Cie(r)ń szansy - Ewa Nowakowska - ebook

Cie(r)ń szansy ebook

Nowakowska Ewa

5,0

Opis

CIErŃ  SZANSY.

Nie przepraszamy za PRL.

PRL dał swoim rówieśnikom niepowtarzalne szanse wykształcenia i awansu. Jedni to doceniają, jak ów znany literat, który powtarza, że w niezmienionych okolicznościach ustrojowych pasałby, wzorem przodków, folwarczne krowy. Inni przemilczają. Jeszcze inni udają, że rozpoczęli życie jako dojrzali „pogromcy komuny”, a co wcześniej, to nie oni. Nikt jednak nie oddał zdobytego w Polsce Ludowej dyplomu ani innych benefitów. Ale wrażliwszych spośród tych, którzy zawrócili pociąg historii i stali się beneficjentami nowego politycznego rozdania, peerelowskie wykorzystane szanse uwierają, jak cierń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Epikur46

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita pozycja. Pole am każdemu, kto potrafi myśleć i ma odwagę przyjmować wnioski.
00

Popularność




Projekt okładki:MAREK WAJDA
Redakcja:ELŻBIETA PTASZYŃSKA-SADOWSKA
Korekta i indeks:ADK Media
Skład i łamanie:ANNA ROSIAK
Copyright 2021 by Fundacja Oratio Recta Copyright 2021 by Ewa Nowakowska
ISBN 978-83-64407-92-5
Wydawca: Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawatygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Panienka ze dworu.Zacznij myśleć o myśleniu!

Dorożkarz w okrągłej czapce odpina od ściany kozła ławeczkę i sadza mnie na niej tyłem do kierunku jazdy. Ruszamy. Zaintrygowana kręcę głową z lewa na prawo i z powrotem. Kamienice Zamojskiej umykają w przeciwną stronę, jakby to one biegły, a dorożka stała w miejscu. Naprzeciwko, na skórzanej kanapie, siedzi Mama i pan mecenas. Mama jest na przemian to smutna, to poirytowana. Wyrzuca z siebie:

– Mówiłam mu wiele razy: przemilcz, ustąp, nie popisuj się tym swoim idealizmem! Zrozum, że przyszły inne czasy. Przecież ci panowie towarzysze nic z twoich wywodów nie rozumieją. Oni wiedzą swoje, mają instrukcje z góry!

Mecenas ujmuje dłoń Mamy w nicianej rękawiczce. Pociesza ją dobrotliwie:

– Pani Halszko, postaramy się przekonać sąd, że to właśnie idealizm, a nie sabotaż. Ale łatwo nie będzie, bo sytuacja jest raczej bez precedensu!

Jedziemy na dworzec kolejowy, a stamtąd pociągiem do Chełma, na spotkanie z Tatusiem. Nie wiem, gdzie jest Tatuś i co tam robi. Boję się pytać. Jednak z zasłyszanych fragmentów rozmów, z przyciszonych głosów ciotek („A to się Stanisław doigrał. Zamknęli go!”), ze szlochów Mamy i zasępionej twarzy Babuni domyślam się czegoś strasznego.

– Zapewniam pana, że to uczciwy człowiek! – mówi Mama.

– Ależ pani Halszko, tu nie chodzi o uczciwość, tylko o politykę! Chociaż... Nie, przepraszam, tu chodzi o nieuczciwość, o próbę złodziejstwa, której bezczelnie nadaje się pozory walki politycznej. Nieuczciwość tych, którzy oskarżają pani męża, rzecz jasna.

Mój Ojciec twierdził, że ludzie są równi i każdy ma jakąś dobrą stronę, tylko nie każdemu dane jest odkryć ją w porę i wykorzystać dla dobra własnego i innych. Był przedwojennym socjalistą. Z kampanii wrześniowej i niewoli wrócił z tyfusem, podobno długo lawirował na granicy śmierci. Do końca życia bardzo cierpiał z powodu nawracających chorób układu pokarmowego. Był wysoki i bardzo szczupły. Jego niebieskie oczy z czasem wyblakły, ale gęste włosy zachował do końca, choć ich czerń z czasem pokryła się srebrem.

Ojciec wierzył, że można stworzyć sprawiedliwe społeczeństwo bez przedwojennych podziałów na środowiska ostentacyjnego dostatku i upokarzającej biedy, na ludzi „lepszych”, trwoniących majątki, i „gorszych”, którzy swoją niewolniczą pracą od pokoleń te majątki tworzyli. Wyznawał oświeceniowe idee wolności, równości i braterstwa. Jego ulubionym filozofem był profesor Tadeusz Kotarbiński, twórca etyki niezależnej i autor idei opiekuna spolegliwego, która była Ojcu szczególnie bliska. Poznał profesora przed wojną w redakcji „Racjonalisty”, miesięcznika Warszawskiego Koła Intelektualistów przy Polskim Związku Myśli Wolnej. „Miałem zaszczyt poznać” – podkreślał, gdy prosiłam go o opowieści z dawnych lat. Ojciec często odwoływał się do aforyzmów profesora. „Lepiej nie mówić nic, niż mówić o niczym” – nierzadko mitygował rozplotkowane towarzystwo, podkreślając, że nie on to wymyślił, on tylko cytuje mistrza. Mawiał też: „Bywają specjaliści od pilnowania własnych praw i cudzych obowiązków”. Inna myśl mistrza pojawiała się przy okazji sporów światopoglądowych: „W obliczu ogromu zła na świecie byłoby bluźnierstwem posądzać Boga o istnienie”.

„Komunista!” – mówił o Ojcu przez zaciśnięte zęby wuj Henio. Wuj przyjaźnił się z księżmi z lubelskiej katedry i należał do grupy wyróżnionych, którzy podczas uroczystości diecezjalnych nosili baldachim nad biskupem. „Idealista! Niepoprawny romantyk!” – wzdychała Babunia, matka mojej Mamy. Ona do katedry chodziła tylko z ważnych rodzinnych okazji, jak śluby, chrzciny czy pogrzeby, ale pozwalała czasem swojej córce Jance zanieść tam któryś z pięknych kwiatów pyszniących się na jej parapetach. Janka wraz z godnością żony bogobojnego Henia przyjęła także jego poglądy, czego Babunia nie aprobowała. Dawała temu wyraz mową ciała, rzadziej słowem. Ale kwiaty rozdawała chętnie, bo – jak mówiły zazdrosne sąsiadki – „darzyły jej się bez opamiętania”.

Ojciec był z wykształcenia ichtiologiem, czyli specjalistą od ryb. Jadał je bez entuzjazmu, rzadko wędkował, ale jego zawód sprawił, że część dzieciństwa spędziłam na wsi. Starzy mieszkańcy mówili tam o mnie „panienka ze dworu”. Nie rozumiałam, bo dwór to była dla mnie otwarta przestrzeń poza domem. „Czy mogę wyjść na dwór?” – tak należało zapytać, chcąc pójść do ogrodu. Ojca ten „dwór” doprowadzał do szewskiej pasji. „To nie panienka, tylko Eliza, koleżanka pańskiej wnuczki Krysi, a to już nie jest dwór, tylko gospodarstwo rybackie, które należy do nas wszystkich, proszę o tym nie zapominać!” – złościł się. Ale oni wiedzieli swoje i tę złość przyjmowali jako coś bardziej naturalnego niż „pan”, a nie „ty” lub „wy”. Na „proszę” nie umieli zareagować, przestępowali z nogi na nogę. „Oni ciągle żyją w dworskich czasach” – kwitowała Babunia.

Ojciec został dyrektorem Państwowych Gospodarstw Rybackich, czyli PGR-ów ze stawami. Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ kilka razy zmieniał miejsce pracy, a my wraz z nim – miejsce zamieszkania. Gdy zorganizował od podstaw lub uporządkował po poprzednim dyrektorze jedno gospodarstwo, przenoszono go służbowo do następnego. Organizował, porządkował, miał wyniki... Wtedy natychmiast „był rzucany na inny odcinek frontu odbudowy kraju”, jak mówiono sarkastycznie w rodzinie. I da capo al fine.

Dlatego jako dziecko mieszkałam we dworach, czyli pałacykach po dawnych właścicielach ziemskich. Ich majątki rozparcelowano w wyniku reformy rolnej między dworskich wyrobników i bezrolnych chłopów albo przekształcono w gospodarstwa państwowe. We dworach mieszkali też inni pracownicy administracji PGR-ów. W dawnych salonach mieściły się świetlice, do których przyjeżdżało objazdowe kino. W świetlicach świętowano dożynki i grudniową choinkę. Wszystkie dzieci dostawały wówczas identyczne paczki ze słodyczami. Jeśli możliwości lokalowe na to pozwalały, Ojciec zakładał we dworach przedszkola. Dzieci pracowników administracji demonstrowały nieufnym rodzicom, że można tam posyłać potomstwo, bo to miejsce pożyteczne i godne zaufania.

