"Ogień" Fałszywy mit - Opracowanie zbiorowe - ebook

"Ogień" Fałszywy mit ebook

0,0

Opis

"Ogień" Fałszywy mit

"Żołnierze wyklęci" są najważniejszym elementem polityki historycznej, a stosunek do nich jest głównym wyznacznikiem patriotyzmu. Taki jest przekaz polityków Prawa i Sprawiedliwości, mocno wspieranych przez historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Wystarczy posłuchać prezydenta Andrzeja Dudy czy liderów PiS, by dowiedzieć się, że każdy, kto już nie tylko kwestionuje wielkość "wyklętych", ale chce o nich uczciwie debatować czy prowadzić badania, ociera się o zdradę. Nie ma zgody na takie widzenie powojennej historii: z jednej strony prawdziwi patrioci, niepodległościowi partyzanci powojennego podziemia, słowem anioły z orzełkiem z koroną a z drugiej morderców z UB, zdrajcy, donosiciele i kolaboranci. Historycy IPN propagują na wszelki sposób "żołnierzy wyklętych". Mimo ogromnych nakładów finansowych pomnikowy obraz powojennego podziemia bardzo często zderza się z uczciwymi pracami badawczymi większości historyków, ale nade wszystko z pamięcią społeczną, z przekazywanymi z pokolenia na pokolenie historiami rodzinnymi, z doświadczeniami lokalnych społeczności. Jakże często w tych opowieściach i wspomnieniach postępowanie wielu "bohaterskich" bojowników było bardzo odległe od dzisiejszego mitu.

Nie wszyscy "żołnierze wyklęci" są godni pomników, bo wielu z nich jest splamionych krwią Polaków, Żydów, Białorusinów, Słowaków. Wielu dopuściło się okrutnych zbrodni, gwałtów, napadów, rabunków. Gloryfikacja wszystkich "wyklętych" nie uczyni patriotami tych, którzy zeszli na drogę bandytyzmu. Tej historycznej hipokryzji chcemy się przeciwstawić. Dlatego w ramach serii "Wyklęci nie święci" pokażemy prawdziwe oblicze wielu "wyklętych". Dziś wynoszonych niemal na ołtarze, a w rzeczywistości zwykłych zbrodniarzy, którzy byli inspiratorami mordów lub za nie odpowiadają. Jedną z takich postaci jest Józef Kuraś "Ogień", przez jednych – nie tylko na Podhalu – uznawany za bohatera, a przez drugich za bandytę. Kim był w rzeczywistości "Ogień"?

* * *

Na publikację składają się teksty i wypowiedzi kilku autorów: Tadeusza Byrdaka, Pawła Dybicza, Leszka Konarskiego, Juliana Kwieka, Jerzego S. Łątki, a także liczne fotografie oraz kserokopie oryginalnych dokumentów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: IZA MIERZEJEWSKA
Redaktor prowadzący: PAWEŁ DYBICZ
Korekta: AGATA GOGOŁKIEWICZ
Opracowanie graficzne i łamanie: ANNA ROSIAK
Fotografie: Archiwum IPN oraz ze zbiorów Ludwika Borowskiego i Tadeusza Byrdaka
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
ISBN 978-83-64407-50-5
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawawww.tygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Wstęp

PAWEŁ DYBICZ

„Żołnierze wyklęci” są najważniejszym elementem polityki historycznej, a stosunek do nich jest głównym wyznacznikiem patriotyzmu. Taki jest przekaz polityków Prawa i Sprawiedliwości, mocno wspieranych przez historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Wystarczy posłuchać prezydenta Andrzeja Dudy czy liderów PiS, by dowiedzieć się, że każdy, kto już nie tyle kwestionuje wielkość „wyklętych”, ile chce o nich uczciwie debatować czy prowadzić badania, ociera się co najmniej o zdradę.

Nie ma zgody na takie widzenie powojennej przeszłości: z jednej strony prawdziwi patrioci, niepodległościowi partyzanci powojennego podziemia, a z drugiej zdrajcy, donosiciele i kolaboranci.

Przeszłość opowiadana przez historyków IPN jest w zasadzie dwubarwna – czarna lub biała. Dysponując ogromnymi kwotami pochodzącymi z budżetu państwa, propagują „żołnierzy wyklętych” w różnej formie – publikacji, programów telewizyjnych, filmów, wystaw, marszów. Mimo tych ogromnych wysiłków i nakładów finansowych pomnikowy obraz powojennego podziemia bardzo często zderza się z odmiennymi opiniami, pracami badawczymi większości historyków, głównie uniwersyteckich, ale nade wszystko z pamięcią społeczną, z przekazywanymi z pokolenia na pokolenie historiami rodzinnymi, z doświadczeniami lokalnych społeczności. Jakże często w tych opowieściach i wspomnieniach postępowanie wielu „bohaterskich” bojowników było bardzo odległe od żołnierskiego ideału, godziło nie tylko w honor, ale i nierzadko w zwykłe człowieczeństwo.

Apologeci „żołnierzy wyklętych” przedstawiają ich jako kontynuatorów Podziemnego Państwa Polskiego i Armii Krajowej, co oczywiście nie ma żadnego uzasadnienia w historii. Nie mówią, że zbrojne powojenne podziemie mijało się z oczekiwaniami ogromnej większości Polaków, dramatycznie doświadczonych w czasie II wojny światowej, stykających się na co dzień ze śmiercią, z obozami koncentracyjnymi, rozstrzeliwaniami, łapankami, wywózkami, aresztowaniami, łagrami... Nie chcą też przyjąć do wiadomości, że rozkaz gen. Leopolda Okulickiego z 19 stycznia 1945 r., rozwiązujący Armię Krajową, dał ogromną szansę młodym Polakom „na powrót na honorowych warunkach do jakiegoś w miarę normalnego życia. Stworzył szansę na wyjście z konspiracji”[1]. W tym rozkazie ostatni komendant główny AK dał młodym ludziom wyraźnie do zrozumienia, że są potrzebni ojczyźnie, że w takiej czy innej postaci Rzeczpospolita będzie trwała, że Polacy dosyć się już wykrwawili.

Mimo rozkazu gen. Okulickiego tysiące żołnierzy AK pozostało w lesie, a jeszcze więcej nadal działało w konspiracji. Podobnie było z członkami Narodowych Sił Zbrojnych.

