z obiegu użyteczności, do... recyklingu! Było to zajęcie na długie jesienne i zimowe wieczory, po wypełnieniu domowej spiżarni wszelakimi zapasami na zimę. Wypełnialiśmy tą pracą wolne od innych zajęć godziny. Stare ubrania, powłoki, każdą rzecz materiału cienkiego, grubego, białe, czarne, kolorowe cięliśmy w paski, sczepialiśmy je, tworząc z nich różnobarwne kłębki, z których powstawały derki na konie i do wykładania siedzisk np. w saniach, chodniki i kolorowe dywaniki. Wytwarzane to było na krosnach, które stały jako obowiązkowa część umeblowania letniej kuchni. Stała tam również centryfuga, na której odciągano od mleka śmietanę. Kiedy powstała i u nas spółdzielnia mleczarska, skończyło się codzienne składanie tej maszynerii i codzienne jej mycie. Ta maszyna odzyskała drugą młodość w czasie okupacji, gdy trzeba było we własnym zakresie zaopatrywać się w masło. Wiązało się to, jak wszystko, z ogromnym niebezpieczeństwem.

W czasie okupacji, po 1939 roku, korzyść z uprawy niewielkiego poletka lnu była nie do pogardzenia. Czarny baran, który bódł każdego wedle własnego wyboru, dostarczył nam pięknej wełny, a z niej mama utkała dla całej rodziny na zapomnianych od dawna krosnach piękny materiał w jodełkę na kurtki, płaszcze i spódnice. Dlatego len utkwił mi w pamięci. Zbierałam z innymi dojrzałe łodyżki w niewielkie snopki, potem kijankami ostukiwałam okrągłe główki nasienne, żeby usunąć siemię, i tak przygotowana, związana w duże bele słoma lnu wędrowała do pobliskiej strugi. Moczenie trwało kilka tygodni, po czym rozkładane schły na słońcu. Po kąpieli w wodzie i słońcu słoma stawała się miękka i nadawała się do obróbki. I wtedy rozpoczynała się moja i nie tylko moja przygoda ze lnem.

Wraz z nadejściem złotej polskie jesieni ustawialiśmy za oborą po nawietrznej stronie stary jak świat słowiański sprzęt do obróbki lnu: międlice i cierlice. Rozpoczynała się — przy odpowiedniej pogodzie — praca niby prosta, acz żmudna i męcząca; każdy mały mieszczący się w dłoni snopeczek trzeba było najpierw połamać na międlicy, żeby odpadły z włókna paździerze. Uzyskane w ten sposób włókno było poddawane kolejnej obróbce na cierlicy — na niej zdzierało się z pasma zgrubną warstwę, czyli pakuły, a uzyskiwało gładkie, lśniące jedwabiście włókno, z którego przędło się na kołowrotku nić. Z pakuł powstawały też grubsze nici na inne potrzeby. Była to robota nie tylko ciężka, ale też brudna, bo niósł się z międlic drobny jak mgła pył, a na butach i ubraniu kładła się warstwa kłaków i paździerzy. Niewiele pomagały chustki na głowach i specjalny strój. Na szczęście wody było pod dostatkiem, a mydło wyrabiałyśmy domowym sposobem, bo to na kartki było niczym glina. W ten sposób spędzałyśmy pracowitą wojenną jesień w rytmie niosącego się po całej okolicy stukotu międlic.

Wacław Krajewski — mój ojciec.

W lnianej opowieści gdzieś zaginął mi mój tata, a przecież to ja zastępowałam mu synka, który opuścił ten piękny świat po kilku zaledwie miesiącach życia. Ojciec często przebywał poza domem, ale w domu zawsze, albo raczej zazwyczaj, odczuwaliśmy jego pogodę ducha: emanował ciepłem, chętnie dowcipkował lub żartował. Był urodzonym gawędziarzem, lubił towarzystwo i cieszył się wzajemnością — myślę, że mama nie zawsze oceniała tę jego cechę pozytywnie. Pewnie chciała częściej z nim się dzielić problemami, które w domu rozgrywały się z minuty na minutę, ale wiem, że ojciec miał także wiele trudnych do załatwienia spraw w gospodarstwie i poza nim.

Ja najchętniej pamiętam, jak uczył mnie tańczyć, jak rozbawił moją rówieśnicę z sąsiedztwa, Jadzię, aż ta postanowiła u nas pozostać, jak wyczekiwał ze mną na powrót koni z pola i podsadzał mnie na moją ulubioną kobyłkę, żebym mogła na niej wjechać na podwórko...

Ta kobyłka — niższa i łagodniejsza od innych koni — zginęła tragicznie, gdy późną jesienią 1939 roku wracaliśmy wieczorem z Pułtuska. Dlaczego i ja uczestniczyłam w tej wyprawie do miasta, nie jestem w stanie wyjaśnić po tylu latach. Trudno jednak zapomnieć pierwsze tak ciężkie przeżycie.

Tuż za Pułtuskiem, koło Gromina, natknęliśmy się na karawanę obładowanych czymś furmanek. Jechały stępa, jedna za drugą, niewidoczne, nieoświetlone choćby skromną latarką. Trzeba było podjąć trudną decyzję o ich wyprzedzeniu, ostatecznie dwa, trzy wozy powinno się wyprzedzić bez trudu. Natężenie ruchu nie dorównywało przecież dzisiejszemu. Nagle, w czasie wykonywania podjętego manewru, zza niewielkiego wzniesienia wyrosło jaskrawe światło reflektorów, w ich świetle dwie, trzy furmanki okazały się sznurem długim w nieskończoność. Pędził na nas samochód, a my nie mieliśmy szans na manewr, bo nie było żadnych odstępów między furmankami.

I stało się! Ojciec maksymalnie najechał w stronę furmanek, a kierowca skierował auto w stronę rowu, od którego dzieliła go niewielka pryzma szutru przygotowanego przez drogowców, i na niej się zatrzymał. Niestety, nie ominął mojej kobyłki — była z lewej strony zaprzęgu i auto uderzyło ją chyba wprost w głowę, bo padła martwa bez jednego jęku. Poza nią nikt z nas nie został poszkodowany, ale ja wydobyłam z siebie nieludzki wrzask. Zaniepokoiło to któregoś wysokiej rangi pasażera auta, bo kazał kierowcy upewnić się czy dziecko nie jest ranne.

— Ist Kinder krank?

— Nein, nein — usłyszał i odjechali.

Pozostaliśmy w ciemną noc sami, zadziwieni, że nas nie zwymyślano, z jednym koniem w zaprzęgu i drugim nieżywym, z którym trzeba było coś zrobić. I wtedy ze śpiących już domów pobliskiej wsi pojawiło się kilku mężczyzn, którzy wspólnym wysiłkiem usunęli do rowu kobyłkę i zapraszali, aby odpocząć albo może nawet przenocować. Nie skorzystaliśmy z ich gościnności, wdzięczni za pomoc ruszyliśmy z jednym koniem do domu, powoli wyciszając nerwy i odzyskując spokój.

Chętnie wysłuchiwałam opowieści ojca (niekoniecznie dla mnie przeznaczonych) w czasie częstych w naszym domu spotkań towarzyskich. Jego talent narratorski nadawał nawet drobnym faktom emocjonalny ładunek, co wobec braku telewizji i zalewającego nas obecnie potopu kolorowej makulatury, mogło stanowić dla słuchaczy rodzaj rozrywki, bo niejednokrotnie goście prowokowali ojca do snucia opowieści.

Niezauważona przez nikogo albo wręcz ignorowana, słuchając, wyobrażałam sobie scenerię malowaną słowami ojca, grozę czającą się gdzieś na drodze. Jedna z takich opowieści zaczynała się tak:

— Mój gniadosz jest koniem zrównoważonym, chociaż kipi w nim gorąca krew. Pod siodłem jest niezastąpiony. Mam do niego całkowite zaufanie. Ale ostatnio zrobił mi niespodziankę. Wracałem późną nocą — mówił ojciec — dochodziła północ. Księżyc, jak rybie oko, oświetlał leśną drogę. Miarowy stukot kopyt długim kłusem pędzącego konia, szelest zmrożonych pierwszymi przymrozkami liści wprowadziły mnie w stan półsnu. Wierzchowiec nie potrzebował przewodnika. Puszczone luzem wodze dawały mu całkowitą swobodę. Wkrótce wyjedziemy z lasu, niedaleko dom... Nagle coś się stało!