Jedno z pierwszych wspomnień. Jest słoneczny dzień, siedzimy z Mamą na trawniku pod drzewem. Mama głośno czyta mi bajki Brzechwy z grubego tomu w twardej okładce z wizerunkiem Lisa Witalisa. Podchodzi do nas jedno dziecko, potem drugie i następne. Siadają na kocu. Wkrótce zaczyna brakować miejsca. Kolejne dzieci stoją. Potem każde chce zajrzeć do książki, bo też jest w niej co oglądać! Książka została artystycznie wydana przez Naszą Księgarnię. Każda z wklejonych ilustracji Jana Marcina Szancera była poprzedzona ochronną bibułką. Ileż emocji wiązało się z samym podnoszeniem tych bibułek! Dostawałam również wiele książek drukowanych na szarym papierze, ze skromnymi ilustracjami albo bez ilustracji, ciekawych lub niewartych pamiętania. Tym, co utkwiło mi w pamięci, była ich stała cena: 2,40 zł. Tyle kosztowały nie tylko książki dla dzieci, ale i klasyka, drukowana wówczas w masowych nakładach.

Dwór zawsze różnił się od okolicznej zabudowy. Był to rozległy, zwykle jednopiętrowy dom z kolumnami wspierającymi duży taras. Przed nim znajdował się okrągły klomb, wokół którego biegł podjazd. Wjeżdżało się przez bramę odległą od budynku zwykle o kilkaset metrów. Dookoła park. Dwory, do których przyjeżdżaliśmy, a zwłaszcza ich otoczenie, nie wyglądały dobrze. Tu zniszczone ogrodzenie, tam wyrwana brama. Za bramą poniewierały się jakieś stare sprzęty, zerwane gałęzie, śmiecie. W jednym z parków sterczały potężne pnie po świeżo wyciętych drzewach. Ojciec chodził między nimi ze stężałą twarzą i rękami zaciśniętymi w pięści. „Co za głupota! – powtarzał. – Jaka straszna dewastacja!”.

Zawsze po objęciu funkcji zarządzał w nowym miejscu wielkie sprzątanie, co nie budziło entuzjazmu pracowników. Mamrotali, że przecież teraz to już niczyje, dziedzic chyba nie wróci? Ojciec tłumaczył, że nie niczyje, tylko wspólne, czyli w równej mierze każdego z mieszkańców. I dlatego trzeba szanować. Nie bardzo mu ufali, zwłaszcza na początku. Byli niepewni, spięci, nie rozumieli nowych porządków. Przecież to oni wcześniej niszczyli i szabrowali. Trochę ze złości na marny los, trochę dlatego, że nikt nie pilnował i można było. A jak można...

Ojciec całe dnie spędzał „w terenie”. Starałam się mu towarzyszyć, wolałam to niż zabawy z dziećmi. On pierwszy kłaniał się ludziom, rozmawiał z nimi. Przekonywał mnie, że każdemu należy się szacunek. Każdy ma swoją opowieść, której należy wysłuchać. Od każdego można się czegoś nauczyć. Miałam wątpliwości. Uczyć się od tych, którzy mówili gwarą, zaciągali dziwacznie, zaczynali i nie kończyli zdań albo nagle urywali swoją opowieść na „ten, tego, panie...”?

Mój Ojciec przekonywał, że jest i będzie z tym coraz lepiej. Ich dzieci się uczą, być może pójdą na uniwersytety, a wnuki... One dopiero będą prawdziwie nowoczesnymi ludźmi. Skąd brał tę pewność? Kibicował dalszej nauce dzieci pracowników. Przekonywał, że warto posyłać je do szkół średnich, załatwiał miejsca w internatach, gratulował postępów w nauce. Był dumny, że „nasze dzieci” dystansują rodziców. Te najzdolniejsze, ambitne i pracowite nie napotykały barier w dostępie do studiów; przeciwnie, jako dzieci robotników rolnych były uprzywilejowane podczas rekrutacji. Stypendia pozwalały im utrzymać się w mieście.

Ojciec czytał nocami. W dzień to ja myszkowałam w jego szafie bibliotecznej. Przedwojenny „Przegląd Filozoficzny” zaintrygował mnie zakładką z kwiatami Wyspiańskiego. Obliczyłam, że w roku wydania tego czasopisma Ojciec miał już 30 lat. Urodził się w roku 1905. A zakładka tkwiła przy Myślach o myśleniu Tadeusza Kotarbińskiego. Bardzo spodobał mi się ten tytuł. „Myśli o myśleniu, zacznij myśleć o myśleniu, ktoś tu myśli o myśleniu” – śpiewałam pod nosem na wymyśloną melodię.

Z beletrystyki Ojciec miał najwięcej książek Josepha Conrada, Jacka Londona, H.G. Wellsa, Juliusza Verne’a, Roberta L. Stevensona, Aleksandra Dumasa, Jamesa F. Coopera, Karola Dickensa, Victora Hugo, Lwa Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego. Głównie książki o silnych mężczyznach i potężnej przyrodzie. Wcześnie zaczęłam je podkradać i czytać. Podsuwane przez Mamę „Anie” były mniej atrakcyjne od lorda Jima i całej tej męskiej kompanii. Gdy na wakacje przyjeżdżały kuzynki z miasta, zamiast je zabawiać, ukrywałam się z książką w parku. Byłam, mówiąc językiem moich wnuków, poza zasięgiem. Kuzynki, które gościliśmy, nie mogły mnie znaleźć.

W dworskich stawach Ojciec nauczył mnie pływać. Od przepustu do przepustu, od grobli do grobli... Coraz płynniej, coraz szybciej, z rosnącą przyjemnością. Z zachwytem. Pływanie stało się moją namiętnością na całe życie. Ilekroć znalazłam się w pobliżu jeziora, rzeki lub morza, musiałam je oswoić. Objąć przyjaźnie ramionami, zawisnąć na tafli wody między otwartym niebem a tajemniczym dnem. Ogarniała mnie euforia, gdy płynęłam daleko od brzegu, samotnie, w ciszy.

Na początku nowego tysiąclecia pływałam w Oceanie Spokojnym, w Viña del Mar, niedaleko słynnego niegdyś portu pirackiego Valparaiso w Chile. Pewnego razu zstępująca fala chciała mnie zabrać, wciągnąć w głąb. Z wielkim wysiłkiem obroniłam się, dotarłam do brzegu i... dziś tego żałuję. Im trudniej mi żyć i walczyć z codziennością, tym częściej żałuję tamtej wygranej walki z falą. Dlaczego się nie poddałam? Czyż nie byłoby dobrodziejstwem zakończyć życie w morzu, w ukochanym żywiole, do którego ciągle tęsknię? Emocje wzbudzane przez wielką wodę sięgającą horyzontu często przychodzą do mnie w snach. Uważam za wielką niesprawiedliwość losu, że nie dane mi było urodzić się nad brzegiem oceanu.

Jako sześciolatka poszłam do wiejskiej szkoły. Dzieci z wioski przywitały nas, mieszkańców PGR-u, pogardliwymi okrzykami: „Patrzajta, dworusy przyszły!”. Nasi odpowiedzieli im z równą niechęcią: „Głupie chamy!”. Chodziłam do szkoły ze znajomymi „dworusami”, siedziałam w ławce z bardzo sympatyczną „chamką”, ale czułam się obco wśród jednych i drugich. Egalitarne wyobrażenia Ojca boleśnie konfrontowały się z rzeczywistością. Używałam chusteczek do nosa, obrębionych kordonkowym szlaczkiem na szydełku, a oni – jedni i drudzy – smarkali na ziemię, ujmując nos w dwa palce. Dworusów i chamów łączył używany poza lekcjami język, odmienny od znanego mi z domu i z książek. Wołali: „Chodźta!”, „Weźta se!”. Pytali: „Cego chceta?”, „Dzie wy pośli?”. Niektóre dzieci z PGR-u wyróżniał też akcent i śpiewna wymowa. Te przezywano „ruskimi” albo „chachłami”. Zgodnie gardziły i pomiatały nimi i „chamy”, i „dworusy”. Mnie nie dokuczali. Może chronił mnie nimb panienki ze dworu?

„Nie ruskie, tylko repatrianci zza Buga, Polacy!” – zdenerwował się Ojciec zagadnięty w tej sprawie. Członkowie PGR-owskiej społeczności byli szczególną mieszanką ludzi zewsząd. Dawni wyrobnicy u dziedzica, mieszkańcy czworaków, przywykli do niewolniczej pracy i nędznego wynagrodzenia. Wcześniej poniżenie i wyzysk tworzyły ramy ich życia. Drugą grupą byli najbiedniejsi z repatriantów, którzy na Wschodzie żyli jak w XIX wieku – bez elektryczności, bez butów. PGR oznaczał dla nich wyraźną poprawę bytu. Nie brakowało też niebieskich ptaków, szukających nie stabilizacji życiowej, tylko miejsca na tymczasem, żeby przeczekać albo się ukryć. I wreszcie byli ludzie niezaradni życiowo, nieudacznicy, którzy w nocy płodzili kolejne dzieci, a w dzień zasypiali nad stawem albo w polu. W mieście by sobie nie poradzili, a w PGR-ze znajdowali bezpieczną przystań. Ich wykształcenie nie wykraczało poza szkołę podstawową. Zdarzali się też analfabeci. Ojciec zachęcał ich do nauki. Były jakieś kursy, które prowadzili studenci przyjeżdżający w niedziele w ramach czynów społecznych.