Dlaczego wciąż tkwili w podziemiu? Powodów jest wiele. Liczyli na rychły wybuch trzeciej wojny światowej, na konflikt Zachodu z ZSRR, na to, że gdy do niego dojdzie, ich pozostające w lesie oddziały będą miały do odegrania znaczącą rolę w akcji sabotażowej skierowanej przeciwko Armii Czerwonej. Wielu „żołnierzy wyklętych” nie mogło ułożyć sobie życia w powojennej Polsce. Byli ścigani, aresztowani przez funkcjonariuszy UB. Do powojennego podziemia trafiło też wielu młodych Polaków, którzy z racji wieku nie „załapali się” do kon organizacji spiracyjnych i teraz, po wojnie, chcieli walczyć o wolną ojczyznę. Nie rozumieli, że zmieniła się sytuacja geopolityczna, że Zachód nie chce kolejnej wojny, że nie mają szans w starciu z podległymi polskim władzom siłami bezpieczeństwa i Wojska Polskiego, a tym bardziej z armią Stalina.

Nadal nie ma całościowego opracowania przedstawiającego skalę i zasięg wojny domowej w Polsce, ale nawet dotychczasowe ustalenia badaczy wskazują na tragiczny bilans bratobójczej walki. Ocenia się, że po obu stronach konfliktu wzięło w niej udział około 450 tys. ludzi. Jak dotąd najpełniejszy ilościowy obraz skali ówczesnych wydarzeń zawarty jest w Atlasie polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956[2]. Można w nim wyczytać, że w tym okresie przez powojenną konspirację przewinęło się 120-180 tys. ludzi, z czego niemal połowa wywodziła się z AK, tworząc głównie oddziały Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Z Narodowymi Siłami Zbrojnymi związanych było 30-40 tys. ludzi i tyle samo było w innych lokalnych, niezwiązanych z większą strukturą oddziałach. Redaktorzy Atlasu podają, że do 1950 r. przez „stałe oddziały leśne” przeszło ponad 20 tys. partyzantów.

Z każdym rokiem zmniejszała się jednak liczebność tych osób. Działo się tak przede wszystkim za sprawą dwóch amnestii, z 1945 i 1947 r. W 1945 r. było ich 13-17 tys., rok później już połowa, a po amnestii z lutego 1947 r. zbrojną walkę do 1950 r. kontynuowało około 1800 osób.

Po 1950 r. walkę z bronią w ręku kontynuowało 250-400 ludzi, tworząc dwu-, trzyosobowe oddziały. Do walki z podziemiem Państwowy Komitet Bezpieczeństwa skierował 150-180 tys. żołnierzy i milicjantów. Do liczby tej trzeba dodać członków ORMO w sile około 50 tys.

Ocenia się, że w wojnie domowej zabitych zostało 7672 „żołnierzy wyklętych” (Maria Turlejska podaje liczbę 8668). Jednocześnie szacuje się, że w latach 1944-1954 za przestępstwa polityczne skazano na karę śmierci około 5 tys. osób, z czego ponad połowę wyroków wykonano. Z rąk powojennego zbrojnego podziemia zginęło 4018 milicjantów, 495 ormowców, 1616 funkcjonariuszy UB oraz 3729 żołnierzy Wojska Polskiego, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Wojsk Ochrony Pogranicza. Nie wolno zapominać o cywilnych ofiarach wojny domowej, było ich niewiele mniej: 5143 osoby, w tym 187 dzieci do lat 14. Łącznie życie straciło około 15 tys. osób. Bratobójcza wojna pochłonęła więc co najmniej 25 tys. ofiar, nie licząc trwale okaleczonych.

Każda wojna domowa ma brutalne oblicze. Do zachowań cechujących się okrucieństwem dochodzi po każdej zwalczającej się stronie. Nie ma więc zgody na taki opis przeszłości, że oto naprzeciwko morderców z UB stały anioły z orzełkiem z koroną. Nie wszyscy „żołnierze wyklęci” są godni pomników, bo wielu z nich jest splamionych krwią Polaków, Żydów, Białorusinów, Słowaków, wielu z nich dopuściło się zbrodni, nierzadko okrutnych, gwałtów, napadów, rabunków. Nie może też być tak, że w ramach heroizacji i mitologizacji „żołnierzy wyklętych” (nazywanymi coraz częściej niepokornymi) skrzętnie ukrywa się niewygodne fakty z ich życia i działalności.

Gloryfikacja wszystkich „wyklętych” nie uczyni patriotami tych, którzy zeszli na drogę bandytyzmu. Takiej historycznej hipokryzji chcemy się przeciwstawić. Dlatego też postanowiliśmy w ramach serii „Wyklęci nie święci” pokazać prawdziwe oblicze wielu „wyklętych”. Dziś wynoszonych niemal na ołtarze, a w rzeczywistości zwykłych zbrodniarzy, którzy byli inspiratorami mordów lub za nie odpowiadają. Jedną z takich postaci jest Józef Kuraś „Ogień”, przez jednych – nie tylko na Podhalu – uznawany za bohatera, a przez drugich za bandytę. Kim był w rzeczywistości „Ogień”?

Autorom zamieszczonych tekstów w niniejszej publikacji pragnę wielce podziękować za ich udostępnienie.

*

IPN skupił się na chwalbie powojennego podziemia. Zbrodnicze czyny „żołnierzy wyklętych” w zasadzie nie należą do jego zainteresowań, a jeżeli już pisze o ich sprawcach, to jako o likwidatorach komuchów, zdrajców i donosicieli. Instytut nie dokumentuje mordów „wyklętych” na cywilach, dlatego też zwracamy się z apelem do Czytelników. Nie pozwólmy zniknąć ich ofiarom – tysiącom niewinnych ludzi, w tym wielu kobietom i dzieciom. Opiszmy te zbrodnie, stwórzmy księgę zamordowanych, pokaleczonych i ograbionych. Stworzymy specjalną stronę internetową. Czekamy na informacje, relacje, ilustracje. Prosimy kierować je do redakcji tygodnika „Przegląd”: 03-410 Warszawa, ul. Inżynierska 3 lok. 7 lub mailowo: [email protected].

