W kręgu zła - Dorota Kowalska - ebook + książka

W kręgu zła ebook

Dorota Kowalska

4,2

Opis

Ta książka, to zbiór 44 reportaży powstałych w ciągu ostatnich 24 lat. Ich tematyka krąży wokół zbrodni i wszystkiego, co z nią związane: wokół ofiar, przestępców, policjantów i motywów. Dużo w tych historiach bólu, rozpaczy, ale i nadziei, bo ona zawsze towarzyszy matkom szukającym zaginionych dzieci, czy rodzinom ofiar czekających na sprawiedliwy wyrok. Dużo tu pytań. Niektóre z nich wciąż zostają bez odpowiedzi. Czy zawodowy zabójca, który z zimną krwią zabił niewinnych, nieznanych sobie ludzi urodził się zły, czy to życie zrobiło z niego mordercę? Historiami, prezentowanymi w tej książce, żyła kiedyś Polska, niektóre wciąż rozpalają masową wyobraźnię, ale są też opowieści o zwykłych ludziach, którzy prowadzą zwyczajne, wydawałoby się nudne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
3
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Miałam to szczęście, że właściwie od dziecka wiedziałam, co chcę robić. Chciałam zostać dziennikarką. Po drodze były oczywiście jakieś inne pomysły, chociażby ten, żeby zostać najlepszą rozgrywającą na świecie, ale kiedy zorientowałam się, że siatkarką jestem raczej przeciętną, szybko wróciłam do dziennikarstwa, nie bez radości zresztą. Dlaczego dziennikarstwo? Bo byłam ciekawa świata i ludzi, ludzi chyba najbardziej. Nigdy nie mogłam zbyt długo usiedzieć na miejscu – chciałam pomagać, przeprowadzać dziennikarskie śledztwa, jeździć po kraju.

Moja pierwsza praca, w „Super Expressie”, to była prawdziwa szkoła życia. Początek lat 90., świetny czas dla dziennikarstwa zupełnie innego niż dzisiaj. Zasady obowiązujące w redakcji były proste: jedziesz na miejsce zdarzenia, zbierasz materiał, a potem opisujesz go tak, żeby twój artykuł zrozumiał człowiek po szkole zawodowej, bez intelektualnego zacięcia. Grzegorz Lindenberg, ówczesny redaktor naczelny „Super Expressu”, swego czasu zatrudnił w redakcji dwójkę zwykłych ludzi. Co rano przychodzili do „SE”, sczytywali teksty napisane przez dziennikarzy i podkreślali słowa, których nie rozumieją. Po takiej redakcji tekst wracał do autora z poleceniem: „Napisz tak, żeby pan Zygmunt i pani Wanda zrozumieli”. I pisało się od nowa. Z radością, bo to był czas, kiedy pracy dziennikarskiej, przynajmniej w „Super Expressie”, towarzyszył entuzjazm: każdy chciał zrobić jak najlepszy reportaż, przeprowadzić jak najlepszy wywiad, zdobyć supernewsa. Nieważna była ilość godzin spędzonych w redakcji, czy raczej w drodze, bo wtedy nikt nie tworzył artykułów zza biurka: trzeba było problemu dotknąć, czasami rozdrapać zabliźnione rany, zadać trudne pytanie, być obok drugiego człowieka i rozmawiać z nim twarzą w twarz, nie przez telefon.

Zostałam specjalistką od spraw ludzkich i policyjno-sądowych. Tak naprawdę zawsze interesowała mnie zbrodnia i wszystko, co z nią związane: ofiary, przestępcy, motywy, ale i zagadka – zarówno samej zbrodni, jak i ludzkiej psychiki. I bardzo szybko zorientowałam się, że ten zawód to znacznie więcej niż podróże i rozmowy z bohaterami. To emocje, ludzkie dramaty, ból trudny do przelania na papier i poczucie bezsilności. Bo co powiedzieć matce dziecka, które sto metrów od domu zniknęło z ulicy i ślad po nim zaginął? Albo ojcu kobiety zadźganej w bestialski sposób przez osiedlowych chuliganów? Nastolatków jeszcze. Pocieszać? Milczeć? Na początku zawsze przychodzi refleksja: nie znajdę przecież tego dzieciaka, nie wrócę życia tej kobiecie, nic nie mogę. A potem kolejna: mogę znacznie więcej niż inni, mogę o tym napisać. Może ktoś sobie coś przypomni, może kogoś ruszy sumienie, może coś jednak się zmieni – sąsiad zrozumie racje sąsiada, dziecko przebaczy rodzicom, brat siostrze.

