Kłamstwa o historii - Bohdan Piętka - ebook

Kłamstwa o historii ebook

Bohdan Piętka

4,2

Opis

Manipulowanie pamięcią, mity, kłamstwa i kłamstewka!

Dlaczego niszczony jest pomnik gen. Berlinga? Dlaczego ukazują się kłamliwe informacje o pobycie Józefa Cyrankiewicza w Auschwitz? Dlaczego fałszowany jest prawdziwy obraz Polski w l. 1944-47? Szukając odpowiedzi na te i wiele podobnych pytań, Bohdan Piętka analizuje i poddaje ocenie największe absurdy realizowanej w Polsce polityki historycznej. Pokazuje jej dwa największe cele: delegitymizację i deprecjonowanie PRL oraz podtrzymywanie w narodzie świętego ognia rusofobii. Demaskuje fałsze i uproszczenia prawicowych historyków i agitatorów. Swój cele określa jasno: postanowiłem wyrazić swoje zdanie na temat tego, co polityka robi z historią.

Bohdan Piętka
Historyk, absolwent Uniwersytetu Śląskiego. Zawodowo zajmuję się historią KL Auschwitz oraz historią najnowszą Polski i Ukrainy. Autor popularnego bloga „Spory o historię i współczesność” podejmującego kontrowersyjne tematy z historii Polski i świata. Współpracownik tygodnika „Przegląd”.

Nieszczęściem Polski jest to, że jej historia jest zakłamana jak nigdzie w świecie.
Jerzy Giedroyć

Nad Polakami ciąży dziś najbardziej nie ta historia, która była, lecz ta, której nie było.
Bronisław Łagowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
5
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JanHornowski

Nie oderwiesz się od lektury

kapitalna pozycja, dekonstruująca mity historyczne tworzone w III RP - zawiera dużo wiedzy dziś przemilczanej, polecam serdecznie
00

Popularność




Projekt okładki i opracowanie graficzne: EWA SKOWROŃSKA
Redakcja i korekta: ADK Media
Skład i łamanie: ANNA ROSIAK
Autorzy i źródła zdjęć: s. 23 Rauno Volmar in Delfi.ee; s. 25 Kristina Kormilitsyna/TASS/Forum; s. 27 Paweł Wyszomirski / REPORTER; s. 39 Muzeum Niepodległości/East News; s. 53 i 59 AFP/East News; s. 63, 174, 185 i 193 – Sputnik/East News; s. 71 KPRM; s. 113, 157 i 159 Bohdan Piętka; s. 177 Krzysztof Żuczkowski; s. 179 domena publiczna; s. 273 PAP/Jan Morek; s. 301 East News; okładka Adrian Grycuk (Adrian Grycuk/CC BY-SA 3.0-pl/Wikimedia Common)
Copyright © by Fundacja Oratio Recta Copyright © by Bohdan Piętka
ISBN 978-83-64407-71-0
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawatygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Nieszczęściem Polski jest to, że jej historiajest zakłamana jak nigdzie w świecie.

Jerzy Giedroyć

Nad Polakami ciąży dziś najbardziej nie ta historia, która była,lecz ta, której nie było.

Bronisław Łagowski

Historia to tylko i aż polityczna broń, którą – tak jak każdą inną –można wykorzystać w dobrej lub złej wierze, zgodnie z instrukcjąi regułami posługiwania się lub wbrew nim.

Rafał Chwedoruk

Wstęp. Historia jako narzędzie walki politycznej

Co to jest polityka historyczna? Jest to motywowana politycznie interpretacja historii, narzucana opinii publicznej w celu kształtowania określonej świadomości historycznej i politycznej. Czasem nazywana jest też polityką pamięci. Pojęcie takie powstało pod koniec lat 80. zeszłego wieku w RFN-ie i dotyczyło analizy związku historii tego kraju z jego polityką, zwłaszcza w perspektywie zjednoczenia Niemiec. W kontekście niemieckim pojęcie to nie miało takiego znaczenia, jakie nadano mu później w Polsce – tzn. kształtowania jednolitej wizji historii, służącej wspieraniu polityki państwa[1].

Podczas konferencji, zorganizowanej 17 listopada 2015 roku w Kancelarii Prezydenta, ogłoszono rozpoczęcie prac nad Strategią Polskiej Polityki Historycznej. W oficjalnej informacji na temat tej konferencji w serwisie prezydent.pl czytamy:

Nie mam wątpliwości co do tego, że Europa jest i będzie Europą państw narodowych. Na pewno nie pozwolą sobie na rezygnację z własnego państwa Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy, Włosi czy Grecy – stwierdził prezydent. – A więc należy postawić pytanie, jak w tym trudnym, specyficznym położeniu, w jakim Polska znajduje się w Europie – i pod względem geograficznym, i pod względem geopolitycznym, co bardzo jasno i wyraźnie ostatnio się rysuje – powinniśmy działać, żeby umacniać postawy patriotyczne, ale umacniać je w tym najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak działać?– pytał prezydent, podkreślając, że nie ma wątpliwości, że polityka historyczna jest potrzebna i służy budowaniu potencjału państwa[2].

Prezydent Andrzej Duda zdefiniował zatem politykę historyczną jako działanie służące budowaniu potencjału państwa i umacnianiu postaw patriotycznych. Od razu rodzi się pytanie, czy także umacnianiu prawdy historycznej?

Odpowiedzi na to pytanie udzielił trzy lata wcześniej prof. Eugeniusz Ponczek. Stwierdził on mianowicie, że polityka historyczna

jest swego rodzaju sposobem „uprawiania polityki”, w trakcie którego prawdziwą, bądź mniej lub bardziej sfalsyfikowaną i zmityzowaną, wiedzę o dziejach traktuje się instrumentalnie, a więc jako środek do utrzymania władzy lub jej zdobycia, bądź partycypowania w niej. Oznacza to, że polityka historyczna może polegać na odpowiedniej manipulacji dobranymi w sposób wybiórczy informacjami o przeszłości, w tym także w znacznej mierze zmityzowanymi przekazami o dziejach zgodnie z założonymi wcześniej celami politycznymi[3].

Zdaniem tego autora, niemalże od początku istnienia cywilizacji, mniej lub bardziej świadomie, prowadzono tak rozumianą politykę historyczną – była ona jednym z elementów sztuki rządzenia:

Przypominanie ważnych wydarzeń dziejowych interpretowanych często w sposób subiektywny i zmityzowany, w mniejszym bądź większym stopniu służyło niegdyś i nadal służy sprawnemu i skutecznemu rządzeniu w wymiarach: wewnątrzpaństwowym i międzynarodowym. (...) Stąd też takie lub inne antecedencje dziejowe rozpatrywane przeważnie w sposób wybiórczy mogą służyć urzeczywistnieniu możliwości sprawczych, sprzyjających osiągnięciu celu głównego polityki, a więc zdobyciu i utrzymaniu władzy. Wówczas najczęściej legitymizowanie sprawowania władzy polega na odwoływaniu się do określonej tradycji historycznej[4].

Polityka historyczna może być rozpatrywana jako istotny komponent polityki oświatowej i wychowawczej (preferowanie odpowiednich programów i podręczników historycznych), kulturalnej (wspieranie określonej tradycji i twórczości artystycznej), wydawniczej (preferowanie prac autorów przedstawiających w pożądany sposób wydarzenia historyczne i ich bohaterów), wyznaniowej (gdy mówi się np. o chrześcijańskim dziedzictwie narodu i jego misji cywilizacyjnej) i propagandowej (legitymizacja władzy politycznej poprzez odwoływanie się do tradycji bądź ideologii nawiązującej do przeszłości). W polityce wewnętrznej polityka historyczna może przejawiać się w zmianie nazw ulic i placów oraz w stawianiu pomników jednym postaciom i likwidacji innych monumentów, co wiąże się z apoteozowaniem i deprecjonowaniem określonych postaci i wydarzeń historycznych. Może też wyrażać się w otwieraniu muzeów, których zadaniem jest propagowanie nowej wykładni dziejów i „dumy narodowej”. Często wiąże się to z eksponowaniem określonej symboliki, pomagającej w kreowaniu tożsamości etniczno-kulturowej i pożądanej pamięci zbiorowej.

Polityka historyczna może też być istotnym składnikiem polityki zagranicznej danego państwa, polaryzującym bilateralne lub wielostronne relacje międzynarodowe oraz sposób prowadzenia gry dyplomatycznej. Wiąże się z tym przyjęta taka lub inna formuła racji stanu. Na taką rolę polskiej polityki historycznej zwrócił uwagę rosyjski politolog Oleg Nemenski:

Uważam za błędne i niezwykle niebezpieczne próby uzgodnienia z innymi krajami wspólnych interpretacji wydarzeń przeszłości, nacisk na sąsiadów z powodu braku zgody na przyjęcie przez nich pewnych interpretacji i związanych z tym działań propagandowych. Polska we współczesnej politologii uważana jest za inicjatora takiej polityki, a nawet za jej autora, moim zdaniem jest to wątpliwy zaszczyt. Taka polityka prowadzi do nasilenia międzynarodowej konfrontacji, do nowych konfliktów, radykalnego pogorszenia stosunków obustronnych, skandali dyplomatycznych itd. Nie widzę w tym nic pozytywnego. Niestety, Polska była w stanie narzucić ten scenariusz stosunków międzynarodowych, przynajmniej w Europie Środkowej i Wschodniej[5].

Realizatorów polityki historycznej charakteryzuje „chęć wykorzystania historii dla realizacji bieżących celów politycznych, legitymizujących wiele posunięć decydentów”. Sprowadza się to do działań umożliwiających legitymizację sprawowanej władzy i zniesławianie przeciwników politycznych oraz odpowiednie „mobilizowanie” społeczeństwa. W wypadku prowadzenia polityki historycznej mającej kontekst geopolityczny należy się liczyć

z możliwością zaistnienia niebezpieczeństwa falsyfikacji wiedzy historycznej w trakcie urzeczywistniania racji stanu w wymiarze międzynarodowym. Jako groźne uznawane jest socjotechniczno-manipulacyjne podejście do zdarzeń z przeszłości oraz preferowanie o nich odpowiednich ocen, w tym najczęściej subiektywnych i emocjonalnych. Dochodzi niekiedy do konfliktu między różnymi „pamięciami przeszłości” i – w jego następstwie – do antagonizmu między odmiennymi koncepcjami polityki historycznej[6].

Manipulacja pamięcią o przeszłości historycznej czyniona jest często w imię utrzymania najwyższego poziomu legitymizacji ośrodka władzy politycznej. W ramach polityki historycznej dochodzi w takim wypadku do instrumentalnego traktowania tej pamięci w celu kształtowania, pożądanego z punktu widzenia ośrodka władzy, obrazu pamięci zbiorowej.

Prof. Rafał Chwedoruk – autor wydanej w 2018 roku książki Polityka historyczna – zdefiniował politykę historyczną jako

złożone (hybrydowe), konfliktogenne działania różnorodnych aktorów politycznych na poziomie i policy, i politics, służące realizacji interesów, podejmowane na arenach i międzynarodowych, i wewnątrzpaństwowych, zarówno demokratycznych, jak i niedemokratycznych.

Jego zdaniem:

Polska była w ostatnim ćwierćwieczu jednym z pierwszych reinterpretatorów i propagatorów pojęcia, miejscem ożywionych dyskusji emanujących na inne kraje, zwłaszcza Europy Środkowej i Wschodniej. W tym aspekcie jesteśmy co najmniej przodującymi peryferiami, a być może jednym z elementów centrum dyskusji związanych z pojęciem polityki historycznej.

