Historie miłosne -  - ebook

Historie miłosne ebook

3,0

Opis

Szczera zwierzenie zwykłych ludzi o rodzących się uczuciach, miłości i to nie tylko do życiowych partnerów, lecz także dzieci, rodziców. Barwne i autentyczne historie, które bawią, pocieszają i wzruszają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




karta redakcyjna

Redaktor prowadzący

Donata Cieślik

Redakcja

Donata Cieślik

Opracowanie tekstów

Stella DiMare

Korekta

Krystyna Krajewska

Zdjęcie na okładce

Pexels/Pixabay

Koncepcja graficzna

Donata Cieślik

Skład i łamanie

Dawid Szulik

ISBN (e-book): 978-83-64374-77-7

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2022

Wydawnictwo Czarno na Białym sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48

02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwocnb.pl

Warszawa 2022

spis treści

karta redakcyjna

miłość jest najważniejsza

Zakochać się bez pamięci

Zazdrościła mi szczęścia

Miłość bez barier

Miłość wróciła po latach

Uratowana miłość

Wrócił, aby mnie kochać

Randka w ciemno

Mieszane uczucia

Od pierwszego wejrzenia

Ideał nie musi być piękny

Francuski pocałunek

rodzinne tajemnice

Wyszłam za mąż za jego brata

Trzeba iść z duchem czasu

Ojcowska duma

Lekcja życia

Pod jednym dachem

Prawda z rodzinnego albumu

Nikt nie podskoczy starszej pani

Zaufać sobie na nowo

Podwójne życie mojej córki

Zaginione, znalezione

Moja córka musi być zdrowa

miłości ma wiele odcieni

Kochaj mnie i mojego syna

Śnieżka zdobyła moje serce

Młoda wdowa

Perfekcyjny pan domu

Siostra jak córka

Pasażer na gapę

Zaangażował się w moje życie

Nie zapomnij, że mnie kochasz

Spóźnieni kochankowie

Miłość czekała za progiem

Najlepsza inwestycja

Zimowe zauroczenie

Cudownie ocalone

Rozdarte serce

Trzeba umieć wybaczać

Uczucia rozmieniłam na drobne

mój sukces

Odnalazłam bratnią duszę

Lekarstwo na całe zło

Prezent na urodziny

miłość jest najważniejsza

Zakochać się bez pamięci

Romansowałem, flirtowałem, przy żadnej kobiecie nie chciałem się jednak ustatkować. Praca pochłaniała mnie od rana do wieczora. Dopiero spotkanie z Beatą odmieniło moje życie. Dowiedziałem się, co to szczęście.

Arkadiusz (35)

Stawiałem na jedną kartę: praca była dla mnie najważniejsza. Życie towarzyskie ograniczyłem do minimum. Z kobietami flirtowałem, z niektórymi łączyły mnie romanse, ale z żadną nie chciałem wiązać się na dłużej. Przeważnie, gdy w rozmowie dochodziliśmy do słów „ślub” lub „wesele”, było to nasze ostatnie spotkanie. Podczas rodzinnych uroczystości szwagier – raczej nienależący do osób najbardziej subtelnych – pytał mnie, czy u mnie wszystko gra, czy niczego mi nie brakuje. Zapewniałem, że jest OK, ale nie czuję się stworzony do rodzinnego życia, żony, dzieci, psa...

Tkwiłem w tych kawalerskich postanowieniach, pnąc się po szczeblach kariery, zarabiając niemałe pieniądze. Dorobiłem się nowocześnie urządzonego domu z ogródkiem na willowym osiedlu pod miastem, luksusowego auta i dzikiego kota, którego dokarmiałem na tarasie. Wakacje spędzałem sam lub ze znajomymi nad gorącym morzem, na narty na alpejskie lodowce jeździłem z kumplami. – Po co ci to wszystko? – kiedyś zapytała siostra. – Komu to zostawisz?

– Twoim synom – odpowiadałem, ale moja odpowiedź nie satysfakcjonowała Anety.

Tamtej wiosny wziąłem kilka dni wolnych, żeby zająć się swoimi siostrzeńcami. – Nie pojadą z nami taki kawał drogi na pogrzeb babci, a opiekunka nie chce zajmować się chłopcami przez całą dobę. Jesteś moją ostatnią deską ratunku, to tylko 3 dni. – Aneta wybłagała opiekę nad chłopcami.

Wizja niańczenia dzieci siostry specjalnie mnie nie ucieszyła, ale nie wypadało odmówić. W poniedziałek więc do mojego pięknego i wychuchanego domu sprowadzili się: 4-letni Rafał – wyjątkowo bystry chłopczyk, i rok od niego starszy Patryk, który miał tyle energii, że często z trudem udawało się go okiełznać.

Rano zaraz po śniadaniu szliśmy na plac zabaw, popołudnia spędzaliśmy – gdy nadarzyła się sposobność – na stadionie, na meczu piłki nożnej. Siostrzeńcy byli zachwyceni. Obiady jadaliśmy w restauracji niedaleko mojego domu. Rafał zamawiał pizzę, Patryk spaghetti, na deser braliśmy lody z bitą śmietaną. Patrzyłem na nich i, uśmiechając się w duchu, po raz pierwszy w życiu pomyślałem: Mógłbym mieć takich synów.

W piątek byliśmy w „naszej” pizzerii.

Dzieci zamówiły, co chciały, a ja znad talerza z minestrone, znudzony i zmęczony, przyglądałem się ludziom, którzy także przyszli na obiad. Nikt szczególnie nie przykuł mojej uwagi, chociaż jak na ten lokal był wyjątkowy tłok. – Wujek, muszę do ubikacji – nagle oznajmił Rafał.

Wracaliśmy już do stolika, gdy z damskiej toalety rozległo się niepokojące stukanie. Nie byłem pewien, czy powinienem tam wchodzić, ale gdy kobiecy głos zawołał o pomoc, odłożyłem na bok wątpliwości. – Wypuście mnie stąd! – z kabiny krzyczała nieznajoma. – Ratunku! Chyba zamek się zaciął. Siedzę tu wieki, krzyczę, ale nikt nie zajrzał.

– Zaraz panią oswobodzę – powiedziałem i z rozbiegu uderzyłem ramieniem w drzwi kabiny, które niemal całkowicie rozsypały się w drzazgi.

Tak właśnie poznałem Beatę. Była trochę zdziwiona, że zamiast wezwać obsługę, niemal zdemolowałem łazienkę, ale podziękowała i wróciła do towarzystwa, które czekało na nią przy stoliku. Muszę wyznać, że wówczas nie poczułem niczego, co mógłbym nazwać zauroczeniem, żadnych motyli w brzuchu, nic, o czym opowiadają zakochani. Zwykła dziewczyna w moim wieku, szczupła brunetka, ale z takimi iskierkami w oczach – od razu to zauważyłem. I te iskierki nawet dość często wspominałem, jednocześnie myśląc, że historia w podmiejskiej restauracji prędzej czy później pójdzie w zapomnienie, chociaż moja opowieść o tym, jak dzielnie uratowałem kobietę zatrzaśniętą w WC, niebawem stała się hitem wśród znajomych.

Po wakacjach w mojej firmie zaczęły się cięcia – wiele osób straciło pracę, mnie na szczęście pozbawiono tylko miejsca parkingowego. – Będę jeździł do biura wąskotorówką, szkoda pieniędzy na płacenie za parkowanie, a poza tym rano trudno w centrum o miejsce – postanowiłem.

Decyzja o zmianie środka lokomocji była najlepszą z możliwych. Przez 25 minut mogłem spokojnie przeczytać najświeższe informacje, bez wyrzutów sumienia zajrzeć na Facebooka i coś napisać na swoim profilu na Twitterze.