Praca w „Newsweeku” to była ciągła „praca nad tekstem” – tu liczył się przede wszystkim warsztat i kunszt słowa. Świętej pamięci Ewa Wilcz-Grzędzińska, w owym czasie zastępca redaktora naczelnego „Newsweeka”, wspaniała kobieta, nie przepuściła żadnej fuszerki, żadnego: „sprzedają się jak świeże bułeczki” czy „rosną jak grzyby po deszczu”. Była profesjonalistką – ludzie jej za to czasami nienawidzili, ale jeszcze bardziej kochali. Teksty szlifowaliśmy godzinami. Pamiętam, jakiś czwartek (tego dnia zamykaliśmy gazetę), była godz. 2.00 w nocy, w dziale społecznym siedziała nas trójka: Mira Suchodolska, nasza szefowa, koleżanka, która nanosiła jeszcze jakieś poprawki, i ja, czekając, aż Ewa przeczyta mój tekst. Nagle weszła, uśmiechnięta. Pomyślałam: „Jest dobrze. Przecież musimy kiedyś jechać do domu”. A Ewa zaklaskała w ręce i rzuciła: „To co, dziewczyny, zamawiamy pizzę?”. Pamiętam też Violę Ozminkowski, moją wówczas redakcyjną koleżankę (mam nadzieję, że się za tę historię na mnie nie obrazi), jak po raz kolejny zadzwoniła do bohaterki swojego tekstu, żeby coś uściślić, bo jej materiał wrócił od Ewy z jakimiś pytaniami. Po krótkiej rozmowie Viola lekko zdziwiona zapytała, bo kobieta była przesympatyczna: „A czemu pani taka jakaś smutna? Zła? Coś się stało?”. I usłyszała w słuchawce: „Wie pani, jest 4.00 nad ranem”. Tak, w tej redakcji traciło się poczucie czasu. Ale wciąż to bohaterowie byli najważniejsi. W moim przypadku także policjanci, którzy ścigają bandziorów, sędziowie, którzy ich sądzą, wreszcie – sami przestępcy. Bardzo różni – czasami nieszczęśliwi, czasami źli do szpiku kości. Pamiętam, jak dziwnie się czułam w zakładzie karnym dla niebezpiecznych przestępców w Tarnowie, siedząc w ciasnej salce (jakieś dwa na dwa metry kwadratowe) oddzielona szybą od Sławomira Połcia, zawodowego zabójcy. Zimne oczy, krótkie odpowiedzi na pytania: „Nic nie czułem, zabijając. Nie znałem ofiar. Nie mam wyrzutów sumienia. Dzisiaj też nic nie czuję”. Jak to możliwe, żeby człowiek nic nie czuł, zabijając drugiego człowieka? Urodził się zły czy życie zrobiło z niego mordercę?

„Polska The Times” to reportaż i polityka. Czasami brutalniejsza niż polski świat przestępczy. Ale wciąż trudne sprawy: zabójstwa generała Marka Papały, zabójstwa Krzysztofa Olewnika, sprawa zabójcy księży, który jak się okazało, w dzieciństwie był molestowany przez duchownego. Bo często ludzkie historie nie są tak jednoznaczne, jakby się wydawało. Mira Suchodolska, która wprowadzała mnie w zawód i go nauczyła, do dziś nie znosi niechlujstwa, chodzenia na skróty, a redagując teksty, dopytuje o mało istotne szczegóły, które potem okazują się jednak arcyważne. Dzisiaj wiem, że to właśnie one budują świat takim, jakim jest naprawdę, dają obraz ludzi z krwi i kości, z wszystkimi ich zaletami i przywarami. Czasami dają odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś zabił, albo uświadamiają, jakim potworem była ofiara, bo świat nie jest przecież czarno-biały. I jeśli ktoś mnie dzisiaj pyta, jaką najważniejszą cechę powinien mieć dziennikarz, bo czasami pytają mnie o to młodsi koledzy, to bez wahania odpowiadam: „Powinien być ciekawy drugiego człowieka. I umieć słuchać”.

Historiami, które przeczytają Państwo w tej książce, żyła kiedyś Polska, niektóre wciąż rozpalają masową wyobraźnię, ale są też opowieści z małych miejscowości, z tak zwanej polskiej prowincji – dramaty zwykłych ludzi, którzy prowadzą zwyczajne, wydawałoby się nudne życie. Bo praca w tym zawodzie uświadomiła mi, że ból, radość, nadzieja – one są takie same, niezależnie, czy dotyczą światowej sławy artystów, rodziny polskiego generała, czy skromnych ludzi z Żywca, albo chłopców sprzedających się za batony na katowickim dworu kolejowym. Jedne z tych historii były zbierane przez kilka dni, inne – przez kilka godzin, bo w tej pracy istnieje magiczne słowo deadline – zmora dziennikarzy. Dzisiaj, po 25 latach w zawodzie, wiele tekstów napisałabym inaczej. Czy byłyby lepsze? Pewno tak, doświadczenie zawsze jest atutem, ale działo się wtedy, w tamtym czasie.