Także ten autor uważa, że polityka historyczna pełni funkcję legitymizacji władzy politycznej, rewindykacji, reparacji i realizacji innych roszczeń materialnych oraz niematerialnych, kreuje tożsamość, ingeruje i mobilizuje[7].

Prof. Longin Pastusiak zwrócił uwagę na to, że

określenie polityka historyczna istnieje także w innych językach m.in. w angielskim (political history) i w języku niemieckim (Geschichtspolitik). Ale zarówno w Niemczech, jak i w Stanach Zjednoczonych polityka historyczna jest częścią składową politologii, służy analizom idei, wydarzeń i funkcjonowaniu systemów politycznych. Nie odgrywa jednak wiodącej roli ani w badaniach naukowych, ani w procesie dydaktycznym w tych krajach. W Polsce natomiast polityka historyczna znalazła się w obiegu w ciągu ostatniego ćwierćwiecza i lansowana jest przede wszystkim przez środowiska prawicowo-nacjonalistyczne. Jest próbą narzucenia Polakom własnego obrazu historii dla doraźnych celów politycznych. Stała się nie tylko narzędziem kształtowania określonej świadomości historycznej, ale także narzędziem działalności politycznej. Już przed laty Paweł Jasienica w swej pracy pt. Rozważania o wojnie domowej pisał, że „rządzenie wiedzą o przeszłości zalicza się do znanych i – w gorzej niż smutny sposób – skutecznych środków kierowania teraźniejszością”. Władysław Bartoszewski zaś mówił, że historię należy znać i o niej pamiętać, lecz nie można wikłać jej w politykę. (...) Termin polityka historyczna odnosi się do dwóch pojęć: polityki i historii. Oba te pojęcia nie są tożsame i różnią się zasadniczo. Polityka jest związana przede wszystkim z dniem dzisiejszym i jest skierowana ku przyszłości. Od polityki oczekujemy rozwiązywania problemów tu i teraz oraz wytyczania drogi rozwoju, np. kraju w najbliższej przyszłości. Historia natomiast jest nauką – najogólniej rzecz ujmując – o przeszłości, uprządkowaniem faktów, formułowaniem prawidłowości i przedstawieniem obiektywnych wniosków niepodporządkowanych koniunkturalnym interesom politycznym. (...) Zwolennicy polityki historycznej w Polsce posługują się nią dla określonych celów politycznych, zawładnięcia pamięcią historyczną Polaków, narzucenia własnej interpretacji przeszłości historycznej i wybiórczego traktowania faktów historycznych. (...) Częścią składową polityki historycznej, zwłaszcza w wykonaniu IPN oraz lokalnych władz opanowanych przez prawicę nacjonalistyczną, jest systematyczne eliminowanie śladów tradycji i pamiątek związanych z lewicą. Wszystko to, jak pisał Andrzej Romanowski, dzieje się pod hasłem „przywracanie pamięci”. Od siebie dodam, pamięci wybiórczej, selektywnej. Podzielam również pogląd Tomasza Merty, że polityka historyczna jest przeciwieństwem prawdy historycznej[8].

Do tego, co powiedział prof. L. Pastusiak, wypada dodać, że część winy za taki stan rzeczy ponosi także polska lewica, która oddała politykę historyczną właśnie w ręce prawicy. Jednak prawicowy publicysta Piotr Zychowicz także zwrócił uwagę na taki charakter polskiej polityki historycznej, jaki wskazał L. Pastusiak:

Napuszeni, nastroszeni, pilnują ściśle własnych rodaków, aby – w odpowiednim momencie – założyć im na twarz biało-czerwony cenzorski kaganiec i postawić do narodowego pionu. A potem pogrążają się w samozadowoleniu z dobrze spełnionego patriotycznego i obywatelskiego obowiązku. Niestety towarzystwo to w ostatnim czasie uznało się za „obrońców honoru” Żołnierzy Wyklętych, co szalenie utrudnia spokojną merytoryczną debatę na temat powojennego podziemia. (...) Mamy do czynienia z ludźmi o mentalności sekciarskiej, których „religia” sprowadza się do czterech podstawowych dogmatów: 1. Stosujemy inne kryteria wobec Polaków, a inne wobec cudzoziemców. 2. Wszyscy polscy przywódcy polityczni i wojskowi byli nieomylni. 3. Polak w historii odgrywał zawsze tylko dwie role: bohatera lub ofiary. 4. Jeśli masz inne zdanie, zniszczymy cię i wdepczemy w ziemię[9].

Nie jest to bynajmniej głos odosobniony po prawej stronie. „Najbardziej niepokoi mnie przekonanie polityków, że mają prawo do narzucania swojej wizji przeszłości” – oświadczył w 2016 roku prof. Rafał Wnuk, były naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Lublinie (2000–2009)[10]. Natomiast tragicznie zmarły w Smoleńsku historyk i polityk PiS, Tomasz Merta (1965––2010), w debacie w „Gazecie Wyborczej” powiedział:

Wszystko źle lub w nadmiarze stosowane jest albo niebezpieczne, albo niezdrowe, albo przynajmniej tuczące. Z polityką historyczną wiążą się dwa zasadnicze niebezpieczeństwa. Pierwsze – to uznać, że taka sfera nie istnieje, że wszystko się dzieje w sposób naturalny, że historycy zajmują się historią, a politycy polityką. Drugie – uznać, że polityka historyczna jest przeciwieństwem prawdy historycznej. Z pewnością właściwie prowadzona polityka historyczna demokratycznego państwa nie może ignorować pojęcia prawdy historycznej, musi pozostawać w ścisłej z nią relacji. Nie można fałszować historii albo usuwać z niej rzeczy niepięknych, nieładnych[11].

Niestety, polityka historyczna III RP wpadła w drugą z pułapek, o których wspomniał Tomasz Merta. Świadczy o tym chociażby wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego do pracowników krakowskiego Oddziału IPN w styczniu 2007 roku:

Pracujecie nad przeszłością, ale pracujecie dla przyszłości. Zgromadzony tu zasób archiwalny jest bardzo ważny dla tego, co dzieje się dzisiaj w Polsce. Prowadzi czasem do wstrząsów i szoków, ale buduje nowy, lepszy porządek życia publicznego. (...) To, co nazywamy czasem IV RP.(...) Jesteście na pierwszej linii frontu walki o prawdę i godność naszego narodu[12].

Przed ostrą krytyką polityki historycznej prowadzonej w Polsce przez prawicę nie cofnął się literaturoznawca, prof. Andrzej Romanowski. W wywiadzie, którego udzielił „Gazecie Wyborczej” w lipcu 2010 roku, stwierdził on m.in.:

Czas to wreszcie przyznać – patriotyzm w wydaniu „Solidarności” musiał doprowadzić do PiS-u, bo jest to jego ukoronowanie, zwieńczenie, kwiat. Ba! Ale dla naszej tożsamości i tradycji stanowi ten kwiat zagrożenie nie mniejsze, bo równie płaskie, banalne i kłamliwe jak niegdyś komunizm. A nawet w pewnym sensie większe, bo niepochodzące „z zewnątrz”, lecz odwołujące się do polskiej tradycji, co z tego, że w jej najbardziej anachronicznej wersji. (...) PiS-owska „polityka historyczna” była wyzwaniem rzuconym Polsce i jej tradycji. Zarówno w Muzeum Powstania, jak i wystąpieniach prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a wreszcie w szerzonym przez IPN kulcie powojennego „podziemia niepodległościowego” i „żołnierzy wyklętych” liczył się tylko jeden miernik patriotyzmu: upływ krwi – tym większą budzący satysfakcję, im mniej za nim stało politycznej kalkulacji, im bardziej tragiczne były jego skutki. (...) W dyskursie historycznym, prowadzonym pod hasłem „przywracania pamięci”, usuwano z tradycji wszystko, co wiązało się z lewicą. Do ostatnich wyborów tradycja lewicowa to była nieledwie tradycja zdrady. Czy trzeba przypominać, że obrażało to pamięć Piłsudskiego? I czy należało się godzić z kompletną społeczną nieświadomością, czym była niepodległościowa PPS? Z ignorancją tego, że ostatnim uznawanym przez świat premierem rządu londyńskiego był socjalista Tomasz Arciszewski? Z zapomnieniem, jakie stało się udziałem Kazimierza Pużaka, zmarłego w stalinowskim więzieniu? (...) Zrozumienie historycznego dziedzictwa Polaków to dla dzisiejszej prawicy zadanie zbyt intelektualnie wyczerpujące. A dla lewicy Napieralskiego – jałowe i nudne[13].

Nie jest dziwne, że Polska prowadzi politykę historyczną, kiedy w czasach współczesnych czynią to także inne państwa i to w sposób bardziej skuteczny, a nawet agresywny. Istotne jest to, że polska polityka historyczna prowadzi do osobliwej „rewizji historii”, nie tylko wykluczającej ze społecznej świadomości historycznej określone postacie i wydarzenia historyczne, ale przeinaczającej historię i jej rozumienie. Prowadzi nie tylko do analfabetyzmu historycznego, ale i politycznego Polaków. Może taki jest ukryty jej cel.

Tego będę starał się dowieść w niniejszej publikacji. Nie ma ona ambicji być opracowaniem naukowym na temat negacji prawdy historycznej w polskiej polityce historycznej. Nie tylko prawdy historycznej, ale prawdy w jej klasycznej definicji, jako zgodności sądów z faktycznym stanem rzeczy. Będę starał się pokazać największe absurdy realizowanej w Polsce polityki historycznej, zwłaszcza po 2015 roku. Przytoczone przeze mnie przykłady nie wyczerpują tematu, który był już szeroko omawiany w prasie różnych nurtów politycznych, m.in. w „Przeglądzie”, „Polityce”, „Newsweeku”, „Gazecie Wyborczej” czy „Myśli Polskiej”.

Polska polityka historyczna ogniskuje się wokół dwóch zasadniczych celów: delegitymizacji i deprecjonowania PRL oraz podtrzymywania w narodzie świętego ognia rusofobii. Spłycony antykomunizm i równie uproszczona narracja na temat ZSRR i Rosji stanowią dwa główne filary tej polityki. Temu głównie poświęcę uwagę.

Wszelka krytyka państwowej polityki historycznej w Polsce jest odbierana przez obóz władzy i szeroko rozumianą prawicę nie tylko negatywnie, ale i agresywnie. Dał temu wyraz m.in. prezydent Andrzej Duda w wywiadzie dla TVP Historia w 2017 roku. Zapytany, co sądzi o głosach krytyki wobec tego, że prowadzona przez niego polityka historyczna jest mocno skoncentrowana na kulcie „żołnierzy wyklętych” i że powinien on bardziej wyważyć ich ocenę, odpowiedział:

Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce, zwłaszcza po 1989 roku w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział[14].

Jest to narracja już standardowa – kto ma wątpliwości co do kultu powojennego podziemia antykomunistycznego, kto stawia pytania o zasadność powstania warszawskiego i kulisy podjęcia decyzji o jego wybuchu, kto ma sceptyczny stosunek do tzw. turbopatriotyzmu, czyli myślenia w kategoriach nieustannie zagrożonej niepodległości, ten jest „zdrajcą”, „komuchem”, osobą powiązaną rodzinnie ze służbami specjalnymi PRL lub jego aparatem władzy, słowem człowiekiem, z którym nie warto rozmawiać i którego należy napiętnować oraz wykluczyć z debaty jeszcze przed jej rozpoczęciem. Rządząca prawica dyskutuje tylko sama ze sobą. Zdaję sobie z tego sprawę, że jej nie przekonam i narażę się tylko na to, co zwięźle jest określane mową nienawiści. Mimo to postanowiłem wyrazić swoje zdanie na temat tego, co polityka robi z historią.