Zapamiętałam postacie, które mnie intrygowały. Jachu chodził latem i zimą w drewniakach i przydziałowym roboczym drelichu. Snuł się ze wzrokiem wbitym w ziemię, zawsze sprawiał wrażenie wystraszonego. Ustępował ludziom z drogi, omijał ich szerokim łukiem. Z nikim nie rozmawiał, ale do siebie mamrotał bez przerwy. Powszednie ludzkie radości były mu obojętne. „Ot, durak, we łbie mu się pomieszało” – mówili o Jachu inni Zabużanie. Ale pracował chętnie, podobno zaczynał pierwszy, a kończył ostatni. Ojciec mówił, że Jachu ma za sobą bardzo dramatyczne przejścia na Syberii. Jakie – o tym obiecywał porozmawiać, gdy trochę podrosnę.

Pani Wala też była samotna, ale ona garnęła się do ludzi. Zapraszała do siebie, pokazywała fotografie synów zaginionych na wojnie. Częstowała herbatą w szklankach, które wstawiała do ozdobnych metalowych oprawek z uszkiem. Chętnie i często śpiewała, ale były to piosenki tak melancholijne, że chciało się płakać. Pomagała wszystkim potrzebującym. Pobitym przez mężów kobietom i bezpańskim psom, kotu z odmrożonymi łapami i krowie, która nie mogła się ocielić. Pewnej nocy została napadnięta, poturbowana i ograbiona. Chorowała potem długo i już nigdy nie była tą samą panią Walą. „Cóż, każdy dobry uczynek musi zostać przykładnie ukarany, a Wala ma ich na sumieniu więcej niż legion tak zwanych świętych” – orzekł Ojciec. Upłynęło trochę czasu, nim zrozumiałam sarkazm zawarty w tych słowach.

Ziobrzyna przychodziła do nas podczas wizyt Babuni. Raz została przez nią zaproszona na poczęstunek, gdy stała przy klombie ze swoją szóstką drobiazgu (siódme w drodze). Potem pojawiała się regularnie, uznała widocznie, że zaproszenie jest ponadczasowe. Najmłodsze z dzieci trzymała na rękach, nieco starsze czepiały się jej spódnicy albo kolan, pozostałe rozbiegały się po całym mieszkaniu. Nie słuchały matki. Ta wydawała się kompletnie bierna. Życie płynęło, a ona poddawała się jego nurtowi. Mówiła, że trudno jej się doliczyć, ile już ma tych „dziecków”. Kiedyś słyszałam, jak Babunia tłumaczy Ziobrzynie, że gdyby wybrała się do lekarza w mieście, to on by jej doradził, co zrobić, żeby na posiadanych już dzieciach poprzestać. Ta słuchała, kiwała głową, ale wkrótce znowu chodziła z brzuchem. Skończyło się na dziewiątce tylko dlatego, że jej mąż po pijanemu zasnął z papierosem w stogu siana i spłonął.

Nie był wyjątkiem. Piła większość mężczyzn – kiedy mieli za co. Jedni na wesoło, śpiewając w powrotnej drodze do domu, inni na ponuro, szukając okazji do bójki. Gdy nie znaleźli chętnych, wyżywali się na „babach”, które z pokorą znosiły domowych oprawców. „Wiadomo, jak chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije. A jak bije, to kocha” – usłyszałam któregoś razu w domu koleżanki. Pozycję kobiet określał wierszyk wydeklamowany kiedyś w klasie przez wyrośniętego i złośliwego matoła:

Baba to stworzenie boże,

co powinno stać w oborze,

a ze względu na kształt dupy

wziął ją człowiek do chałupy.

Nie pojmuję, jak z tej ludzkiej zbieraniny można było utworzyć zespół zdolny do odpowiedzialnej pracy. A jednak Ojcu to się udawało. On naprawdę wierzył w ludzi, choć często nie miał podstaw, by ludziom wierzyć. Oszukiwali go. Kradli. Księgowy w naszym ostatnim miejscu pobytu został przyłapany na realizacji fałszywych rachunków. Gdy Ojciec zażądał wyjaśnień, ten wycelował w niego z dubeltówki. To podobno on wysłał donos. Przyjechali jedni kontrolerzy, potem drudzy. Ojciec oprowadzał, wyjaśniał, pokazywał dokumenty. Pierwsi chcieli go słuchać, drudzy już nie. Postawili ultimatum. Albo zabiorą ze sobą do Warszawy kolekcję trofeów myśliwskich porozwieszanych w świetlicy i kwita, wszyscy będą zadowoleni, albo... Oczywiście nie zamierzali w żaden uzasadniony prawem sposób pokwitować tej wywózki. Ojciec nie lubił „suszonych pańskich relikwii”, jak nazywał te wszystkie poroża jeleni, wypchane głowy dzików, skóry wilków itp. Uważał jednak, że są teraz mieniem społecznym, a jego obowiązkiem jest pilnowanie wspólnego dobra.

„Tak im powiedziałem, bo przecież byłaby to najzwyklejsza kradzież!” – tłumaczył Mamie. Ona była innego zdania. Brzydziła się „relikwii”. Uważała, że to niewygórowana cena za spokój, a miejscowym i tak zwierzęce truchła do niczego się nie przydadzą. Ojciec obstawał przy swoim. Miał jasno określone zasady, których trzymał się bez względu na okoliczności. To już rzadki gatunek ludzi.

Dziś, gdy najwyżej stawianym celem jest indywidualny sukces, który uświęca wszelkie środki, pozytywistyczni idealiści wydają się postaciami nie z tego świata. A przecież to oni podnieśli kraj z wojennych ruin. Zlikwidowali analfabetyzm. Przeprowadzili elektryfikację wsi, zbudowali przemysł. Na szczęście dla siebie wielu z nich umarło, zanim do głosu doszli koryfeusze tak zwanej polityki historycznej i nazwali ich „funkcjonariuszami zbrodniczego systemu totalitarnego”. Tym z pokolenia Kolumbów, którzy przeżyli wojnę i zbudowali kraj na nowo, fałszerze historii zabrali dobre imię. Osobnicy bez właściwości i bez zasług wyspecjalizowali się w zakłamywaniu dziejów i szarganiu biografii ludzi, którzy robili to, co w danym momencie należało. Nie niszczyli – budowali.

Ojciec nie kupił sobie spokoju i przedłużenia dyrektorskiej posady za cenę wyrzeczenia się zasad. Albo – jak uważali inni – za cenę wyleniałych, psu na budę potrzebnych łbów, skór i poroży. I tak zakończył się wiejski rozdział naszego życia. Ojciec wyszedł z więzienia po październikowej odwilży w 1956 roku. Do emerytury pracował jako urzędnik. Ciotki czasem jątrzyły:

– Przecież masz wykształcenie, jeszcze mógłbyś być kimś, a ty tak bez ambicji...

Pewnego dnia uciął te przytyki. Wyjął z biblioteki Buddenbroków Tomasza Manna i głośno przeczytał:

– „Synu mój, pilnuj za dnia interesów swoich, ale nie imaj się takich, które by ci sen mącić mogły”. Ta rada stała się teraz moim drogowskazem – powiedział wścibskim ciotkom.

Nie znaczyło to jednak, że zamknął się w wieży z kości słoniowej. Chodził do biblioteki i antykwariatu, grał w szachy i wymieniał książki ze znajomymi, czytał. Wracał do lektury szczególnego numeru „Nowych Dróg” – tego z października ’56 właśnie, zawierającego uchwałę VIII Plenum KC PZPR i przemówienia jego uczestników, od Edwarda Ochaba do Władysława Gomułki. Prosił, żeby mu tego nie wyrzucać podczas domowych porządków, bo „to ważne świadectwo czasów”. No i przetrwała ta pożółkła broszura z mottem Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! w mojej bibliotece. Pełna jest sloganów, jakimi ludzie władzy w każdym czasie uzasadniali swoje istnienie i bronili przywilejów. Teraz „Polacy patrioci”, wtedy „klasa robotnicza” była obiektem zalotów ze strony polityków. „Partia musi konsekwentnie pokonywać kurczowe trzymanie się przestarzałych doktryn i schematów, próby cofania się i nawrotów do starych metod kierowania i rządzenia” – napisano w uchwale sprzed sześćdziesięciu lat. Dzisiaj partia rządząca też odrzuca przestarzałe doktryny i schematy, odcina się od starych metod rządzenia. Ustrój się zmienił, wyrosły nowe pokolenia, pejzaż za oknem jest inny, ale ludzie władzy uciekają się do takich samych, makiawelicznych rytuałów, aby manipulować obywatelami dla własnych celów.

Gdy Ojca uwięziono, wróciłyśmy z Mamą do Lublina. Miałyśmy bardzo skromny dobytek. Jak mówiła Babunia: „Dwie przeprowadzki są jak pożar, trzy to już trzęsienie ziemi, a was dotknęło coś jeszcze gorszego”. To u niej, w starej kamienicy niedaleko katedry, tymczasowo zamieszkałyśmy. Poszłam do szkoły kilka ulic dalej.

Lublin na pagórkach przysiadł

Sam był i cisza.