Jadwiga z domu Tyszka Krajewska — moja matka.

Ojciec zamilkł na chwilę, po czym przyciszonym tonem kontynuował:

— Czuję niepokój, koń stawia uszy i hamując gwałtownie, przysiada spłoszony, wręcz wystraszony. Nie wiem, co się dzieje. Chwała Bogu, w ostatniej chwili instynktownie udało mi się ściągnąć wodze, cudem nie wylądowałem w przydrożnych krzakach. Rozglądam się, co u licha? Nic nie widać, może lis przebiegł drogę?

Poklepałem zwierzę po karku, uspokoiłem łagodnym głosem — wydawał się odprężony. Dałem więc sygnał odjazdu. Nic z tego! Po raz pierwszy odmówił posłuszeństwa. Trzeba zatem powtórzyć najazd. Ten manewr nie wywołał sprzeciwu. Odjechaliśmy w las ze sto metrów i pełnym kłusem, po nawrocie, próbowałem pokonać tę diabelską niewidzialną przeszkodę.

Nie uwierzycie panowie, powtarzałem ten manewr czterokrotnie bez skutku. Nie ma wyjścia, myślę, muszę sprawdzić, jakie licho siedzi w tym piekielnym tarninowym krzaku na granicy z Wójtami.

Koń stoi niespokojny, zaparty czterema nogami, mnie też biegają po głowie zasłyszane bajduły o złym, który jakoby lubił tu przebywać, o duchach i różnych dziwadłach, o czym można się nasłuchać po chatach.

Nie miałem wyjścia. Zsiadłem z konia i wtedy nagle usłyszałem za plecami szelest. W lesie nie odczuwałem ostrych podmuchów wiatru, a tu — ni z gruszki ni z pietruszki — zawył głośno. Odwróciłem się gwałtownie, gotów zmierzyć się z tym, cokolwiek by to było. Rzeczywistość przerosła wszelkie moje wyobrażenia. Końskich wyobrażeń nie potrafimy docenić. Czy to była szmata, stary worek wrzucony w przydrożny krzak, czy papier, nie próbowałem sprawdzać. Wiatr szarpał się z tym czymś w gałęziach i ta walka dostarczyła mojemu rumakowi i mnie niecodziennych przeżyć. Przeprowadziłem konia przez to zaklęte miejsce, trzymając go przy uździe. I szczęśliwie dotarliśmy do domu.

Intonacja głosu, mimika i gesty towarzyszące opowieściom ojca tworzyły atmosferę napięcia i tajemniczości. Mnie tyle wystarczyło, nawet jeśli nie zawsze wszystko pojmowałam.

Szlacheckie miazmaty

Legioniści: (od lewej) Studzienicki, Franciszek Nasierowski i Pieczyński.

Czas poprzedzający wybuch II wojny światowej nie był łatwy zarówno dla Polski jak i mojej rodziny. Nawet w dziecięcej pamięci zachowałam strzępy problemów, o jakich debatowali dorośli: o polityce, komasacji gruntów rozdrobionych często nawet po kilku wsiach i gminach, o podatkach i kredytach. Powojenne i porozbiorowe porządki angażowały niemal wszystkich. Ojciec miał więc sporo niełatwych do rozwiązania zadań.

Życie towarzyskie moich rodziców było jednak z całą pewnością barwniejsze niż nasze, po kolejnym kataklizmie wojennym, chociaż trudno porównywać ówczesne uwarunkowania społeczne z dzisiejszymi. Zrujnowane I wojną gospodarstwa wracały powoli do życia. Politycy układali nowe prawa i obowiązki, które zastąpiły carskie ukazy regulujące życie na terenach zaboru rosyjskiego od przeszło stu dwudziestu lat.

W mojej rodzinie — pamiętam to z jakiegoś powodu — każda okazja rodziła wartkie dyskusje i spory o to, kto rządzi dobrze, a kto mógłby lepiej. Uznałam nawet Piłsudskiego za lepszego, bo tak uważał tata. O podatkach, kryzysie, o panu Grabskim, mówiono wtedy ciągle. Wiedziałam, że dorośli mają dużo kłopotów.

W społeczeństwie, jakie utrwaliło się w naszej okolicy — między Pułtuskiem, Ciechanowem a Makowem Mazowieckim (z grubsza rzecz biorąc) — dominowało także po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku środowisko szlacheckie. Źródła takiego podziału społecznego sięgają odległych dziejów, a istotne było w tym zróżnicowaniu uwłaszczenie chłopów. (Zdezorientowanych moim skrótem historycznym odsyłam do licznych źródeł zalegających w bibliotekach.) W środowisku, które staram się uchronić od zapomnienia, było to widoczne nie tylko w kościele, gdzie każdy wiedział, po której stronie jest jego miejsce, ale przede wszystkim w układach towarzyskich. Nawet ja wiedziałam — nikt mi tego nie musiał mówić — że z tymi z Wójtów np. nie wchodziły w grę kontakty towarzyskie, chociaż sąsiedzkie interesy kwitły bez przeszkód. Z biegiem lat ta druga strona, nie szlachecka, dochodziła niejednokrotnie do większych sukcesów gospodarczych, ale mimo to różnił nas sposób bycia (tzw. kindersztuba), stosunek do edukacji (np. potrzeba kształcenia dzieci) i pewnie też koneksje lub ich brak, a także ogólny poziom wiedzy.

W tej scenerii Wacław, mój ojciec, syn wcale nie najzasobniejszej w okolicy rodziny szlacheckiej, mógł bywać i brylować w tym zamkniętym światku. W najbliższym sąsiedztwie byli to czterej bracia Nasierowscy, którzy — poza najstarszym, Izydorem, przyszłym aptekarzem warszawskim, przebywającym w tym czasie zapewne w szkołach — wykazali dziś podziwiany pęd do zdobywania świata i bez wiedzy ojca kazali załadować pełną furmankę worków pszenicy, bo umyślili (nie bez pomocy naszego Wacusia), że za uzyskane pieniądze popłyną na podbój Ameryki. Ten młodzieńczy plan, z którego Wacuś wycofał się w porę, zakończył się fiaskiem na rynku w Pułtusku, bo niedoszli podróżnicy niedokładnie obliczyli koszty, nie wiedzieli też kto i jak doprowadzi ich do celu.

Młodych gorących głów było wokół mojego ojca wielu. Pamiętam jego rówieśników, Milewskiego z Krup, Niesłuchowskiego z Jembrzyk, Długołęckiego z Biel czy Kraszewskiego z Mierzeńca, kuzyna Chrzanowskiego z Osieka i wielu innych. Stanowili zżytą paczkę, która nadawała ton spotkaniom. W ich stylu bycia było, jak sądzę, coś w rodzaju konkursu o najlepszą ocenę w oczach okolicznych panien i ewentualnych teściowych. Nie brakowało w tym towarzystwie oznak snobizmu, o czym świadczyły chociażby wyprawy do Warszawy po oficerki do konnej jazdy stalowane u Hiszpańskiego — słynnej firmie stołecznej. Obiły się też o moje wścibskie uszy opowieści, którymi niekoniecznie należy się chwalić. Ale młodzież musi przecież się wyszumieć.

Pomiędzy zaprzyjaźnionymi rodzinami i kuzynostwem kwitło życie towarzyskie, w czym uczestniczyłam osobiście. To były rodzinne eskapady. Jechaliśmy na przykład całą rodziną kilkanaście kilometrów na Kęsy, skąd wywodziła się moja babcia Żebrowska (zmarła przed moim urodzeniem). Kęsy to wieś z zasiedziałymi od pokoleń szlachciurami — Kęsickich, Ołdakowskich, Żebrowskich i innych — zżytych i często związanych więzami krwi. Podczas tych gościńców dzieci hasały po ogrodach i łąkach, poznawały się nawzajem, a ... moja prawnuczka nie zna rówieśników z rodziny dziadka... Ciotki częstowały gości cudami kuchni, pragnąc zaimponować czymś szczególnie wyjątkowym. Tatusiowie i wujkowie poprawiali na swój sposób świat, narzekali na plony lub ceny; spory zapijali nie tylko kompotem.