Peryferyjna polityka historyczna

Wielu ludzi w Polsce zbulwersowała polityka historyczna prowadzona na Ukrainie po przewrocie politycznym w 2004 roku, w dobie prezydentury Wiktora Juszczenki (2005–2010), a zwłaszcza po przewrocie politycznym z 2014 roku w okresie rządów Petra Poroszenki (2014–2019). Oczywiście wśród zbulwersowanych nie było – przynajmniej oficjalnie – znacznej części polskich elit politycznych i medialnych, które uważały i uważają, że należy wspierać każdą Ukrainę, o ile jest antyrosyjska, a polskiej opinii publicznej tłumaczą, że kult UPA na Ukrainie ma charakter jakoby tylko antyrosyjski (co jest w porządku?), a nie antypolski. Niemniej jednak wielu tzw. szarych obywateli polskich bulwersowała i bulwersuje obecność w przestrzeni publicznej Ukrainy miejscami obłędnego kultu OUN i UPA, w tym licznych pomników czołowych nacjonalistów ukraińskich, odpowiedzialnych za ludobójczą czystkę etniczną na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Oburza ich narracja historyczna zakłamująca historię nacjonalizmu ukraińskiego, negująca faszystowski charakter jego ideologii oraz ciemne strony jego historii.

Tak zwani szarzy obywatele mieli prawo być zbulwersowani tym, że np. w tym samym czasie, gdy minister stanu Krzysztof Szczerski mówił publicznie o wspieraniu przez Polskę „europejskiego wyboru Ukrainy”[15], na Ukrainie w szokujący sposób pokazano, jak ten „europejski wybór” wygląda. 5 marca 2015 roku miały tam miejsce pierwsze po „rewolucji godności” państwowe obchody 66. rocznicy śmierci Romana Szuchewycza – hitlerowskiego kolaboranta, twórcy i dowódcy Ukraińskiej Powstańczej Armii, czołowego inspiratora i organizatora ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego[16]. W następnych latach też odbywały się podobne uroczystości ku czci tej i innych czołowych postaci OUN i UPA, w których zawsze brały udział nie tylko władze państwowe i samorządowe oraz duchowieństwo, ale i młodzież szkolna, ubrana w czarne koszule i czerwone krawaty (barwy banderowców), maszerująca z czerwono-czarnymi flagami OUN-B oraz portretami Bandery i Szuchewycza, śpiewająca banderowskie pieśni.

Taka faszyzacja przestrzeni publicznej nie jest jednak rzeczywistością tylko i wyłącznie Ukrainy. Ma miejsce także na Łotwie, gdzie 16 marca obchodzony jest dzień pamięci Ochotniczego Legionu Łotewskiego Waffen-SS, utworzonego 16 marca 1943 roku. Do obchodów tych dochodzi pomimo protestów części opinii publicznej, a nawet – jak w 2015 roku – negatywnego stanowiska premiera Łotwy Marisa Kučinskisa. Władze Rygi z reguły wydają na te uroczystości pozwolenia[17]. Tzw. marszów pamięci Legionu Łotewskiego Waffen-SS nie powstrzymują też protesty międzynarodowe[18].

Styczeń 2014, Estonia – pogrzeb weterana SS z honorami wojskowymi. W państwach bałtyckich – Liwie, Łotwie i Estonii – kult formacji kolaborujących z hitlerowcami jest wyraźnie widoczny

Podczas drugiej wojny światowej po stronie III Rzeszy walczyło około 150 tysięcy Łotyszy. Służyli oni w Ochotniczym Legionie Łotewskim Waffen-SS, składającym się z 15 i 19 Dywizji Grenadierów Waffen-SS (1. i 2. łotewska), Łotewskim Legionie Luftwaffe, dywizjach niemieckich oraz batalionach policyjnych[19]. Popełnili wiele zbrodni wojennych. Jedną z nich była zbrodnia w Podgajach, 2 lutego 1945 roku. Podczas walk na Wale Pomorskim, esesmani z grupy bojowej „Elster” – wchodzącej w skład 15 Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS „Lettland” (1. łotewskiej) – dokonali w Podgajach (niem. Flederborn) zbrodni na 32 jeńcach z 3 pułku piechoty 1 Dywizji WP, których związali drutem kolczastym i spalili żywcem w stodole[20]. Marsze ku czci łotewskich esesmanów są organizowane w Rydze regularnie od 1990 roku. W 1998 roku rząd Łotwy ustanowił święto narodowe w rocznicę powstania Legionu Łotewskiego Waffen-SS. W 2000 roku, po międzynarodowych protestach obniżono rangę tego święta do narodowego dnia pamięci.

Nie inaczej jest w sąsiedniej Estonii. Tam z kolei podobnym świętem jest 28 sierpnia – rocznica rozpoczęcia przez niemieckie władze okupacyjne w 1942 roku werbunku do Estońskiego Ochotniczego Legionu Waffen-SS, który po wielu zmianach organizacyjnych przybrał ostatecznie formę 20 Dywizji Grenadierów Waffen-SS (1 estońskiej). Brała ona udział w walkach pod Narwą oraz na Dolnym Śląsku i w Czechach. Przedtem jednak estońscy esesmani uczestniczyli w akcjach antypartyzanckich na zapleczu frontu wschodniego, popełniając masowe zbrodnie na ludności cywilnej. Dowodził nimi wówczas SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, późniejszy kat powstańczej Warszawy. Niezależnie od 30 tysięcy Estończyków, służących w Waffen-SS, dalsze tysiące służyły w pułkach straży granicznej SS, niemieckiej policji porządkowej i Wehrmachcie[21].

Deprecjonowanie dorobku PRL-u

Powiedziałem już, że jednym z głównych celów prawicowej polityki historycznej w Polsce po 1989 roku jest delegalizacja PRL-u. Dlatego już na początku lat 90. XX w. ten okres historii Polski został zamknięty w ramach określenia „totalitaryzm”, które później przejął Instytut Pamięci Narodowej. Nie ma w tej narracji Października 1956 roku i jego politycznych konsekwencji, odbudowy kraju, budowy przemysłu, powrotu Polski na Ziemie Odzyskane i ich zagospodarowania, likwidacji analfabetyzmu, upowszechnienia oświaty i nauki oraz dostępu do kultury, sukcesów polskiej nauki, polskiego filmu czy polskiego sportu. Jest tylko terror UB i SB, tłumienie protestów społecznych w 1956, 1968, 1970 i 1976 roku, „okupacja sowiecka”, „rewolucja Solidarności” i „totalitaryzm” – nieprzerwanie od 1944/1945 do 1989 roku. O dorobku PRL-u można się najwięcej dowiedzieć z publikacji krytykujących transformację ustrojową po 1989 roku, takich jak Patologia transformacji Witolda Kieżuna (2012), Polska transformacja Tadeusza Kowalika czy Prawda i kłamstwa o przemyśle. Polska w obliczu III rewolucji przemysłowej Andrzeja Karpińskiego (2019).

Prof. Paweł Bożyk w książce Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj (2015) stwierdził m.in.:

W sumie w latach siedemdziesiątych wybudowano łącznie 557 zakładów produkcyjnych, w tym: 71 fabryk domów, 10 fabryk mebli, 16 fabryk odzieżowych, 18 zakładów mięsnych, 14 chłodni, 7 fabryk samochodów (bądź ich części), 5 cementowni, 5 kopalni węgla kamiennego, 8 elektrowni, 8 elektrociepłowni, 7 hut żelaza i metali nieżelaznych.

To nie wszystkie osiągnięcia tamtego okresu, ponadto bowiem zelektryfikowano 2000 km linii kolejowych, a 10 000 km dróg uzyskało twardą nawierzchnię. Zbudowano prawie w całości polską energetykę, w tym linie przesyłowe energii elektrycznej. Rolnicy zostali objęci ubezpieczeniem społecznym, co otworzyło im drogę do bezpłatnej opieki lekarskiej. Do użytku oddano dwa miliony mieszkań. Stworzono trzy miliony miejsc pracy, w tym 800 tysięcy w przemyśle.

To był milowy krok na drodze do Europy, który uczynili Polacy ze swoim zapałem i mankamentami. Jeżeli porównujemy się do Europy, to porównajmy nie tylko potrzeby, ale i możliwości, a tym daleko było do poziomu niemieckiego, nie mówiąc już o szwajcarskim

– podsumował Paweł Bożyk[23].

Nie sposób się tego jednak dowiedzieć z narracji rozpowszechnianej po 1989 roku, a jeśli wspominano o powstałych wtedy przedsiębiorstwach, to z komentarzem, że były niewiele warte i dlatego po zmianie ustroju upadły.

Zakłamywanie obrazu 45-lecia po drugiej wojnie światowej jest powszechne w przekazach nie tylko wielu mediów i historyków, ale i czołowych polityków. Stało się bowiem ono częścią państwowej polityki historycznej. Podczas obchodów Święta Narodowego 3 Maja w 2018 roku prezydent Andrzej Duda poruszył m.in. wątek wojennych i powojennych losów Zamku Królewskiego w Warszawie. Prezydent stwierdził, że Zamek Królewski został odbudowany „rękami patriotów po II wojnie, mimo braku silnego wsparcia ze strony komunistycznych władz”[24]. Zasugerował tym samym, że odbudowa Zamku została wymuszona na władzach Polski Ludowej. Tak to zresztą jest przedstawiane w narracji historycznej po 1989 roku. Popularna teza głosi, że władze zdecydowały o odbudowie Zamku Królewskiego dopiero w styczniu 1971 roku, żeby uspokoić nastroje społeczne po krwawych wydarzeniach grudniowych 1970 roku i uwiarygodnić nową ekipę Edwarda Gierka.

Narrację tę powiela np. autor podpisujący się inicjałami AS na portalu Interia. Nowa Historia:

Po zakończeniu wojny parokrotnie podejmowano próby odbudowy Zamku, brakowało jednak poparcia politycznego dla tej idei. W 1945 roku powołano z inicjatywy prof. Jana Zachwatowicza Pracownię Odbudowy Zamku, jednak plany odbudowy zabytku z przeznaczeniem na siedzibę władz państwa spaliły na panewce, gdy konserwatorzy nie zgodzili się, by Gabinet Marmurowy stał się miejscem urzędowania Bolesława Bieruta. W późniejszych latach planowano przeznaczenie odbudowanego Zamku na siedzibę Rady Ministrów, rozważano także umieszczenie tam muzeum tysiąclecia. Żaden z pomysłów nie został zrealizowany, plac wyłożono kamiennymi płytami, a o tym, że stał tam kiedyś Zamek świadczyły tylko resztki ruin. Decyzję o odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie podjęło w 1971 roku Biuro Polityczne KC PZPR. Miało to świadczyć o nowym stylu rządzenia ekipy Edwarda Gierka i zjednać towarzyszom ze Śląska mieszkańców Warszawy[25].

Autor tej informacji pomija niektóre istotne fakty. Nie podaje, że pierwszą decyzję o odbudowie Zamku Królewskiego najwyższe władze PZPR-u podjęły 23 czerwca 1949 roku. Uchwałę w tej sprawie przyjął też 2 lipca 1949 roku Sejm Ustawodawczy. Była to odpowiedź na apel, jaki skierowali do władz PZPR-u budowniczowie trasy W–Z. Pierwszy Komitet Odbudowy Zamku Warszawskiego powstał w 1950 roku pod przewodnictwem premiera Józefa Cyrankiewicza, a pierwszym zrekonstruowanym w 1947 roku fragmentem Zamku była Brama Grodzka.