Znów spotkałem ją pod koniec września.

Właśnie miałem zamiar wyjąć z teczki laptop, żeby przejrzeć poranną pocztę, gdy kątem oka dostrzegłem kobietę z restauracji – nie, nie dostrzegłem – nasze spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechnąłem się, ale ona – takie odniosłem wrażenia – zignorowała mnie.

Nie ma czemu się dziwić – pomyślałem, przypominając sobie salwy śmiechu kumpli, wywołane historią nieszczęsnej księżniczki uratowanej z paszczy smoka mieszkającego w damskiej toalecie podmiejskiej pizzerii. Właściwie też powinienem dać sobie spokój, ale coś silniejszego ode mnie kazało mi do niej podejść.

– Dzień dobry. – Powitanie okrasiłem najbardziej uroczym uśmiechem, na jaki kiedykolwiek było mnie stać, ale kobieta, zamiast odwzajemnić uśmiech, zapytała: – My się znamy?

Śmiała się, gdy przypomniałem tamto nieszczęśliwe zdarzenie, śmiała się, gdy się przedstawiłem. Śmiejąc się, powiedziała, że ma na imię Beata. – Często jeździsz kolejką do miasta? – Zebrałem się na odwagę, żeby spytać.

– Rzadko, jestem ilustratorką książek dla dzieci i pracuję w domu, ale tata się rozchorował, trafił do szpitala, i codziennie do niego jeżdżę.

Widywaliśmy się codziennie. Wsiadała na następnej stacji, zajmowała miejsce koło mnie, rozmawialiśmy, dowiadywaliśmy się o sobie coraz więcej.

Beata wyszła za mąż za chirurga. – Dwa lata temu byłam w ciąży... – Nie skończyła tej opowieści, ale domyśliłem się, że nie miała szczęśliwego zakończenia. – Krzysztof do dziś ma wyrzuty sumienia, że nie zrobił wszystkiego, aby dziecko się urodziło... Nasze małżeństwo nie przetrwało tej próby. Rozstaliśmy się.

Po trzech tygodniach wspólnych podróży miałem wrażenie, że znam Beatę od wieków. Jej sprawy stawały się moimi sprawami, chciałem jej o wszystkim mówić. – Umówimy się na kawę po pracy? – zaproponowałem. Chwilę milczała. Na jej twarzy malowało się napięcie. Wahała się. – Dobrze – odpowiedziała z niepewnym uśmiechem.

To jeszcze nie wtedy, dużo później odważyłem się ją po raz pierwszy pocałować. Opierała się, była zawstydzona, wyraźnie czuła się niezręcznie. – Lubię cię – powiedziała mi wtedy.

Dwa dni później w podróży oświadczyła: – Tata jedzie do sanatorium.

Wpadłem w panikę. Jak to? Nie będziemy się widywali? Beata zauważyła moje przerażenie, bo dodała: – Spokojnie, wzięłam zlecenie, muszę być codziennie w redakcji.

Nasz romantyczny związek, polegający na rozmowach, a czasem – przed odjazdem kolejki – na wypiciu kawy, na spacerach i czułych uściskach, na pocałunkach i patrzeniu sobie głęboko w oczy, trwał, aż coś mnie podkusiło i wyskoczyłem z propozycją: – Może byś wpadła do mnie, zobaczyła, jak mieszkam. Zjedlibyśmy kolację. Przygotuję coś specjalnego.

Zgodziła się, ale miałem wrażenie, że bez entuzjazmu. Dlatego się zdziwiłem, bo gdy do mnie przyszła...

To był wybuch namiętności i pożądania.

Gorące pocałunki i pieszczoty, czułe słowa wypowiadane szeptem – pragnęliśmy siebie. Zapomnieliśmy o rozmowie, o pysznej kolacji, którą przygotowywałem pół dnia. Objęci, przytuleni znaleźliśmy się w sypialni. Nie mogłem się doczekać tej chwili...

Beata nagle usiadła na kanapie. – Nie mogę – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić. Odkąd rozstałam się z Krzysztofem... Po tej straconej ciąży... Jakoś dziwnie porobiło mi się z tymi sprawami. Zrozum, chyba nie dojrzałam jeszcze do nowego związku.

W milczeniu dotarliśmy na stację. – Nie powinniśmy więcej się spotykać. – Beata podała mi na pożegnanie rękę. Wziąłem ją w ramiona. – Zakochałem się w tobie – wyszeptałem, nie mogąc się powstrzymać.

Odsunęła się, spojrzała na mnie tymi iskierkami czarnych oczu, w których pojawiły się łzy: – Ja w tobie też.

Od tamtego wieczoru nic mnie nie cieszyło.

Dom przestał mi się podobać, najbliżsi denerwowali, w pracy zrobiło się nieprzyjemnie. I stał się cud: zaproponowali mi pracę na drugim końcu Polski. – Bierz tę robotę – namawiała mnie siostra. – Zajmiemy się twoim domem.

Kontrakt podpisałem na pięć lat. Firma wynajęła mi komfortowe mieszkanie, dostałem samochód i rewelacyjną pensję. Żyłem jak lord, ale nadal nic nie sprawiało mi frajdy. Te luksusy nie były w stanie zatrzeć w pamięci obrazu Beaty... Śniła mi się co noc, wciąż ją miałem przed oczami, w myślach nieustannie z nią rozmawiałem. Im więcej czasu mijało od naszego ostatniego spotkania, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że ją kocham i nie potrafię bez niej żyć. Ciągłe rozkojarzenie miało zły wpływ na nową pracę – nie zaaklimatyzowałem się w firmie.

Dwanaście miesięcy później znów jeździłem kolejką do pracy i jak wariat przechodziłem z wagonu do wagonu, szukając Beaty. Chciałem ją spotkać. Owszem, mogłem zadzwonić – dzwoniłem. I to wiele razy, ale nie odbierała. W końcu przestałem, bo nie chciałem usłyszeć: – Nie chcę być z tobą.

Pewnego wieczoru ktoś zadzwonił kilka razy. Nie mogłem oddzwonić, bo numer się nie wyświetlał, na poczcie głosowej też nie było wiadomości. Do licha, kto się dobijał? – zastanawiałem się.

Po dziesiątej znów odezwała się komórka. – Cześć. – Od razu rozpoznałem głos Beaty.

Nie potrafię opisać tego, co działo się w moim sercu i głowie. Nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy płakać. – Kocham cię, ten rok bez ciebie był najdłuższym rokiem w moim życiu – powiedziałem, a po tych słowach zapadła cisza.

– Kocham cię i chcę być tylko z tobą. Ten rok bez ciebie udowodnił, że tylko przy tobie mogę być szczęśliwa.

rodzinne tajemnice

Moja córka musi być zdrowa

Matylda trafiła do świata modelingu, a ja byłem najszczęśliwszym ojcem na świecie. I nie zauważyłem, że z moją córką zaczęło dziać się coś złego. Sprawy zaszły za daleko, o czym dowiedziałem się w ostatniej chwili.

Zbigniew (45)

W piątek Matylda wróciła ze szkoły podekscytowana. Nawet perspektywa weekendu bez nauki nie mogła tego tłumaczyć, ale powód szybko się znalazł. Ledwie zdjąłem buty, a już znałem przyczynę tego radosnego nastroju. – Nigdy nie zgadniesz, co się stało! Dzisiaj był w szkole fotograf. Ustawiał nas z godzinę, potem kolejną robił zdjęcie. Wiało nudą, ale przynajmniej straciliśmy z półtorej lekcji – trajkotała jak najęta, a ja uśmiechałem się pod nosem. Od trzech lat, odkąd zmarła Bożena, jej mama, rzadko zdarzały się mojej córce chwile takiej bezgranicznej radości. – Kiedy już skończył fotografować, zapytał, czy mogę chwilę zostać i... Jesteś gotowy usłyszeć tę wiadomość? – kiwnąłem głową.