Tak pisał zakochany w mieście przedwojenny poeta Józef Czechowicz. Na tych pagórkach między rzeką Czechówką a jeziorem, które z czasem przeobraziło się w otoczoną bagnami rzekę Bystrzycę, ludzie osiedlali się już w V wieku. Z czasem powstała tu jedna z kresowych twierdz, na którą napadali Rusini, Litwini, Prusacy, Tatarzy. Niektórzy zostawali tu na stałe. Później przybywali też Ormianie, Żydzi, Niemcy. Z tego tygla narodowości powstawała nowa społeczność. W 1317 roku Lublin stał się miastem na prawie magdeburskim. Został otoczony murami obronnymi i zamknięty bramami – Krakowską i Grodzką. Stoją do dziś, wraz z kamienicami odbudowanymi w stylu renesansowym po pożarze w 1575 roku. Po obu rzekach pozostały wąskie kanałki, zagłębienia terenu napełniające się wodą po obfitszych deszczach. Ale w rodzinnych albumach zachowały się fotografie Mamy i jej sióstr w towarzystwie przyjaciół zrobione w latach trzydziestych na miejskiej plaży nad rozległą wówczas Bystrzycą.

Nie pamiętałam miasta, w którym przyszłam na świat. Brakowało mi otwartych przestrzeni i zapachów łąki nad stawem ukrytym wśród starych parkowych drzew wokół ostatniego z „naszych” dworów. Ten staw w głębokim parowie był zapewne pozostałością dawnego koryta rzeki płynącej w pobliżu. W tajemnicy przed wszystkimi chodziłam tam i kładłam się w wysokiej trawie, obserwując paradę chmur. Wyobrażałam sobie, jak przemieszczając się wraz z nimi, oglądam najpiękniejsze zakątki ziemi: piramidy w Afryce Północnej i Ameryce Południowej, afrykańskie sawanny, góry lodowe na Antarktydzie. Podziwiałam bezmiar nieba, zakrzywiający się jak opiekuńcze ramiona Babuni. W mieście czułam się jak w ciasnej klatce. Brakowało mi horyzontu. Tęskniłam za wiejskimi nocami, których ciszę przerywały jedynie odgłosy przyrody: świerszcze, słowiki, pohukujące sowy. Każdy nocny odgłos miasta – ostry, sztuczny, niesiony echem w wąwozach ulic – stawiał mnie na baczność. Leżąc w ciemności z otwartymi oczami, przypominałam sobie delikatne melodie liści, zbóż i traw, wśród których tak lubiłam ukrywać się z książką.

W kręgu nowych, miejskich koleżanek czułam się równie obco jak między wiejskimi dziećmi. Tu także nie byłam na swoim miejscu. Gdzie jest to miejsce, zastanawiałam się, wędrując palcem po starych mapach i atlasach, znalezionych w szafie bibliotecznej. Wczytywałam się w obco brzmiące nazwy i wyobrażałam sobie ludzi, którzy tam żyją. Czy wśród nich czułabym się mniej samotna? Babunia, która zastała mnie podczas tych wędrówek, pokazała mi na mapie Paryż.

– Tam przed wojną mieszkała moja siostra, przy rue Lauristone. Z okna widać było wieżę Eiffla. W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku weszłam na nią, chociaż się bałam, bo wiał okropny wiatr – powiedziała ze smutkiem.

Nabrałam nadziei, że odwiedzimy tę jej siostrę i ja też wejdę na wieżę.

– Nie, nie! – zaprzeczyła Babunia. – Oni wszyscy nie żyją od czterdziestego drugiego!

Wiele lat później dowiedziałam się, że lipiec 1942 roku to był czas deportacji paryskich Żydów do obozów śmierci.

U Babuni odwiedzali nas krewni: siostry Mamy z rodzinami, rodzina dziadka, który zginął na wojnie. Trudno było znaleźć spokojny kąt i ukryć się w nim z książką. Ciotki plotkowały szeptem: „Jakie to dziwne dziecko! Ten wyjazd na wieś, ta fiksacja Stanisława na punkcie postępu, sprawiedliwości i nowych porządków bardzo im zaszkodziła! Zdziczeli. Biedna Halszka! Z jej aparycją nie zasłużyła na taki los”.

Pewnej niedzieli zostałyśmy zaproszone na obiad do cioci Janki, ale wykręciłam się koniecznością odrabiania lekcji. Dla uwiarygodnienia alibi rozłożyłam na stole podręczniki, piórnik i kałamarz, z którego struga granatowego płynu zaczęła się wylewać w tym samym momencie, gdy Mama zawołała od drzwi:

– Najpierw sprzątnij ze stołu, Babunia rozłożyła dziś najpiękniejszą serwetę, mogłabyś ją niechcący pobrudzić!

I wyszły, a ja zamieniłam się w słup soli. Zawartość kałamarza wsiąkała w adamaszkową serwetę z haftem richelieu, która jeszcze przed chwilą była nieskalanie biała. Unikatowe rękodzieło ukochanej Babuni. Zniszczenie tej serwety, która nieczęsto gościła na stole, wydało mi się kataklizmem. W tym momencie nie wyobrażałam sobie większego nieszczęścia. Jak je zażegnać? Wielki kataklizm wymagał równie potężnej interwencji. Tylko Bóg mógł mi pomóc! Wprawdzie moja religijna edukacja była raczej ukłonem w stronę zwyczaju niż wyrazem przekonań rodziny, ale na szkolne lekcje religii chodziłam. Śpiewałam tam z zapałem „Dobry jeżu Anaszpanie”, „A pies znajomych niech cię zaprowadzi” i podobne. Myślałam o tych zwierzątkach z czułością. Gdy jednak spytałam zakonnicę o ich związki z Bogiem, wybuchła afera. Prymus, któremu kazano, by wytłumaczył mi właściwe brzmienie i sens tych pieśni, także nie stanął na wysokości zadania.

Zakonnica szalała. Kazała nam powtarzać po wielekroć: „Dobry Jezu, a nasz panie” oraz „A pieśń zbawionych niech cię zaprowadzi”. Byłam zawiedziona, pieśni straciły urok. Mimo tej i innych wpadek dotrwałam do pierwszej komunii i wystąpiłam w kościele w długiej, białej sukni, z wiankiem ze świeżych kwiatów na głowie. „Oto komunistka!” – śmiał się wtedy Ojciec.

Był zdeklarowanym ateistą. Mawiał:

– Jako człowiek tolerancyjny, nie odmawiam nikomu prawa do uprawiania swojej religii, żądam tylko, żeby nie uprawiał jej na mnie!

W takich chwilach wuj Henio oblewał się pąsem, przewracał oczami, składał ręce do modlitwy i mówił złowieszczo:

– Obyś przejrzał na oczy! Posłuchaj kazań naszego biskupa, może zawrócisz ze złej drogi!

Ojciec perswadował łagodnie:

– Niech każdy z nas idzie własną drogą!

Spory tych dwóch mężczyzn sygnalizowały prawdę ogólniejszej natury. Ludzie wierzący to w większości natrętni misjonarze; czują się w obowiązku nawracać niewierzących, a odmowy nie przyjmują do wiadomości. Ateiści zaś nie są zainteresowani zniechęcaniem bliźnich do ich wiary i praktyk, choć unikają takich, którzy ostentacyjnie „głoszą słowo boże”. Dopiero natrętnie atakowani sięgają po argumenty.

W momencie tej strasznej katastrofy poszłam w ślady wuja. Upadłam na kolana, złożyłam ręce. Pamiętałam z lekcji religii, że Boga należy błagać, więc błagałam:

– Pomóż mi, przecież możesz wszystko! Chodzi tylko o plamę, niech zniknie, błagam! Dla Wszechmogącego to nic, a dla mnie wszystko! Obiecuję być lepszym dzieckiem, jeśli tylko Babunia nie ucierpi wskutek mojej głupoty!

Ale Bóg pozostał głuchy. Plama ostentacyjnie zasychała na serwecie, nic sobie nie robiąc z mojej wiary w boską interwencję.

Nie pamiętam, jak zostałam wtedy ukarana. Zapewne tylko wytknięto mi bezmyślność i brak szacunku dla cudzej pracy. Nie doświadczałam kar fizycznych. Te praktykował wuj Henio wobec swojej trójki, powtarzając: „Rózeczką dziateczki duch święty bić radzi, rózeczka waszemu zdrowiu nie zawadzi...”. Jego potomstwo miało zakaz wychodzenia do kina oraz na jakiekolwiek imprezy w niedziele i święta. Wuj podkreślał, że to jest zabieg wychowawczy, ochrona przed demoralizacją. A także przypomnienie, że dzień święty należy święcić, czyli spędzać go rano w kościele, a potem w rodzinnym gronie, przy rosole. Współczułam kuzynom, którzy biernie poddawali się tej tresurze.

U Józefa Hena przeczytałam, że przed wojną nie można było w Warszawie otworzyć kina Femina, ponieważ sprzeciwiał się tej jaskini rozpusty proboszcz z położonego naprzeciwko kościoła. Dopiero podczas okupacji kino ruszyło; wtedy już ksiądz nie odważył się protestować. Mój wuj-dewot ślepo słuchał instytucji Kościoła. Ta zaś, czujna jak zawsze, zorientowała się błyskawicznie, że kino jest dla niej konkurencją. Przyciąga ludzi, otwiera ich umysły, budzi krytycyzm. Po modłach o zniknięcie plamy przyszła mi do głowy zuchwała myśl: Boga nie ma. Gdyby istniał i był tak miłosierny, jak mówią, to przecież pomógłby nieszczęśliwemu, zdesperowanemu dziecku.