Należy przypomnieć, że Zamek Królewski uległ poważnym zniszczeniom już podczas kampanii wrześniowej. 17 września 1939 roku – po ostrzale artylerii niemieckiej – stanął w płomieniach. Adolf Hitler wydał rozkaz całkowitego zniszczenia Zamku 4 października 1939 roku. Na przełomie 1939 i 1940 roku Niemcy zdemontowali posadzki, marmury, rzeźby i elementy kamienne, ogołocili obiekt z dzieł sztuki i wyposażenia oraz przygotowali go do wysadzenia. Nastąpiło to dopiero podczas powstania warszawskiego. Ocalały tylko piwnice, dolna część Wieży Grodzkiej, fragmenty Biblioteki Królewskiej i Arkady Kubickiego. Zamek Królewski został zatem zniszczony w takim stopniu, że jego odbudowa oznaczała nie tylko ogromne przedsięwzięcie budowlane i architektoniczne, ale przede wszystkim finansowe, co nie było bez znaczenia dla wyniszczonego wojną kraju.

Wspomniany prof. Zachwatowicz, w 1946 roku, podczas dyskusji o skali i odbudowie zniszczonego kraju, stanął na stanowisku, że „naród i pomniki jego kultury to jedno. Nie mogąc zgodzić się na wydarcie nam pomników kultury, będziemy je rekonstruowali, będziemy je odbudowywali od fundamentów (...)”[26]. Co ciekawe jednak, blisko 20 lat później ten sam profesor został sygnatariuszem tzw. Karty Weneckiej, czyli Międzynarodowej Karty Konserwacji i Restauracji Zabytków i Miejsc Zabytkowych. Dokument ten został przyjęty w 1964 roku przez II Międzynarodowy Kongres Architektów i Techników Zabytków w Wenecji. Jeden z jego punktów mówił, że restauracja powinna być podejmowana tylko w razie konieczności i nie powinno się dokonywać rekonstrukcji zabytków.

Nie tylko władzom, ale również wielu przedstawicielom sfer opiniotwórczych wydawało się po wojnie, że przywrócenie dawnych zabytków jest niemożliwe ze względów ekonomicznych. Rekonstrukcję od podstaw Zamku Królewskiego należy widzieć w kontekście powojennej odbudowy stolicy, a ta od początku odbywała się ze znaczącym wsparciem komunistycznych władz. Już 22 stycznia 1945 roku pierwszy powojenny prezydent Warszawy – gen. Marian Spychalski – powołał Biuro Organizacji Odbudowy Warszawy, które dekretem Krajowej Rady Narodowej z 14 lutego 1945 roku zostało przekształcone w Biuro Odbudowy Stolicy. Jego kierownikiem został prof. Zachwatowicz – wybitny architekt, podczas okupacji zaangażowany w Delegaturze Rządu na Kraj, a po wojnie generalny konserwator zabytków. Odbudowa Warszawy była zatem efektem współdziałania ludzi o różnych korzeniach politycznych z ówczesnymi władzami, a nie jakichś samodzielnych działań „patriotów”. Po wojnie toczyła się dyskusja, czy w ogóle odbudowywać Stare Miasto, którego częścią jest Zamek Królewski. Jedną z propozycji było pozostawienie jego ruin jako pomnika hitlerowskiego barbarzyństwa. Przyczyny ówczesnych decyzji nie zawsze miały podłoże polityczne, a wynikały z faktu, że nigdy wcześniej nie miano do czynienia z taką skalą zniszczeń.

Uważa się, że przeciwnikiem odbudowy Zamku był Władysław Gomułka, który w 1961 roku położył kres pracom projektowym, prowadzonym przez profesorów Jana Bogusławskiego i Jana Zachwatowicza. Jednakże w 1966 roku odbudowano budynek Biblioteki Królewskiej.

Ostateczna decyzja o odbudowie Zamku – podjęta najpierw 19 stycznia 1971 roku przez Biuro Polityczne KC PZPR, a 20 stycznia przez Sejm PRL – zapewne była w jakiejś mierze reakcją nowej ekipy partyjno-państwowej na grudzień 1970 roku i próbą zaprezentowania społeczeństwu nowej jakości politycznej. Jednakże postrzeganie jej wyłącznie w kategoriach chęci przypodobania się ekipy Edwarda Gierka narodowi jest uproszczeniem. Wtedy tego tak nie odbierano. Wyzwolono ogromny entuzjazm społeczny. Na odbudowę Zamku zebrano miliard złotych i 800 tysięcy dolarów w kraju i wśród Polonii. Nie wszystkim obywatelom przypadło to jednak do gustu. Jeden ze słuchaczy Polskiego Radia napisał w liście do tej rozgłośni:

Słuchałem w radiu apele w sprawie tego Zamku Królewskiego. Jest to naprawdę dobry czyn i ja na pewno też swoją cegiełkę dołożę. Ale on ma kosztować 50 milionów zł, a leżał tyle lat w ruinach, to niechby jeszcze tak pobyło jakiś czas. A na drogach publicznych, gdzie kursują autobusy, nie ma nawet gdzie się skryć, przychodzą ludzie młodzi i starzy i marzną, bo mokną[27].

Ten zabawny list był prawdopodobnie głosem mniejszości, ale pokazuje, że bynajmniej nie istniał dychotomiczny podział na pragnące odbudowy Zamku społeczeństwo i niechętną temu władzę komunistyczną.

W Obywatelskim Komitecie Odbudowy Zamku Królewskiego współdziałali ze sobą działacze partyjni oraz wybitni ludzie kultury i nauki. Do realizacji zamierzenia znacząco przyczynił się tak przewodniczący tego komitetu – szef stołecznej organizacji partyjnej Józef Kępa – jak i współdziałający z nim profesorowie: Jan Bogusławski, Stanisław Lorentz i Jan Zachwatowicz. Prace rekonstrukcyjne postępowały bardzo sprawnie i były kontynuowane pomimo głębokiego kryzysu gospodarczego na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Nie można zatem twierdzić, że Zamek Królewski został odbudowany „rękami patriotów bez silnego wsparcia komunistycznych władz”. Ten mit, powielony przez prezydenta A. Dudę, ma przesłonić fakt, że odbudowa Zamku Królewskiego w latach 1971–1984 była właśnie przykładem współdziałania różnych środowisk społecznych, w tym Polonii, z władzami Polski Ludowej. Fakt ten stoi jednak w sprzeczności ze współczesną mitologią historyczną, która radykalnie przeciwstawia sobie naród polski i władze partyjno-państwowe PRL-u jako byt narodowi obcy i zawsze mu wrogi.

Takich mitów historycznych w przemówieniu prezydenta RP z okazji Święta 3 Maja w 2018 roku było więcej. Odnosząc się do Polski drugiej połowy XVIII wieku, wspomniał o 

kraju, który nie był wówczas krajem suwerennym, pod gwarancjami – w wielkim cudzysłowie – niezmienialności ustroju ze strony imperium rosyjskiego, imperium carskiego, ze strony Prus i Austrii. Ale przede wszystkim imperium rosyjskiego, carycy Katarzyny Wielkiej[28].

Wymienienie w tak krótkim fragmencie trzykrotnie imperium rosyjskiego i jeszcze Katarzyny II Wielkiej jest bardzo wymowne. Przywołany tu został mit historyczny, wedle którego zniszczenie Polski w XVIII wieku było dziełem głównie Rosji. Mit ten pomija jednak rolę Prus, które były inicjatorem I i II rozbioru Polski, a także prowokacyjnego sojuszu polsko-pruskiego z 1790 roku. Pomija też fakt, że Prusy po raz pierwszy proponowały Rosji rozbiór Polski już w 1709 roku. Car Piotr I Wielki jednak wtedy tę propozycję odrzucił.

Mówiąc o Konstytucji 3 Maja, prezydent A. Duda operował słowem „patrioci”, a na koniec wymienił jako jej współtwórców Hugona Kołłątaja i Ignacego Potockiego. A co z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim? Przecież to on był projektodawcą kluczowych założeń konstytucji majowej i bez współdziałania króla ze stronnictwem patriotycznym jej uchwalenie nie byłoby możliwe. Polska mitologia polityczna – hołdująca czarnej legendzie Stanisława Augusta, którą stworzył Hugo Kołłątaj w publikacji O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 Maja (1793) – nie pozwoliła prezydentowi RP oddać historycznej sprawiedliwości najważniejszemu twórcy tamtej konstytucji.

Prezydent powiedział również:

Do Konstytucji 3 Maja odwoływali się ludzie, którzy stworzyli później wielki, wspaniały ruch – Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność – największy ruch społeczny na świecie, który złamał dominację komunizmu w naszej części świata[29].

Przyznam, że to jakiś mit nowy, chociaż nie są nowością ocierające się o mitologię stwierdzenia, że „Solidarność” była największym ruchem społecznym na świecie i zniszczyła komunizm w Europie. Dotychczas jednak, szukając korzeni „Solidarności”, nie odwoływano się aż do dokumentu sprzed 217 lat, którego zaistnienie w polskiej historii jest w znacznej mierze zasługą przemilczanego przez prezydenta Dudę króla Stanisława Augusta. Raczej odwoływano się do powstania warszawskiego albo żołnierzy wyklętych. Dał temu zresztą wyraz sam prezydent, kiedy wręczając 1 marca 2018 roku odznaczenia żyjącym weteranom powojennego podziemia, powiedział:

Nie wiem, jaka byłaby dzisiaj Polska i czy udałoby się ją odrodzić w 1989 roku, czy powstałaby Solidarność, gdyby nie Wasza postawa, gdyby nie to, że o tym pamiętano. Czy może nie byłoby Polski, tylko sowiecka republika? Bo przecież także i Sowieci pamiętali, że 20 lat trzeba było się zmagać, by okiełznać Polaków, że 20 lat Niezłomni strzelali do ich funkcjonariuszy, walcząc o wolną Polskę[30].

Tutaj z kolei pojawia się mit „antykomunistycznego powstania”, które miało trwać aż 20 lat po wojnie, w czasie, gdy m.in. odbudowywano Warszawę. Nie można się też zgodzić z prezydentem, że to „powstanie antykomunistyczne” zapobiegło przekształceniu Polski w sowiecką republikę. Wręcz przeciwnie – gdyby rzeczywiście trwało 20 lat, mogłoby stać się pretekstem do dokonania przez ZSRR takiego właśnie przekształcenia. Czciciele powojennego podziemia zapominają wszakże, że „wolna Polska”, którą chciało wywalczyć to podziemie, byłaby w tamtych realiach geopolitycznych Polską nie tylko bez ziem wschodnich, ale i zachodnich.

Niestety mity historyczne obecnej władzy, dotyczące nie tylko historii najnowszej, będą się mnożyć. Jest to proces nieunikniony w sytuacji, gdy rządząca prawica postawiła sobie za cel radykalną zmianę świadomości historycznej Polaków.

CO ZAWDZIĘCZAMY PRL-OWI?

Wróćmy jednak do deprecjonowania dorobku PRL-u. Czasem zostaje zakłócona oficjalna narracja w tej sprawie i przypomniana prawda historyczna. Np. w taki sposób:

Rozwój gospodarczy w Polsce sabotowały elity postszlacheckie. Strukturę społeczną wyrównał dopiero PRL. Gdyby nie PRL, nie byłoby polskiego kapitalizmu.

Kto to powiedział? Wbrew temu, co mogliby sądzić animatorzy prawicowej polityki historycznej, nie powiedział tego żaden były funkcjonariusz SB, wegetujący na zredukowanej przez PiS emeryturze, ani żaden były działacz PZPR-u. To powiedział Marcin Piątkowski, urodzony w 1975 roku doktor habilitowany nauk ekonomicznych, starszy ekonomista Banku Światowego w Pekinie, wcześniej adiunkt w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie i wizytujący ekonomista w Centrum Studiów Europejskich na Uniwersytecie Harvarda[31].