I jeszcze na koniec chciałabym podziękować wszystkim, którzy mnie w mojej pracy wspierali. Tych ludzi było naprawdę wielu, bo trafiłam na wspaniałych nauczycieli, o Mirze Suchodolskiej i Ewie Wilcz-Grzędzińskiej już wspomniałam, ale są przecież jeszcze Grażyna Musiałek, Marek Adamski – długo by wymieniać. Byli też moi rodzice, mąż i córka, którzy zawsze trzymali za mnie kciuki. Dziękuję.

Rozdział I

W służbie zbrodni

Trudno oddać to słowami… Ów dziwny niepokój, jaki udzielał mi się w czasie rozmów ze świadkami. Dręczące napięcie, jakie towarzyszyło szybkim spojrzeniom za siebie. Momenty nagłej ciszy, jaka zapadała po niektórych pytaniach. I to poczucie, jakby do płuc wdzierał się gęsty kurz, który dusi oddech, sprawia, że każdy ruch robi się trudny, a nogi słabe i miękkie w kolanach. Udzielił mi się nastrój moich rozmówców. Ich lęk.

„Możemy rozmawiać, ale nie wolno pani robić żadnych notatek” – zastrzegał jeden. Inny: „To nie rozmowa na telefon, spotkajmy się w jakimś ustronnym miejscu”. Kolejny: „Odgrzebywanie tych spraw jest wciąż niebezpieczne”.

– Wielu świadków boi się, bo są przekonani, że „to wszystko” wciąż trwa – mówi prokurator Andrzej Witkowski z Instytutu Pamięci Narodowej, który sprawami zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy SB zajmuje się od 15 lat. „To wszystko” dotyczy morderstw. Nie tych pospolitych, kryminalnych, ale dziwnych, dotąd niewyjaśnionych, o niewiarygodnych motywach. Łączą je sprawcy – nieznani. Ofiary – duchowni i ludzie bezpośrednio lub pośrednio związani z opozycją. Sposób prowadzenia śledztwa – byle jaki: sprawy umarzano, spychano na boczny tor, odkładano na półki. Czas ich dokonania – lata osiemdziesiąte. Na liście ofiar zabójstw, ale też pobić i podpaleń, sporządzonej w 1991 roku przez sejmową komisję śledczą Jana Rokity, widnieją 103 osoby. Liczba osób zamieszanych w te sprawy – domniemanych sprawców, prokuratorów – wynosi 170. Ale te listy są wciąż otwarte. Mimo że o popełnienie tych zagadkowych morderstw podejrzewano PRL-owskie służby bezpieczeństwa, z większością spraw nic nie zrobiono. Kto za tym stał? Komu zależy na tym, by prawda nigdy nie ujrzała światła dziennego? Jak dowiedział się „Newsweek”, w Instytucie Pamięci Narodowej trwa właśnie bezprecedensowe śledztwo w sprawie tajnej grupy przestępczej, działającej w ramach osławionych departamentów IV i III MSW. To swoiste komando śmierci miało w sposób zaplanowany, z rozkazu swoich dowódców likwidować niewygodnych ludzi. Nie były to więc samowolne wybryki nadgorliwych funkcjonariuszy – jak usiłowano wmówić społeczeństwu przy okazji toruńskiego procesu zabójców ks. Popiełuszki. Była to zorganizowana akcja, prowadzona pod kontrolą najwyższych władz. Prokuratorzy IPN zamierzają rozpracować tę grupę – ustalić nazwiska, struktury, metody i zebrać twarde dowody jej zbrodniczej działalności. A na koniec – doprowadzić winnych pod sąd.

Zebranie dowodów nie będzie łatwe. Funkcjonariusze do zadań specjalnych działali w sposób tajny, nawet we własnych strukturach. Sami mówili o charakterze swojej pracy: „konspiracja w konspiracji”. Nie sporządzali raportów, a jeśli robili jakieś notatki, były one niszczone przez szefów zaraz po przeczytaniu.