Mit „żołnierzy wyklętych”, mit „Ognia”

W oficjalnej polityce historycznej w zasadzie całkowicie pomija się mordy powojennego podziemia na cywilach i lekką ręką ferowane przez nie wyroki śmierci

ROZMAWIA PAWEŁ DYBICZ

PROF. JULIAN KWIEK,

historyk, pracuje na Wydziale Humanistycznym Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Specjalizuje się w powojennej historii Polski, dziejach Krakowa i Małopolski po 1945 r. Jest autorem licznych publikacji, midzy innymi Żydzi, Łemkowie, Słowacy w województwie krakowskim w latach 1945-1949/50, Rok 1956 w Krakowie i w województwie, Marzec 1968 w Krakowie.

Czy mitologizowanie „Ognia” wzmacnia, czy osłabia politykę historyczną spod znaku PiS i IPN?

– To dość skomplikowane pytanie. Z racji tego, że nie za bardzo jestem w stanie jednoznacznie powiedzieć, na czym ma polegać polityka historyczna władz PiS i IPN, choć w ogólnym zarysie wiem, w którym kierunku ona zmierza. Co do jednego jestem przekonany. Mitologizacja podziemia antykomunistycznego jest olbrzymia, a w oficjalnej polityce historycznej w zasadzie całkowicie pomija się jego nieładne, mówiąc bardzo delikatnie, zachowania. Mam tu na myśli mordy na cywilach, lekką ręką ferowane przez nie wyroki śmierci. Ta mitologizacja, nie tylko „Ognia” będzie się pogłębiała, zapewne w czasie rządów PiS i IPN istniejącego pod tym kierownictwem i w tym kształcie. Polityka historyczna, której najważniejszym elementem jest mitologizacja „żołnierzy wyklętych”, jest zupełnie bezrefleksyjna. Weźmy przykład Józefa Franczaka „Lalka” zastrzelonego w 1963 r. Dziś przedstawia się go jako bohatera, wybitnego żołnierza podziemia, walczącego do końca. Szczerze powiedziawszy, to ma się nijak do prawdy historycznej, bo on od 1950 r. walczył jedynie o przeżycie. Gdyby bowiem ujawnił się w 1956 r. i skorzystał z ogłoszonej wtedy amnestii, to złożyłby zeznania i został wypuszczony na wolność. Żyłby pewnie jeszcze wiele lat. A że nie chciał?

Jeśli tak postać jak „Lalek” i takie jego zachowanie uznajemy za postawę bohaterską, to jak potraktować chociażby gen. Leopolda Okulickiego, gen. Radosława Mazurkiewicza czy innych oficerów Armii Krajowej, którzy nie kontynuowali walki zbrojnej? Należałoby uznać ich za zdrajców. Dla mnie tego typu polityka historyczna, mitologizacja „żołnierzy wyklętych” jest nie do zaakceptowania, tym bardziej że w prostej konsekwencji, przy pewnej hermetyczności historyków pracujących głównie w IPN, prowadzi do, delikatnie mówiąc, fałszowania historii albo pisania w sposób absolutnie jednostronny i nie do przyjęcia.

Raczej do wynaturzenia nauki historycznej.

– Też tak można to nazwać. Myślę, że nieźle znam publikacje książkowe i artykuły dotyczące okresu powojennego. Ostatnio zajmuję się problematyką żydowską w czasach powojennych, relacjami Polacy-Żydzi. Dobrze znam materiał źródłowy odnoszący się do tej tematyki. Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że w publikacjach IPN-owskich niezwykle rzadko spotyka się informacje o negatywnych czynach Polaków w stosunku do Żydów, a często nawet specjalnie się je pomija.

Widocznie jest zapotrzebowanie władz na takie widzenie historii.

– Niewątpliwie tak jest, chociaż podejrzewam, że tu chodzi jeszcze o coś innego. W ramach oficjalnej polityki historycznej kreuje się całe podziemie antykomunistyczne jako bohaterów, ale nie mówi się, że obok postaci godnych pamięci mamy mnóstwo postaci negatywnych, zwykłych zbrodniarzy i takich, którzy odpowiadają za zbrodnie. Według mnie tu chodzi o to, by legendą „żołnierzy wyklętych” wyrugować z pamięci historycznej polskiego społeczeństwa prawdziwą legendę „Solidarności” czy inne ruchy opozycyjne – Komitet Obrony Robotników czy Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Proszę zauważyć, że z jednej strony gloryfikuje się nawet „wyklętych”, o których wiadomo, że mają wiele na sumieniu, a jednocześnie poniża się (bądź szarga pamięć) Lecha Wałęsę, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, o Adamie Michniku nie wspominając. Odsuwa się w niepamięć osoby zaangażowane w wydarzenia 1956 r. czy Marca ’68.

Józef Kuraś „Ogień” z bratem Janem, ps. „Kania”, grudzień 1944 r.

Doszło już do tego, że „żołnierze wyklęci” stali się ważniejsi niż żołnierze Armii Krajowej.

– I to jest wielce przykre i zasmucające. Kiedy wynoszeni są na piedestał „żołnierze wyklęci”, to musi rodzić się pytanie: a co z tymi, którzy walczyli z Niemcami? To bezrozumne gloryfikowanie „wyklętych” przypomina mi trochę politykę władz tuż po wojnie, kiedy uchwalono pierwszą amnestię w 1945 r., gdzie kazano się spowiadać żołnierzom AK i przyznawać, że walczyli z Niemcami.

Władza dość szybko się z tego wycofała.

– Bo zorientowała się, że to jest bez sensu, co nie przeszkadzało jej jednocześnie aresztować wielu akowców tylko za to, że walczyli z okupantem.

Z polityki historycznej wypiera się AK, a jednocześnie „wyklętych” przedstawia się jako akowców.

– To nie ma żadnego historycznego uzasadnienia. Wiadomo przecież, kiedy AK została rozwiązana – 19 stycznia 1945 r., rozkazem jej komendanta głównego gen. Leopolda Okulickiego. Spora część historyków tego nie dostrzega i powojenne podziemie traktuje jako kontynuację AK, co jest absolutnie nieuprawnione, wręcz jest całkowitą bzdurą. Nie dziwią mnie więc protesty środowisk akowskich z Podhala, by „Ognia” i „ogniowców” nie nazywać partyzantką akowską, bo on z niej zdezerterował, uciekł do ludowców, Batalionów Chłopskich.