Drugą konfrontację z Bogiem miałam podczas wakacji. Wraz z rodziną wuja Henia pojechałam na wieś do zaprzyjaźnionego proboszcza. W upalną lipcową niedzielę wysłuchaliśmy mszy z udziałem chóru i solistki o mocnym, pięknym głosie. Ave Maria w jej wykonaniu zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie, że kuzynki musiały mnie poszturchiwać: „Ocknij się, wychodzimy!”. Obiad jedliśmy na plebanii w towarzystwie tej pani. Okazała się równie piękna, jak utalentowana. Śmiała się perliście, była miła dla wszystkich. Wuj Henio wylewnie ją komplementował, a szczęśliwy i dumny proboszcz powtarzał: „Prawda, że to prawdziwy anioł? Tak śpiewają tylko anioły!”.

Po obfitym obiedzie wszyscy rozpełzli się na zarządzoną przez proboszcza drzemkę. Tylko ja snułam się po ogrodzie, sycąc zmysły zapachami i kolorami lata. Intensywnie pachniały okalające plebanię lipy. Zewsząd słyszałam szum skrzydeł pracowitych owadów, a idąc w ślad za nimi, odkrywałam coraz to nowe wyspy kwiatów. Oszołomiona tym koncertem przyrody dotarłam pod otwarte niskie okno. Zajrzałam do środka, bo wyraźnie coś się tam działo.

Proboszcz i piękna chórzystka walczyli ze sobą w jakimś strasznym zwarciu. Nadzy unosili się i opadali na łóżko, raz jedno, raz drugie było górą, ich nogi to zwierały się, to znów opadały. Towarzyszyły tej walce dziwne mlaskanie ciał i jeszcze dziwniejsze głosy obojga. Nie słyszałam w nich niechęci ani przerażenia. Przeciwnie, wyrażały aprobatę, brzmiały jak czułe zawodzenie. Z zadyszką.

Uciekłam stamtąd. Nie mogąc otrząsnąć się z szoku, skryłam się w najciemniejszym kącie ogrodu. Nie miałam pojęcia, czego byłam świadkiem. Co robili ci ludzie, których jeszcze godzinę wcześniej podziwiałam jako uduchowionych, niepospolitych, prawie unoszących się nad ziemią? Dlaczego stali się tak pokraczni, szpetni, a zarazem... komiczni? O „tych sprawach” wiedziałam tyle, że dzieci biorą się z miłości kobiety i mężczyzny. W powieściach roiło się od niedopowiedzeń, a słowo seks nie istniało. Sceny, które przed chwilą oglądałam, mogłam kojarzyć co najwyżej z przemocą, z napadem jakiegoś szału, ale nie z miłością!

Następnego dnia wróciliśmy do domu. Nigdy więcej nie spotkałam księdza B. ani pięknej sopranistki. Duszpasterz wyjechał na misję do Brazylii i słuch o nim zaginął. Listy wysyłane przez wuja Henia wracały z adnotacją „Adresat nieznany”. Może zrzucił sukienkę, zatarł ślady i zaczął tam żyć jak normalny człowiek, z dala od dawnej firmy?

Z nikim nie rozmawiałam o scenach, których byłam mimowolnym świadkiem. Ale wspomnienia wracały w złych snach. Dopiero gdy starszy kuzyn uświadomił młodszą gromadkę, co dorośli robią w łóżku, zrozumiałam. Po raz drugi odbyłam rozmowę z Bogiem. Tym razem żądałam wyjaśnień. Czy jego funkcjonariusze, którzy tyle mówią dzieciom o moralnej czystości (dopiero wtedy pojęłam, o co im chodzi), sami mogą robić, co chcą? Czy ci obłudni mężczyźni w sukienkach, których wuj Henio uważa za najwyższe ziemskie autorytety, mają prawo domagać się szacunku?

Bóg znowu dał mi kosza. Wkrótce zrewanżowałam mu się tym samym. Gdy ksiądz uczący w szkole zakomenderował: „Dziewczynki w najkrótszych spódniczkach – do pierwszego rzędu!”, nie tylko odmówiłam, ale i zakomunikowałam w domu, że na lekcje religii chodzić nie będę. Ojciec odetchnął z ulgą: „No, to dość hipokryzji!”. Wkrótce poszłam do liceum, gdzie religii nie było. Nie było dbałości o czystość moralną, były za to praktyczne starania o higienę i zdrowie.

W szkole znajdował się gabinet stomatologiczny, pracowała też pielęgniarka (higienistka), która nie tylko służyła pomocą w nagłych wypadkach, ale również prowadziła pogadanki, na przykład o tym, o czym powinny wiedzieć dziewczęta. Anonimowe pytania na kartkach, poważne odpowiedzi wobec całej klasy. Edukacja seksualna w pełnym wymiarze, za co rodzice byli wdzięczni. Nikomu nie przychodziło do głowy kołtuńskie tropienie demoralizacji albo seksualizacji. Co jakiś czas w szkole pojawiał się lekarz, aby mówić o trudnych tematach, które suflowała mu pielęgniarka. Dziś różni nabzdyczeni moralizatorzy głoszą, że edukacja seksualna narusza prawa rodziców do wychowywania dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami. Piramidalna bzdura! Edukacja jest przekazywaniem wiedzy, przekonania zaś to skumulowane sądy potoczne, stereotypy, podtrzymywane w środowisku. Wielu Polaków jest przekonanych, że w Częstochowie mieszka Matka Boża, Królowa Polski; medalik ze św. Krzysztofem, zawieszony w aucie, chroni przed wypadkiem; choroby są karą za grzechy; dzieci zaś biorą się z woli bożej, ludzka aktywność tu nie wystarczy. Ludzie mają prawo do swoich przekonań, ale obowiązkiem szkoły publicznej jest dostarczanie uczniom zweryfikowanej naukowo wiedzy, a nie wzmacnianie przekonań rodziców.

W mieście mojego powojennego dzieciństwa dewocja miała się świetnie. Jej centrum była posadowiona na wzgórzu katedra. Wielka, widoczna z daleka. Niegdyś znajdowała się tu posiadłość Jana Tenczyńskiego, a w niej zbór arian – wyjątkowo światłego odłamu odszczepieńców od rzymskiej wiary. Ich doktrynę można nazwać humanistyczną reakcją na totalitarną władzę Kościoła. Bracia polscy propagowali bezwzględną wolność i tolerancję, dowodząc, że państwo nie ma prawa do kontrolowania przekonań religijnych swoich obywateli. Głosili, że dyrektywy religijne nie powinny pozostawać w sprzeczności z prawdami odkrywanymi przez rozum. W XVI wieku!

Arianie odmawiali obejmowania urzędów, które wiązały się z wojną i przemocą. W ich małżeństwach obowiązywały równe prawa dla kobiet i mężczyzn, co budziło zgorszenie wśród katolików. Nie aprobowali też pańszczyźnianego zniewolenia chłopów.

Głównym ośrodkiem polskich arian stał się Raków na Ziemi Sandomierskiej, nazywany polskimi Atenami. Istniały tam sławne daleko poza granicami i świetnie prosperujące – do czasu! – drukarnia i szkoła (kolegium) o bardzo wysokim poziomie nauczania, która przyciągała uczniów także z innych krajów. Drukowane w Rakowie książki były czytane w całej ówczesnej Europie.

To z lektury tych właśnie książek wyprowadzał swoje poglądy na temat wolności religijnych John Locke, założyciel liberalizmu. „Tolerancja w stosunku do tych, którzy w sprawach religii wyznają odmienne zapatrywania, do tego stopnia jest zgodna z Ewangelią i zdrowym rozsądkiem, że po prostu wydaje się rzeczą koszmarną, jeżeli ludziom w tak jasnym świetle mrok oczy przesłania” – pisał w Liście o tolerancji. Książki z Rakowa mieli w swojej bibliotece Leibniz, Newton i Spinoza. Idee Locke’a zostały przeniesione na kontynent amerykański przez Jamesa Madisona i Thomasa Jeffersona, którzy wykorzystali je, tworząc amerykańską konstytucję. Taką drogą nauki arian trafiły z Rakowa do Waszyngtonu.

Do Polski zaś w drugiej połowie XVI wieku sprowadzono jezuitów, a ci natychmiast przystąpili do kontrreformacji. Wychowywali kadry, którymi obsadzali najważniejsze stanowiska we władzach państwowych, w sądownictwie, parlamencie. Rozpoczęły się prześladowania innowierców. W roku 1658 Sejm nakazał zamknięcie i zniszczenie zboru, drukarni i kolegium w Rakowie. Drukarzy i nauczycieli skazano na banicję. Jezuita Mikołaj Ciechowski, autor dekretu o wygnaniu, tak uzasadniał tę decyzję: „Dawna to Korony Polskiej była żądza, żeby tych już nie nowokrzeńców ale bezkrzeńców, wiary się tureckiej upiornie trzymających, w Polsce nie cierpiano”. Ustawą sejmową z 1668 roku – przewidującą karę śmierci za apostazję – ostatecznie zlikwidowano wolność sumienia w Polsce. Zatriumfował agresywny katolicyzm.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku wezwał mnie w okolice Rakowa pewien nauczyciel historii. Po ponad trzech stuleciach ziemia zaczęła oddawać materialne świadectwa życia arian. Podczas orki rolnicy odkryli ariański cmentarz i różne artefakty. Dla miejscowych były to przedmioty bez wartości. Dla nauczyciela, tropiącego ślady przeszłości i zakochanego w arianach – rzeczy bezcenne. Chciał je ocalić, przywrócić pamięć o czasach świetności tego miejsca, obecnie nijakiego i zapyziałego. Potrzebował pomocy dziennikarza, aby sprawę nagłośnić. Napisałam o tym z radością. Czy tamtejsza szkoła przechowuje jeszcze ariańskie zbiory swojego dawnego historyka? A może po transformacji, na życzenie triumfującego Kościoła, wyrzucono je jako relikty po heretykach, zamachowcach na jedyną prawdziwą wiarę chrześcijańską?