Już w grudniu 2014 roku dr Piątkowski udzielił wywiadu polskiemu „Newsweekowi”, w którym stwierdził:

Przez 500 lat byliśmy na europejskich peryferiach, „niewolnictwo pańszczyźniane” nie pozwalało na rozwój. Teraz w ciągu 25 lat nadrobiliśmy dystans do Zachodu[32].

Jednakże zdaniem Piątkowskiego nadrobienie tego dystansu nie byłoby możliwe bez dokonań PRL. To wręcz heretycka teza w kontekście solidarnościowej propagandy, która od 1989 roku głosi, że PRL („okupacja sowiecka”) był najczarniejszym okresem w dziejach Polski i że nastąpiło wtedy rzekomo głębokie cofnięcie cywilizacyjne kraju.

Delegacja rolników ziemi krakowskiej oraz Józef Cyrankiewicz z wieńcem dożynkowym dla Bolesława Bieruta

Swoją heretycką tezę dr Piątkowski wyłożył w książce Europe’s Growth Champion. Insights from the Economic Rise of Poland (Mistrz wzrostu w Europie. Spostrzeżenia z gospodarczego wzrostu Polski), która została wydana w 2018 roku przez Oxford University Press (dotychczas nie przetłumaczono jej na język polski). Najważniejsze poglądy sformułowane w tej książce dr Piątkowski zreferował w wywiadach, jakich udzielił 11 czerwca 2018 roku i 7 marca 2019 roku portalowi Obserwator Finansowy.

Pozwolę sobie zacytować kilka wypowiedzi Marcina Piątkowskiego z tych wywiadów.

Często bezwiednie zakłada się, że gdyby po 1945 roku Polska nie dostała się w sferę wpływu ZSRR, to jako kraj kapitalistyczny rozwinęłaby się jak nigdy dotąd. Sądzę jednak, że sukces takiej alternatywnej Polski wcale nie byłby pewny, z tych samych powodów, dla których nasza gospodarka nie potrafiła dogonić Zachodu przez 500 lat wcześniej. Głównym hamulcem rozwoju był oligarchiczny system społeczno-gospodarczy, który służył tylko wąskim elitom i blokował rozwój większości społeczeństwa. Taka szkodliwa struktura społeczna byłaby najprawdopodobniej odtworzona po 1945 roku, tak jak ją odtworzono po 1918 roku. Dopiero PRL dokonał społecznej rewolucji, wyeliminował stare, oligarchiczne i często jeszcze feudalne elity i po raz pierwszy w historii stworzył społeczeństwo inkluzywne, dając wszystkim, szczególnie tym najsłabszym, szanse na rozwój[33].

Antykomunistyczny mit polskiej prawicy

Uprawiana po 1989 roku prawicowa polityka historyczna ma charakter wybitnie antykomunistyczny. Nie chodzi w niej tylko o delegalizację PRL, ale o antykomunizm podniesiony do rangi ideologii, a nawet światopoglądu. Zwrócił na to uwagę prof. Adam Wielomski w artykule O prawicowej fascynacji ustaszami, szaulisami, banderowcami i tym podobnymi, czyli o antykomunistycznym pro-hitleryzmie, który został opublikowany we wrześniu 2016 roku na portalu konserwatyzm.pl[39]. Wielomski poruszył problem fundamentalistycznego antykomunizmu, który polska prawica uważa niemal za swój mit założycielski. Tekst ten uważam za doniosły przede wszystkim ze względu na osobę autora, reprezentującego intelektualne zaplecze prawicy konserwatywnej stojącej na prawo od PiS, znającego bardzo dobrze środowisko, o którym się wypowiada.

Pyta prof. A. Wielomski:

Czy zawsze i wszędzie należy być na prawicy przeciwko lewicy? Czy zawsze należy być antykomunistą przeciw komunistom?

I odważnie oraz – przyznam – mądrze odpowiada:

Nie, nie zawsze należy popierać to, co prawicowe przeciw temu, co lewicowe i tego, co antykomunistyczne, przeciwko temu, co komunistyczne. Z nazbyt pochopnymi odpowiedziami trzeba być szczególnie ostrożnym w materii historycznej.

Dam bardzo prosty przykład – pisze dalej A. Wielomski – gdy nie należy popierać tego, co jest bardziej na prawo przeciwko temu, co jest na lewo: oceny historyczne dotyczące prawicowych reżimów w Europie środkowo-wschodniej w czasie II Wojny Światowej. Znam na polskiej prawicy licznych entuzjastów Słowacji x. Tiso, litewskich szaulisów („antykomunistyczna partyzantka litewska”), Żelaznej Gwardii Codreanu i gen. Antonescu w Rumunii, chorwackich nacjonalistów zwalczających „komunistyczną partyzantkę Tito” etc.

Przyznaje, że konserwatyście te reżimy polityczne mogą się wydawać ideowo bliskie, a nawet sympatyczne ze względu na ich skrajny antyliberalizm i antykomunizm. Mimo to zaleca ostrożność „z chwaleniem chorwackich, litewskich, łotewskich, słowackich czy rumuńskich nacjonalistów w okresie II Wojny Światowej, jeśli jest się Polakiem” (podkreślenie moje).

Tłumaczy to w sposób dla mnie oczywisty:

Zawsze trzeba pamiętać o kontekście politycznym tych ruchów. Taki oto x. Tiso czy gen. Antonescu nie bytowali sobie w świecie idei i nie tworzyli oraz nie wcielali w życie swoich poglądów w oderwaniu od rzeczywistości politycznej. Rzeczywistość ta zaś była taka, że wszystkie wymienione ruchy były sojusznikami hitlerowskich Niemiec i chciały z Berlinem współtworzyć „Nową Europę”. Problem w tym, że w Berlinie nie przewidziano w „Nowej Europie” miejsca dla Polski i Polaków. Mieliśmy być zagazowani, wymordowani, wywiezieni na wschód, a resztki miały służyć niemieckiemu Herrenvolkowi w Generalnej Guberni lub na farmach niemieckich Bauerów.

Dalej A. Wielomski uderza jeszcze odważniej:

Każdy żołnierz antyhitlerowskiej koalicji (a więc także radziecki – podkreślenie i uzupełnienie moje), który zginął w walkach z tymi ruchami nacjonalistycznymi kolaborującymi z III Rzeszą, był naszym sojusznikiem. Możemy się zastanawiać, czy polskie władze miały rację mówiąc NIE niemieckim roszczeniom i nie przyłączając się do Paktu Antykominternowskiego w 1939 roku na zasadzie „mniejszego zła”. Jest jednak faktem, że do Paktu tego Polska nie przystąpiła, stając się pierwszą ofiarą niemieckiej agresji. Nota bene, we wrześniu 1939 roku od południa zostaliśmy nawet zaatakowani przez jednostki wojskowe słowackie. W okresie wojny Polacy byli mordowani przez litewskich szaulisów, z których dziś niektórzy polscy prawicowcy robią „antykomunistyczną partyzantkę”. Rzecz ciekawa, że pośród tych wszystkich walecznych „antykomunistycznych partyzantów” nasi prawicowcy nigdy nie wymieniają żołnierzy ukraińskich, czyli UPA. Wszak UPA było ukraińską wersją litewskich szaulisów czy chorwackich nacjonalistów (...). Ruch banderowski to nic innego jak jedna z licznych w Europie Wschodniej proniemieckich konstrukcji o nacjonalistycznych i antykomunistycznych poglądach. Ich „antykomunistyczni” koledzy z Litwy też mordowali Polaków, a ich koledzy chorwaccy masowo eksterminowali Serbów, wszystkie zaś wymienione organizacje odpowiadają za ludobójstwo na Żydach.

Swój wywód prof. A. Wielomski podsumował następująco:

Jeśli jedynym wyznacznikiem sympatii i antypatii, które powinniśmy mieć względem historycznych państw i ruchów politycznych miałby być antykomunizm (...), to wszyscy polscy prawicowcy myślący w tych kategoriach koniec końców powinni uznać, że w sierpniu 1939 roku powinniśmy byli wejść w sojusz z Hitlerem (...). Jeśli nasze oceny warunkowane miałyby być umiejscowieniem państw, partii i polityków na osi komunizm-antykomunizm, to trudno znaleźć bardziej zajadłego antykomunistę od Adolfa Hitlera (...). Niemiecki konserwatysta Carl Schmitt też tak myślał i zobaczył w Führerze Katechona, czyli zapowiedzianą przez św. Pawła moc, która powstrzyma Antychrysta, utożsamianego przezeń z bolszewizmem, co doprowadziło go do wstąpienia w szeregi NSDAP. Sympatia dla rozmaitych nacjonalistycznych ruchów prohitlerowskich czy też – otwarcie – do samego Adolfa Hitlera jest jednak ślepą uliczką. Przypomnę, że w latach 1939–45 Państwo Polskie było w koalicji antyhitlerowskiej, słusznie upatrując w Hitlerze – a nie w Stalinie – największego wroga polskości, którego celem była eksterminacja naszego narodu. Sympatyzowanie teraz czy to z samą III Rzeszą czy to z jej pomniejszymi konserwatywnymi i nacjonalistycznymi sojusznikami jest formą mentalnej zdrady Polski (podkreślenie moje)[40].

Dlaczego czci się Brygadę Świętokrzyską?

W prawicowej mitologii antykomunistycznej dość szczególne miejsce, jeszcze od lat 80. XX w., zajmuje Brygada Świętokrzyska NSZ. Ta marginalna formacja partyzancka zajęła centralne miejsce w prawicowej polityce historycznej III RP. Dlaczego?

W związku z przypadającą 20 września 2017 roku 75. rocznicą utworzenia Narodowych Sił Zbrojnych, Sejm przyjął uchwałę oddającą hołd tej formacji. Nie jest to pierwsza taka uchwała Sejmu. 9 listopada 2012 roku – w związku z 70. rocznicą powstania NSZ-etu – Sejm również uczcił tę organizację podkreślając, że jej historyczną zasługą było m.in. wysunięcie „postulatu powrotu Polski na Ziemie Zachodnie”. Z treści tamtej uchwały wynikało, że dotyczyła ona tej części NSZ-etu, która weszła w skład „Sił Zbrojnych w Kraju podległych legalnym władzom RP na uchodźstwie”[49].

Jeśli bowiem mówimy o NSZ-ecie, to trzeba ustalić, o którym. Czy o tym, co wiosną 1944 roku scalił się z AK i jest określany w literaturze historycznej jako NSZ-AK, czy o tej jego części, która odmówiła podporządkowania się AK i jest określana przez historyków jako NSZ-ZJ (Związek Jaszczurczy) lub NSZ-ONR (Obóz Narodowo-Radykalny). NSZ jeszcze przed rozłamem miał na swoim koncie m.in. piękne karty walki z okupantem niemieckim, w tym zabicie gen. Wehrmachtu Kurta Rennera w zasadzce pod Ożarowem, 26 sierpnia 1943 roku. Oba odłamy NSZ-etu wzięły też udział w powstaniu warszawskim. Niemniej jednak NSZ-ONR był infiltrowany przez niemieckie służby specjalne, a wywodząca się z niego Brygada Świętokrzyska uprawiała kolaborację z Niemcami. Nurt ten ponosi odpowiedzialność za walki bratobójcze, nie tylko z partyzantką AL, ale także za likwidowanie tych członków NSZ-etu, którzy podporządkowali się akcji scaleniowej z AK.