Może ci „wyklęci” mają być mitem założycielskim PiS, pokazaniem, że to byli nasi poprzednicy w antypeerelowskim widzeniu świata, w antykomunizmie.

– Może coś w tym jest, ale czy aż tak daleko myśl polityczna PiS idzie w tym kierunku? Tego nie wiem, chociaż nie wykluczam. Jeżeli tak jest, to ona może się okazać niezwykle kłopotliwa dla partii Jarosława Kaczyńskiego. Z prostej przyczyny, niemała część polskiego społeczeństwa pamięta lub wie, że wśród gloryfikowanych dziś „żołnierzy wyklętych” nie brakowało bandytów, postaci o nieciekawej biografii. Mnie się wydaje, że w mitologizacji „żołnierzy wyklętych” bardziej chodzi o wyeliminowanie tych, którzy po wojnie próbowali coś dla Polski zrobić, na przykład angażując się w odbudowę szkolnictwa, przemysłu itp. Zapomina się, że wiele osób było już zmęczonych wojną, pragnęło normalnie żyć. Wszystkich tych ludzi trzeba wyrzucić z narodowej pamięci, z podręczników historii i zastąpić ich mitem „żołnierzy wyklętych”, co w domyśle ma prowadzić do przekonania, że to my, PiS, jesteśmy teraz kontynuatorami postawy tych postaci, dzisiejszych naszych bohaterów.

„Ogień” wśród podkomendnych (w środku grupy w białej koszuli), pierwszy z lewej Kazimierz Kuraś „Kruk” (bratanek „Ognia”, osaczony wraz nim zginął 21 lutego 1947 r.), drugi z prawej Jan Kolasa „Powicher”.

Jak „wyklętych” się policzy, to okazuje się, że nie było ich tak dużo.

– Rzeczywiście liczebność powojennego podziemia nie była aż tak duża, jak niektórzy sądzą lub piszą. Fakt, że w niektórych regionach „wyklęci” robili wiele zamieszania i poza nimi żadnej władzy nie było – na przykład w Białostockiem prawie sto posterunków MO nie funkcjonowało – ale stanowili oni znikomą mniejszość, bo olbrzymia większość polskiego społeczeństwa nie chciała iść do lasu, być w konspiracji, chciała normalnie funkcjonować, choćby z tego względu, że miała dość wojny i jej atmosfery. Skoro tak było, to co zrobimy z tą ogromną większością? Tymi chociażby dziesiątkami tysięcy nauczycieli, którzy odbudowywali szkoły, świetlice, biblioteki, szli pracować do różnych edukacyjnych i naukowych instytucji państwowych? Uznamy, że byli kolaborantami?

Obywatelami gorszego sortu, a na pewno nie patriotami.

– Ci, którzy chcą taką politykę realizować, chcą tak mówić o ówczesnych Polakach, zderzą się, zresztą już to się dzieje, z przekazem rodzinnym, społecznym. Nie potrzeba głęboko zanurzać się w przeszłość, wystarczy powierzchowna znajomość historii, by się dowiedzieć lub wiedzieć, że miliony Polaków zaangażowały się w odbudowę zniszczonego w czasie wojny państwa, mało tego, bardzo wielu z nich w budowę nowego ustroju. Czy PiS i IPN uda się zakwestionować owo poświęcenie dla kraju, zaprzeczyć, że na przykład profesorowie szkół wyższych w koszmarnych warunkach sprzątali sale wykładowe, by jak najszybciej można było wznowić naukę na uczelniach, bo młodzież chce się uczyć, bo tego wymaga byt narodu i logika dziejów? Wątpię.

Odpis telegramu Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego w Krakowie, informującego o zabójstwie Żydów pod Krościenkiem, dokonanym przez oddział „Ognia”.

Prof. Aleksander Gieysztor w 1945 r. poszedł do prof. Tadeusza Manteuffla, dziekana i prorektora Uniwersytetu Warszawskiego, z pytaniem, co ma powiedzieć ich wspólnemu przełożonemu z czasów konspiracyjnej działalności w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, płk. Janowi Rzepeckiemu, który chce, by podjął działania w organizacji Wolność i Niezawisłość. Prof. Manteuffel odpowiedział: „Powiedz pan Rzepeckiemu, że my teraz nie robimy konspiracji ani powstania. My teraz robimy uniwersytet”.

– Podobnie myślał prof. Walery Goetel, rektor Akademii Górniczo-Hutniczej w latach 1939-1951.

A co powiedzieć o członkach Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego AK „Skała”, który rozwiązał się 15 stycznia 1945 r. i nie podjął dalszej walki, dzięki czemu dał Krakowowi, Polsce iluś profesorów, członków PAN.

– I co, uznamy tych wybitnych uczonych za zdrajców? Nikt o zdrowych zmysłach tak o nich nie pomyśli. Polacy po sześciu latach bycia w konspiracji, funkcjonowania w bezustannym strachu o życie mieli dość walki, nie widzieli potrzeby ani sensu dalszego rozlewu krwi, tym razem w bratobójczej wojnie. Starsze pokolenie pamięta okres powojenny. Marta Kurkowska-Budzan z UJ napisała książkę dotyczącą pamięci historycznej Antykomunistyczne podziemie zbrojne na Białostocczyźnie. Analiza współczesnej symbolizacji przeszłości. Warto ją przeczytać, aby się dowiedzieć, że po wojnie ludzie w równym stopniu bali się władzy komunistycznej, jak i nocnych odwiedzin uzbrojonych grup.

Znam tę publikację. Autorka tłumaczy, dlaczego na Podlasiu w jednych wsiach „żołnierzy wyklętych” uważa się za bohaterów, a w drugich za bandytów i morderców.

– Na Podhalu jest podobnie. Przed dziesiątkami lat prof. Czesław Brzoza, wtedy jeszcze jako adiunkt, prowadził na tym terenie badania naukowe w ramach obozów studenckich. Już wtedy notował, że pół wsi było za „Ogniem”, a drugie pół przeciwko niemu.