– Zaprosił mnie na na próbną sesję fotograficzną do agencji modelek! – wypowiadając te słowa, krzyczała i skakała po domu na jednej nodze. To było niczym wybuch wulkanu szczęścia, ale ja nie podzielałem jej entuzjazmu. Moja 17-letnia córka miałaby zostać modelką? Nie spodobała mi się ta perspektywa. Za rok zdaje maturę, nie powinna zajmować się strojeniem i trenowaniem uśmieszków do zdjęć. Co to za hobby?! Wprawdzie zawsze oglądała programy o dziewczynach, którym telewizja dała szansę na karierę w branży modowej i ułatwiła współpracę z najlepszymi fotografami, ale... – Córciu, kiedyś nie chciałaś być modelką – przypomniałem, co powiedziała po jednym z programów. – Nie, tato, powiedziałam, że nie miałabym szansy – odparła. – A teraz ktoś mnie wypatrzył w tłumie, stwierdził, że jestem ładna i mam potencjał! Pozwól mi iść na tę sesję. Chciałabym się przekonać, jak to jest!

O to więc chodziło – pomyślałem – Matylda w siebie nie wierzy. Czy mogłem teraz odbierać mojej pięknej i mądrej córce szansę na sprawdzenie się i spełnienie marzenia? Biłem się z myślami.

Tak bardzo chciałem, żeby była z nami Bożena, ona na pewno wiedziałaby, jak w tej sytuacji postąpić. – Dobrze, pójdziemy... – zacząłem ostrożnie, a Matylda zapiszczała z radości. – Ale tylko rozeznamy się w sytuacji. Zapytam właściciela agencji o warunki współpracy. Nie podejmuję jeszcze żadnej decyzji – dopowiedziałem z wiszącą mi już na szyi córką, która szeptała: – Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Za dwa tygodnie mieliśmy wizytę w agencji modelek.

Jedna z pracownic zabrała Matyldę, mnie zaś pod swoje skrzydła wzięła pani dyrektor (tak miała wpisane na wizytówce), która wytłumaczyła, że najpierw muszą przygotować córkę do sesji, a potem zacznie się praca z fotografką. Mogłem się przyglądać ich pracy, w tym czasie dyrektorka opowiedziała, jak wygląda życie modelki. – To nie jest nic strasznego, dziewczyny dużo się przebierają, są czesane, malowane, a potem w studiu lub plenerze robi im się zdjęcia. Fotograf tłumaczy, jaką mają zrobić minę albo w kogo się wcielić. To dla takich podlotków niezła zabawa, bo co godzinę mogą być kimś innym. Mówi się różne rzeczy o pracy modelki, ale my chcemy, żeby nasze dziewczyny miały jak największą frajdę. To recepta na sukces – twierdziła.

Rzeczywiście, kiedy zaczęła się sesja, w pierwszej chwili spięta Matylda, dała się porwać radosnej atmosferze na planie. Fotografka żartowała albo robiła śmieszną minę, która miała rozluźnić moją córkę. W miarę upływu czasu ulatniał się też mój sceptycyzm. Dawałem się przekonać, że ten cały „modeling” – tak nazwała to ta dyrektorka – to może jednak nie taka straszna sprawa.

Zgodnie z moimi przypuszczeniami i ku zdziwieniu Matyldy, sesja poszła rewelacyjnie. Córka jest śliczną, szczupłą dziewczyną o długich blond włosach – musieliby być ślepi, aby nie zauważyć jej potencjału. Potrzebny był już tylko mój podpis na umowie o współpracy z agencją. Matylda wierciła mi dziurę w brzuchu tak długo, aż uległem. – Jest tylko jeden warunek: nauka nadal będzie na pierwszym miejscu, żadnego odpuszczania klasówek czy nie pojawiania się na lekcjach. Umowa stoi?

– Stoi! – krzyknęła.

Szybko dostała zaproszenie na plan zdjęciowy.

Matylda miała reklamować kosmetyki. Potem posypały się kolejne propozycje i średnio córka pracowała jako modelka raz w tygodniu. Na pierwszą, drugą i trzecią sesję pojechałem z nią. Potem jednak, gdy już się upewniłem, że na planie zawsze są osoby z agencji, które czuwają nad bezpieczeństwem dziewczyn, przestałem towarzyszyć córce.

Przyjęła to z ulgą. Coś nawet przebąkiwała, że koleżanki dokuczały jej z powodu mojej ciągłej obecności na sesjach foto. Przecież ma już 17 lat i sama potrafi o siebie zadbać – twierdziła.

Było mi to nawet na rękę, bo w pracy zrobiło się niewesoło, musiałem zostawać po godzinach: nie miałem czasu gotować, dawałem więc Matyldzie codziennie pieniądze na obiady w szkolnej stołówce. Spotykaliśmy się późnym wieczorem. Ciągle obiecywałem, że jeszcze tydzień, dwa i wszystko wróci do normy, a wtedy wynagrodzę jej swoją nieobecność.

Aż zadzwonili do mnie ze szkoły.

Matylda zemdlała i zabrało ją pogotowie. Przerażony prosto z pracy pojechałem do szpitala. – Pańska córka jest wycieńczona: wychudzona, blada, ma cienie pod oczami, trądzik. Wyniki są niepokojące. Podejrzewam początki anoreksji – brzmiała diagnoza lekarza. – Niczego pan nie zauważył? – Spojrzał na mnie krytycznie, a ja milczałem. Bo co miałem powiedzieć: że praca przesłoniła mi wszystko?

Poczucie winy zżerało mnie od środka, ale w tej sytuacji było to niewystarczające. Po powrocie do domu zapytałem Matyldę, co się wydarzyło, że doprowadziła się do takiego stanu. Czy ma problemy? Czymś się stresuje? Jak mogę jej pomóc.

– Jest w porządku – odpowiadała, patrząc w bok.

Wtedy dotarło do mnie, co było powodem problemów. – To przez tę pracę modelki. Tam wszystkie dziewczyny wyglądają jak kościotrupy! Koniec z tym! Natychmiast zrywamy współpracę – zdecydowałem.

– Nie możesz tego zrobić, znienawidzę cię! – z tymi słowami pobiegła do pokoju.

Musiałem być jednak nieugięty.

Pojechałem do agencji i zerwałem kontrakt. Pani dyrektor wzruszyła ramionami i powiedziała: – Na miejsce Matyldy są tysiące innych.

Córka nie chciała ze mną rozmawiać. Liczyłem się z tym, ale wiedziałem też, że to chwilowe. Najgorsze jednak było to, że nadal nie jadła. Nie pomagały namowy, krzyki, przekupstwa – nic. Nie wiedziałem, co robić. Poszukując pomocy i porady, przeglądałem fora poruszające temat anoreksji. Zadzwoniłem także do mojej siostry Joli, która jest psychologiem. Usłyszawszy, co się wydarzyło, powiedziała: – Zaraz przyjeżdżam – na młodszą siostrę zawsze mogłem liczyć. Opowiedziałem pokrótce, jak się sprawy mają. – Porozmawiam z nią.

Pierwsze rozmowy były porażką.

Matylda milczała, lecz Jola była cierpliwa. Nie naciskała. Powoli dowiadywaliśmy się szokującej prawdy o modelingu. Kiedy przedstawiciele agencji, w której była zatrudniona Matylda, zauważyli, że przybrała na wadze, zmusili ją do schudnięcia. W połączeniu z presją ze strony pracodawców, organizm córki odmówił posłuszeństwa: zaczęły się problemy z cerą i zębami. – Wypadały mi włosy i przestałam miesiączkować – tłumaczyła łamiącym się głosem Mati. – Byłam ciągle zmęczona i wkurzona. Nie czułam się piękna, silna i przebojowa. Dołowało mnie to, że pomimo moich poświęceń, inne dziewczyny zdobywały kontrakty.