Jeździliśmy też na Borza Przechy, skąd pochodziła moja mama, już nie było tam jej rodziny Tyszków, bo „dzieci poszły w świat”, a moi dziadkowie w ślad za synem — do Warszawy. Ale mieszkała tam serdeczna koleżanka mamy, „ciocia” Janeczka, żona jednego z niedoszłych turystów Nasierowskich, Stanisława.

Częste też były spotkania starych znajomych przed kościołem w Gzach, lub w Przewodowie, gdzie — po obowiązkowym coniedzielnym lub świątecznym nabożeństwie — następowały powitania, uściski, a także krótka wymiana wieści różnego gatunku i znaczenia: że ktoś umarł, ktoś choruje, ktoś się żeni. Kończyło się to często niezaplanowaną gościną u kogoś, kto zapraszał skutecznie na wspólny niedzielny obiad, lub umówieniem następnego spotkania.

Majówki na wolnym powietrzu były zazwyczaj organizowane spontanicznie. Miał wtedy wzięcie młody harmonista z Porzowa, którego prawie nie było widać zza wielkiej harmonii, ale za niewielkie wynagrodzenie całkiem nieźle wygrywał skoczne melodie. Młodzież biegła tam w wolne letnie wieczory i bawiła się do upadłego. Prawdę mówiąc uczestniczyły w tych potańcówkach nierzadko również całkiem poważne babcie, wiekowe „gwiazdy” ludowych biesiad, tancerze, którzy objawiali zamiłowanie do tańca i talent z wielkim zaangażowaniem.

Majówki — nazwa potańcówek, ale w maju obowiązywały także codzienne nabożeństwa majowe, które odbywały się pod św. figurą, obowiązkowo stawianą przy wyjeździe poza granice wsi. Tutaj odprowadzano w pobożnym orszaku każdego zmarłego, żegnano go i w żałobnej asyście przestawiano na oczekujący zaprzęg konny, który odwoził nieboszczyka do parafialnego kościoła, gdzie oczekiwał na pochówek.

Ale na majowe szło się przez cały maj codziennie o zachodzie słońca, żeby radośnie wielbić Maryję. Przewodziły u nas dwie starsze kobiety z czworaków, nie tylko znające mnóstwo pieśni maryjnych, ale także dysponujące donośnymi głosami. Poza kilkoma żarliwszymi osobami starszymi sporą gromadkę stanowiły dziewczęta i oczywiście co gorliwsi kawalerowie, bo — co by nie mówić — śpiew śpiewem, ale potem następowało powolne, nie — pozbawione zabawy i zalotów odprowadzanie się do domów.

W okolicznych dworach i dworkach, a także w naszej starej ruinie, w której salon mógł pomieścić bez trudu 20 osób i umożliwiał wodzenie sporego korowodu poloneza czy mazura, nie mówiąc o tańcach towarzyskich — obowiązkowych tang, foxtrotów, slowfoksów i walców — najczęściej w karnawale odbywały się bale proszone. Tu obowiązywała już etykieta sięgająca z pewnością innych czasów, i wodzirej — zazwyczaj zawodowy, ale bywało, że wywoływano (z braku laku) z towarzystwa kogoś do tej funkcji. Wiem, że nasz Wacuś też lubił takie popisy. Doceniano te jego niewątpliwe umiejętności.

Tata umiał oddziaływać na ludzi zarówno żartem jak i merytoryczną argumentacją.

Wydaje się, że ogólną cechą ówczesnych spotkań towarzyskich była ich wielopokoleniowość; bawili się razem młodzi i starzy, dzielił ich może zapał i temperament, chociaż mogę przytoczyć sporo przykładów nie tylko w rodzinie, że ochota do zabawy nie musi zanikać w miarę upływu lat. Kiedyś babcia Tyszkowa porwała mnie do tańca, gdy pod drzwiami naszego mieszkania w Pułtusku usłyszała skoczną poleczkę wygrywaną przez wędrownego skrzypka. Co prawda, byłyśmy same w mieszkaniu i drzwi, na wszelki wypadek, zostały zamknięte przed nieproszonym gościem.

Z teorii o wielopokoleniowej zabawie należy z pewnością wyłączyć wypady ojca na typowo męskie spotkania na partyjkę vista do braci Nasierowskich, gdzie — zdaniem mamy — czas stawał wbrew prawdy znanej od czasów rzymskich: panta rhei.

Koń w herbie

Wacław Krajewski — mój ojciec.

Wacław w kawalerskim stanie dotrwał do 32 roku życia. Wiele wolnych chwil życia spędzał w siodle, na polowaniach i biesiadach. Brylował na zabawach. Kochał konie, czułam to w jego barwnych opowieściach, jakie snuł po latach z kolegami.

Konie — wielka miłość Polaków — zajmowały w mojej rodzinie zasłużone miejsce. Pracowały ciężko w polu, dźwigając z człowiekiem ciężar życia. Ale nie tylko. Dodawały blasku codziennemu życiu, podnosiły jego splendor. Ojciec miał do koni szczególny, osobisty stosunek. Jego styl życia bez konia nie był możliwy.

Babcia po kądzieli, Tyszkowa, mawiała często: — Konie to Wacuś miał zawsze najlepsze w okolicy.

Czy mogło to mieć wpływ na przyjęcie oświadczyn o rękę córki Jadzi starszego od niej o 12 lat kawalera Wacława?

Nie mniejszą niż konie pasją ojca było polowanie. Zawsze w sezonie po godzinnych wędrówkach z dubeltówką na plecach wracał z upolowanym zającem, kaczką czy kuropatwą. Uczestniczył też w okresowo odbywających się polowaniach towarzyskich, a zawsze był z nim pies nieodstępujący swego pana na krok. Ten, którego pamiętam, nazywał się As, sympatyczny, potulny rudobrązowy bezrasowiec, w którym mimo to kipiała myśliwska krew. Kiedy wuj Julian wysiadał z autobusu i dwoma strzałami oznajmiał swój przyjazd na urlop, As budził się z najgłębszej drzemki i biegł wujowi na spotkanie do odległej o kilometr szosy. Ale skromnego Asa poprzedzał w naszym domu nigdy niezapomniany Drzes. Legenda o tym domowniku wpisała się trwale w historię rodziny i mimo upływu lat nie ulegała zatarciu. Każde zapalanie lamp (naftowych oczywiście) wywoływało wspomnienia o tym, jak to Drzes jednym szczeknięciem gasił najżywszy płomień migocący za szkłem.

Drzes trafił do naszego domu też nie byle jakim sposobem: nie wiadomo, czy ojciec wybrał się w owym czasie po zakup niezbędnego w stajni źrebca, czy była to tylko zwana współcześnie ściema, bo po dwu dniach nieobecności wrócił nie ze źrebakiem, jaki był mu polecony, ale z psem, wprawdzie niewiele mniejszym, lecz zupełnie niepodobnym do konia. Mama, nie wiem czy zaniemówiła z wrażenia, czy wręcz odwrotnie; z całą pewnością nie bardzo chciała wchodzić w konflikt z nowym gościem, bo ten nie tolerował podniesionego głosu, gasił na życzenie, jako się rzekło, lampy, okazał się też genialnym wykonawcą wszelkich poleceń, oczywiście, ojca.

Wędrując krok w krok za swoim panem, potrafił przynieść na życzenie zapomnianą czapkę lub inną rzecz. Porozumiewał się z rozmówcą, patrząc mu uważnie w oczy, a jeśli to nie wystarczyło, dotykał kogoś z domowników nosem albo szarpał lekko zębem i prowadził tam, gdzie potrzebna mu rzecz wisiała. W razie potrzeby interweniował też szczeknięciem, jeśli ktoś nie pojmował jego intencji.