Przejdźmy zatem do „Ognia”. Prześledźmy jego drogę życiową i konspiracyjną, bo ona wiele o nim mówi. Można powiedzieć: był tam, gdzie była władza, a dokładnie, gdzie mógł ją mieć. To, że w 1939 r. wraz z towarzyszami broni nie przedostał się do Francji, wielu tłumaczy tym, że tak mocno był związany z Podhalem, że nie mógł żyć gdzie indziej. Według mnie on się zorientował, że nadal byłby poddany wojskowym rygorom.

– Może coś w tym jest, bo przecież problemy z nim zaczęły się wtedy, gdy wszedł w struktury AK.

Szybko się okazało się, że ten niesubordynowany kapral, nie trzyma się konspiracyjnych zasad, wręcz łamie je, co powoduje, że naraża akowców na niepotrzebną śmierć.

– To się mocno ujawniło, kiedy samowolnie opuścił oddział i wyszedł z partyzanckiego z obozu. Jak na partyzanta i konspiratora to było kuriozalne zachowanie. Była zima, okres świąt, więc uznał, że trzeba się zabawić. Mimo zakazu przełożonych zszedł z gór. Nie przyjmował do wiadomości, że Niemcy po śladach na śniegu łatwo mogą trafić do akowskiego siedliska. I tak się stało, dwóch partyzantów AK zginęło przez niego, z jego ewidentnej winy. Generalnie jednak, gdy myślę o „Ogniu” jako o człowieku i jako dowódcy oddziału, to widzę go jako takiego typowego XVII-, XVIII-wiecznego watażkę, który lubi być wodzem, lubi decydować i uważać, że tylko on ma rację. I stąd „Ogień” nie mieścił się w zorganizowanych strukturach, gdzie istnieje pewnego rodzaju rygor i dyscyplina.

Ale przecież przed wojną był w wojsku, w szkole podoficerów, dostał stopień kaprala. Uczestniczył w wojnie 1939 r., znał strukturę i zasady funkcjonowania wojska, pojmował konieczność podporządkowania się.

– Być może nauczył się pewnych zasad postępowania i działania, bo został wtłoczony w pewne rygory, ale mogło być tak, że uznał, że skoro człowiek, nawet bez większego wykształcenia, zostaje kapralem, to świadczy to o jego doskonałym przygotowaniu, wiedzy, że jest już kimś. To, co teraz mówię, łączę z jego wyprawą do nowych władz w Lublinie. Wtedy nie było tak łatwo się przedostać do nich, ale on do tego wytrwale dążył, co wskazuje na jego olbrzymie ambicje.

Do tej wyprawy dojdziemy, ale pozostańmy w czasach, kiedy był w AK. Miała ona z nim ogromny problem. Przełożeni „Ognia” otrzymywali meldunki, informacje, że jego ludzie dopuszczają się rabunków i gwałtów. Wydany przez AK wyrok śmierci na niego, później złagodzony, jest jednak jakimś symptomem, że w AK wiedzieli, iż mają do czynienia z jednostką, która działa na jej szkodę.

– I wypacza jej obraz wśród miejscowych. To niewątpliwie miało miejsce, ale ja, mimo wszystko, łączyłbym osobowość „Ognia” z góralskością. Nawet dziś, jak się patrzy na górali, to widać taką postawę: ja tutaj wszystko mogę. Tego typu czyny „Ognia” i „ogniowców”, jak rabunki, napady, w środowisku, w którym się obracali, wtedy nie były niczym niezwykłym. W tamtych, wojennych i tużpowojennych latach Józef Kuraś w oczach wielu Podhalan uchodził za przywódcę szajki złodziejskiej. To wychodzi z zapisków Tadeusza Byrdaka (Świadkowie mówią: „Ogień” był bandytą – czytaj s.109), ja do nich podchodzę ostrożnie, ale ich nie neguję. Wiele z nich wymaga weryfikacji, w końcu jest to subiektywne spojrzenie. O wyprawach na słowacki Spisz i nie tylko wiemy dużo. I nie były to wyprawy turystyczne, tylko rabunkowe. Bardziej widziałbym „Ognia” jako regionalnego watażkę o dużych ambicjach i skomplikowanym charakterze.

„Ogień”, kiedy opuścił AK, a właściwie zdezerterował, znalazł się w Batalionach Chłopskich. Był jakoś ideowo związany z ludowcami? Przecież to, co robił, było wbrew ludowcom, wbrew PSL Stanisława Mikołajczyka, który od czerwca 1945 r. był wicepremierem Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej.

– Trudno w tym przejściu do BCh doszukiwać się jakichś względów ideowych. W tym nie było żadnej ideologii, zrozumienia różnic programowych. Na postać „Ognia” patrzyłbym w kategoriach psychologicznych, a nie ideologicznych. On był prostym człowiekiem, nie miał należytego wykształcenia. Wątpię więc, by wiedział, czym się różni AK od BCh. To była partyzantka i to partyzantka. Jedni i drudzy często mówili: nie chcemy mieć nic wspólnego z komunistami i Żydami, ale to takie ludowe podejście, bardzo płytkie rozumienie świata. Poza tym nie ma żadnych dowodów, że Kuraś coś napisał, współtworzył odezwę, która by wyrażała jakąś jego myśl, oczywiście poza ogólnymi epitetami.

Tym, co mogło go popychać do działania, było coś, co nazwę ideologią władzy. I ona była chyba też głównym powodem chęci zostania szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Poza tym proszę pamiętać, że po wojnie sporo ludowców poszło do milicji. Większość szeregowych milicjantów to była młodzież chłopska. Nie żydowska.

Już przed dziesięcioleciami prof. Krystyna Kerstenowa wykazała, że w najniższych strukturach UB i milicji szeregowych chłopów było najwięcej.

– Do szczebla powiatowego pochodzenie chłopskie wyraźnie dominowało.

Dlaczego niedawny „Ogień”, teraz szef powiatowego UB, znów ucieka w góry?

– Tego właśnie do końca nie wiemy – czy rzeczywiście chciano go odwołać, aresztować za występki. Według mnie zwyciężyła w nim osobowość watażki, chęć bycia królem gór, jak o nim mawiano. Chęć posiadania władzy, decydowania o ludziach, o ich życiu.

W tamtych czasach szef powiatowego UB też był panem życia i śmierci.