Po wypędzeniu innowierców kontrreformacja w Polsce triumfowała. I wtedy – jakby dla zwieńczenia dzieła – zdemaskowano człowieka, który twierdził, że Bóg nie istnieje! Kazimierz Łyszczyński (1634–1689), litewski szlachcic z Brześcia nad Bugiem, sporządził 265-stronicowy traktat De Non Existentia Dei (O nieistnieniu Boga). Dowodził w nim, że religia została stworzona przez ludzi niewierzących, którzy posługują się nią cynicznie dla własnych korzyści.

„Człowiek jest twórcą Boga, a Bóg jest tworem i dziełem człowieka. Prosty lud jest oszukiwany przez mądrzejszych wymysłem wiary w Boga na swoje uciemiężenie” – dowodził. „Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nie lękających się w tym celu, żeby się ich lękano (...) Nie doświadczamy takiego nakazu rozumu, który by nas upewniał o prawdzie objawienia bożego. Jeżeli bowiem znajdowałby się w nas, to wszyscy musieliby je uznać i nie sprzeciwialiby się Ewangelii” – przekonywał.

Ów rękopis został Łyszczyńskiemu ukradziony i złożony w formie donosu do wojewody wileńskiego, który autora uwięził i przekazał sądowi biskupiemu. Ten zaś skazał go na śmierć za bluźnierstwo i „dla pomszczenia obrazy Majestatu Bożego”. Przedtem poddano go torturom na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Na koniec spalono na stosie wraz z rękopisem dzieła, które znane jest tylko z fragmentów zachowanych w protokołach sądowych. Biskup kijowski Andrzej Chryzostom Załuski tak delektował się opisem kaźni: „...został podprowadzony do szafotu, gdzie kat wyrwał mu rozpalonym żelazem język i usta, którymi popełnił okrucieństwo przeciwko Bogu; następnie jego ręce, narzędzie obrzydliwego dzieła, zostały spalone w wolnym ogniu wraz z bluźnierczym dziełem; w końcu on sam, ten potwór tego stulecia, ten bogobójca, został wrzucony w ekspiacyjne płomienie – ekspiacyjne, jeśli w ogóle taką zbrodnię można zadość uczynić”.

Upłynęły dwa stulecia i analogiczne do Łyszczyńskiego tezy przedstawił niemiecki filozof Ludwig Feuerbach, a następnie materialiści z Marksem na czele. O tym ostatnim potocznie wiadomo, że nazwał religię opium ludu. Ci, którzy tym opium handlują, zaliczają Marksa do największych wrogów Pana Boga. Czy ktoś z nich czytał Marksa i wie, o co mu chodziło? Marks nie szydził, tylko współczuł: „Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciwko niej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu”. Wielu młodych ludzi na Zachodzie czyta dziś Kapitał Marksa, znajdując w nim proste odniesienia do sytuacji współczesnego prekariatu w obliczu skandalicznej akumulacji bogactwa w rękach garstki miliarderów. Kapitał zaś znajduje się na liście Pamięć Świata UNESCO.

Po wypędzeniu arian z Lublina leżący na wyniosłym wzgórzu majątek Jana Tenczyńskiego trafił w ręce jezuitów. Zrównano go z ziemią. Kościół katedralny na miejscu zboru ufundował biskup łucki. Odwieczny schemat! Chrześcijanie, rosnący w siłę, a następnie ogniem i mieczem podbijający tak zwanych pogan, wszędzie stawiali swoje świątynie na miejscu niszczonych obiektów kultu innych religii.

Hernán Cortés, dowódca Hiszpanów, którzy przybyli na podbój Nowego Świata, w swoich pierwszych listach zachwycał się aztecką stolicą Tenochtitlán. Opisywał niezwykłości pałacu Montezumy II, który na własną zgubę zaprosił go tam jako gościa. Podziwiał świątynie, pałace, piramidy i ogrody. Po czym, w 1521 roku, kazał swoim żołnierzom wszystko to zniszczyć. Z kamieni ze zburzonych budowli powstały chrześcijańskie kościoły i klasztory. Miasto Meksyk stoi na gruzach Tenochtitlán. 

Pamiętam Lublin jako miasto usiane kościołami. W starej zabudowie było ich 30, a wraz z nowymi osiedlami powstawały kolejne. Wszystko to w czasach, które obecnie nazywa się okresem prześladowań Kościoła. Ze statystyki ogólnopolskiej wynika, że w 1945 roku było w Polsce 7555 kościołów. W przełomowym 1989 roku istniało ich aż 9358, czyli o 1803 więcej. Wynika z tego, że Episkopat jednak znakomicie dogadywał się z władzami PRL-u! Stawiał, gdzie tylko chciał, te swoje pomniki pychy i dominacji, nazywane dla niepoznaki domami bożymi. Po transformacji do roku 2018 przybyło 8175 kościołów i kaplic, w sumie było ich już 17 533.

Katedra wiodła prym wśród lubelskich świątyń. Tu w niedzielę przybywali zacni mieszczanie, stąd wychodziły wielkie procesje, tutejszy biskup Stefan Wyszyński został w 1948 roku prymasem Polski. Później okrzyknięto go Prymasem Tysiąclecia, wkrótce ma zostać świętym. Łukasz Krzyżanowski w książce Dom, którego nie było pisze, że pod jednym względem kardynał Wyszyński nie wyrastał ponad przeciętnego polskiego proboszcza – był antysemitą. Gdy zrobiło się głośno o zabijaniu Żydów ocalałych z Holocaustu i wracających do swoich domów (w których już zadomowili się Polacy), delegacja zdesperowanych Żydów lubelskich zwróciła się do ówczesnego biskupa Wyszyńskiego z prośbą o wydanie odezwy duszpasterskiej w obronie powracających. Chodziło o ratowanie życia! Biskup obrony odmówił, ale nie poskąpił dobrej rady: „Lepiej byłoby dla Żydów, gdyby całkiem wynieśli się z Polski, na przykład do Palestyny, albo zakupili sobie jakąś kolonię czy wyspę!”. W marcu 1968 roku wystąpił jako prymas przeciw „Żydom, którzy zniesławiają Polskę”. Pisze o tym Józef Hen w Deprawatorze.

W czasach mojego dzieciństwa w lubelskiej katedrze dokonał się cud – w lipcu 1949 roku „zapłakał” obraz Najświętszej Panienki. Wywołało to histerię na skalę całego kraju. Zewsząd przybywały pielgrzymki, aby ten cud zobaczyć. Tysięczne tłumy wiernych tłoczyły się wokół świątyni, zatykały ulice, załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne w okolicznych bramach. Wydawało się, że ci ludzie przybywają z innego, nieznanego świata. Kobiety zawinięte w chusty, w długich, samodziałowych spódnicach. Starzy mężczyźni w dziwnych, nasuniętych na oczy czapkach. Wielu mówiło trudną do zrozumienia gwarą.

Argentyński pisarz Jorge Luis Borges opisuje w Autobiografii pewien epizod z dzieciństwa. Ojciec polecił mu, żeby dobrze przyjrzał się kościołom, księżom, żołnierzom i koszarom. „Po co – spytałem. – Ponieważ wszystko to w przyszłości zniknie, a ty będziesz mógł opowiedzieć swoim dzieciom, że to widziałeś”. W 1970 roku Borges pisał: „Niestety, jego proroctwo jeszcze się nie spełniło. Czy kiedykolwiek się spełni?”. W młodości myślałam, że bezrozumna dewocja przeminie wraz z pokoleniem tych ludzi, którzy przybywali do Lublina, żeby oglądać cud – biednych, niewykształconych, uformowanych w duchu naiwnego, ludowego katolicyzmu. Ojciec utwierdzał mnie w tym przekonaniu. A jednak! Chustki zastąpiły moherowe berety, a ukończenie szkół nie przeszkadza w magicznym myśleniu. Ba, magiczne myślenie w XXI wieku rozpycha się łokciami, lekce sobie ważąc wiedzę naukową! Przyrodnicze kataklizmy to dowód gniewu bożego, ziemia jest płaska, szczepionki zabijają, a egzorcysta jest skuteczniejszy od psychiatry – słyszymy coraz częściej. Mylił się ojciec Borgesa i mój także.