– Ale nie można powiedzieć, że dowodów zupełnie brak. Gdyby tak było, nie prowadzilibyśmy tej sprawy – stwierdza prokurator Andrzej Witkowski, prowadzący śledztwo w sprawie „działania zorganizowanej grupy przestępczej w strukturach MSW”. Dowody, którymi Instytut już dysponuje, to zeznania byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, analiza akt postępowań w sprawach zagadkowych zgonów, część zachowanych dokumentów wewnętrznych MSW. Ale to jeszcze zbyt mało, aby postawić zarzuty. Jest jednak szansa, że ten stan się zmieni. Od miesiąca prokuratorzy lubelskiego oddziału IPN badają dwie kolejne zbrodnie, których nie obejmuje nawet lista Rokity: zabójstwo Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej, tłumaczki z Warszawy, i Anieli Piesiewicz, matki senatora Krzysztofa Piesiewicza. W obu tych sprawach mordercy popełnili błędy. W przypadku Grabińskiej najpewniej pomylili ofiarę – zginęła nie ta kobieta, którą chcieli zabić. Aleksander Grabiński – niewysoki, szpakowaty biznesmen z Warszawy – wygląda jak wykuty z kamienia. Tylko oczy mu płoną.

– Leżała na podłodze z poderżniętym gardłem, w kałuży krwi – relacjonuje beznamiętnie. Opowiada o swojej żonie, Małgorzacie Targowskiej-Grabińskiej. Była ładną, 33-letnią kobietą. Wesoła, towarzyska, pełna energii, na półki księgarń w całym kraju trafiła właśnie piąta przetłumaczona przez nią książka – Igła Kena Folletta. Mieszkali w pięknym i przytulnym mieszkaniu na Saskiej Kępie, świetnie powodziło im się finansowo, podróżowali po świecie. Kiedy w tamten majowy dzień znalazł ją martwą, myślał, że i jego życie się skończyło. Składał je mozolnie przez dwadzieścia kolejnych lat. – Nie mogłem się pogodzić, wciąż nie mogę, że mordercy Małgosi bezkarnie chodzą na wolności – mówi mężczyzna. Nigdy nie miał wątpliwości: to nie rabunek ani motyw seksualny był powodem, dla którego zginęła, a oficerowie prowadzący dochodzenie robili wszystko, by zepchnąć je na ślepy tor. Dopiero ostatnie tygodnie przywróciły mu nadzieję, że tajemnica śmierci jego żony zostanie wyjaśniona, a winni ukarani.

Był 9 maja 1985 roku. Aleksander Grabiński od rana miał w pracy urwanie głowy. Do firmy, w której pracował, jednej z nielicznych zachodnich firm działających wówczas w Polsce, przyjechała właśnie delegacja ze Szwajcarii. Kiedy więc zadzwoniła do niego żona z informacją, że wreszcie przyszedł ktoś ze spółdzielni, aby pomalować kraty w oknach, nie miał czasu na dłuższe pogawędki.

– Małgosia oddała słuchawkę temu człowiekowi – wspomina. – Mówił coś o lakierach, ale szybko skończyłem rozmowę – tłumaczy.

Grabiński zapamiętał, że mężczyzna wyrażał się w sposób inteligentny, rzeczowy. Nie jak typowy „pan Zenek”, fachowiec od malowania krat i przepychania zlewów.

– Dziś jestem pewny, że ten człowiek przyszedł do naszego domu w konkretnym celu: zamordować moją żonę – opowiada Grabiński.

Kiedy wrócił do domu, już nie żyła.

– Zginęła dokładnie tak, jak bohaterka książki, którą właśnie przetłumaczyła – mówi jeden z policjantów, który 20 lat temu pracował w komisariacie policji Praga-Południe, gdzie prowadzono tę sprawę. Sprawca poderżnął Grabińskiej gardło w sposób, w jaki szpieg o pseudonimie Igła uśmiercił panią Garden na pierwszych stronach powieści Kena Folletta.

Przez kilka dni technicy kryminalistyki zbierali w mieszkaniu ślady i dowody, znaleźli między innymi świeże odciski palców, których właściciela nigdy nie ustalono. Nie udało się także znaleźć fachowca od krat. Zatrzymano za to Aleksandra Grabińskiego. Przez dwa dni biciem usiłowano go skłonić, by przyznał się do zamordowania żony. Jednak Grabiński miał alibi, w dodatku nie było żadnych dowodów jego winy; musieli go wypuścić.

Śledztwo prowadził Jacek Ziółkowski, wówczas milicjant, obecnie radny Warszawy z ramienia SLD. Twierdzi dziś, że brał pod uwagę wiele różnych hipotez, ale najprawdopodobniejszy wydawał się wówczas motyw rabunkowy, którym miałby kierować się sprawca. Szczegółów nie pamięta.