Nie trudno sobie wyobrazić, jak niebywale wzrosła w okolicy pozycja towarzyska ojca, gdy fama o wyjątkowym psie pana Wacława zatoczyła szersze kręgi.

Trudno pominąć i to, że psisko wywoływało respekt nie tylko wyjątkową inteligencją i wysoką edukacją. Wielu, po prostu, bało się jego. Wyobraźmy sobie nagłe spotkanie z takim „potworem” na wąskiej wiejskiej dróżce. Drzes niechętnie ustępował miejsca, jeżeli nie było jasnego rozkazu. A jeśli rozmówca podnosił głos, bez rozkazu ruszał do obrony, stawał na tylne łapy przed agresorem, a wtedy wielu osobom dorównywał wzrostem. Ząbki też robiły wrażenie. Był jednak niezwykle zdyscyplinowany, rozumiał nie tylko hasło, ale także spojrzenie, wyraz twarzy czy choćby pomruk niezadowolenia, toteż nigdy nie zapisał się w swojej historii jakimkolwiek skandalem.

Topniejące ślady

Odwieczny, jako się rzekło, dom, do którego Wacław wprowadził młodą małżonkę, nie był z modrzewia, choć tak być powinno. Jego dębowe belkowania kpiły sobie jednak z upływu czasu, bo kiedy w 1945 roku południowy szczyt tego zabytku został posiekany jak sito w wyniku działań frontu, który ruszył w styczniu z nadwiślańskich leży, nigdzie nie posypało się ze starego drewna próchno: rany straszyły ciemnymi otworami, ale kropli krwi dąb z siebie nie usączył. Co prawda podwaliny grzęzły coraz bardziej w ziemię, zwłaszcza od strony północno-wschodniej, toteż okno wychodzące z letniej kuchni na ogród było tak nisko, że mogłam przez nie wyglądać bez pomocy stołka. Strona południowa natomiast, otoczona ogródkiem kwietnym odgrodzonym od reszty zabudowań żywopłotem bzu i śnieguliczki, stała wysoko wsparta na wielkich głazach. Ganku, przez który wchodziło się niegdyś do przedpokoju i pokoi, nie pamiętam. Ojciec nie lubił dodatkowych kłopotów, więc rozebrał sfatygowanego staruszka, a miejsce, na którym stał ganek, wyłożył płaskimi kamieniami, w jakie morena denna zaopatrzyła obficie całą okolicę. W ten prosty sposób uzyskano schludne i estetyczne „wejście na pokoje”.

Do pomieszczeń kuchennych wejście było oddzielne.

Z dawnej rodzinnej świetności do moich czasów dotrwał już chyba tylko ten dom. Z pokolenia na pokolenie majątek dzielony pomiędzy dzieci, często z pominięciem wymaganych dziś zapisów formalnych, stopniowo malał. Nie będzie chyba błędem dodanie do tego obrazu jednej uwagi: otóż moi przodkowie, a kto wie czy nie przeszło to także na nasze pokolenie, nie troszczyli się nadmiernie o dobra doczesne. Kiedy się rozstrzygały, na przykład, istotne kwestie dotyczące przeliczania wartości hektarów w czasie komasacji gruntów, zarówno Wacław jak i Marcel nie uczestniczyli w pracach komisji, chociaż obecność właścicieli miała istotny wpływ na ostateczne ustalenia. Po latach słyszałam w rodzinie wzajemne wypominanie tego zaniedbania. Gdy próbowałam znaleźć wyjaśnienie tej karygodnej, moim zdaniem, obojętności, zbywano to wścibstwo: — Marcel czekał na Wacusia, a Wacuś wolał towarzyszyć młodej żonce, niż wysiadywać z komisją zajmującą się komasacją gruntów... I tyle!

Rekordzistą w pojmowaniu zarówno odpowiedzialności jak i honoru okazał się jednak z całą pewnością mój stryjeczny dziadek Rafał, który gospodarował w sąsiedztwie Juliana, mojego dziadka na połowie majątku otrzymanego po rodzinnych podziałach. Ożenił się z panną spokrewnioną z rodziną Krasińskich, ale biedną. Urodzone z tego małżeństwa dwie córki edukowali starannie, co okazało się opatrznościowe w ich nieprzewidywalnych losach. Bo oto pewnego wieczoru uroczy i równie nieobliczalny ojciec obu panien przegrał w karty cały majątek do trzech sąsiadów: Długołęckiego, Obidzieńskiego i Nasierowskiego. Szczęśliwcy, zgodnie z przysługującym prawem, podzielili między siebie grunty, a dziadek miał tylko jedno honorowe wyjście — strzelić sobie w łeb.

Wanda Krajewska — stryjeczna siostra mojego ojca.

Żonę pozostawił bez wyboru: żeby „nie pójść z torbami”, udała się po łaskawą pomoc do możnych kuzynów z Krasnego, a ci skierowali edukowane kuzynki na guwernerską służbę do hrabiów Platerów.

Słuchałam w osłupieniu tych opowiadań przy rodzinnych spotkaniach i próbowałam czasami zrozumieć to bezsensowne dla mnie postępowanie.

— Jak to możliwe? Tak na jedno słowo sąsiedzi, przyjaciele poczuli się właścicielami majątku?

— Tak rozumiano honor. Słowo było warte więcej niż niejeden dokument — dowiedziałam się wówczas od rodzinnej starszyzny. Szkoda, że ten stryjeczny dziadek nie miał równie wysokiego poczucia odpowiedzialności — dopowiadam dziś sobie sama. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu — oto lapidarne objaśnienie ówczesnej mentalności.

U owych ciotek, zatrudnionych już u hr. Platerów w Warszawie, byłam raz jeden jako dziecko. Towarzyszyłam mamie w jednej z wypraw z Irenką, moją najstarszą siostrą, leczoną po nieszczęśliwym wypadku przez kilka lat w stolicy, co, niestety, nie zapobiegło trwałemu kalectwu. Po tej wizycie pozostało mi zadziwienie ciasnotą panującą w pokoju, w którym stryjeczna babka miała dokonać żywota. Nie przeczuwałam wtedy, że moje warszawskie M4 będzie kiedyś tylko o kilka metrów większe od tej hrabiowskiej służbówki.

Z jedną z córek Rafała, ciotką Wandą, która przeżyła siostrę i doczekała „wyzwolenia”, spotkałam się raz jeszcze w 1948 roku. Złożyła nieoczekiwaną wizytę mojej siostrze Hani, która mieszkała już wtedy w kawalerce na Marszałkowskiej. Ciotka próbowała nas nakłonić do podjęcia starań o wyegzekwowanie przegranych przez ojca hektarów od sąsiadów, którzy już wtedy byli pozbawieni przez nowe władze majątków.

Szczupła, prosto trzymająca się — jak przystało na guwernantkę hrabiów Platerów — pani w kapeluszu i ciemnym eleganckim płaszczu, nie bardzo kojarzyła rzeczywistość. Czy mogła pojąć, dlaczego mój ojciec tak skwapliwie „rozkułaczył” się, oddając co prędzej połowę schedy stryjowi Marcelemu, który w 1945 roku po zakończeniu działań wojennych i przeprowadzeniu reformy rolnej, obejmującej również dzierżawiony przez stryja majątek w Winnicy, powrócił do nas i pozostał na strzępach ojcowizny?

Przeprowadzka

Moja szkolna edukacja rozpoczęła się o dwa lata wcześniej od obowiązujących przepisów. Wysłano mnie do szkoły albo dlatego, że zapowiadałam się na genialne dziecko, albo w wyniku perswazji zaprzyjaźnionego z domem pana nauczyciela, który uważał pozostawianie mnie w domu za stratę czasu. Skrócono więc moje dzieciństwo i rozpoczęłam codzienne wędrówki za strugę Przewodówkę, gdzie pan Stawski w jednej izbie uczył dwie pierwsze klasy. Poradziłam z tym sobie nie najgorzej, a kiedy starsze siostry trzeba było wysłać na dalszą edukację do miasta, pojechałam i ja.

Genowefa z Tyszków — p.v. Milewska, s.v. Achałkacy — młodsza siostra mojej mamy.