Tymczasem uchwała Sejmu, przyjęta przez aklamację 15 września 2017 roku, dotyczy wszystkich nurtów NSZ-etu. Jest w niej mowa o tym, że żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych walczyli „zarówno z okupantem niemieckim, jak i sowieckim”, biorąc udział m.in. w akcji „Burza” i powstaniu warszawskim, ale jest też mowa o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, która „przedostała się na Zachód” oraz o Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym, które prowadziło walkę zbrojną z powojennymi władzami Polski. W konkluzji uchwała Sejmu „uznaje, że formacja ta dobrze zasłużyła się Ojczyźnie”[50].

Nie ma zatem wątpliwości, że uchwała Sejmu z 15 września 2017 roku dotyczyła całości Narodowych Sił Zbrojnych – czyli NSZ-AK i NSZ-ONR oraz powojennego NZW. Autorami projektu tej uchwały byli Karol Wołek i Leszek Żebrowski – prawicowi publicyści znani od dawna ze swoich radykalnych poglądów oraz bezkrytycznego gloryfikowania NSZ-etu.

Premier Mateusz Morawiecki złożył wieniec na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej w Monachium (17.02. 2018)

Przeciwko honorowaniu NSZ-etu w takiej formie, jak zrobił to Sejm, zaprotestowała m.in. żydowska organizacja B’nai B’rith (Synowie Przymierza). W liście skierowanym w jej imieniu do prezydenta Andrzeja Dudy Sergiusz Kowalski napisał:

Z bólem i niepokojem przyjęliśmy informację, że Sejm RP uczcił pamięć żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, a przede wszystkim Brygady Świętokrzyskiej. Działalność gloryfikowanej obecnie Brygady Świętokrzyskiej była potępiana jeszcze przez przedstawicieli Armii Krajowej, którzy piętnowali współpracę Brygady z gestapo. Jeszcze większym niepokojem napawać musi fakt, że Prezydent RP obejmuje swoim patronatem obchody ku czci NSZ z udziałem Leszka Żebrowskiego, znanego z licznych wypowiedzi i przedsięwzięć jawnie nacjonalistycznych i antysemickich oraz wsparcia udzielanego ONR[51].

W gloryfikacyjnym duchu uchwały Sejmu z 15 września 2015 roku wypowiedzieli się też prezydent Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński. W liście do uczestników obchodów 75. rocznicy powstania Narodowych Sił Zbrojnych prezydent RP podkreślił, że żołnierze tej formacji należeli do najwartościowszych bojowników o wyzwolenie Polski:

Walcząc mężnie przeciwko dwóm wrogom, stawali zarazem w obronie ludności przed infiltracją sowiecką i pospolitym bandytyzmem. Swoimi działaniami bojowymi zapisali chlubne karty podczas powstań – Warszawskiego i antykomunistycznego. Należeli do niezłomnych przeciwników powojennego reżimu, kontynuując jako Narodowe Zjednoczenie Wojskowe walkę z czerwonymi o Polskę biało-czerwoną.

Prezydenta cieszyło też, że

...zwłaszcza młode pokolenie coraz chętniej odwołuje się do czynów NSZ dostrzegając w ich żołnierzach kontynuatorów najlepszych polskich tradycji patriotycznych i depozytariuszy naszej narodowej tożsamości[52].

Z kolei Jarosław Kaczyński w liście do uczestników tychże uroczystości stwierdził, że

NSZ były drugą pod względem liczebności organizacją podziemną. To była wielka siła, nie tylko z powodu liczby żołnierzy, ale także – a może przede wszystkim – z racji potęgi ich ducha, mocy wiary i miłości do ojczyzny, ideowej spójności, żelaznej woli i ogromnej determinacji[53].

Nie jest prawdą, że Narodowe Siły Zbrojne były drugą pod względem liczebności organizacją podziemną. Nawet jeżeli przyjmiemy za obecną propagandą historyczną, że oba nurty NSZ-etu liczyły 100 tysięcy członków (w rzeczywistości około 70 tysięcy), to drugą najliczniejszą po AK organizacją Polski Podziemnej były zapomniane dzisiaj Bataliony Chłopskie, liczące 170 tysięcy ludzi.

Podobne treści zawierały też listy, które do uczestników obchodów 75-lecia NSZ skierowali prezes IPN-u, Jarosław Szarek, oraz Jan Józef Kasprzyk – szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Ten ostatni zakończył swój list stwierdzeniem, że „każdy, kto powiela czarną legendę NSZ, jest kłamcą”[54].

Tę myśl szefa Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych rozwinął radykalny prawicowy publicysta historyczny Tadeusz M. Płużański. W wypowiedzi dla pisowskiego portalu wPolityce.pl odrzucił on jako „komunistyczną propagandę” oskarżenia pod adresem NSZ-etu o kolaborację z Niemcami, antysemityzm i działania zbrodnicze. Takie oskarżenia są jego zdaniem „szarganiem munduru polskiego żołnierza, a co za tym idzie również polskich tradycji militarnych i patriotycznych”. Osoby, które nie zgadzają się na gloryfikację Narodowych Sił Zbrojnych, są zdaniem Płużańskiego spadkobiercami „czerwonych okupantów” oraz „przestępczych organizacji”, takich jak GL, AL, UB, SB, KBW i PZPR-u. Takie osoby Płużański zaproponował pociągać do odpowiedzialności karnej[55]. Powiało nieco grozą i rzeczywistością orwellowską. Czyżby prawda historyczna w Polsce – identycznie jak w Związku Radzieckim – miała być prawdą polityczną, a za jej kwestionowanie miały grozić represje?

Apologeci NSZ-etu uważają, że była to jedyna – obok Armii Krajowej – profesjonalna podziemna organizacja wojskowa, z liczną kadrą oficerską. Chętnie przytaczają z historii Narodowych Sił Zbrojnych takie fakty, jak program granicy zachodniej na Odrze i Nysie Łużyckiej, zabicie gen. Kurta Rennera i inne walki toczone z Niemcami, w tym udział w powstaniu warszawskim, a także powojenną działalność Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Natomiast zwykle pomijają kontrowersyjne aspekty działalności NSZ-ONR oraz Brygady Świętokrzyskiej. Nie dokonują też przeważnie rozróżnienia pomiędzy NSZ-AK i NSZ-ONR – cały czas mówią o Narodowych Siłach Zbrojnych – a za rozłam w nich, wiosną 1944 roku, czynią winnym dowództwo AK, co także jest niezgodne z prawdą historyczną. Zaprzeczają też zbrodniom NSZ-etu na Żydach, podając argument, że polscy Żydzi służyli w partyzantce Narodowych Sił Zbrojnych. Przytacza się nazwisko najbardziej znanego Żyda – Stanisława (Szmula) Ostwinda-Zuzgi, komendanta powiatowego NSZ-AK w powiecie węgrowskim[56].

Nie dowiemy się od nich, że nazwiska osób podejrzanych o działalność lewicową lub żydowskie pochodzenie były umieszczane przez kontrwywiad NSZ-ONR na listach proskrypcyjnych. W kwietniu 1944 roku na jednej z takich list zostali umieszczeni m.in. Irena Sendlerowa – jedna z najbardziej zasłużonych osób w akcji ratowania dzieci żydowskich oraz Aleksander Kamiński – redaktor naczelny „Biuletynu Informacyjnego” KG AK i autor Kamieni na szaniec. Przeznaczenie do likwidacji Kamińskiego uzasadniono następująco:

...żydofil, który zawsze skłaniał się do skrajnej lewicy-komuny. Niepewne pochodzenie matki (Żydówka lub Francuzka, wzgl. francuska Żydówka)[57].

W rzeczywistości oboje rodzice Kamińskiego byli Polakami, a przyczyną skazania go na śmierć przez NSZ-ONR był – tak jak w wypadku Sendlerowej – udział w akcji ratowania Żydów.

Na innej liście proskrypcyjnej, liczącej 52 nazwiska, znalazł się prof. Ludwik Widerszal – szef Podwydziału „Z” (ziemie zachodnie i wschodnie) Biura Informacji i Propagandy KG AK – którego scharakteryzowano następująco: „Żyd, uczeń Handelsmana, historyk, komunista”. 13 czerwca 1944 roku Ludwik Widerszal został zamordowany, prawdopodobnie przez egzekutorów z NSZ-ONR, w swoim mieszkaniu w Warszawie[58]. Oryginały wspomnianych list proskrypcyjnych znajdują się w Archiwum Akt Nowych, w aktach Delegatury Rządu RP na Kraj (teczka o sygn. 202/II-43). Jednakże w NSZ byli też ludzie, którzy nie podzielali antysemityzmu i szowinizmu. Edward Kemnitz – komendant Okręgu Pomorskiego NSZ i oficer NSZ Sławomir Modzelewski zostali po wojnie odznaczeni przez Instytut Yad Vashem za ratowanie Żydów Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. O tym trzeba pamiętać.

Nie dowiemy się też od apologetów NSZ-etu, że formacja ta została utworzona przez Grupę „Szańca”, czyli działaczy przedwojennego ONR-ABC, odwołujących się do szowinistycznej, antydemokratycznej i w istocie totalitarnej ideologii. Wręcz przeciwnie – usłyszymy twierdzenia o rzekomej apolityczności NSZ-etu. Nie dowiemy się, że Grupa „Szańca” sprzeciwiała się wszelkim reformom społecznym, w tym reformie rolnej, za którą – niezależnie od PPR-u – opowiadała się większość stronnictw politycznych Polski Podziemnej.

Nie dowiemy się od animatorów prawicowej polityki historycznej o konsekwencjach przyjęcia przez NSZ koncepcji walki z dwoma wrogami, z położeniem nacisku na zwalczanie ZSRR i komunizmu. Konsekwencją było rozpętanie walk bratobójczych, zapoczątkowanych przez zamordowanie 9 sierpnia 1943 roku koło Borowa w powiecie kraśnickim 26 żołnierzy GL przez oddział Pogotowia Akcji Specjalnej NSZ, pod dowództwem Leonarda Zuba-Zdanowicza. Zdaniem historyka IPN-u, Piotra Gontarczyka, pod Borowem rozbito „grupę komunistyczną składająca się ze zbitek kilku oddziałów rabunkowych”, a oddziały GL „były rozbijane za bandytyzm, a nie z przyczyn politycznych”[59]. Zaprzecza temu jednak emigracyjny historyk, prof. Jan M. Ciechanowski (1930–2016), twierdząc, że od końca 1943 roku Narodowe Siły Zbrojne występowały zarówno przeciw partyzantce komunistycznej, jak i członkom AK, usiłując rozpętać wojnę domową[60].

Nie dowiemy się od gloryfikatorów NSZ-etu, że dowódca NSZ-AK – ppłk Albin Walenty Rak – został skazany przez NSZ-ONR na karę śmierci i był ścigany z polecenia dowódcy NSZ-ONR, mjr. Stanisława Nakoniecznikoffa-Klukowskiego, ps. „Kmicic”. Sam jednak Nakoniecznikoff-Klukowski zginął z rąk swoich ludzi 18 października 1944 roku, gdy po upadku powstania warszawskiego próbował podporządkować NSZ-ONR Armii Krajowej.

Nie dowiemy się od nich o infiltracji NSZ-ONR przez gestapo i SD, w tym o działalności Huberta Jury vel Herberta Junga, ps. „Tom”, i Otmara Wawrzkowicza. Ich siatka współpracowała z SS-Hauptsturmführerem Paulem Fuchsem – oficerem gestapo, który kierował zwalczaniem polskiego podziemia na terenie dystryktu radomskiego[61]. W willi przy ulicy Jasnogórskiej 25 w Częstochowie, którą Hubertowi Jurze udostępniło gestapo, byli bestialsko torturowani i mordowani nie tylko członkowie PPR-u, ale także żołnierze NSZ-AK, jak np. ppor. Władysław Pacholczyk[62]. Z rąk NSZ-ONR zginęli też m.in. kpt. Stanisław Żak – szef wywiadu okręgu częstochowskiego NSZ-AK oraz mjr Wiktor Gostomski, który był szefem Wydziału II Wywiadowczego Komendy Głównej NSZ-ONR i sprzeciwiał się współpracy z Niemcami. Nie cofano się zatem nawet przed likwidacją „niepokornych” we własnych szeregach. Działalność NSZ-ONR została potępiona przez naczelnego wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego i wicepremiera rządu RP na uchodźstwie, Jana Kwapińskiego.