– Bzdura, z mieszkania nic nie zginęło. – Grabiński ironicznie się uśmiecha. Można się więc było spodziewać, że prowadzone tym tropem śledztwo zakończy się fiaskiem. I rzeczywiście, sprawa została umorzona z powodu niewykrycia sprawcy już po roku. Aleksander Grabiński odwołał się od tej decyzji, ale w 1987 roku prokuratura wyższego szczebla ją podtrzymała. Akta sprawy trafiły wtedy do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, skąd – jak twierdzi Maciej Kujawski, jej rzecznik – odesłano je do archiwum Urzędu Spraw Wewnętrznych Komendy Stołecznej Policji. Ale w archiwum akt nie ma. Zniknęły. Nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach.

– Zaraz po zabójstwie żony zacząłem podejrzewać, że za jej śmiercią kryje się coś więcej niż atak przypadkowego mordercy – mówi Grabiński. – Że sprawa ma charakter polityczny, a co gorsza, sprawcy pomylili ofiarę. Skojarzyłem bowiem, że mogło im chodzić o synową mecenasa Grabińskiego, o którym wtedy było głośno – opowiada.

W tej samej dzielnicy, dosłownie trzy przecznice od domu Grabińskich, mieszkała inna Małgorzata Grabińska. Synowa słynnego adwokata opozycyjnego. Andrzej Grabiński bronił w procesach księży oskarżonych o działanie na szkodę socjalistycznego państwa, występował w sądach po stronie strajkujących: w Stoczni Szczecińskiej, w Ursusie, w Instytucie Badań Jądrowych. Był oskarżycielem posiłkowym w procesie zabójców ks. Jerzego Popiełuszki – funkcjonariuszy SB Grzegorza Piotrowskiego, Adama Pietruszki, Leszka Pękali i Waldemara Chmielewskiego. Proces zakończył się w lutym 1985 roku wyrokiem skazującym oskarżonych odpowiednio na 25, 25, 15 i 14 lat.

– Mecenas stał się wrogiem systemu, znienawidzonym przez ludzi, których oskarżał – ocenia były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, proszący o anonimowość. I dodaje, że ludzie ze specgrupy mogli bać się uderzyć bezpośrednio w niego, bo wtedy stałoby się oczywiste, kto za tym stoi. Być może postanowili więc go ukarać, zabijając bliską mu osobę.

Tyle że „właściwa” Małgorzata Grabińska kilka tygodni wcześniej wymeldowała się ze swojego mieszkania. Na Saskiej Kępie 9 maja mieszkała więc tylko jedna Grabińska.

– Nie ma żadnych dowodów na to, że chodziło o moją synową, ale takiej ewentualności oczywiście wykluczyć nie można – mówi dziś mecenas Andrzej Grabiński.

Uderzyć w bliskich, by upokorzyć, zniszczyć, zastraszyć wrogich partii ludzi, to był stały element walki z opozycją. Potwierdza to choćby przypadek Barbary Sadowskiej, opozycyjnej poetki, która udzielała się m.in. w Prymasowskim Komitecie Opieki nad Osobami Pozbawionymi Wolności. W maju 1983 roku milicjanci pobili śmiertelnie jej syna, Grzegorza Przemyka. Śledztwo w tej sprawie było prowadzone w taki sposób, aby uchronić sprawców przed odpowiedzialnością. Na pewnym etapie prowadził je Jacek Ziółkowski, ten sam, który szukał zabójców Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej, a dziś występuje w roli świadka w prowadzonym przez IPN śledztwie.

– Ja chciałem wykryć wówczas prawdziwych morderców Przemyka, dlatego przełożeni odsunęli mnie od tej sprawy – zapewnia.

– Tak samo zależało mi na znalezieniu zabójcy Grabińskiej – mówi i dodaje, że nie wierzy, aby ta sprawa miała kontekst polityczny. Tak samo jak nie wierzy w istnienie komanda śmierci.

W jego istnienie wolałby także nie wierzyć senator Krzysztof Piesiewicz, prawnik, w czasach komuny działacz i adwokat opozycji. I kolega mecenasa Grabińskiego. Razem z nim oskarżał zabójców księdza Jerzego Popiełuszki.

– Nie mam żadnych dowodów na to, że zabójstwo mojej matki to sprawa polityczna – mówi dzisiaj senator Piesiewicz.