Po miesiącu od pierwszej rozmowy z moją siostrą, Matylda zaczęła jeść. Mało, bo mało, ale trochę. Któregoś wieczoru przyszła do pokoju, w którym czytałem gazetę i powiedziała: – Przepraszam, tato... To wszystko było bardzo głupie, nie wiem, jak mogłam dać się wciągnąć w tę machinę. Ale tak bardzo chciałam być częścią tego świata, wyglądać, jak te wszystkie moje piękne, chude koleżanki. Agenci, projektanci mówili ciągle, że im chudziej, tym lepiej. Głodziłam się, bo chciałam nosić rozmiar zero. Jeśli masz taki rozmiar, masz zlecenia. Wtedy na człowieku ubrania leżą idealnie.

Chciała być dobra w tym, co robi.

Bezkrytycznie więc wypełniała polecenia agenta. Nie słuchała przyjaciół, którzy mówili, że jest przeraźliwie chuda. Dla niej „chuda” oznaczała „piękna”.

Przytuliłem ją mocno, a ona się rozpłakała. Ta rozmowa była znakiem, że wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku. Wiedziałem, że czekało nas jeszcze mnóstwo pracy, ale wierzyłem, że razem przez to przebrniemy.

miłości ma wiele odcieni

Kochaj mnie i mojego syna

Myślałam, że to nigdy już się nie zdarzy. Że już żaden mężczyzna nie przytuli mnie z miłością. Nie dlatego, abym była nieatrakcyjna, niczego mi nie brakuje, oprócz... cierpliwości do własnego syna. To przez Stasia wszyscy faceci ode mnie uciekali. Bo Staś każdemu z nich dawał w kość!

Katarzyna (26)

Urodziłam syna niebawem po maturze. Tak, zaliczyłam wpadkę. Jarek, starszy o dwa lata, był – zdawało się – odpowiedzialny.

Zimą przyjechał do miasteczka, z którego oboje pochodzimy, a ja zakochałam się po uszy. I stało się. Do matury podchodziłam już w luźnej spódnicy – mało kto wiedział, że kryję pod nią nowe życie.

Płakałam w poduszkę, bałam się, jak nowinę przyjmą rodzice, ale najbardziej przerażało mnie milczenie Jarka. Zadzwoniłam do niego, gdy tylko zrobiłam test ciążowy. Rzucił, że „wszystko jakoś się ułoży” i „coś się wymyśli”. Uwierzyłam. Wprawdzie nocą opadały mnie lęki, ale ufałam, że latem znowu go zobaczę i razem to „coś” wymyślimy.

Latem Jarek nie przyjechał do domu.

Zamiast SMS-a dostałam maila pełnego banialuków. Że on nie jest gotów, że to nie czas na dzieci, że związki na odległość nie mają sensu. Prosił, abym nie robiła scen i nie rzucała mu kłód pod nogi i tym podobne bzdury. Przyznał się, że poznał kogoś, na kim bardzo mu zależy. Na koniec napisał, że chętnie pokryje koszty, gdybym – jak to ujął – chciała się pozbyć problemu. Nie chciałam, nawet nie mogłam sobie tego wyobrazić, a poza tym byłam już w piątym miesiącu.

Staś urodził się jesienią.

Dostał 10 punktów w skali Apgar. Pogodny i uśmiechnięty od rana do wieczora, rekompensował trudy samotnego macierzyństwa. W wychowaniu malucha oczywiście pomagali mi rodzice – bez nich bym sobie nie poradziła. Z mamą i tatą zmienialiśmy więc pieluchy, karmiliśmy i tuliliśmy Stasia, gdy płakał. Pod naszym okiem stawiał pierwsze kroki, uczył się pierwszych słów.

Mimo wszystko się łudziłam, że Jarek będzie chciał poznać swojego syna. Wysyłałam zdjęcia: Staś na huśtawce, Staś samodzielnie jedzący zupę, Staś na hulajnodze, Staś w zoo, Staś lepiący babki z piasku, Staś...

Gdy na skrzynkę mailową przyszły fotografie jego narzeczonej w zaawansowanej ciąży, zrozumiałam w końcu, że w życiu Jarka nie ma miejsca ani na mnie, ani na pierworodnego. Chociaż serce mi pękało za każdym razem, gdy Staś pytał: Gdzie tata? – wiedziałam, że jego tata nigdy się nim nie zainteresuje.

Postanowiłam na nowo ułożyć sobie życie.

Pomógł los. Siostra mamy, ciocia Wanda, wyjeżdżała na kilkuletni kontrakt do USA i zaproponowała pomoc.

– Zamieszkaj u mnie, zaopiekuj się kwiatkami i spróbuj jeszcze raz – powiedziała.

Poczułam, że chyba rzeczywiście czas na zmiany, zwłaszcza że zrobiłam kurs fizjoterapii. Teraz pozostało znaleźć pracę, a Stasia posłać do przedszkola. I tak – dzięki ciotce – mogłam rozpocząć dorosłe, samodzielne życie.

Mój synek w przedszkolu zaaklimatyzował się bardzo szybko. Przedszkolanki zachwycały się dobrze wychowanym, grzecznym i inteligentnym chłopcem. Sielanka nie trwała jednak długo.

Karol nie mógł dłużej znieść mojego Stasia.

– Próbowałem się przekonać, nie dam jednak rady żyć z nim pod jednym dachem! – Czerwony na twarzy pakował walizkę.

Od kilku tygodni pomieszkiwał u nas. Karola poznałam w pracy, w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie był specjalistą od PR-u. Miał 25 lat i – co tu dużo mówić – bardzo mi się podobał. Czułam się przy nim wyjątkowo. Chyba pierwszy raz jak prawdziwa kobieta.

Jestem niebrzydka i niegłupia, ale po rozstaniu z Jarkiem nie umawiałam się z żadnym mężczyzną, choć obsypywano mnie komplementami ze wszystkich stron.

Nie byłam jednak gotowa na romanse. Całą uwagę skupiałam na synku, który nawet na chwilę nie przestał być dla mnie najważniejszy.

Od kiedy zaczęłam spotykać się z Karolem, Staś z dziecka idealnego stał się dzieckiem z problemami. Wkrótce zostałam wezwana na przedszkolny dywanik.

Mój mały rozbójnik zbił łopatką Anetkę, bo nie chciała mu podać wiaderka. A gdy zamknął w szafce kolegę, innemu zaś nasypał do budyniu piasku, pani dyrektor zasugerowała wizytę u specjalisty.

Testy psychologiczne Staszek przeszedł pomyślnie. Dla wszystkich, także i dla mnie, stało się jasne, że kilkulatek jest zazdrosny o mężczyznę w moim życiu.

Póki mogłam, Karola trzymałam z dala od swojego domu i kłopotów z synem. Gdy jednak nasza relacja nabrała rumieńców i zapadła decyzja o wspólnym zamieszkaniu, musiałam wyznać, że borykam się z kłopotami wychowawczymi.

Karol wzruszył ramionami. – Bywa. Poradzimy sobie. Teraz będziemy we trójkę spędzali dużo czasu. Nauczymy się siebie nawzajem – uśmiechnął się promiennie.

Kamień spadł mi z serca. To był potężny huk. Ale po chwili głosik zapiszczał w mojej głowie: To nie będzie zapewne takie proste... Staszek nie podda się bez walki.

Nie myliłam się. Gdy Karol zostawał choćby na kilka minut sam na sam z moim synem, zawsze miała miejsce katastrofa. Raz na placu zabaw Staszek złośliwie uciekł mojemu lubemu i szukaliśmy go w parku przez pół dnia.