Brat mamy, Julian, absolwent wydziału prawa UW, objął pierwszą posadę sędziego grodzkiego w Łasku. Rodzice mamy, którzy po wydaniu za mąż dwu córek — żądnej świata Genowefy i starszej Jadwigi — sprzedali majątek, aby (według oceny mojego ojca) przejeść go w cztery lata w Warszawie i wrócili stamtąd istotnie spłukani, ale z tarczą, bo syn Julian — oczko w głowie matki — uzyskał upragniony dyplom ukończonych studiów. W tej sytuacji jedyna droga prowadziła dziadków Tyszków na wieś, do zięcia i córki Jadzi.

W domu wiele sprzętów pozmieniało miejsca, jeden pokój zajęli dziadkowie. Ale nie tylko: dziadkowie przywieźli też ze stolicy niecodzienne tu maniery: na przykład dziadek starannie piłował paznokcie i pomadował wąsy, ich koniuszki uparcie podnosząc, a babcia równie starannie pudrowała twarz i używała poleconego przez specjalną kosmetyczkę kremu lanolinowego, który: — Nie psując cery, czyni ją młodą i elastyczną — objaśniała swoje zabiegi, spostrzegając moje zaciekawione spojrzenie. Najbardziej intrygowało mnie duże okrągłe pudło z kapeluszami, z którymi babcia nie rozstawała się do końca życia, nigdy nie pokazywała się na ulicy bez tego nakrycia głowy.

Wuj Julian Tyszka — brat mojej mamy.

Z tym pudłem do dziś nie potrafię się rozstać, chociaż kapelusze straciły w moich czasach na długo swoją rolę i wciąż czekają, jak ich właściciele, na wyzwolenie.

Mimo szalejącego kryzysu (były to przecież lata 30 XX wieku), trzeba było zorganizować edukację następnego pokolenia. Ustalono, że dziewczynki zamieszkają w mieście z dziadkami, mieszkanie opłaci młody sędzia, już wtedy pracujący w Warszawie, a wszelkie wiktuały przyjadą ze wsi. A więc przeprowadzka. Była przy tym wielka krzątanina, pakowanie, przewożenie. Babcia ciągle przypominała mi, jak powinna zachowywać się grzeczna dziewczynka w mieście. Powstał z tego dla mnie spory kłopot: komu i dlaczego się ukłonić, komu i jak odpowiedzieć albo nie odpowiedzieć na zaczepki. Pewnie uchodziłam w rodzinie za okropnie nierozgarniętą.

W ten sposób rozpoczął się nowy etap życia. Nowe miejsce, nowe obowiązki, nowi ludzie. Na parterze, vis à vis nas mieszkali z babcią Przedpełską bliźniacy Flanczewscy, starsi ode mnie i chodzili do innej szkoły. Też na parterze, za ścianą, mieszkała rodzina żydowska z maleńkim dzieckiem, ich nazwiska nie pamiętam. Lewą stronę pierwszego piętra zajmowali właściciele kamienicy, państwo Truszkowscy, których córka, Jadwiga, urodziwa, świeżo upieczona maturzystka, raczyła nas koncertami fortepianowymi.

Po prawej stronie pierwszego piętra zajmowała dwa pokoje pani Włodarska, wdowa, która często odwiedzała naszą babcię; bardzo się zaprzyjaźniły. W moim życiu ważną rolę odegrał jej wnuk, który w Warszawie studiował medycynę. Byłam chyba jego pierwszą pacjentką, bo tak się szczęśliwie dla mnie złożyło, że w czasie któregoś z jego pobytów u babci, cierpiałam z powodu koszmarnego czyraka uformowanego na samym piszczelu lewej nogi (pewnie był to efekt moich wyczynów sportowych na szkolnym boisku, gdzie największym zagrożeniem były strzały z lewej ręki kolegi Topczewskiego). Pani Włodarska, wezwana zapewne na ratunek przez babcię, uznała, że jej wnuk wyleczy mnie najlepiej. I rzeczywiście: ciepłe okłady z nasion kozieradki, jakie zaordynował, wyciągnęły z mojej nogi całą ropę, zniknął obrzęk i zaczerwienienie, noga wróciła do formy — pozostał tylko na łydce trwały ślad jak po zasypanym kraterze. Zapach kozieradki pamiętam do dziś, no i tę nazwę.

To się działo w drugim roku naszego pobytu na nowym miejscu. Z sielskich wielkich przestrzeni przenieśliśmy się do pokoju, dużego wprawdzie, ale jednego, i do kuchni, w której babcia zarządziła natychmiast zawieszenie perłowo — beżowej kotary. Oddzielała ona od reszty mieszkania kuchenkę z kącikiem umywalkowym. Resztę stanowiło coś, co miało zastąpić stołowy: biały kredens, nakryty ceratą stół, wzdłuż którego pod ścianą stała ława z oparciem malowana olejną farbą o kolorze beżowatej oliwki. Przy drzwiach wejściowych została ustawiona wielka kuta skrzynia ze śladami ciemnowiśniowej farby, pamiętająca warszawską przeprowadzkę. Nad nią dziadek umieścił wieszak dębowy ze złoconymi hakami na ciemnowiśniowym suknie także zachowany z warszawskiego mieszkania. Obydwa te przedmioty zapamiętałam nie tylko ze względu na ich charakter, ale też na wydarzenia, które wbrew dzisiejszej wiedzy, wcale wtedy nie wywoływały większego zaniepokojenia w moich opiekunach.

Otóż pewnej księżycowej nocy wstałam we śnie somnambulicznym z łóżka stojącego tuż pod oknem i wśliznęłam się między dziadka a babcię, których łóżko znajdowało się za szafą w przeciwległym kącie pokoju. Stamtąd wkrótce wyskoczyłam jak z procy, jednym ruchem ściągnęłam z siebie koszulę nocną, wbiegłam do kuchni i wskoczyłam na ową skrzynię, aby dosięgnąć łatwiej podarowany mi kiedyś przez ciotkę Wandę szalik z przemyślnie cieniowanej włóczki. W tym dość oryginalnym „stroju” zamierzałam rozpocząć dalszą wędrówkę, ale dziadek, który obserwował wszystko w milczeniu, zawołał mnie po imieniu i wtedy posłusznie wróciłam do łóżka. Nie wiem tylko — w szaliku czy bez?

Było po tym wydarzeniu kilka sensacyjnych opowieści o tych, co wędrowali po dachach i o tych, co spadali wyrwani z transu przez gapiów. Więcej takich okazji do sensacji nie dostarczyłam i życie w kamienicy pani Truszkowskiej potoczyło się utartym torem.

Wśród wspomnień wynikających zapewne z mojej nadmiernej wrażliwości na bodźce, które u innych dzieci nie wywoływały żadnych reakcji, a tym bardziej nie rozniecały płomyków niepokoju przez całe życie, były wrażenia wyniesione z niektórych, pewnie za wcześnie oglądanych filmów.

Kino było wtedy dla nas, dzieciaków, atrakcją jedyną, wszak nie mieliśmy telewizji, Internetu i tego wszystkiego, czym obecnie dzieci są atakowane zewsząd i z nadmiarem. Nie wszystkie filmy były dozwolone dla najmłodszych, ale „Pana Twardowskiego” pozwolono oglądać bez zastrzeżeń. Atmosfera diabelskiego zagrożenia dla świata wyniesiona z tego filmu, tkwi we mnie do dziś poza jakąkolwiek możliwością wymazania jej z podświadomości. Przeszły w niepamięć kolejne sceny i główne przesłanie tego dzieła, a sekwencja z zakapturzoną postacią diabła i diabelską, szponiastą dłonią ukazującą się nagle spod podłogi, pozostała niezniszczalna.

Minęło sporo czasu od obejrzenia tego filmu, skończył się rok szkolny i pojechałyśmy jak zwykle na wieś do rodziców. Wydawałoby się, że nic mnie już z tamtym przeżyciem nie wiąże. Radość rozpiera serce. Otóż nie do końca. Pewnej nocy — już w latach okupacji niemieckiej — senna mara przywróciła mi tę straszną postać.