Hubert Jura – skazany przez AK i NSZ-AK na karę śmierci za kolaborację – pełnił w Brygadzie Świętokrzyskiej funkcję oficera do zadań specjalnych i wraz ze swoimi ludźmi pośredniczył w kontaktach jej dowództwa z gestapo i SD. Brygada Świętokrzyska – największy zwarty oddział NSZ-etu podczas okupacji – została utworzona w sierpniu 1944 roku przez NSZ-ONR. Jej liczebność wahała się od 822 (grudzień 1944) do 1417 ludzi (maj 1945). Dowódcą był płk Antoni Szacki „Bohun” (1902–1992). Największą akcją zbrojną Brygady Świętokrzyskiej było rozbicie pod Rząbcem koło Włoszczowej, 8 września 1944 roku, oddziału AL Tadeusza Grochala, wspieranego przez oddział spadochroniarzy radzieckich. Wsparcia Brygadzie Świętokrzyskiej w okrążeniu oddziału AL i oddziału radzieckiego udzieliły siły niemieckie. Po zakończeniu walki zamordowano 67 wziętych do niewoli spadochroniarzy radzieckich. Do walk Brygady z oddziałami AL i BCh doszło też w Działkach Nosowskich, pod Fanisławicami, Krzepinem, Olesznem, Sekurskiem, Skrobaczowem i Soborzycami.

Niemcy jesienią 1944 i zimą 1945 roku tolerowali działania Brygady, a do jej sporadycznych starć z Niemcami dochodziło tylko w tym pułku, w którym „Tom” był nieobecny. Od grudnia 1944 roku Brygada zawiesiła działania przeciw Niemcom, a w styczniu 1945 roku zawarła porozumienie z Wehrmachtem, zgodnie z którym mogła przejść za niemiecką linię frontu. Niemieckim oficerem łącznikowym w Brygadzie został wspomniany gestapowiec Paul Fuchs. Załatwił on dozbrojenie Brygady, zakwaterowanie dla jej żołnierzy oraz leczenie chorych i rannych w szpitalach niemieckich, a także popierał jej rozwój liczebny. Planował wykorzystanie jej przeciw ZSRR – w pierwszym rzędzie do dywersji i sabotażu na zapleczu frontu, a następnie do walki na froncie. W lutym 1945 roku Brygada Świętokrzyska dotarła przez Śląsk na teren Protektoratu Czech i Moraw. Tam po pewnym czasie została zakwaterowana na terenie poligonu Wehrmachtu w miejscowości Rozstání na Morawach.

7 lutego 1945 roku w ośrodku RSHA rozpoczęło się pod nadzorem Huberta Jury szkolenie około 70 ochotników z Brygady Świętokrzyskiej, którzy – uzbrojeni w niemiecką broń, wyposażeni w pieniądze, dokumenty i radiostacje – mieli być zrzuceni z samolotów na terytorium Polski celem prowadzenia dywersji i działań wywiadowczych na tyłach Armii Czerwonej. Łącznie do Polski przerzucono cztery grupy dywersyjne – dwie 23 marca, po jednej 15 i 28 kwietnia 1945 roku. Wszystkie zostały rozbite przez UB.

W drugiej połowie marca 1945 roku zastępca dowódcy Brygady, mjr Władysław Marcinkowski, ps. „Jaxa”, wziął udział w międzynarodowej konferencji ruchów faszystowskich i kolaboracyjnych w Pradze, która miała doprowadzić do powstania wspólnego bloku antysowieckiego (Legii Antybolszewickiej) pod patronatem Niemców. Ostatecznie Marcinkowski odmówił przystąpienia do takiego bloku, zasłaniając się brakiem kompetencji. Niepowodzeniem ze strony niemieckiej zakończyły się też rozmowy prowadzone w Monachium w dniach 5–6 kwietnia 1945 roku z płk. Szackim. Strona niemiecka zaproponowała mu skierowanie Brygady na front, wysłanie do kraju dalszych grup dywersyjno-wywiadowczych oraz nawiązanie kontaktu z polskim rządem w Londynie celem skłonienia go do wspólnej walki z ZSRR. Szacki zgodził się tylko na wysyłanie do Polski grup dywersyjno-wywiadowczych, a odmowę skierowania Brygady na front uzasadnił jej charakterem jako jednostki partyzanckiej, a nie liniowej.

Zdaniem historyków i publicystów wybielających Brygadę Świętokrzyską, postawa Szackiego miała na celu ocalenie Brygady, a wysyłanie do Polski grup dywersyjnych nie było kolaboracją, ale ceną za jej tolerowanie przez Niemców. Publicyści idealizujący Brygadę Świętokrzyską eksponują też wyzwolenie przez nią 5 maja 1945 roku podobozu KL Flossenbürg w miejscowości Holýšov w zachodnich Czechach, z którego uwolniono około 700 więźniarek, w większości Żydówek. Było to jednak działanie mające uwiarygodnić Brygadę Świętokrzyską przed Amerykanami. Następnego dnia bowiem nawiązała ona kontakt z wojskami amerykańskimi, którym się podporządkowała.

Rząd polski w Londynie nie chciał mieć nic wspólnego z Brygadą Świętokrzyską, dlatego została ona w sierpniu 1945 roku rozformowana przez dowództwo amerykańskie. Część jej żołnierzy wcielono później do kompanii wartowniczych w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Niektórzy z nich zostali też wykorzystani w działaniach amerykańskich służb specjalnych przeciw Polsce Ludowej.

Inną drogą niż większość gloryfikatorów NSZ-etu poszedł prof. Jan Żaryn – po 2015 roku senator i jeden z głównych architektów polityki historycznej PiS. W książce „Taniec na linie, nad przepaścią”. Organizacja Polska na wychodźstwie i jej łączność z krajem w latach 1945–1955 (Warszawa 2011, 368 ss.) obszernie pisze on o NSZ-ONR i Brygadzie Świętokrzyskiej. Organizacja Polska była utajnioną nadbudówką powstałego w 1934 roku Obozu Narodowo-Radykalnego, a w czasie drugiej wojny światowej kierowała tą częścią NSZ-etu, która w 1944 roku odmówiła scalenia z AK. Żaryn chwali OP za to, że uznawała akcję „Burza” za „bezcelową, a nawet wręcz szkodliwą” i była przeciwna powstaniu warszawskiemu. Stoi to jednak w sprzeczności z tezami prowadzonej przez PiS polityki historycznej, która nie dopuszcza jakiejkolwiek krytyki zasadności wybuchu powstania warszawskiego.

Nie można też nie zauważyć, że przedostanie się Brygady Świętokrzyskiej do Europy Zachodniej podważa sens walki, jaką w Polsce podjęli po wojnie niektórzy epigoni AK i NSZ-etu, nazywani obecnie żołnierzami wyklętymi. A przecież obecna polityka historyczna uważa ich wybór za najsłuszniejszy.

Zdaniem Żaryna Brygada Świętokrzyska była pierwszą, przed przyjęciem Polski do NATO, polską formacją wojskową, współdziałającą z amerykańskim wywiadem wojskowym (czy tylko z amerykańskim?). Uważa on, że porozumienie Brygady z Niemcami miało charakter „taktyczny”. Fakt kolaboracji bagatelizuje stwierdzeniem, że „w różne relacje z Niemcami” wchodziły też wywiady AK i AL. Przytacza bezpodstawne twierdzenie byłych członków NSZ-ONR, że gestapowiec Paul Fuchs i jego ludzie mieli być „grupą niemiecką antyhitlerowską”. Bagatelizuje również problem antysemityzmu NSZ-ONR. „Margines bandytyzmu i wynikających z tego zabójstw Żydów w NSZ-ecie był zdecydowanie mniejszy niż np. w formacjach komunistycznych” – uważa prof. Żaryn[63].

Uczynienie z Fuchsa antyfaszysty to zabieg rzeczywiście karkołomny zważywszy, że ten „antyfaszysta” jako szef radomskiego gestapo deportował 14 tysięcy Polaków z dystryktu radomskiego do KL Auschwitz.

Żaryn wybrał zatem drogę wybielania i gloryfikacji NSZ-ONR oraz Brygady Świętokrzyskiej, przedstawiając ciemne karty z ich historii jako chwalebne. Parafrazując tytuł jego książki, można powiedzieć, że rzeczywiście jest to taniec na linie, nad przepaścią. Ani Żaryn, ani inni apologeci NSZ-etu nie chcą zauważyć, że po klęsce stalingradzkiej Himmler dążył do neutralizacji polskiego podziemia niepodległościowego poprzez wciągnięcie go do współpracy pod hasłami antykomunizmu i walki z ZSRR. Strategia ta powiodła się tylko w wypadku NSZ-ONR i Brygady Świętokrzyskiej.

Skoro jednak Narodowe Siły Zbrojne miały same chlubne karty – jak twierdzą ich gloryfikatorzy – to skąd wzięła się niezwykle krytyczna opinia, sformułowana niedługo po wojnie przez bezkompromisowego antykomunistę Zygmunta Zarembę – wybitnego działacza PPS-WRN i przewodniczącego Rady Jedności Narodowej. Otóż Zaremba wyraził się następująco:

NSZ tak samo, jak komuniści, i z podobnych powodów, zostali postawieni poza nawias Polski Podziemnej. Polska Podziemna przyjęła zasady demokracji i postępu społecznego i położyła je jako fundament niepodległości. NSZ wyznawał ideologię faszystowską, wrogą demokracji i postępowi społecznemu, komunizm niósł uzależnienie Polski od Rosji i metody polityczne tak bliźniaczo podobne do faszystowskich, że również nie mógł się znaleźć w organizacji, która kierowała walką narodu polskiego w czasie tej wojny[64].

Nie ulega wątpliwości, że na taką ocenę NSZ-etu ze strony Zaremby wpłynęła działalność NSZ-ONR. Zygmunt Zaremba postawił NSZ na jednej płaszczyźnie z PPR-em i GL/AL oraz poza nawiasem Polski Podziemnej. Natomiast Żaryn i inni prawicowi autorzy stawiają NSZ w samym centrum Polski Podziemnej, na równi z AK, a może nawet wyżej niż AK.

Nie mniej krytycznie niż Zaremba wyrażał się o NSZ-ecie płk Jan Rzepecki – szef Biura Informacji i Propagandy w Komendzie Głównej AK, a po wojnie żołnierz wyklęty (zastępca komendanta organizacji NIE oraz założyciel Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość). Rzepecki był sceptyczny wobec scalenia NSZ-etu z AK. W raporcie do gen. Bora-Komorowskiego tak uzasadnił swoje stanowisko:

Opozycja faszystowska to przede wszystkim ONR. Cechuje ją brak skrupułów i demagogia, opieranie się na klasach posiadających, bezwzględna wrogość do radykalnej lewicy, którą całą traktuje jako agenturę lub straż przednią bolszewizmu i nie zadaje sobie trudu dojrzenia istotnych wśród niej różnic (...). Przyłączenie „opozycji faszystowskiej” [do AK] prawie na pewno wywoła odpadnięcie poważnej części lewicy rządowej, nadałoby temu obozowi piętno reakcyjne. Jestem głęboko przekonany, że w błyskawicznym tempie pociągnęłoby to za sobą dla Polski śmiertelną katastrofę wojny domowej, w której lewica walczyłaby pod komendą PPR, a prawica – ONR. AK przypadłaby rola obrońcy klas posiadających. Następstwem – wasalizacja lub wcielenie Polski do ZSRR. W świetle powyższego ostatni nasz „sukces” w postaci podporządkowania NSZ może mieć wysoce ujemne następstwa, jeśli nie sparaliżujemy ich umiejętną akcją wychowawczą[65].