W domu zaś dziwnym trafem płyny zawsze rozlewały się tam, gdzie właśnie siedział Karol, a marmolada z prędkością światła lądowała w jego teczce. Oczywiście marmolada z kanapki Stasia. Miarka się przebrała, gdy rozlał biały korektor na ekranie nowego smartfona Karola. Tego mój ukochany nie wytrzymał.

Łukasz odszedł jeszcze szybciej niż inni.

– Wiesz, ile czasu pisałem prezentację dla zarządu? Nie mówiąc o tym, że sprzęt jest do wymiany. Kto za to zapłaci? Ty, ze swojej pensji początkującej rehabilitantki? – szydził Łukasz, młody lekarz poznany na jednym ze szkoleń. Mój ukochany Staszek z miną niewiniątka zniszczył jego służbowy laptop. – Nie spędzę z twoim synem nawet minuty dłużej. Jest złośliwy i niewychowany! – Tymi gorzkimi słowami zakończył nasz kilkutygodniowy związek.

Bez żalu zamknęłam za nim drzwi. Przez zęby powiedziałam do Staszka: – Idź do siebie. I zapomnij, że pograsz na tablecie, masz szlaban!

Potem pół nocy siedziałam na balkonie, patrząc w niebo. Łukasz nie miał racji. Może i Staszek był złośliwy, ale na pewno też dobrze wychowany. Był słodkim i rozkosznym chłopcem, jeśli nie kręcił się przy mnie mężczyzna. Ani Karol, ani Łukasz nas nie kochali – doszłam do wniosku.

Staś spał jak aniołek, ale... z szelmowskim uśmieszkiem. Cały on! – pomyślałam, przyglądając się swojemu dziecku.

Nie chciał, żeby ktoś mnie pokochał.

Jednemu z moich przyjaciół Stasio w restauracji położył pinezki na krześle. Ledwie Jurek w garniturze zasiadł do stołu, odskoczył jak oparzony, wylewając na mnie i na siebie czerwone wino. Więcej się nie pokazał. Innych Staś przeganiał równie szybko. Bartłomieja wystraszył nawet nie dlatego, że wyskoczył z kąta w halloweenowym stroju wampira, lecz dlatego, że ugryzł go w rękę. Facet się wkurzył, kazał znaleźć jodynę, a gdy szukałam jej w łazience, trzasnęły drzwi.

Miałam dość. Wykrzyczałam synkowi, że marnuje mi życie. Popłakał się i przez łzy powiedział, że mnie kocha i nie odda żadnemu facetowi. – Żeby nie wiem co, nie oddam cię – powtarzał.

Usiedliśmy w kuchni przy makowcu. Patrząc na zapłakanego Stasia, uznałam, że na razie to koniec prób ułożenia sobie życia. Postanowiłam też: w pierwszy letni długi weekend pobędę tylko z synkiem. Odpoczniemy, pochodzimy brzegiem morza, najemy się gofrów. – Tylko my dwoje – obiecałam Stasiowi.

Choć pogoda nie sprzyjała, słowa dotrzymałam.

Rozstawiłam parawan i leżak, przykazałam Stasiowi, żeby nie wchodził do wody i bawił się blisko naszego grajdołka. Zatopiona w lekturze ulubionego pisma, usłyszałam rozdzierający krzyk syna:

– Mamo! Piłka mi odpłynęła!

Obserwujący zdarzenie mężczyzna nagle rzucił się do morza. Z synem patrzyliśmy, jak szybko tnie fale i zbliża się do piłki. Po chwili był z powrotem obok nas. Wręczył Staszkowi zgubę, a do mnie puścił oko.

– Na szczęście nie dopłynęła do Szwecji – zażartował.

To był ratownik: miał około trzydziestki, fantastyczne mięśnie i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Po chwili niezręcznej ciszy zagaił do Stasia: – No to co, panie kolego, może meczyk na piasku... Rozgrzałbym się po tej kąpieli.

– Pewnie! – krzyknął zadowolony Stasio.

Rozegrali ten ich meczyk, potem we trójkę poszliśmy na lody i gofry. Gdy wymienialiśmy z Krzysztofem numery telefonów, mój syn wprawdzie patrzył wilkiem na nowo poznanego ratownika, ale nie ugryzł, nie rzucał chrupkami.

– To jak, twardzielu, może wpadniesz na basen? – zaproponował Krzysztof.

To były spotkania, o jakich marzyłam od dawna.

Odpoczywałam przy nim i czułam się bezpiecznie. Krzysiek okazał się sympatycznym facetem z poczuciem humoru i, nie zważając na fochy Stasia, ganiał go po boisku, uczył grać w kosza i zaraził miłością do pływania. Zmęczony chłopak zasypiał wcześnie, a my mieliśmy czas dla siebie.

Nawet moi rodzice, początkowo sceptycznie do Krzysztofa nastawieni, gdy lepiej go poznali, zaakceptowali, a nawet polubili.

Pewnego wieczoru wybieraliśmy się do restauracji. Stasiem obiecała zająć się sąsiadka. Stałam już w drzwiach, gdy syn wybiegł z pokoju i powiedział: – Przysięgam, jeśli wyjdziecie razem, ucieknę z domu i nigdy mnie już nie znajdziecie!

Typowy dla dziecka w wieku Stasia szantaż – pomyślałam, ale... kto wie, do czego mój syn jest zdolny. Spanikowałam, lecz wtedy usłyszałam: – Tylko nie zapomnij wziąć śpiwora, bo noce bywają chłodne – rzucił z uśmiechem Krzysztof.

Staś zrobił się purpurowy. Zaraz wybuchnie! – pomyślałam. Rzeczywiście, zaraz wybuchnął, lecz śmiechem.

Krzysiek potargał Stasiowi włosy i powiedział: – Nie świruj, chłopie, nie zabieram ci mamy na zawsze. Idę ją tylko nakarmić. Jeśli będziesz grzeczny, przyniosę ci pyszny deser. Stoi?

– Zgoda! – po namyśle Stasio przybił Krzyśkowi piątkę.

Staś zaakceptował mojego ukochanego, który jego wyskoki ignoruje lub obraca w żarty. To działa!

Miłość i zaangażowanie uczyniły cuda. Staś pokochał też łucznictwo – w domu teraz mamy łuk i strzały, które napawają mnie umiarkowanym lękiem, bo oprócz nich mamy Krzysztofa, który potrafi okiełznać mojego syna i sprawić, że we trójkę nareszcie czujemy się szczęśliwi.

Uczucia rozmieniłam na drobne

W pogoni za lepszym życiem podjęliśmy decyzję o wyjeździe męża za granicę do pracy. Już liczyliśmy, ile zarobi, planowaliśmy, na co wydamy pieniądze. Zapomnieliśmy o sobie i o naszej miłości.

Anka (33)

Jak wszystkie młode małżeństwa, Leszek i ja zmagaliśmy się z wyzwaniami codzienności. Nasza córka, Ola, właśnie przeskoczyła ze żłobka do przedszkola, a Weronika zaczęła naukę w drugiej klasie. Leszek pracował w firmie remontowo-budowlanej – nie było z tego kokosów, zaraz więc po urlopie macierzyńskim musiałam wrócić do pracy.

Pensja ekspedientki w sklepie z ciuchami może nie reperuje domowego budżetu tak, jakbym sobie to wymarzyła, ale – co tu kryć – w naszej sytuacji każdy grosz się liczył. Dziewczynki rosły jak na drożdżach, ciągle więc trzeba było wymieniać im garderobę, poza tym jedzenie dla czwórki kosztuje fortunę, do tego rachunki i milion małych, niby niezauważalnych, a koniecznych wydatków. Prawdziwy koszmar! Z naszych dwóch pensji szybko nie zostawało nic. Mieliśmy ogromne szczęście, że nie spłacaliśmy kredytów, bo tego nasz domowy budżet by już nie wytrzymał.