Wieczorem przed pójściem spać rysowałam, siedząc w kąciku, surową twarz miejscowego kowala Walesia, który często korzystał z gościnności mamy i tym razem po kolacji, ćmiąc papierosa, gawędził z ojcem. Twarz miał wychudzoną, poczerniałą od dymiącego w jego kuźni paleniska, nos wydatny i oczy głęboko ukryte pod krzaczastymi brwiami, a ręce były jakieś ciężkie i wielkie. Rysunek odłożyłam na półeczkę etażerki i poszłam spać. Mara senna ożywiła mi tę postać. Widziałam, jak okryta diabelskim kapturem, schodzi z mojego obrazka i zmierza w moim kierunku.

Zbudziłam się we właściwym momencie, zerwałam z łóżka i z łomotliwym sercem pobiegłam do ojca.

Ileż to lat minęło od tamtych przeżyć, a obraz trwa do dziś jednakowo żywy. I, chociaż nie ma to dziś żadnego związku z moim światopoglądem, pozostał w mózgu wyraźną matrycą.

Bracia Flanczewscy — sąsiedzi z naprzeciwka

Dziurawy but a honor szlachecki

Codziennie o poranku biegłam po świeże bułeczki, które naprzeciwko naszego mieszkania wypiekał mąż właścicielki kamienicy. Była to słaba konkurencja dla żytniego chleba dowożonego przez mamę, ale do śniadania pasowały jak ulał. Potem codzienna wędrówka do szkoły pani Porczyńskiej — Marczenko, która już wtedy — w warunkach szalejącego kryzysu 30-lecia międzywojennego — nie bez kłopotów kierowała tą szacowną placówką pobierając dwadzieścia złotych za każdą edukowaną latorośl. Tamtego roku przybyły jej od razu trzy głowy. Jedna szczeciniasta jasnoblond, czyli moja, wylądowała w trzeciej klasie, a dwie ciemnowłose, Hanki i Irki z warkoczami, w klasie szóstej. Dla moich rodziców taki wydatek był nie lada heroizmem, czego nie omieszkał nam wyjaśnić dziadek.

Krystyna Domagalska

Klasy nie były zbyt liczne. Przetrwałam w nich cztery lata, nie pod każdym względem potwierdzając mit genialnego dziecka, ale zaprzyjaźniłam się tam z dzieciakami z całego powiatu i okolic, zarówno miejskich notabli, jak i ziemiaństwa.

Spore sukcesy odnotowywałam na boisku szkolnym w walce na śmierć i życie w dwa ognie, grzmocąc chłopaków nie gorzej z prawej jak i z lewej ręki. Mogła to być także gra w palanta, ale mniej wykazywałam w niej serca. Najmniej serca okazywała mi babcia, gdy wracałam po tych walkach zziajana jak pierwszy lepszy kundel, w fartuchu szkolnym szarym od brudu i kurzu.

Kłopoty babci wynikały nie tylko z moich zamiłowań sportowych. Czasami było to zwyczajne nieposłuszeństwo: zamiast wracać po lekcjach do domu, gdzie czekał przygotowany przez babcię obiadek, wybierałam się bez uprzedzenia na krótsze lub dłuższe wycieczki. Najłatwiej kusiła mnie na te wyprawy najbliższa koleżanka z ławy szkolnej, moja imienniczka Krystyna.

Mieszkała po drugiej stronie Narwi, na jej niskim brzegu, Popławach, gdzie, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łąki częściowo porośnięte krzakami. Wykorzystywane przez okolicznych rolników pastwiska w porze wiosennej pochłaniała walcząca o swoje stare prawa rzeka. Jej rozlane wody niosły każdego roku aż pod las masy czystego, złocistego piachu. Tam właśnie pod lasem Krysia z mamą i siostrą mieszkała u babci w zadbanym domku otoczonym ogrodem. Przyjechały tu z Warszawy z powodu — jak wieść niosła — zdrowotnych kłopotów mamy. Ojciec — lekarz — pozostał w stolicy.

Mnie to wszystko nie interesowało, a kiedy Krystyna prosiła...

— Chodź ze mną, odprowadź chociaż do mostu.

...najczęściej, po krótkiej walce z poczuciem obowiązku wobec babci, godziłam się, bo koleżanka codziennie przemierzała tę daleką drogę sama i było jej na pewno bardzo smutno. A może nęciła mnie też wędrówka przez szeroką wolną przestrzeń. Pewnie dlatego wstępna umowa, że odprowadzę ją do mostu, przeciągała się za most i dalej, i dalej. Ulegałam wyraźnie koleżance, bo górowała nade mną wiekiem i wielkomiejskim obyciem wywiezionym ze stolicy i innego niż moje środowiska. Na pewno wtedy tego nie analizowałam, odbierałam otoczenie intuicyjnie — jak to dziecko.

Rezultat był taki, że szłyśmy sobie, słońce świeciło, las coraz bliżej. Niczego nie brakowało do szczęścia. Wracałam oczywiście sama, a babcia najczęściej traciła przeze mnie dobry humor.

Róża Domagalska — siostra Krystyny — z kolegą.

Jedna z takich wypraw miała fatalny w moim odczuciu finał: sandałki, które niebawem miałam zastąpić obstalowanymi u pana Żbikowskiego nowymi pantofelkami, sfatygowane doszczętnie ledwie dyszały. Ale poprzedniego dnia, kiedy zgłosiłam się do pana majstra po odbiór nowych butków, okazało się, że muszę poczekać jeszcze dzień. I właśnie wtedy Krystyna znów skusiła mnie na wędrówkę. Szłyśmy, jak zwykle, dźwigając tornistry i ciesząc się wolnością.

No i się zaczęło. U jednego sandałka oderwał się pasek, co wywołało moją panikę, bo nie chciałam, żeby koleżanka to zauważyła. Ona zapewne miała kilka par butów na zmianę. Dzięki ojcu była doskonale sytuowana. Chodziłyśmy czasami do sklepów, w których Krysia kupowała sobie drogie drobiazgi, co wywoływało mój podziw, że może samodzielnie dysponować wielkimi, jak na moją wyobraźnię, kwotami, podczas gdy ja się cieszę, kilkoma groszami na kino czy na ulubione andruty. Co prawda, w razie potrzeby mogłyśmy zaopatrzyć się na kredyt w różne drobiazgi szkolne w zaprzyjaźnionym sklepie na ul. Świętojańskiej, u sióstr Uszackich, w landrynki lub inne smakołyki w sklepie pani Majchrowicz, który — usytuowany vis à vis starych zabytkowych drzwi fary — stanowił zakończenie lewego skrzydła starego Rynku. Ale nie szastałyśmy pieniędzmi. Jak tu nagle się przyznać, że but odmawia posługi. Najlepiej udawać, że nic się nie dzieje. O nie, złe nie śpi! Jeszcze kilka kroków i pęka następny pasek. Cóż robić, są buty i nie ma butów.

Krystyna lamentuje razem ze mną, proponuje mi swoje pantofle, bo już doszłyśmy do jej domu. Nie zgadzam się na takie propozycje. Nie będę jednak szła boso!

Jakie znalazłam wyjście z tej biedy?

Uprosiłam Krystynę, żeby nic nie mówiła babci o moim nieszczęściu i przyniosła mi jakiś sznurek. Mimo nalegań, nie zgodziłam się wejść do mieszkania, bo przecież nie miałam buta; na ratunek czekałam więc w kącie pod chatą. Jaką mękę przeżyłam wtedy, ile mnie to przeżycie kosztowało, nie jestem w stanie opisać. A przecież miałam jeszcze przed sobą drogę powrotną w sandałku obwiązanym sznurkiem.

Czy sznurek wytrzyma podróż, czy ludzie będą się za mną oglądali?

Nikt mi wtedy nie powiedział: Dziecko, wyrzuć te buty i biegnij boso, to miło i zdrowo!