– Owszem, ale Kuraś w górach nikomu nie podlegał. Na Podhalu w wielu wioskach nie było obsadzonych posterunków MO, w nocy i w dzień. Tam dopiero czuł się panem, mógł się czuć dowartościowany, każdy musiał mu schodzić z drogi, być posłuszny. I każdy mógł być zamordowany. To przekonanie o byciu panem gór przejawiło się choćby w czasie spotkania z dość odważnym wówczas por. Władysławem Czyżem z krakowskiego UB. Przyjechał on z bronią na rozmowy z „Ogniem” i wyjechał z nią, a mógł przecież zostać zabity. Dlaczego tak się stało, zadecydował sam Kuraś, by pokazać, że na tym terenie to on decyduje. I to on jest panem życia i śmierci.

„Ogień” współpracuje czy też trafia do Armii Ludowej. Ma również w życiorysie współpracę z partyzantką radziecką, którą dowodził ppłk Iwan Zołotar. Wtedy też poznał funkcjonariuszkę NKWD kpt. Ludmiłę Gordijenko. Nie brakuje takich, którzy mówią, że była jego kochanką.

– Pojechał do Lublina starać się o stanowisko szefa UB w Nowym Targu, musiał więc być wyposażony w czyjeś poręczenie. Do końca nie wiemy, kto to był, ale wiemy, że Kuraś był w Lublinie z kimś z tego radzieckiego oddziału, z którym współpracował. Ten poręczający to nie mogła być zwyczajna osoba. Załatwiła przepustki do Lublina, mało tego, dała samochód ciężarowy, zapewniła bezpieczny przejazd i dotarcie do władz. „Ogień” w Lublinie i potem w Warszawie nie był człowiekiem z ulicy. To centrala polecała go na szefa UB, musiał więc stać za nim ktoś wówczas wysoko umocowany.

By pomóc przełamać opór wobec jego nominacji na szefa UB? Miejscowych bezpieczniaków, którzy znali Kurasia, z których wielu było z nim skonfliktowanych, przeciwnych wywindowaniu go na takie stanowisko?

– Może były jakieś z nim rozmowy albo jego samowolne próby objęcia stanowiska szefa UB. W powojennej Polsce parę takich prób było, dochodziło do sytuacji, że byli partyzanci tworzyli Milicję Obywatelską, do utrzymania porządku. Może „Ogień” postąpił podobnie. Mówię „może podobnie”, bo nie spotkałem żadnego dokumentu podpisanego przez niego na początku 1945 r. Może gdzieś są, ale ja na nie nie natrafiłem. Spotkałem się natomiast z opinią akowców zarzucających mu, że będąc szefem UB, aresztował ich kolegów, byłych żołnierzy Armii Krajowej.

Stąd ich próba nakłonienia IPN, by wszczął śledztwo w tej sprawie?

– Efektów tego śledztwa jeszcze nie ma.

Wątpię, by były, zostanie ono rozmyte. Dla ludzi IPN niewygodne jest, że kilku żołnierzy AK złożyło doniesienie do jego pionu prokuratorskiego, by rozpocząć śledztwo i oskarżyć „Ognia” o zbrodnie komunistyczne, za to, że kilku akowców kazał aresztować, w efekcie czego wylądowali na wschodzie. To jest duża rysa na micie bohatera, głoszonym przez IPN.

– Nie wiemy, dlaczego tak zrobił. Być może w ten sposób odgrywał się na AK, na akowcach, a może były to osoby, które coś niewygodnego dla niego wiedziały i chciał je usunąć z tego terenu. Może do końca też nie wiedział, że jak tych ludzi tu aresztuje, to zostaną wysłani w głąb Rosji. Na to jego postępowanie mogło wpłynąć wiele czynników, których dziś i chyba w przyszłości już nie poznamy. Jestem wstrzemięźliwy w ocenach różnych wydarzeń, bo przy tego typu kontrowersyjnych sytuacjach trzeba bardzo ważyć słowa. Dlatego ważne jest, by prokuratura w miarę szybko wyjaśniła tę sprawę i by nikt na nią nie naciskał nie sugerował bądź wskazywał, jaka ma być jej decyzja.

Nie tylko historycy Żydowskiego Instytutu Historycznego dowodzą, że „Ogień” ma na rękach krew wielu Żydów.

– Pisałem o tym wielokrotnie, pisała o tym również Karolina Panz. Dla mnie nie ulega wątpliwości, a dziś chcę to szczególnie mocno podkreślić, że Józef Kuraś „Ogień” był antysemitą. I to w takim dość prostackim wydaniu. W 2007 r. uczestniczyłem w Nowym Targu w konferencji na temat „Ognia” i w jej trakcie powiedziałem, że był antysemitą, co wywołało buczenie części uczestników. Gdybym dzisiaj miał wygłosić taki referat, to jeszcze bardziej bym wzmocnił moje ówczesne tezy. Nie ulega wątpliwości, że Józefowi Kurasiowi i jego „ogniowcom” można przypisać zabójstwo w 1945 r. czterech miejscowych Żydów z Czarnego Dunajca. Bolesław Dereń w biografii „Ognia” twierdzi, że oni byli z UB. O tej instytucji można wiele powiedzieć, ale nie to, że pracujący w niej ludzie byli na tyle głupi, by na Podhale wysyłać Żydów, których „Ogień” zwalczał, co było powszechnie wiadomo i z czym się nie krył.

Tylko za tę zbrodnię „Ogień” odpowiada?

– Oczywiście, że mordów na Żydach było więcej. Niewątpliwie w kwietniu 1946 r., w Wielką Sobotę, na pograniczu Waksmundu i Nowego Targu zastrzelono piątkę Żydów, w tym kobietę. Niektóre źródła mówią, że rozstrzelał ich osobiście „Ogień”. Mamy też zbrodnię na drodze pod Krościenkiem, gdzie oddział Jana Batkiewicza „Śmigłego” zatrzymał jadących Żydów. Batkiewicz twierdził, że rozkaz zabicia Żydów otrzymał od „Ognia”. (Mówił też, że dostał rozkaz zabicia Jana Wąchały „Łazika” skonfliktowanego z Kurasiem po wojnie). „Ogniowcy” strzelali do zatrzymanych Żydów ustawionych wzdłuż przydrożnego rowu. Jeden z napastników chwalił się potem, że wystrzelałby ich wszystkich, gdyby mu się karabin maszynowy nie zaciął. W czasie tego napadu dobijano dzieci.