Ale jest rozdygotany. Bo choć pewności nie ma, pewne skojarzenia wydają się oczywiste. Aniela Piesiewicz została skrępowana sznurem dokładnie tak, jak ks. Popiełuszko: pętla na szyi, pętla na nogach, obie połączone sznurkiem biegnącym wzdłuż pleców.

Trudno mu mówić o tej tragedii. Matka była dla niego kimś naprawdę ważnym i wyjątkowym. Opowiada: jako jedna z pierwszych kobiet studiowała w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, potem ukończyła historię. Całe życie poświęciła wychowaniu dwóch synów i działalności społecznej.

– Wspaniała kobieta, niesamowita osobowość – charakteryzuje matkę senator Piesiewicz. Patrzy przed siebie i zaczyna:

– To był 22 lipca 1989 roku. 22 lipca – rocznica ogłoszenia manifestu PKWN, święto Polski Ludowej. Zdaniem prokuratora Jacka Nowakowskiego, szefa lubelskiego IPN, w historii owych zagadkowych zabójstw ważne są daty. Wydaje się, że mordercy wybierali je nieprzypadkowo: 9 maja, kiedy zginęła Grabińska – Dzień Zwycięstwa; Krzysztof Jasiński, opozycyjny działacz, zginął 10 listopada, w przeddzień Święta Niepodległości.

Ale wtedy, w lipcu 1989 roku, Krzysztof Piesiewicz nie myślał o święcie. Wieczorami przychodził do matki, żeby podać jej lekarstwa. Jednak tego dnia przejechał obok jej mieszkania przy ul. Długiej i nawet nie wstąpił.

– Nie wiem dlaczego – mówi.

Następnego przedpołudnia znalazł ją martwą. Z jej mieszkania – tak samo jak z domu Grabińskich – nie zginęło nic wartościowego. Tuż przy drzwiach wejściowych „ktoś” postawił ogromną maczetę. Gdyby, jak zwykle, odwiedził ją tamtego wieczoru, pewnie też by zginął. Więc myśli sobie dzisiaj, że to matka w jakiś niewytłumaczalny sposób go ostrzegła, nie pozwoliła zatrzymać samochodu przed swoim domem.

Uderza go także inna rzecz – Aniela Piesiewicz była 82-letnią, schorowaną kobietą. Aby ją zabić, wystarczyłoby silniej pchnąć. A mordercy zadali sobie trud wiązania skomplikowanych węzłów. Więc może chcieli dać mu znak. Albo związali matkę i czekali na niego.

Także sprawę zabójstwa Anieli Piesiewicz umorzono po roku z powodu niewykrycia sprawcy.

– Nie chcę, nigdy nie chciałem, żeby to było zabójstwo polityczne. Bo gdyby chodziło o zwykłe morderstwo, czułbym się pewniej – wyrzuca z siebie senator Piesiewicz. Tłumaczy, że boi się spraw, w których nie wiadomo, jaki będzie koniec. A w tej nic nie wiadomo. Kilka dni temu zadzwonił do niego prokurator z IPN-u, prosił o spotkanie. Spotka się, ale czy Instytut Pamięci Narodowej jest w stanie odpowiedzieć na pytanie: kto zabił i dlaczego?

Trudno nie podzielać wątpliwości senatora Krzysztofa Piesiewicza. Historia ostatnich kilkunastu lat pokazuje, że nawet w wolnej i demokratycznej Polsce dochodzenia w sprawie tajemniczych „wypadków” osób związanych z antykomunistyczną opozycją rzadko kończyły się sukcesem. Prokurator Witkowski z IPN przypomina sobie, że prócz zabójców księdza Popiełuszki ukarani zostali oprawcy Janusza Krupskiego, działacza opozycji.

W 1984 roku został uprowadzony ze spotkania w Pałacu Kultury i wywieziony do lasu. Tam funkcjonariusze SB oblali go żrącą substancją i puścili wolno. Udało się także doprowadzić przed sąd esbeków, którzy podpalili samochód kardynała Henryka Gulbinowicza.

Dlaczego tylko tylu? Kto stoi za śmiercią ks. Stanisława Kowalczyka, który 17 kwietnia 1983 roku na prostym odcinku drogi w miejscowości Wydarłowo w Wielkopolsce wjechał samochodem w drzewo? Piotra Bartoszcze, działacza Solidarności Rolników Indywidualnych, który w nocy z 6 na 7 lutego 1984 roku zginął w tajemniczych okolicznościach zabity przez nieznanego sprawcę?

Albo Krzysztofa Jasińskiego, opozycjonisty, którego ciało znaleziono na bocznicy kolejowej w 1984 roku w Elblągu? Miał rozległe obrażenia wewnętrzne.