Pożegnanie Danusi

Fema Merecka

Lekcje zadane do domu odrabiałam szybko, bo szkoda było każdej chwili. Zdarzało się i tak, że przypominałam sobie o nich dopiero rano, gdy siadałam do obowiązkowej kawy enrilo i kanapki. Przerażona chwytałam teczkę i ile sił w nogach pędziłam do szkoły. Zanim rozpocznie się apel poranny i odśpiewanie codziennego „Pod Twą obronę Panie na niebie” muszę mieć napisane całe zadanie domowe z matematyki! Oczywiście to był przedmiot, o którym mogłam zapomnieć. Jak to było odrobione, lepiej nie mówić, ale — co muszę podkreślić — nie pomyślałam, że mogę nie wykonać polecenia nauczyciela, a tym bardziej go okłamać.

Szkolne życie to nie tylko lekcje i klasówki. Musiałam się zderzyć z grupą nowych ludzi i ich zachowaniem. Dziewczynki, jedna w drugą doskonale wychowane, pięknie ubrane (chociaż w jednakowe mundurki), uczesane starannie, z kokardami, warkoczami. Basia, czarnooka, rozsądna chyba od urodzenia, prymuska walcząca o palmę pierwszeństwa z równie uzdolnioną Janką z pierwszej ławki. Zosia, której dwie siostry uczyły się w klasie z moimi siostrami, Fema — najwyższa z dziewcząt i wyróżniająca się zakazaną wiedzą — udostępniała nam czasami pod nieobecność mamy akuszerki fascynujące ilustracje z atlasu anatomicznego. Była też Marysia. Wielkooka dziewczyna z dyndającymi nad uszami warkoczami, córka miejscowego przemysłowca. Ela, córka kapitana Galicy, którego powroty z żołnierzami z ćwiczeń witała zawsze z aplauzem pułtuska ulica. Elę „odnalazłam” po latach w telewizji wśród weteranów powstania warszawskiego. Także Iśka B. Jej młodszy brat Jacek, skazany za udział w szkolnej organizacji wywrotowej, stał się pierwszą młodocianą, śmiertelną ofiarą nowej komunistycznej władzy w Pułtusku. I Danusia... sympatyczna, serdeczna koleżanka... Pełna życia, radosna, któregoś dnia nie pojawiła się w klasie. Pewnie się przeziębiła, a może to grypka. Niestety, po kilku dniach diagnoza rozwiała bagatelizujące przypuszczenia: Danusia choruje na tyfus plamisty! Czyli dur brzuszny. Atmosfera stała się ciężka, nawet najgłupsze dzieciaki wyczuwały wiszącą nad wszystkimi groźbę. Danusia, córka przodownika policji, mieszkała z rodzicami i starszym bratem licealistą na pierwszym piętrze w budynku, w którym parter zajmowała nasza szkoła. Zapewne dlatego zaczęto szeptać, czy nie stanowi to zagrożenia dla uczniów. Te obawy zostały jakoś wyciszone, ale nam nie wolno było odwiedzać koleżanki. Nie mogliśmy się doczekać dobrych wieści, aż pewnego dnia pozwolono mi na tę pamiętną wizytę: stanęłam w drzwiach wielkiego jasno oświetlonego pokoju, w którym na wielkim łóżku leżąca dziewczynka podniosła nieco rękę, dając mi znak, że mnie widzi.

— Powiedziałam Danuśce, że ją odwiedzisz — szepnęła jej mama. — Uśmiechnij się do niej i pomachaj ręką.

Tak też uczyniłam, jaki był ten mój uśmiech, nie wiem. Wyniosłam stamtąd uczucie przygnębienia, które po kilku dniach zostało wyrażone słowami: Danusia umarła... Nie pamiętam, kto zainicjował zbiórkę pieniędzy na wieniec — pewnie któraś mama zmobilizowała dzieciarnię. Kupiliśmy wieniec z białych róż, pan dorożkarz pozwolił całej gromadzie uczepić się na przepełnionym pojeździe i pojechaliśmy na cmentarz. Tam Danuśkę pozostawiliśmy. Ominęła ją wojna i tragiczne przeżycia rodziny. Jej tata był w mieście przodownikiem policji, a starszy brat Jurek należał do maturzystów, których okupant natychmiast po wkroczeniu wyłapywał i wywoził do Oświęcimia. Nie wiem, czy zdołał im umknąć.

Danusię ominęła także uroczystość komunijna, o której muszę wspomnieć, by podkreślić, że po powrocie z kościoła do szkoły zastaliśmy stół zastawiony półmiskami pełnymi pachnących poziomek. Uczta była smakowita — rzec by można — pasująca do podniosłej chwili i odpowiednia dla niewinnych aniołków. Kto by mógł wtedy kierować swoje myśli do rowerów, zegarków, nie mówiąc już o nieznanych dronach; może jednak nie byliśmy wówczas jeszcze tak zawładnięci pychą jak dziś.

Kilka słów należy się także chłopcom. Pamiętam Staszka, sympatycznego kolegę, nad którym każdy miał obowiązek czuwać, żeby nie zapędzał się w żadnych wysiłkowych zabawach, bo chłopiec miał problemy z sercem. Uczył się doskonale. Jurek Suchenek — mniejszy od kolegów, ale w dwa ognie na boisku trudno było go zbić. Inni też dawali się poznać i z dobrej, i ze złej strony. Ale z Cześkiem, synem pani od francuskiego, miałam niejedną przeprawę. Gnębił kogo się dało, nie mógł spokojnie wysiedzieć w ostatniej ławce pod ścianą. Raz nawet przyszedł do klasy z ojcowskim rewolwerem, co oczywiście skończyło się okropną awanturą. Pewnie miał ADHD, ale kto o tym wtedy mógł wiedzieć. Był utrapieniem mamy, ale także całej klasy. Moją udręką były wynajdywane przez niego przezwiska. Byłam nowa, mała, stanowiłam łatwą zdobycz na przerwach lekcyjnych. Na szczęście mój prześladowca nie uczestniczył po lekcjach w rozgrywkach na szkolnym boisku. Myślałam nieraz, że nasza gosposia Godlewska nazwałaby go po swojemu „chałapą” i to było dla mnie sporą satysfakcją.

Posterunek policji w Przewodowie (pow. pułtuski). W środku wójt J. Szczepkowski, obok przodownik policji p. Łada — ojciec Danusi, która zmarła na tyfus w 1936 r.

Nieudany start

Należałam, ogólnie biorąc, do grupy uczniów, na których wydawanie pieniędzy nie było tak zupełnie bezcelowe, chociaż nie osiągnęłam świadectwa z samymi piątkami. Muszę przyznać, że nigdy nie przyszło mi to do głowy, żeby aż tak się starać.

Cztery lata, przez które moim rodzicom wypłukiwałam z portfela co miesiąc 20 zł po reformie profesora Grabskiego (ówczesny kryzys dotyczył nie tylko polskiej wsi), zakończyły się złożeniem egzaminu do gimnazjum Klaudyny Potockiej, gdzie od dwu lat zbierała laury moja starsza siostra Hania. Irka, chora od dzieciństwa i słaba, nie potrafiła pokonać egzaminacyjnej tremy.

Moje starania o przeskoczenie na lustrzane posadzki pedantycznie czystych klas gimnazjalnych okazały się jednak nieudane. Komisja egzaminacyjna, która wezwała mnie na ustny egzamin z matematyki — po pisemnych zdanych ze wszystkich przedmiotów — wyglądała tak, jakby już przed moim wejściem miała gotową decyzję. Zlustrowano mnie od góry do dołu (bez szczególnej aprobaty), kazano rozwiązać na tablicy jakąś absolutną bzdurę, po czym odprawiono beznamiętnie: — Pojedź dziecko do domu, odpocznij rok i wtedy przyjedź do nas. Twój wiek nie kwalifikuje cię do naszej szkoły. Nie masz potrzeby startować do gimnazjum z szóstej klasy.

Czy się tym zmartwiłam? Chyba byłam na to za mało dorosła, zwłaszcza że samo życie dostarczyło wszystkim wkrótce o wiele za dużo przeżyć. Był 1939 rok, ale kiedy zamykałam za sobą szkolne drzwi, myślałam o tym, że pierwszy dzień po powrocie do domu przesiedzę, jak zwykle, na czereśni, bo właśnie dojrzewały na nasz powrót, a potem rozpocznę cudowne życie — woda, łąka, pola, las...