Język płk. Rzepeckiego z 1944 roku – określający NSZ wprost jako „opozycję faszystowską” – jakoś dziwnie przypomina późniejszą narrację propagandy PRL. A przecież pisał to – identycznie jak w wypadku Zaremby – zdecydowany antykomunista.

Jesienią 1944 roku komendant główny AK, gen. Leopold Okulicki, w meldunku do prezydenta RP na uchodźstwie napisał:

Należy się przeciwstawić w propagandzie próbom NSZ współpracy z Niemcami[66].

Z kolei dowódca AK o pseudonimie „Mieczysław” meldował w tym samym czasie:

Działalność NSZ. D-cy kontaktują się i współpracują z Gestapo (...). Wyraźna współpraca z Niemcami.

W innym meldunku napisał:

W dniu 22 XI. W czasie przemarszu NSZ przez m. Oleszno, Niemcy ściągnęli posterunki. Rannych NSZ Niemcy proponują odstawić do szpitali niemieckich. Notowane są kontakty w Gestapo[67].

Krytyczną ocenę NSZ-ONR sformułował prawicowy historyk prof. Rafał Wnuk, który w swojej opinii pozostaje jednak osamotniony na tle tez obecnej polityki historycznej. W artykule pod znamiennym tytułem Brygada Świętokrzyska. Zakłamana historia Rafał Wnuk – obecnie pracownik naukowy KUL-u i Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku – wyraził się następująco:

Powstałą po rozłamie konspirację określa się mianem NSZ-ONR. Jej przywódcy postanowili też pozbyć się głównych oponentów i wkrótce doszło do skrytobójczych mordów oficerów NSZ, którzy przeszli do AK. (...) Wbrew budowanemu dziś mitowi NSZ-ONR wcale nie bronił ciągłości II RP, ale przeciwnie – robił wiele, by zniszczyć autorytet legalnych władz, by na gruzach przedwojennego systemu zbudować nacjonalistyczną monopartyjną dyktaturę. Stawianie znaku równości między AK i NSZ-ONR jest manipulacją sugerującą, jakoby ta ostatnia była częścią składową Państwa Podziemnego. Nie była[68].

We współczesnej Polsce coraz bardziej widać tendencję, by nauki humanistyczne zostały zaprzęgnięte do udowadniania tez państwowej polityki historycznej. Tworzy się sztuczną, ponieważ opartą na fałszu, pamięć historyczną, która ma posłużyć formacji społeczeństwa w duchu antykomunizmu i rusofobii. Dlatego NSZ oprawiono w ramki wraz z NSZ-ONR i Brygadą Świętokrzyską i wystawiono w galerii narodowych świętości. Podsycanie ognia antykomunizmu zmierza do całkowitego zdeprecjonowania Polski Ludowej, a szerzej do zanegowania całej polskiej tradycji lewicowej jako alternatywy historycznej i politycznej. Natomiast podsycanie płomienia rusofobii jest niezbędne w sytuacji, gdy polska prawica przyjęła rolę podwykonawcy polityki amerykańskiej w Europie Środkowo-Wschodniej.

Mając na uwadze różnice polityczne pomiędzy NSZ-AK i NSZ-ONR, trzeba mieć świadomość, że NSZ przed i po rozłamie wyznawały tę samą ideologię. Jaka to była ideologia, możemy się dowiedzieć z lektury numeru 3 (94) pisma „Szaniec” z 29 stycznia 1943 roku. Autor zamieszczonego tam tekstu pt. Jak w mądrym Rzymie ubolewał, że po wojnie „nie wymordujemy i nie przepędzimy” wszystkich mniejszości narodowych. Proponował zatem „odrzucić bezwzględnie niedorzeczną równość obywatelską” i obywatelstwo przyznawać tylko wyselekcjonowanym członkom mniejszości narodowych. Uważał jednak, że Żydów „musimy się pozbyć bez wyjątku”[69]. Tak pisano w konspiracyjnej prasie NSZ-etu, kiedy dymiły kominy i doły spaleniskowe Auschwitz, Majdanka, Stutthofu, Chełmna nad Nerem, Bełżca, Treblinki i Sobiboru. Taka była ideologia i dojrzałość polityczna Narodowych Sił Zbrojnych.

Najwięksi apologeci NSZ-etu negują m.in. fakt sporządzania przez kontrwywiad tej organizacji list proskrypcyjnych. Tożsamość lub istnienie Huberta Jury „Toma” są dla nich wątpliwe, a kolaboracja części NSZ-etu z Niemcami jest wymysłem komunistycznej propagandy. Mogę im polecić lekturę wspomnień gen. Antoniego Hedy „Szarego” (1916–2008) – legendarnego dowódcy AK i podziemia powojennego na Kielecczyźnie. W swoich wspomnieniach pisze on, że NSZ wydały na niego wyrok śmierci, jako na rzekomego komunistę. Uniknął stracenia tylko dzięki temu, że został ostrzeżony przez swojego byłego podkomendnego, Wacława Pryciaka „Sokoła”, który przeszedł z AK do NSZ, oraz właścicielkę restauracji w Iłży. Następnie w okolicy stacjonowania oddziału „Szarego” w Puszczy Starachowickiej pojawił się nierozpoznany oddział, podający się za oddział AK, umundurowany w przedwojenne polskie mundury i dobrze uzbrojony. Jego dowódcą – jak się później okazało – był Hubert Jura. Próbował on doprowadzić do spotkania z „Szarym”, ten jednak zachował ostrożność i wycofał się[70].

Antoni Heda tak opisał finał tej historii:

Nagle doszły do nas wiadomości wręcz przerażające. Otóż ten nierozpoznany oddział pomaszerował na Powiśle za Ostrowiec, do leśnych okolic w Łysowodach. Mając wcześniejsze rozpoznanie, przeprowadził tam aresztowania, głównie wśród robotników leśnych, uchodzących za lewicowych, jakoby z GL. Na tych ludziach (około 17 osób) dokonano mordu, stosując dodatkowe tortury. Z wiadomości, jakie do nas dotarły, wynikało, że był to oddział NSZ z dowódcą – kolaborantem „Tomem” (...). Sztab zaś tego oddziału – jak stwierdzono – przebywał w tym czasie w hotelu w Ostrowcu. Niestety zbrodniarze nie wracali przez nasz teren, gdzie czekaliśmy z zasadzką. Przemaszerowali w biały dzień przez Skarżysko, a żandarmi i Wehrmacht przez ten czas pochowali się (...). Żołnierze tego oddziału nie orientowali się w poczynaniach dowódcy i grupy morderców[71].

Natomiast o kolaboracji Brygady Świętokrzyskiej z Niemcami pisze obszernie kpt. Józef Wyrwa, ps. „Furgalski”, „Stary” (1898–1970) – dowódca jednego z oddziałów NSZ-etu na Kielecczyźnie. Swoje wspomnienia wydał po wojnie we frankistowskiej Hiszpanii, więc nie można go posądzić o pisanie pod dyktando komunistycznych władz w Polsce. Powiedzenie prawdy o NSZ-ecie nie było dla niego łatwe, o czym świadczy następujący fragment jego książki:

Tylko nieliczne jednostki na emigracji orientują się należycie w działalności organizacji podziemnej i odróżniają tych z NSZ, którzy podporządkowali się dowództwu AK, od odłamu kolaborującego z Niemcami, który reprezentowała Brygada Świętokrzyska. Nie chciałem, żeby mnie ktokolwiek do nich zaliczył. Z tych powodów okres współpracy z NSZ przemilczałem. W drugim wydaniu lukę uzupełniam[72].

Józef Wyrwa szeroko pisze m.in. o kolaboracji Huberta Jury z Niemcami:

Po przybyciu do powiatu opatowskiego zakwaterowaliśmy – zdaje mi się w majątku Łyse Wody. Tu dowiedzieliśmy się o ścisłej współpracy „Toma” z Niemcami. Moi chłopcy rozbroili i zaprowadzili do „Toma” dwóch Niemców idących do majątku. Po rozmowie z „Tomem” zwrócono im broń i zostali wypuszczeni na wolność (...). Sytuacja wyjaśniła się całkowicie kilka godzin później. „Tom” urządził w ciągu dnia obławę w okolicznych wsiach, rzekomo na komunistów. Czy posiadał jakąś listę otrzymaną od Niemców, nie wiem, w każdym bądź razie obława urządzona była w ścisłym porozumieniu z Niemcami. W tym prawdopodobnie celu przybyli do majątku wspomniani dwaj Niemcy, aby uzgodnić szczegóły. Zaaresztowano wiele ludzi [tak w oryg. – BP]. „Tom” przeprowadzał badania. Zastosowano metodę gestapowską. Kazał bić tak długo dopóki katowani nie zeznali to, co on chciał. Z każdym przesłuchiwanym spisano protokół, zapewne wysłany potem Niemcom (...). „Tom” kazał rozstrzelać około dwudziestu ludzi (...). „Tom” był jednym z najniebezpieczniejszych zdrajców Polski. Ma on na sumieniu, jeżeli nie setki to dziesiątki Polaków[73].

O Brygadzie Świętokrzyskiej Józef Wyrwa pisze następująco:

Moralnym inspiratorem Brygady Świętokrzyskiej był – moim zdaniem – „Tom” (...). „Tom” służył Niemcom. Swój oddział stracił w Rudzisku. Tym bardziej przeto był zainteresowany utworzeniem większej jednostki „bojowej”. Nie była to sprawa trudna. Ludzi nie brakowało, a broń dostarczyli Niemcy. Wielu żołnierzy z brygady nie orientowało się zapewne w polityce dowództwa (...). Niemcy nie ukrywali tego, że brygada jest na ich usługach, przeciwnie, rozgłaszali to i starali się wykazać, jakie korzyści można osiągnąć współpracując z nimi.

Brygada maszerowała w dzień przez miejscowości, w których byli Niemcy. Tylko ludzie, którzy mieli ścisły kontakt z Niemcami mogli sobie na to pozwolić. Według tego, co mówiła miejscowa ludność, Niemcy nie tylko nie atakowali brygady, ale przyglądali się spokojnie jej przemarszowi.

W grudniu 1944 roku, kiedy kwaterowaliśmy w Kłócku (wieś w powiecie koneckim) przybył do naszego oddziału „Jaxa” (Władysław Marcinkowski), szef sztabu brygady. Ubrany był po cywilnemu. Starał się mnie namówić do przystąpienia z oddziałem do brygady. Opierał się na argumentacji, że Rosja jest wrogiem niebezpieczniejszym od prawie pokonanych już Niemców, a więc przeciw niej powinniśmy się obrócić, by uchronić Europę przed zalewem komunizmu. Tym samym argumentem posługiwali się też Niemcy, ale niestety w innym celu niż należało to robić.

Oświadczyłem „Jaksie” wprost, że brygada współpracuje z Niemcami. „Jaksa” zaprzeczył. Zapytałem jak to jest możliwe, że brygada maszeruje w dzień obok posterunku żandarmerii i żandarmi patrzą spokojnie, jakby to ich wojsko maszerowało.