Co powiedziałby Ojciec dzisiaj, widząc, jak poczucie misji i ambicje zdobywania nowych przestrzeni ze strony Kościoła wzmacniane są i dotowane przez władze publiczne? Gdy Kościół przyjmuje rolę policji myśli, ale ludziom, którzy myślą z rzadka i niechętnie, wcale to nie przeszkadza? Gdy hierarchowie, wywodzący się z biednych, chłopskich rodzin, zapominają o swoich korzeniach i prezentują się wiernym jak udzielni książęta? Gdy hierarchia manipuluje pojęciem grzechu, aby kontrolować i dyscyplinować maluczkich, ale przede wszystkim polityków, od których żąda stanowienia prawa egzekwującego kościelne dogmaty? Czyż nie po to grzech wymyślono? Nie znał pojęcia grzechu Arystoteles ani inni starożytni myśliciele. W pracach wielkich filozofów i etyków XX wieku, jak Bertrand Russell, Maria Ossowska, Tadeusz Kotarbiński, grzech także się nie pojawia. A przecież posługują się oni wieloma negatywnymi ocenami ludzkiego postępowania, używają różnych pojęć dla nazwania tego, co zasługuje na dezaprobatę z etycznego punktu widzenia. Ale grzech nie jest im potrzebny, bo nie uciekają się do manipulacji.

Tiziano Terzani, wielki znawca Azji, pisał, że w buddyzmie zawsze podobała mu się jego tolerancja – brak grzechu, „tego martwego brzemienia, które my, ludzie Zachodu, na sobie dźwigamy, a które wytwarza cementujące naszą cywilizację poczucie winy. Buddyzm zostawia cię w spokoju i do niczego nie namawia, nawet do stania się buddystą. Jest bardziej sposobem życia niż religią, nie stara się zaciekle pozyskiwać dla siebie dusz. Chcesz zostać buddystą? Proszę bardzo, wszystko zależy od ciebie”. Terzani twierdził, że dzisiejsza światowa ekspansja buddyzmu jest dziełem ludzi Zachodu ożywianych przyrodzoną im potrzebą krucjaty. Ludzie z wdrukowanym przez chrześcijaństwo poczuciem misji otwierają teraz na całym świecie centra krzewienia buddyzmu. Szokujące spostrzeżenie.

Im bliżej współczesności, tym liczniejsi myśliciele dowodzili, że Bóg jest wytworem człowieka. Ale ludzie o mentalności wuja Henia, słuchający biskupów, a nie argumentów, zawsze potrafili podpalać stosy – choćby tylko symboliczne, wyrażające przemoc werbalną – pod heretykami. Odwaga i racje heretyków przemawiały do mnie, zaś obrzędy i symbolika religijna budziły niepokój. Wysokie nakrycia głowy biskupów, którzy szli na czele procesji wyruszających z Placu Katedralnego, przypominały rozwarte paszcze krokodyli z podróżniczych opowieści – tym groźniejsze, że bogato zdobione, pozłacane. Pełne ozdób, wielowarstwowe szaty powiewały kaskadami delikatnych koronek, połyskiwały złotem misternych haftów. Ornaty z grubej, jedwabnej tkaniny z wypukłym wzorem, bogato przetykanej złotą albo srebrną nicią zdawały się kryć pod spodem jakieś istoty nie z tego świata. Płaszcze z długimi trenami przywodziły na myśl przepych bajkowych dworów królewskich. Purpura, fiolet, zieleń i do tego złota biżuteria – wielkie pierścienie i świecące łańcuchy. Te ubiory i obrzędy były takie teatralne, sztuczne, przesadne! Wielowarstwowe biskupie suknie, strojne poza granice dobrego smaku, nie licowały z powagą dostojnego urzędu, wydawały mi się po prostu komiczne! I takie...niemęskie?

Zagadnięty w tej sprawie wuj Henio wyjaśnił, że wprawdzie nie szata zdobi człowieka, ale przecież dostojnicy Kościoła muszą godnie reprezentować Pana Boga na ziemi i okazywać szacunek wiernym. Okazywać szacunek? Raczej onieśmielać i budować dystans, jak między dworem królewskim a prostym ludem, buntowałam się w duchu.

W latach siedemdziesiątych oglądałam śmiały na owe czasy film Felliniego Rzym, a w nim szokujący pokaz mody kościelnej. Dziś niewielu już szokują odbywające się również w Polsce coroczne targi Sacroexpo. To samo, ale na wielką, kosmopolityczną skalę, z oprawą reklamową i medialną. Można się tam dowiedzieć, że kardynał powinien nosić czerwone skarpetki i rękawiczki, a biskup – różowe. Nazwy wytwornych ubiorów przyprawiają o zawrót głowy. Fioletowy płaszcz bez rękawów sięgający do kolan to mantolet, płaszcz sięgający do kostek nazywa się fariola, krótka komża podbita na czerwono lub fioletowo to rokieta, a peleryna z dużym, sięgającym ramion kołnierzem – tabarro. Okazała peleryna z długim, wielometrowym trenem nosi nazwę cappa magna.

W takiej krwistoczerwonej pelerynie pokazywał się w Rzymie amerykański kardynał Raymond Leo Burke. Tren nosili za nim ministranci, jak druhny za panną młodą. Burke nazywany był Złą Czarownicą ze Środkowego Zachodu – na podobieństwo wiedźmy z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Został zdegradowany i usunięty z Watykanu przez papieża Franciszka. A Benedykt XVI z upodobaniem zakłada camauro – czerwoną, aksamitną czapkę obramowaną białym, gronostajowym futrem. Dokładnie taką, jakie nosili papieże w okresie renesansu.

Niesławnej pamięci prałat Henryk Jankowski także lubował się w ekstrawaganckich, pełnych przepychu strojach. Te kościelne ociekały złotem i pieniły się koronkami. Chętnie nosił także szyte na miarę cywilne stroje stylizowane na mundury. Dekorował je orderami, które sam ustanawiał. Wyglądał, jakby zszedł ze sceny prowincjonalnej operetki, ale oklaskiwali te stroje wszyscy prominenci, wyróżnieni zaproszeniem na plebanię św. Brygidy. Innym strojnisiem był równie złej pamięci Juliusz Paetz, były metropolita poznański. Ten molestowanym klerykom przywoził z Watykanu nie tylko czerwone majtki z napisem „Roma” i zaleceniem czytania go na wspak, ale także – jak zeznała jedna z ofiar – luksusowe włoskie koszule kapłańskie z kaszmiru lub czystej wełny.

„Ubóstwo nasze, ludzi Kościoła, jest jego skarbem i mocą ewangelizacji, chociaż dobrze wiemy, że bez środków materialnych ta ewangelizacja nie ruszy z miejsca” – prawił niedawno arcybiskup Józef Michalik. Czyli że pierścienie powinny być jeszcze większe, krzyże wysadzane gęściej kamieniami szlachetnymi, a na szatach liturgicznych powinno być więcej złotych nici?

Do moich (nie)estetycznych przeżyć z dzieciństwa w cieniu lubelskiej katedry, do trapiącego mnie wówczas dysonansu wróciłam podczas lektury książki Frédérica Martela Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie. Martel opisuje tam wszystko, o czym katolicy – nie tylko pokroju wuja Henia – nie chcieliby wiedzieć. Oto jedna z dróg do kapłaństwa. Młody mężczyzna orientuje się, że nie interesują go kobiety. Jego orientacja seksualna jest inna – naganna, wyszydzana i potępiana w homofobicznym środowisku. Szuka bezpiecznej przystani, gdzie mógłby się ukryć i przeżyć. Znajduje ją w kościele. Od wieków homoseksualiści lgną do kościoła, ukrywają się pod jego opiekuńczymi skrzydłami. W większości na starcie nie są cyniczni. To ludzie religijni, ufni, że celibat pomoże im wyzwolić się z nienaturalnych upodobań. Żyją w ascezie, zachowują dziewictwo, nierzadko zadają sobie ból, aby powściągnąć nieczyste skłonności. Do czasu.

Już w seminarium orientują się, że ich nauczyciele niekoniecznie przestrzegają ślubów czystości. Bycie duchownym i homoseksualistą wcale wzajemnie się nie wyklucza! W dzień ksiądz, nocą bywalec klubów dla gejów to wcale nie rzadkość. Wielu duchownych prowadzi intensywne życie seksualne, ma kobiece przezwiska, stałych lub sprowadzanych z ulicy partnerów. Uwodzą młodych seminarzystów. Ci, którzy im ulegają, cieszą się przywilejami. Oporni, których to przeraża, szukają pomocy u spowiedników. Od nich słyszą, że wszystko będzie w porządku, pod warunkiem że zachowają absolutną dyskrecję, publicznie zaś będą potępiać homoseksualizm. Idealistom świat wali się na głowę i rezygnują z kapłaństwa. Pozostali akceptują warunki. Wspinają się po szczeblach kościelnej kariery. Homoseksualizm obejmuje wszystkie struktury Kościoła, od seminariów po Watykan. Im wyższy stopień w hierarchii, tym większy procent gejów! – przekonuje i udowadnia Martel. Przytacza znane nazwiska i funkcje. W kurii rzymskiej jest ich najwięcej. Ale nie tworzą wspólnoty. Nie ma żadnego gejowskiego lobby w Watykanie – twierdzi ten socjolog, dziennikarz (i gej). Geje w watykańskich pałacach są samotni, tworzą osobne „szafy” – zamknięty, sekretny świat specyficznej kultury sekretu, nepotyzmu i kłamstw.