Skąd o tym wiemy?

– Są zeznania sprawców i są zeznania kierowcy samochodu, którym jechali Żydzi. Kierowca nie miał powodów, żeby kłamać. Zeznał również, że „ogniowcy” zabrali wszystkie rzeczy zamordowanych Żydów i zawieźli je do Ostrowska. Był także mord pod Czerwonym, gdzie było też kilkanaście ofiar, ale tu nie mamy stuprocentowej pewności, że dokonali go ludzie Kurasia.

Józef Kuraś „Ogień” ma też na sumieniu zbrodnie na Słowakach.

– Uwidoczniły się one choćby przy obsadzaniu granicy polsko-słowackiej, a dokładnie polsko-czechosłowackiej. W tamtym czasie Kuraś szykanował Słowaków, zwłaszcza tych na Spiszu. Maciej Korkuć, biograf „Ognia”...

Raczej hagiograf.

– ...mówił na konferencji, że w tym czasie naczelną ideą podhalańskich ludowców i samego „Ognia” było wytyczanie i bronienie południowej granicy Polski. To oczywista bzdura. Nie ma żadnego takiego dokumentu ani śladu nawet, żeby taka idea występowała. Kuraś był niewątpliwie nastawiony antysłowacko, są dziesiątki dokumentów poświadczających to.

Wielu Słowaków uciekło przed „Ogniem”?

– Prof. Józef Ciągwa, przewodniczący Towarzystwa Słowaków w Polsce, urodzony na Orawie, mówił mi i to napisał, że około 6 tys. Słowaków przeszło poza granicę powojennej Polski. Wielu z nich wolało zamieszkać na Słowacji, ale niemała ich część uciekła przed „Ogniem”. Uważał on, że jest tym, który decyduje, gdzie ma być granica, a po drugie, chyba ważniejsze, kto jest, a kto nie jest Polakiem. Słowacy na tych terenach mieszkali od wieków, żeby nie powiedzieć od zawsze. Trzeba też pamiętać, że „Ogień” traktował słowacką Orawę i w mniejszym stopniu Spisz jako tereny dobre do wzbogacenia się. Robił na nich napady rabunkowe i stamtąd przeprowadzał konie, krowy, świnie.

Słowacki IPN wręcz oskarża „Ognia” o zbrodnie.

– Chodzi o cztery osoby zamordowane w Nowej Białej. Te ofiary odkryto dopiero w 1956 r., kiedy to ujawnił je jeden z „ogniowców”.

Apel w obozie oddziału ochrony sztabu Józefa Kurasia (z prawej). Gorce, lato 1946 r.

W przypadku „żołnierzy wyklętych” motyw grabieży pojawia się bardzo często.

– Po wojnie napady rabunkowe były na porządku dziennym, było ich bardzo dużo. Dziś nie mamy o tym wyobrażenia, bo żyjemy pod tym względem w bardzo bezpiecznych czasach. Napadów i kradzieży, liczonych w tysiącach, dokonywano w każdym regionie Polski i nie odnosiły się tylko do ludności żydowskiej, ale i polskiej. Na ogół demolowano dom, plądrowano go i zabierano ubranie, buty, pieniądze. Bardzo często zrabowanym mieniem czy pieniędzmi uczestnicy napadu dzielili się. Albo to robił ich dowódca, albo czynili to sami. Te grabieże to była okazja do wzbogacenia się.

Można być pewnym, że do tej pory w niejednym domu znajdują się zrabowane rzeczy.

– Chyba tak jest. O ile jeszcze mogę zrozumieć napady na sklepy, rabunek towarów czy pieniędzy pobieranych jako coś w rodzaju kontyngentu na rzecz podziemia, to nie za bardzo mogę pojąć, dlaczego ludziom zabierano mienie, walutę bez żadnych pokwitowań. Wracając do „Ognia”, to trzeba powiedzieć, że te napady były bardzo uciążliwe dla mieszkańców powojennego Podhala, bo wtedy panowała na nim dość powszechna bieda. Nie da się tego inaczej wytłumaczyć – to był pospolity rabunek. Za tego typu samowolkę część dowódców karała, ale część ją tolerowała, uczestnicząc w podziale zrabowanego mienia czy pieniędzy.

Wspomniany Maciej Korkuć zaangażowanie się Kurasia w UB tłumaczy brakiem wiedzy, jaka to była władza, co chce przeprowadzić, co robi itd. Do mnie to nie trafia.

– I słusznie. „Ogień” wiedział, do kogo trafia, do kogo wyjechał po nominację. Więc pewną orientację na temat nowej władzy musiał mieć. On mógł nie znać ideologii, chociaż wtedy słowo komunista nie było pozytywnie odbierane. Coś o tej władzy, komunistach i o tym, co się z nimi wiąże, musiał słyszeć. Może myślał, że w Warszawie mogą sobie powołać rząd, ale my tu w terenie będziemy mieć własną władzę. Nie wiemy, jaki był jego punkt widzenia na tamtą rzeczywistość, układ sił, ale trudno przypuszczać, że nic o nich nie wiedział.

Jan Kolasa „Powicher”, jego zastępca, wysunął tezę, że gdyby „Ogień” został w Warszawie albo objął jakieś inne stanowisko niż posada szefa UB w Nowym Targu, to nie byłoby wojny na Podhalu.

– Wątpię, by tak było. Kurasia ciągnęło do gór i chciał być ich panem.

Janosikiem, jak napisał tuż po wojnie Stefan Korboński. Uprawnione jest takie porównanie?

– Statystyczny Polak ma serialową wizję Janosika, takiego sprawiedliwego watażki, zbójnika, co zabiera bogatym i daje biednym. Przeczytałem mnóstwo zeznań „ogniowców”, których zatrzymywano i aresztowano jako podejrzanych. Z tych zeznań można wyciągnąć wniosek, że się czuli bezkarni. Myśleli i postępowali według zasady: to my jesteśmy władzą, my decydujemy, co jest dobre, a co złe. Jeżeli coś zrobiliśmy, to znaczy, że postąpiliśmy słusznie, bez względu na konsekwencje.

„Ogniowcy”, jak i wszyscy „żołnierze wyklęci”, tłumacząc się z dokonanych mordów, mówili, że ograniczali się do likwidacji kolaborantów i donosicieli. Tymczasem wśród około 450 cywilów zabitych przez ludzi Kurasia wiele było kobiet i dzieci.