Wydawało się, że szczęście nam sprzyja.

Rok po ślubie Leszek dostał w spadku po babci dwupokojowe mieszkanie. Najpierw zdawało mi się, że takie lokum nam w zupełności wystarczy. Mieliśmy swoje miejsce na ziemi, niczego więcej nie było nam potrzeba do szczęścia – myślałam. Teraz, kiedy była nas już czwórka, mieszkanie zamieniło się w istny tor przeszkód. Wszędzie upakowane rzeczy w pudłach i pudełeczkach, które udawały stoliki, siedziska, ścianki działowe. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a we własnym domu nabawię się klaustrofobii. Do tego dziewczynki ciągle jęczały, że chciałyby mieć w domu zwierzątko. Na tej przestrzeni? Chyba tylko mysz, która wygryzłaby sobie dziurę w którymś kartonie i tam zamieszkała! Kredyt hipoteczny nie wchodził w rachubę. Wiedziałam to aż za dobrze.

Dlatego, kiedy mój mąż przyszedł któregoś dnia z pracy i przedstawił propozycję, którą dostał od kolegi, oczy zaświeciły mi się z podekscytowania: pojawiło się światełko w tunelu! – Jurek zbiera ekipę do pracy w Szwecji, ma już nagranych kilka fuch. Robiłbym to samo, co tutaj, tylko że tam płacą... sześć razy tyle. Wyobrażasz sobie? Sześć razy tyle! – Leszek opowiadał podekscytowany.

Nie, nie mogłam sobie wyobrazić takiej góry pieniędzy co miesiąc! Usiedliśmy i szybko przeliczyliśmy, jaka kwota umożliwiłaby nam kupienie wygodnych, przyzwoitej wielkości czterech pokoi w nowym budownictwie, nawet na obrzeżach miasta. Odjęliśmy od tego to, co dostalibyśmy ze sprzedaży mieszkania po babci. Po tych wszystkich kalkulacjach okazało się, że Leszek powinien zostać w Szwecji cztery lata – 48 miesięcy, które pozwoliłyby nam nie martwić się kredytami i w końcu mieszkalibyśmy jak ludzie. – To okropnie długo... – zdałam sobie nagle sprawę.

W ciągu 10 lat naszego małżeństwa rozstawaliśmy się maksymalnie na dwa tygodnie, kiedy jeździłam z dziewczynkami do mamy. – Damy radę tak żyć? Jak odnajdą się w tym wszystkim dziewczynki? – zadawałam mężowi pytania przepełnione strachem.

– Zaciśniemy zęby i przetrwamy – przekonywał Leszek. – Jest przecież Skype, a rozmowy telefoniczne już nie są takie drogie, jak dawniej. Mnóstwo ludzi tak żyje! No i będę przyjeżdżał raz na kilka miesięcy. Najgorsze, że zostawię cię samą ze wszystkimi problemami.

– Zawsze mogę poprosić mamę, żeby pobyła u nas tydzień w każdym miesiącu. Trochę mnie odciąży, a ona odpocznie od ojca. Wiesz, że odkąd obydwoje są na emeryturze w domu regularnie panuje stan wojny – powiedziałam z lekkim uśmiechem.

Decyzję musieliśmy podjąć do końca tygodnia.

Takie okazje nie trafiały się często i miejsca w ekipie wyjazdowej rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Jurek dał nam tak dużo czasu tylko dlatego, że bardzo cenił męża jako pracownika i kolegę.

W wyborze miał nam pomóc zeszycik, w którym zapisywaliśmy wszystkie argumenty za i przeciw. Na koniec podsumowaliśmy zapiski i wyszło na to, że rozsądek powinien wziąć górę – to była nasza jedyna szansa, żeby dać córkom wygodny dom. Pozostawało tylko zapytać je o zdanie. – Czyli taty nie będzie przez jakiś czas w domu, ale będziemy go mogły oglądać w komputerze? A kiedy już wróci do nas na stałe, razem wyprowadzimy się do nowego mieszkania, w którym każdy będzie miał swój pokój? – podsumowała Weronika. – No dobra! Zgadzam się – zaśmiała się.

– I wtedy będziemy mogły mieć kotka? – dopytała Ola.

Córki nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji.

Jeśli często będziemy rozmawiać przez Skype’a, wytrzymają rozłąkę z ukochanym tatusiem – uznaliśmy.

Cztery tygodnie później Leszek był już w samolocie lecącym do Sztokholmu.

Pierwsze miesiące były dla mnie prawdziwą udręką. Zupełnie nie potrafiłam się odnaleźć podczas nieobecności Leszka w domu, nie umiałam bez niego zasypiać, ciągle o nim myślałam. Olka i Weronika były nieznośne – dopiero po wyjeździe taty zdały sobie sprawę, czym tak naprawdę jest rozłąka.

Pomimo rozgoryczenia musiałam być dla nich pełna zrozumienia. Do tego wszystkiego dochodziły codzienne obowiązki: gotowanie, zakupy, sprzątanie, odrabianie lekcji. Zgodnie z planem co jakiś czas przyjeżdżała moja mama i pomagała przez tydzień. Mimo to brakowało mi u boku męża, jego wsparcia, opieki, ciepła... Doceniłam to, co mi dawał, dopiero gdy wyjechał.

Co kilka dni rozmawialiśmy przez Skype’a. Częściej nie mogliśmy, bo Leszek pracował do późna – starali się możliwie szybko kończyć każde zlecenie, żeby jak najszybciej brać następne – konkurencja była ogromna, nie tylko mój Leszek chciał zarobić. Te rzadkie chwile, kiedy siadaliśmy przed komputerem, przede wszystkim wykorzystywały dziewczynki. Trajkotały jedna przez drugą, opowiadając o tym, co się działo w szkole i przedszkolu. Praktycznie nie dawały nam dojść do słowa. Może dlatego tak niecierpliwie czekałam na pierwszą wizytę Leszka.

Spotkaliśmy się po czterech miesiącach i byliśmy jak świeżo upieczeni małżonkowie, którzy nie mogą nacieszyć się sobą. Leszek spędzał również mnóstwo czasu z córkami, które oszalały, kiedy zobaczyły tatę po tak długim czasie.

– Jak sobie radzisz w domu? Dziewczynki dają ci w kość? – troskliwie zapytał któregoś wieczoru.

– W porządku, kluczem jest odpowiednia organizacja – odparłam z uśmiechem.

Miałam nadzieję, że Leszek nie dopatrzy się, że to tylko poza. Przecież wspólnie podjęliśmy decyzję o jego wyjeździe, nie mogłam więc dopuścić do tego, żeby mną się martwił, bo źle znosiłam rozłąkę i samotność.

W ekspresowym tempie minęły te dwa tygodnie.

Za chwilę znowu zostałyśmy same. Następny przylot do Polski Leszek miał zaplanowany dopiero na Boże Narodzenie – przeloty sporo kosztowały, nie chcieliśmy więc roztrwaniać pieniędzy, które tam zarabiał, na jego ciągłe wizyty, bez których przecież świat by się nie zawalił.

Wróciłam do trybu „słomiana wdowa, z dziećmi i domem na głowie”. Byłam coraz bardziej zmęczona i sfrustrowana. Wiedziałam, że mąż również pracuje w pocie czoła, ale to ja w zasadzie miałam dwa etaty. I nawet nie mogłam mu się poskarżyć, bo wiedziałam, że moje pretensje były całkowicie irracjonalne.