Pełnia lata i wakacje, to piękna perspektywa, ale pod moimi powiekami skrzy się w tych wspomnieniach także biały śnieg, a w uszach słyszę brzęk janczarków na końskich karkach. Takie były powroty na wieś z Wigilii u dziadków, bo rozpoczynały się ferie zimowe. Mróz był siarczysty, nikt nie próbował mierzyć, ile jest stopni. Widać to było po parujących koniach śpieszących do ciepłej stajni, ich gorący oddech zamieniał się natychmiast na chrapach, uszach i szyjach w lśniący szron. Sanie pędziły jak rakieta w nierealnym świecie otulonym szczelnie wielką i puszystą białą kołdrą. Okryte czapami śniegu mijane po drodze domostwa migotały tu i ówdzie kolorowymi światłami świątecznych choinek. Siedziałyśmy w wyłożonych włochatą baranicą saniach cichutkie, jakby zaczarowane, nasze oddechy też stroiły ubrania szronem. Zamykałam oczy i przenosiłam się w sobie tylko znany świat...

Nostalgia

Hania z domu Krajewska Gortatewicz — moja starsza siostra.

Wiele upłynęło lat zanim nostalgia skierowała moje kroki w strony dzieciństwa. Chodziłam po zaoranym i wyrównanym miejscu, gdzie kiedyś stał stary niezniszczalny jakby dom i reszta zabudowań: obora z ciosanego kamienia, równolegle do niej położony spichlerz i drewutnia, a także stara zmurszała nieużywana za mojej pamięci studnia przycupnięta w kącie wielkiego darniowego podwórka między drewutnią a stodołą.

Śladów tamtych dni nie znalazłam na żyznej glebie. Nie było też na ogrodzie wielkiego leja po bombie lotniczej, którą pewnej letniej nocy 1942 roku zrzucił nieznany lotnik wracający najwidoczniej z zadania bojowego. Lej był tak wielki, że z łatwością pomieściłby stojący opodal czworaków domek kowala Walesia.

Starałam się odnaleźć znajome miejsca... Tu kończył się żywopłot z bzu, tu powinna stać betonowa cembrowina studni, a obok wielkie koryto wydłubane w przeogromnym pniu topoli, które latami służyło za poidło dla koni i krów. Nad tym wszystkim sterczał żuraw do czerpania wody — niezbędny element tamtego krajobrazu. Tuż obok obory leżały wielkie głazy ze śladami odstrzeliwań, pozostałość po budowie. Po tych głazach hasaliśmy w dzieciństwie, ćwicząc skoki, co czasami kończyło się stłuczeniem kolan.

Broniłam się przed oczywistą prawdą, że tamten szmat mojego życia stawał się w owej scenerii coraz bardziej nierealny. Miejsc, które były świadkami szczęśliwego dzieciństwa, nie udawało mi się pomieścić tu, na tym spacyfikowanym, obcym, bezludnym terenie. Z przerażeniem broniłam się przed myślą, że właściwie nic mnie z tym miejscem nie łączy. Nawet ślady dwu starych stawów, które w mojej pamięci stanowią element najbardziej malowniczy, dziś pozostały jedynie punktami odniesienia. Bez nich w ogóle nie odnalazłabym topografii dzieciństwa.

Owe stawy otoczone wieńcem zgrzybiałych i jakby mniejszych wierzb i olch okazały się niemal sadzawkami zarośniętymi gnijącą roślinnością i wypełnionymi błotnistą mazią. Ten większy staw za stodołą ojciec na długo przed wojną zaniedbał i nie hodował w nim ryb. Miał w nim za to używanie wszelki inwentarz żywy. Zawsze jednak, kiedy w czasie odłowu ryb w nieuregulowanej podówczas Przewodówce trafiały się małe szczupaki, ojciec wrzucał je do tego stawu, aby — jak mawiał — przetrzebiły płocie i karasie, których było tam zatrzęsienie. Miały wtedy ucztę nie tylko szczupaki, ale także stado gęsi i kaczek. Bociany też czasami zdobywały się na odwagę, mimo bliskości zabudowań, może jednak bardziej interesowały się rechotliwymi żabami.

W czasach okupacji było jedno niezwykle suche lato. Wyssało ono wodę z tego stawu i wtedy mogłam zobaczyć, jaka obfitość ryb w nim żyła. W wielkich pokładach szlamu taplało się bezradnie tysiące biednych płoci i karasi... Nagarnialiśmy je rękami na miednice i przenosiliśmy do rzeki, bo zjeść takiej mnogości nie byliśmy w stanie — ani my ani sąsiedzi.

W czasie odwiedzin rodziców odpoczywałyśmy z Hanią nad stawem, z którego kilka lat wcześniej przenosiłyśmy wielką liczbę karasi i płoci do pobliskiej rzeki.Susza wówczas wyssała ze stawu wodę — pozostał tylko grząski szlam.

Drugi staw był po przeciwnej, zachodniej stronie zabudowań, przy łące, przez którą płynęła struga. Z nią był ten staw połączony rowem zamykanym stawidłem. Pagórek usypany pomiędzy stawem a strugą w czasie budowy, chronił hodowane przez ojca karpie przed chęcią wędrówki do strugi i dalej do Narwi, kiedy wiosenne roztopy tworzyły na okolicznych łąkach rozległe jezioro. W czasie okupacji hodowla coraz bardziej dziczała, ale czasami ojciec, widocznie w tęsknocie za rybią ucztą, ogłaszał wielkie odłowy. Było to raczej swoistą zabawą albo i namiastką polowań, które niegdyś mojej mamie tak zatruwały życie koniecznością ciągłego sprawiania dzikiego ptactwa i zwierzyny.

Do tej zabawy, oprócz Czesława, który zajmował się końmi, zapraszał ojciec tylko mnie, bo starszym dziewczynom to jakoś nie uchodziło. Mnie zawsze cieszyła taka taplanina, zapraszałam często do tej mokrej roboty Jadźkę, moją rówieśnicę i przyjaciółkę z sąsiedztwa. Właziłyśmy więc do stawu i robiłyśmy w wodzie jak największe zamieszanie, aby wypłoszyć drzemiące w szuwarach ryby. Wtedy ojciec z Czesławem wielkimi opałkami [rodzaj wiklinowych kobiałek używanych na Mazowszu do zbierania ziemniaków i do różnych prac podwórkowych] przeczesywali staw sprawdzając co pewien czas efekty połowu.

Metoda pomysłu mojego taty, stosowana z dużym powodzeniem w strudze wąskiej i krętej, pełnej zakoli i schowków wytworzonych przez korzenie rosnących nad nią drzew, sprawdzała się znakomicie. Takie właśnie środowisko, wartki nurt czystej wody, zapewniało doskonały rozwój wielu różnorodnym gatunkom ryb. Z tamtych połowów poznałam miętusy o szerokich pyszczkach jak sumy i o bezłuskim wężowatym cielsku w jasne plamy. Były też piskorze, małe ciemnobrunatne paseczki, bardzo zwinne i śliskie. Zawsze, kiedy po latach jadłam piekielnie słone koreczki z bliżej nieokreślonych rybek, przypominałam sobie owe śliskie tasiemki, których mama nigdy nie brała do kuchni, bojąc się pisków, jakimi usiłowały protestować przeciwko zabiegom kulinarnym, czemu trudno się dziwić.

Operacja

Ztym drugim stawem miałam też osobistą przeprawę. Lato było upalne tego roku. Chętnie więc wybieraliśmy do zabawy miejsca ocienione i położone blisko wody. Nad stawem można pobiegać po chłodnej trawie, wspinać się na okoliczne drzewa i organizować różne zabawy. Także w wodzie, mętnej wprawdzie — nie był to przecież staw do kąpieli, ale z braku laku dobre i to — można w niej się ochłodzić, trzepać jak kaczki, a także pływać. Każdy się popisywał, czym mógł. Niestety, i mnie przyszło to do głowy.