A także ks. Stefana Niedzielaka, zabitego w swoim domu w styczniu 1989 roku? Wcześniej odbierał telefony z pogróżkami. W przeddzień zabójstwa miał powiedzieć jednemu z księży: „Oni mnie zamordują”. Następnego dnia ktoś skręcił mu kark, a policjanci i prokuratorzy na miejscu zdarzenia sugerowali, że duchowny spadł z fotela i złamał kręgosłup. Dopiero sekcja zwłok wykazała, że to było zabójstwo, w dodatku fachowo wykonane.

Z mieszkania ks. Niedzielaka nie zabrano pieniędzy ani srebra, ale tandetny komplet sztućców z białego metalu. Sprawę oczywiście umorzono, jak zwykle – z powodu niewykrycia sprawców.

Po raz pierwszy wyjaśnianiem tych makabrycznych zbrodni zajęła się w 1991 r. Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w PRL, powołana przez Sejm X kadencji. Przewodniczył jej Jan Rokita. Powstała, bo po procesie toruńskim i zeznaniach morderców ks. Popiełuszki stało się jasne, że nie tylko Piotrowski, Chmielewski, Pietruszka i Pękala mają krew na rękach. Prace komisji dotyczyły więc m.in. niewyjaśnionych zabójstw, a także pobić i podpaleń, których ofiarami padły 103 osoby.

Komisja sporządziła wówczas także listę nazwisk stu funkcjonariuszy MSW i siedemdziesięciu prokuratorów, którzy jej zdaniem mogli popełnić przestępstwa w trakcie wykonywania swojej pracy, oraz zgromadziła dokumenty mogące świadczyć o ich winie.

Kiedy komisja Rokity kończyła prace, skierowała do specjalnego Zespołu do spraw Nadzoru Szczególnego wnioski i zarzuty dotyczące poszczególnych niedokończonych dochodzeń w sprawach niewyjaśnionych śmierci, porwań, podpaleń. W aktach większości z nich, tak samo jak w przypadku zabójstwa Małgorzaty Grabińskiej i matki senatora Piesiewicza, powtarzały się te same sformułowania: „Nie można ustalić sprawcy oraz okoliczności zdarzenia, brak przesłanek, aby podjąć śledztwo na nowo, brak możliwości jednoznacznej oceny okoliczności śmierci”.

Sprawami odesłanymi przez komisję Rokity ponownie zajęły się lokalne prokuratury. Większość z nich jednak umorzono, w niektórych wszczęto na nowo postępowanie, ale finał przed sądem znalazły nieliczne.

– Myślę, że nie zajęto się nimi tak jak należy przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, nie sprzyjał temu klimat polityczny, po drugie, to trudne i zawiłe sprawy – mówi poseł Rokita.

Wiele na temat owego „klimatu” miałby do powiedzenia prokurator Andrzej Witkowski z IPN. Na początku lat 90. prowadził śledztwo zmierzające do wykrycia i ukarania osób, które dały rozkaz zabicia ks. Jerzego Popiełuszki, m.in. generałów Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Ale już w grudniu 1991 roku sprawę mu odebrano.

– Mówiłem, że materiał zgromadzony przeciwko Ciastoniowi i Płatkowi jest niewystarczający. Miałem konkretne plany, aby postawić zarzuty wobec osób stojących wyżej niż oni – opowiada Witkowski. Powiedziano mu, że sprawa osób stojących „wyżej” zostanie wyodrębniona do osobnego postępowania. Ciastoń i Płatek nigdy nie ponieśli kary. Wyżsi dowódcy też nie.

Także milicjanci i prokuratorzy wymienieni przez komisję Rokity jako ci, których praca prowadziła do ukrycia, a nie wyjaśnienia prawdy, mają się całkiem dobrze.

– Wśród wymienionych 170 osób były te, które utrudniały prowadzenie śledztw, ukręcały im łeb, tuszowały. Ale i takie, które podejrzewaliśmy o dokonanie zabójstw – opowiada Rokita.

Komisja domagała się wytoczenia spraw karnych w stosunku do 41 prokuratorów, a wobec kolejnych 29 – postępowań dyscyplinarnych z myślą o pozbawieniu ich możliwości wykonywania zawodu. Spośród prokuratorów, którymi miały zająć się sądy, do dziś w prokuraturze pracuje ponad trzydziestu. W stosunku do pozostałych uznano, że postawienie zarzutów byłoby zasadne, ale jest niemożliwe w związku z przedawnieniem.