Z drugiej strony, co Leszek miał na to poradzić: też był z dala od domu, też samotny, ale jednocześnie zdeterminowany. Przecież chciał dla swoich dziewczyn lepszego życia i robił wszystko, żeby tak się stało. Nie mogłam narzekać na swój los, bo sama podjęłam decyzję, zgodziłam się przecierpieć te cztery lata. Dla córek. Dla nas. Dla całej rodziny. Byłoby głupio wycofać się z postanowień po kilku zaledwie miesiącach.

Skąd mogłam wiedzieć, że będę tak tęsknić.

Nawet nie mogliśmy porozmawiać w cztery oczy, bo gdy tylko Leszek pojawiał się online, dziewczynki anektowały go dla siebie. Umawialiśmy się na późnowieczorne spotkania, gdy małe już spały, ale na próbach najczęściej się kończyło. Oboje byliśmy tak zmęczeni, że zasypialiśmy przed komputerem. Tak mijały miesiące, a ja – co tu kryć – odzwyczajałam się od własnego męża.

Kiedy przyjechał na święta czuliśmy, że nie jest między nami tak, jak kiedyś. Widzieli to także nasi najbliżsi. – Anka, co się dzieje? Pokłóciliście się? – z troską zapytała moja siostra przed Wigilią. – Nie, absolutnie. Nie pokłóciliśmy się – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, przecież nie mieliśmy nawet szansy się pokłócić, bo w ogóle mało ze sobą rozmawialiśmy.

Opowiedzieliśmy sobie, co się działo w ciągu ostatnich miesięcy i tematy się skończyły. Nie chciało mi się mówić o codziennych problemach. Po co, i tak mi w nich nie pomoże. Poza tym wrócił bardzo zmęczony, w każdej wolnej chwili drzemał na kanapie – oczywiście do momentu, gdy po brzuchu zaczynały skakać mu szczęśliwe córki.

Po świętach mąż wrócił do Szwecji.

I znowu czekały nas miesiące rozłąki. Najgorsze było to, że nieobecność męża przestała mnie przerażać. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że nasze drogi zaczynają się rozchodzić. W niespełna rok po tym, jak podjęliśmy decyzję o wyjeździe Leszka, magia, która była między nami, która trwała ponad dziesięć lat, zniknęła, pozostawiając tłumione codziennością wspomnienia.

Któregoś wieczoru na początku lutego, kiedy Ola i Weronika już spały, mąż pojawił się w drzwiach naszego zagraconego domu z walizką – tą samą, z którą wyjeżdżał na czteroletnie zesłanie, na które wysłaliśmy go rodzinną decyzją. – Ania, ja już tak nie chcę! – niemal wykrzyczał. – Widzę, co tam dzieje się z chłopakami, którzy siedzą za granicą trzy, cztery lata. Chodzą do pubów, poznają dziewczyny i tłumaczą, że to romansiki, bo tęsknią za kobiecym ciepłem. Ale kiedy w zeszłym tygodniu wrócił z domu Krzysiek i powiedział, że żona oznajmiła mu, że kogoś poznała i chce rozwodu, coś we mnie pękło. Przypomniałem sobie, jacy dla siebie byliśmy w święta i zdałem sobie sprawę, że nie chcę, żebyś przestała mnie kochać.

Jego wyznanie doprowadziło mnie do łez. Poczułam, że strasznie za nim tęskniłam przez te wszystkie miesiące, i też nie chciałam, żeby pogoń za pieniędzmi popsuła naszą relację. – Trochę odłożyłem przez ten rok. Poza tym będę brał fuchy tutaj. Coś wymyślimy, zarobimy na lepsze życie – powiedział i przytulił mnie tak mocno, jak na naszej pierwszej randce.

– Nowe mieszkania są przereklamowane – powiedziałam, wciąż będąc w jego ramionach. – Te z drugiej ręki są zdecydowanie lepsze. Cztery pokoje? Zgubimy się w dużym metrażu! Wystarczy jeden pokój więcej, na tyle nazbieramy w dwa lata – stwierdziłam ochoczo, a Leszek spojrzał na mnie z ogromną czułością i pocałował. Tak, teraz wiem, że pieniądze dają szczęście, lecz co po nich, gdy przy okazji stracić można to, co jest bezcenne. Miłość!

mój sukces

Odnalazłam bratnią duszę

Całe życie się odchudzałam, ale efektów nie było widać. Dopiero gdy zrozumiałam, że zanim odniesie się sukces, należy zaakceptować możliwą porażkę, cel osiągnęłam.

Barbara (31)

Baśka-grubaśka: tak „pieszczotliwie” nazywali mnie koledzy w podstawówce. „Basior” to moje przezwisko z liceum. Już w dzieciństwie byłam pulchna, do czego przyczyniły się obie babcie, wciskając we mnie podwójne porcje. Pozwalały jedynej wnuczce na wszystko. Drożdżówki popijałam colą, na kolację jadłam chipsy, przed snem wcinałam słone paluszki. Były zadowolone, że wnusia „dobrze wygląda”, a ja byłam coraz większa i coraz bardziej nieszczęśliwa.

Dzieci mnie przezywały. Przestałam chodzić na WF. Wstydziłam się okrągłych ud, dużych piersi przeszkadzających w ćwiczeniach. Uciekałam od rówieśników w świat książek. Pochłaniałam tony lektur, czytałam pod kołdrą, przy latarce, aż wreszcie tata przeprowadził ze mną rozmowę i zagroził konsekwencjami. Oczywiście go nie posłuchałam, stałam się tylko ostrożniejsza i czekałam z czytaniem pod kołdrą, aż rodzice zasnęli.

Niestety, ciągle podjadałam – nie mogłam oprzeć się słodyczom, zwłaszcza czekolada rozpuszczała moje serce.

Po raz pierwszy poważnie o odchudzaniu pomyślałam przeglądając zdjęcia z szesnastych urodzin Mileny, mojej najlepszej przyjaciółki. Na żadnym z nich nie mieściłam się w kadrze. Byłam ogromna. Ogromna głowa, ogromne ramiona i ogromny kark. Miałam 170 cm wzrostu i ważyłam ponad 90 kilogramów! Przy moich koleżankach w rozmiarze 36 wyglądałam jak słonica. Przepłakałam pół nocy, oczywiście za najlepszą towarzyszkę mając tabliczkę czekolady.

Odchudzanie rozpoczęłam następnego dnia.

Pierwsza dieta odchudzająca zakończyła się fiaskiem. Potem były kolejne i kolejne. Kapuściana, podczas której cały dom wypełniał wątpliwej urody aromat gotowanej kapuchy. Montignaca, kiedy to doprowadzałam koleżanki z klasy do szału licząc indeks glikemiczny. Dieta 1500 kalorii, która doprowadziła mnie na skraj anemii. Po diecie paleo efekt jo-jo przeraził nawet rodziców akceptujących bez mrugnięcia okiem mnie i moje pomysły.

Katowałam się ćwiczeniami, ubzdurałam sobie nawet, że będę startować w maratonie, a to z kolei zaowocowało kontuzją i wizytą u ortopedy, który patrząc na zdjęcie rentgenowskie moich kolan, kategorycznie stwierdził: – Jeśli masz zamiar jeszcze chodzić na własnych nogach, a nie o kulach, masz natychmiast przestać biegać. To jest zalecenie lekarza, moja panno. Z twoją nadwagą takie obciążenie dla kolan jest zabójcze. Joga, pilates, rower i basen – proszę bardzo, ale żadnego biegania.

Rodzice się przestraszyli. Ja zresztą też, ale nie powstrzymało mnie to przed kolejnymi próbami schudnięcia. Zbliżała się studniówka i chciałam wyglądać... no jeśli nie dobrze, to przynajmniej jako tako.