– Kiedy analizuje się działalność poszczególnych ugrupowań podziemia antykomunistycznego, to na ogół dochodzi się do wniosku, że wśród ich ofiar wysoki odsetek stanowią kobiety i dzieci. Potwierdzają to badania z terenów województw kieleckiego czy łódzkiego, gdzie nie było konfliktu etnicznego, nie było ludności ukraińskiej. Na Podhalu, na obszarze działania „Ognia”, też notujemy dużą liczbę zamordowanych kobiet i dzieci. Ofiary ludzi „Ognia” badałem tylko pod kątem narodowościowym, ale mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że wśród zabitych Żydów wiele było kobiet i dzieci. Przypomnę choćby mord pod Krościenkiem. Podobnie pod Czerwonym choć, jak wspomniałem, nie ma pewności, że dokonali tego „ogniowcy”. Czy dziecko mogło być kolaborantem?

Czym tłumaczyć zabójstwa dzieci?

– Nie tylko na Podhalu, ale wszędzie ci, którzy przychodzili wykonywać wyrok śmierci, często rozstrzeliwali całą rodzinę. Były takie przypadki w odniesieniu do Żydów czy Ukraińców. I na ogół wystarczyło posądzenie na przykład jakiegoś Polaka czy Żyda o współpracę z władzą, a Ukraińca z UPA.

Zabijano, by nie było świadków mordu?

– O to chyba najczęściej chodziło. Dziś, by wymowę mordowania świadków zbrodni jakoś osłabić, wytłumaczyć, już nie mówię usprawiedliwić, ich sprawcy najczęściej mówią o likwidowaniu kolaborantów. Do tych tłumaczeń nie bardzo jestem przekonany, choć wiem, że trudno je zweryfikować, a dziś w zasadzie nie ma takiej możliwości.

W jednej publikacji znalazłem zdanie: im bliżej siedliska rodzinnego „Ognia”, tym opinia o nim jest gorsza.

– Wspominałem już, że Podhale jest podzielone. Potwierdzeniem tej przytoczonej przez pana opinii jest sprawa pomnika „Ognia” i „ogniowców”. Stoi w Zakopanem, a przecież „Ogień” to Ostrowsko, tuż koło Nowego Targu. Kiedy zrodziła się idea postawienia pomnika Kurasiowi w Nowym Targu, to tamtejsi radni powiedzieli jego inicjatorom: w życiu nie zgodzimy się na pomnik „Ognia”. Ci ludzie nie mówiliby tak, gdyby nie wiedzieli, jaka jest o nim opinia na ich terenie. Ta odmowa to dowód, że mieszkańcy z rodzinnych stron „Ognia” mają wiele wątpliwości co do jego poczynań, szczególnie powojennych. Ci ludzie pamiętają albo słyszeli na przykład o kobiecie, którą powieszono na słupie czy drzewie. Słusznie rozumują, że nawet gdyby ona była czemuś winna, współpracowała z UB, donosiła, wydawała „ogniowców”, to nie był to powód, by tak ją uśmiercać. W czasach wojny taką osobę AK by zastrzeliła, jakoś „po ludzku”. Ale wieszać?

Ta brutalizacja i sposoby eliminowania, karania ludzi przez „żołnierzy wyklętych” musiały budzić niechęć, rodzić myśl, że to nie uchodzi.

– Musiały wręcz rodzić głęboki sprzeciw. Przywołany przeze mnie przypadek kobiety to jeden z wielu, były bardziej drastyczne sposoby uśmiercania. Na przykład zatrzymanemu Żydowi, który był w PPR albo go o to posądzano, jeden z dowódców „wyklętych” kazał odciąć głowę. I jego podwładni to zrobili. Takie uśmiercanie daleko odbiegało od szacunku do zwłok. Mogę zrozumieć zabicie kogoś, ale bezczeszczenie zwłok jest już niepojęte.

Pomnik „Ognia” i „ogniowców” w Zakopanem, odsłonięty 13 sierpnia 2006 r. w obecności prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Było odrzuceniem polskiej kultury śmierci?

– Tak. Znane są przypadki, że zanim kogoś rozstrzelano, bito go najpierw, łamano mu ręce czy nogi. Bestialskie znęcanie się nad przeciwnikiem nie budziło uznania. I dziś jest podobnie. Takie postępowanie „wyklętych” też wpływa na to, że wielu Polaków nie godzi się na uznawanie ich za bohaterów. Oczywiście nie wszyscy z nich tak postępowali. Znam przypadek, że oddział partyzantki antykomunistycznej napadł na pociąg, wyciągnął z niego Żyda i woził furmanką po okolicy. Kiedy ten Żyd zapytał, gdzie go wiozą, to usłyszał, że na piwo do Abrahama. Po pewnym czasie wypuszczono go, ale zdarzały się przypadki, że wyrzucano ludzi, głównie Żydów, z pociągu w biegu.

To była akcja pociągowa.

– Prof. Feliks Tych twierdził, że w jej trakcie zamordowano około 200 ludzi. Ta liczba wydaje mi się trochę zawyżona, ale niewiele.

Zarzut zabijania niewinnych kobiet i dzieci, Polaków, Żydów, Słowaków dyskwalifikuje „Ognia” jako bohatera.

– Nie w oczach wszystkich.

Czym tłumaczyć to jednostronne zaangażowanie historyków spod znaku IPN w gloryfikowanie „wyklętych”?

– Z perspektywy zawodu historyka powiem tak: im dalej jest on od ośrodków decyzyjnych, tym lepiej dla niego i nauki historycznej. Nie ma nic gorszego jak wciągnąć się w politykę, zwłaszcza bieżącą. Takiej czy innej ekipy politycznej. To zawsze grozi tym, że wcześniej czy później, zwykle wcześniej, zboczy się z naukowej drogi, zapomni o jej wymogach i regułach oraz o zasadach, które historyka powinny obowiązywać. I w ogólnym rozrachunku zamiast szacunku przynosi wstyd. O podziemiu antykomunistycznym trzeba pisać, ale zgodnie z wymogami metodologicznymi i warsztatowymi i nie uciekać od trudnych tematów. Nie należy przeszłości malować w barwach biało-czarnych.