O tym, jak potoczyły się losy pracowników SB i MSW oskarżanych w „raporcie Rokity”, nie ma żadnych danych. Najprawdopodobniej większość z nich przeszła na emeryturę, wielu pracuje w firmach detektywistycznych i ochroniarskich.

Wciąż mają wpływy i znajomych na stanowiskach. To dlatego osoby, z którymi rozmawialiśmy o tajemniczych zabójstwach Małgorzaty Grabińskiej i Anieli Piesiewicz, tak się bały. Często słyszeliśmy: „Powiedziałbym więcej, ale ci ludzie, którzy wtedy zabijali, wciąż są na wolności. Mam rodzinę, żonę, dzieci, wnuków. Proszę wybaczyć”.

Jeden z naszych rozmówców powiedział wprost: „Peerelowskie służby specjalne mają się świetnie. I wciąż doskonale sobie radzą. A to zwykli mordercy”.

W 2002 roku „raport Rokity” trafił w ręce śledczych z Instytutu Pamięci Narodowej. Po zapoznaniu się z nim IPN podjął prace nad wykryciem owej tajemniczej specgrupy. Dr Jan Żaryn i prokurator Witkowski opowiadają o jej strukturach. Przy departamencie IV, zajmującym się sprawami Kościoła, istniała grupa D, nazywana później wydziałem VI. Podobny wydział istniał także w departamencie III, odpowiedzialnym za rozpracowywanie opozycji. Miały one podejmować działania dezinformacyjne i dezintegracyjne wobec przeciwników politycznych. Polegały one m.in. na zakładaniu podsłuchów w ich mieszkaniach, oczernianiu, skłócaniu ludzi ze środowisk opozycyjnych. Ale nie tylko.

– W tym wydziale byli ludzie do tzw. zadań specjalnych – twierdzi Żaryn. – Zakres działań tej grupy od samego początku, czyli od 1972 roku, kiedy została powołana, aż do 1985 roku, kiedy oficjalnie ją rozwiązano, nie pozostawiał wątpliwości, do jakich celów ją stworzono. Zresztą grupa ta, ale już pod inną nazwą, działała najprawdopodobniej jeszcze co najmniej do 1989 roku – wyjaśnia.

Andrzej Witkowski potwierdza: oprócz działań dezintegracyjnych i dezinformacyjnych grupa D podejmowała działania specjalne, m.in. zabójstwa, porwania i wszelkie rozwiązania siłowe.

W „pracę” grupy specjalnej angażowane były także służby techniczne i biuro B, czyli „obserwacja”. Jeśli ludzie z komanda śmierci wyruszali w teren, często pomagali im koledzy z Wojewódzkich Urzędów Spraw Wewnętrznych.

– Bo w każdym z takich urzędów istniał odpowiednik grupy D, który nosił nazwę sekcji D – mówi prokurator Witkowski.

Dochodzenie toczy się po cichu, powoli i z mozołem: w 2002 r. oddelegowano do niego zaledwie jednego prokuratora, Andrzeja Witkowskiego, w lutym tego roku dołączył do niego prokurator Jacek Nowakowski. Przekopują się przez sterty archiwalnych akt i na nowo przesłuchują świadków. Jest to tym trudniejsze, że ludzie zasłaniają się niepamięcią, niektórzy świadkowie już nie żyją, a część akt zaginęła.

– Nie opieramy się tylko na przypadkach badanych wcześniej przez komisję Rokity – mówi Witkowski. Do tamtych spraw dołączyły nowe, na przykład księdza Stefana Niedzielaka, zamordowanego w 1989 roku. A teraz Grabińskiej i Piesiewiczowej.

Czy to członkowie zorganizowanej grupy przestępczej działającej legalnie w strukturach państwa zabili tłumaczkę Małgorzatę Targowską-Grabińską? Czy to oni założyli pętlę na szyję 82-letniej matki senatora Krzysztofa Piesiewicza?

W tych sprawach więcej jest pytań niż odpowiedzi. W gąszczu poszlak i podejrzeń wciąż trudno dostrzec twarde dowody. Ale nareszcie są ludzie, prokuratorzy z IPN, którzy naprawdę chcą rozwikłać jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic PRL – sprawę komanda śmierci.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)

Zdjęcia wykorzystane na okładce (c) Shutterstock / Travel_Master (c) Shutterstock / Mark_and_Anna_Wilson

KorektaDorota Wojciechowska

Skład i łamanieAkant

Tekst © Copyright by Dorota Kowalska, Warszawa 2017 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2017

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-64378-56-0 Warszawa 2017 Wydanie I

Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected] www.melanz.com.pl