Na bal szłam z Maćkiem – chłopakiem z mojego podwórka, oczywiście też walczącym z nadwagą. Umówiliśmy się, że jeśli on będzie partnerował mnie, to ja też pójdę z nim na jego studniówkę. Parą nie byliśmy nigdy. Najwyżej parą przyjaciół. To on namówił mnie na drastyczną – jak się potem okazało – kurację odchudzającą. – Słyszałem, że się chudnie błyskawicznie. Wystarczy pić ocet. Szklankę dziennie.

– Ocet? – zdziwiłam się.

– Taki, który się podaje do galarety – przekonywał Maciek.

Niewiele się zastanawiając, następnego dnia kupiłam butelkę octu. Wypiłam szklankę duszkiem. Czułam jakbym wlała w siebie kwas siarkowy! Ocet wypalał mi gardło, nie mogłam oddychać, dusiłam się, byłam pewna, że to już koniec.

Po pogotowie zadzwoniła mama przerażona moim stanem. Lekarka uspokoiła nas, że nic poważnego mi nie grozi, mimo to przestraszyłam się, że moja obsesja odchudzania mogła spowodować kłopoty ze zdrowiem. – Basiu, co ci przyszło do głowy? – Mama załamała ręce. – Muszę schudnąć! Już nie wiem, co mam robić! Słyszałam, że ocet pomaga takim jak ja.

– Takim jak ty? O czym ty mówisz? – mama niczego nie rozumiała.

– Grubasom! – krzyknęłam.

– Nie jesteś grubasem, lecz śliczną i mądrą dziewczyną. Kto ci naopowiadał takich głupot?

– Nikt mi niczego nie musiał opowiadać, mam lustro! Jaki mężczyzna pokocha takie monstrum? – wybiegłam głośno płacząc.

Na studiach bibliotekarskich zamiast szczupłej sylwetki dorobiłam się łatki nawiedzonej dziewczyny, z którą można porozmawiać jedynie o dietach. Spotykałam się z chłopakami, ale żaden nie wytrzymał długo. Marcin powiedział: – Baśka, jesteś atrakcyjną dziewczyną. Taką w której można się zakochać, ale mam serdecznie dosyć wysłuchiwania o tym, że jesteś gruba. Mnie to nie przeszkadza, ale jeśli to jest dla ciebie taki problem, to coś z tym zrób.

Coś zrobiłam. Zerwałam z nim.

Nic na to nie mogłam poradzić: nie akceptowałam swojego ciała, nie byłam w stanie obejść się bez słodyczy.

Zaraz po studiach zatrudniono mnie w szkole podstawowej i prawdę powiedziawszy kochałam swoją pracę, kochałam dzieciaki, zwłaszcza te, które wypożyczały nie tylko lektury szkolne.

– Widziałyście Adama, nowego wuefistę? Gdybym nie była na diecie, schrupałabym go w całości – z tymi słowami weszła w poniedziałek do pokoju nauczycielskiego Karolina, anglistka, moja najlepsza koleżanka w szkole.

– Karola, czy ty żadnemu facetowi nie odpuścisz? – matematyk puścił do niej oko.

– Odpuściłam tobie, brzydalu – cięta riposta Karoliny spodobała się gronu pedagogicznemu. – Baśka, chodź ze mną na mecz siatkówki, poznasz Adama i będziesz moją przyzwoitką – Karola nie dawała za wygraną. Dla świętego spokoju zgodziłam się.

Sala gimnastyczna była już pełna rozentuzjazmowanych rodziców i dzieciaków. – Widzisz go? Widzisz? – Karolina krzyczała mi do ucha. Widziałam. Najprzystojniejszego bruneta świata. Gdybym była szczuplejsza – pomyślałam – to kto wie, może miałabym szansę. – Baśka, jaki on ma biceps! – rozpływała się w zachwytach Karolina.

– Nie zachowuj się jak twoi uczniowie – powiedziałam, ale prawdę mówiąc, sama byłam pod wrażeniem nie tylko bicepsów Adama.

Po meczu Karolina pociągnęła mnie w stronę cieszącej się z wygranej drużyny.

Adam uśmiechnął się. Byłam pewna, że do mnie.

– Bardzo się cieszę, że się wreszcie poznaliśmy. Dzieciaki bez przerwy mówią o ukochanej pani Basi bibliotekarce – wyciągnął do mnie rękę. Była duża i ciepła. Cały czas patrzył na mnie, nie zwracając uwagi na szczebioczącą Karolinę. – Mnie nic nie mówiły o ukochanym panu Adamie – głos lekko mi zadrżał.

– Niewdzięcznicy! Moja zemsta będzie okrutna! – Adam teatralnie przewrócił oczami. – Basiu, żarty żartami, ale mam ogromną prośbę – w naturalny sposób przeszedł na ty, co nie uszło uwadze Karoliny – pomożesz mi w wyborze książki dla mojej 11-letniej siostrzenicy?

– Jasne, tylko czy znasz jej upodobania? Hobby? Bo tak w ciemno, to trochę trudno strzelać – odpowiedziałam.

– Kocha czytać książki, tak jak ty – Adam uśmiechnął się do mnie, aż się skarciłam w duchu: Przestań, grubasko, to nie jest twoja liga. – Skąd wiesz, że... No tak, dzieciaki mnie zdradziły – uśmiechnęłam się. – Przyjdź do biblioteki, wybiorę coś specjalnego.

Karolina nie mogła wyjść z podziwu.

– Oj Baśka, Baśka, nie spodziewałam się. Cicha woda brzegi rwie. W pięć minut umówiłaś się na randkę z takim facetem.

– Na jaką randkę? To zwykłe spotkanie.

– Jasne. Ech, żeby na mnie jakiś facet spojrzał jak on na ciebie – odparła Karolina. – Tylko błagam, nie zacznij gadać o tych swoich dietach, bo jak zniechęcisz takiego faceta, to cię uduszę gołymi rękami – uściskała mnie serdecznie.

Adam zjawił się w bibliotece nazajutrz i pewnie rozmawialibyśmy jeszcze kilka godzin, ale dzwonek wezwał go na lekcje. Kiedy zapytał, czy moglibyśmy się spotkać po pracy, odważnie zapytałam: – Po co? Nie wyglądam jak modelka z katalogu bielizny.

– A chcesz wyglądać?

– Chciałabym – sama dziwiłam się swojemu szczeremu wyznaniu.

– W czym problem?

– Długo by opowiadać – odpowiedziałam, Adam zaś odrzekł: – Mam czas. Poza tym znam ten problem z własnego doświadczenia.

– Ty? – nie posiadałam się ze zdumienia.

– Nie zawsze wyglądałem jak teraz. Pokażę ci zdjęcia. Byłem pulpetem. Walczyłem z nadwagą do osiemnastego roku życia.

– Żartujesz sobie ze mnie!

– Nie, nie żartuję, co więcej wiem, jak ci pomóc.

Adam słowa dotrzymał.

Jako były sportowiec nauczył mnie przyjmować porażki jak naturalną kolej losu. – Dziś przegrałaś, ale jutro będzie lepiej – motywował mnie.

Zmienił również moje nastawienie do sportu. – Nie musisz przebiec dziesięciu kilometrów, wystarczy, żebyś szybkim marszem przeszła pięć.

– Ale Adam, co to za wysiłek, spacerek tylko – próbowałam z nim dyskutować.

– To ma sprawiać przyjemność, a nie być karą.

Nie chudłam gwałtownie, proces trwał wiele miesięcy. Na jogę zapisałam się już z własnej woli.

Czułam, jak zmienia się moje ciało, ale zmieniała się również moja dusza.

Byłam szczęśliwa.

Coraz szczuplejsza i zakochana z wzajemnością. W Adamie oczywiście, ale tego chyba nie muszę dodawać.