Martel opisuje podwójne, nierzadko rozwiązłe życie homoseksualnych hierarchów, którzy na zewnątrz są największymi homofobami. Po czterech latach zbierania materiałów w Watykanie i wielu nuncjaturach (również w Polsce) nabrał przekonania, że im bardziej dostojnicy Kościoła atakują homoseksualistów, tym bardziej prawdopodobne, że sami nimi są. Dowodzi, że hipokryzja stoi za najważniejszymi decyzjami, które ukształtowały współczesny katolicyzm. Za wrogością Kościoła wobec gejów, prezerwatyw, antykoncepcji i święcenia kobiet. I przekonuje, że nadużycia seksualne księży nie ustaną, dopóki Kościół nie uzna homoseksualizmu i nie zniesie celibatu. W ostatnich latach gwałtownie maleje napływ chętnych do seminariów duchownych. Martel wyjaśnia, że to wynik coraz większej tolerancji wobec osób homoseksualnych. Ci mężczyźni nie muszą już ukrywać się w kościele, mogą bez lęku ujawnić swoją orientację i żyć, jak chcą. Mogą na Zachodzie, ale nie w Polsce!

Podczas lektury tej książki zrozumiałam, że owe przesadnie zdobione suknie kościelnych dostojników stają się także atrybutami uwodzenia. Takim pawim ogonem, autoprezentacją powabów, jakie ma do zaoferowania ukryty za pozłotą i koronkami sługa boży. Rodzajem kodu w środowisku kościelnych gejów. Jeden z rozmówców Martela mówi: „Stroje są homoerotyczne, atmosfera w seminariach jest homoerotyczna, chłopcy są homoerotyczni, nie wspominając już o Michale Aniele!”.

Po drugiej stronie naszej ulicy Zamojskiej często przesuwał się w kierunku katedry lub z powrotem karny dwuszereg milczących młodych mężczyzn. Oglądany z okna przypominał czarnego węża i zdawał się nie mieć końca. Zamykałam oczy, po chwili otwierałam, a on ciągle pełzł. Wyobraźnia przenosiła mnie do Amazonii, wzdrygałam się przerażona. Tego węża tworzyli klerycy z pobliskiego seminarium. Było ich w tamtych latach wielu. Dla ambitnych, zwłaszcza chłopskich synów „pójście na księdza” stanowiło bardzo atrakcyjną drogę awansu i kariery. Alternatywę dla drogi partyjnej. Jako osoba dorosła poznałam człowieka, który przeszedł obydwie te drogi (uczył się w seminarium, potem podjął świeckie studia i partyjną karierę), aby dojść do najwyższych godności w państwie. Pod koniec życia dawał liczne sygnały nawrócenia: publicznie modlił się na klęczkach w Częstochowie, narzekał w wywiadzie, że „komuchy” zamknęły jego seminarium. Panu Bogu świeczkę i diabłu... taką samą, zależnie od tego, kto aktualnie trzyma konfitury?

W symbolice religijnej jest pewien przerażający mnie artefakt. To Jezus ukrzyżowany. Jako dziecko odczuwałam niepokój na widok powszechnie noszonych wisiorków z ukrzyżowanym. Przerażały mnie nadnaturalnej wielkości sylwetki poranionego człowieka, rozpięte na krzyżach przed kościołami i przy drogach. Te krzyże były znacznikami terenu, jak zatknięta flaga zdobywców, która powiewa i grozi wszystkim „niewiernym”. Były – i są! – znakiem dominacji Kościoła w przestrzeni publicznej. A ja wpadałam w popłoch, gdy ludzie mówili: Krzyż to najważniejszy symbol moich przekonań i drogi życiowej.

Jak to – narzędzie kaźni symbolem wszystkiego, co w życiu najważniejsze? Martwy, a wcześniej cierpiący człowiek, przybity do narzędzia zbrodni, w roli amuletu na szyi? To nie mieściło mi się w głowie. Było nielogiczne, nieestetyczne, przerażające. Przecież to tylko zbieg historycznych okoliczności, że Jezusowi zadano śmierć przez ukrzyżowanie. A gdyby wtedy posługiwano się szafotem, jak w czasach rewolucji francuskiej – czy wokół wisiałyby szafoty z martwym Jezusem, a ludzie nosiliby na szyjach ich miniatury? A gdyby odrąbano mu głowę mieczem, toporem, garotą? Gdyby połamano go kołem, jak czyniła to inkwizycja? Spalono na stosie? Rozerwano końmi? Powieszono na drzewie? Utopiono? Zgładzono na krześle elektrycznym? Każde z tych narzędzi zbrodni mogło stać się obiektem adoracji! Obrazy Jezusa doprowadzanego do śmierci na setki sposobów, do jakich ludzie posuwali się w dziejach, prześladowały mnie i dręczyły.

Nadal uważam, że adoracja narzędzia mordu jest czymś niepojętym. Jak człowiek myślący i wrażliwy może to aprobować i ostentacyjnie uzewnętrzniać? I ten obskurancki wierszyk: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem!”. A przecież kult krzyża nie ma nic wspólnego z Biblią ani z liturgią pierwszych chrześcijan. Dopiero podczas soboru w Nicei w 787 roku nakazano oddawanie czci krzyżom, obrazom i relikwiom. Dla mnie krzyż jest symbolem wypraw krzyżowych i zbrodni zakonu krzyżackiego na ziemiach Prusów, hiszpańskiej konkwisty, kolonializmu w Afryce, prześladowań europejskich Żydów.

Moją niezgodę budziły także rytuały. Przede wszystkim ten polegający na magicznej przemianie chleba i wina w ciało i krew boską. A potem spożywanie tego ciała i krwi z namaszczeniem i społecznym podziałem dostępu: dla wiernych chleb, dla kapłana wino. Jak można pożerać ciało swojego Boga, wierząc, że to nas uwzniośla i czyni lepszymi? Przecież to najzwyklejszy kanibalizm!

A koncepcja Boga jako czujnego obserwatora i małostkowego kontrolera wszystkich naszych postępków? Boga o milionach par oczu? „Bądźcie grzeczni, pamiętajcie, że Bóg zawsze na was patrzy!” – upominał surowo wuj Henio. „Czy także w ubikacji?” – zapytałam przerażona, gdy usłyszałam to po raz pierwszy. Wuj skarcił mnie, ale na pytanie nie odpowiedział. A ja byłam estetką i ten problem długo nie dawał mi spokoju.

W moim lubelskim domu sterowanym dyskretnie przez Babunię, osobę wielu talentów i przenikliwej mądrości, rocznik 1890, panowały konserwatywne reguły gry. Rzecz jasna, jeśli przez konserwatyzm rozumiemy przywiązanie do zasad i respekt dla prawa, ciągłość tradycji, poważne traktowanie obowiązków i zamiłowanie do porządku. Widzę to szczególnie wyraźnie z perspektywy własnej starości, przypadającej na czasy, gdy konserwatyzmem nazywa się kato-nacjonalistyczno-moralizatorskie nabzdyczenie, które jest przykrywką dla zacofania, klerykalizmu i szowinizmu. To oszustwo! Obskurantyzm i prawicowy radykalizm to nie jest konserwatyzm! Poczytajcie Edmunda Burke’a, klasyka europejskiego konserwatyzmu.

Ojciec mawiał: „Cokolwiek robisz, rób to najlepiej, jak potrafisz. Gdy chcesz zrobić byle jak, to lepiej nie rób wcale!”. Już jako mała dziewczynka słyszałam: „Jeżeli chcesz mieć ład w sobie, zacznij od porządków wokół siebie”. Porządek to było coś oczywistego. Książki na półkach lub na biurku, ubrania w szafie pachnącej lawendą, wyczyszczone buty w przedpokoju, przybory toaletowe na swoim miejscu. Po powrocie ze szkoły należało zmienić ubranie na domowe. W latach powojennych było tych ubrań niewiele, a jednak dość, by zawsze wyglądać schludnie i – co ważne! – być ubranym odpowiednio do okoliczności. Oznaczało to na przykład wyjątkowo staranny strój na spotkanie z innymi ludźmi. Gdy jako dziecko buntowałam się przeciwko ubraniowej etykiecie („Litości, znowu ta przebieranka!”) tłumaczono mi, że estetyczny wygląd – o czystości nie wspominając – jest wyrazem szacunku dla tych, z którymi się spotykamy. A lekceważenia innych nie tolerowano.

Za jeden z przejawów lekceważenia uważano niepunktualność i niedotrzymywanie słowa. Nie obiecuj, jeśli nie masz pewności, czy dotrzymasz! Jeśli obiecałaś – zrób to, bez względu na koszty i niewygodę! Jedna z ulubionych sentencji Ojca brzmiała: „Punktualność jest przywilejem królów, grzecznością szlachty i obowiązkiem kupców”. My, maluczcy, powinniśmy się od nich uczyć. Kto kradnie cudzy czas, ten czyni wyjątkową szkodę. Ukradzioną rzecz można odtworzyć, odkupić albo się bez niej obejść, ale ukradzionego czasu nikt nam nie zwróci. Ukradziona godzina to bezpowrotnie utracony fragment naszego życia. Mogliśmy przecież w tym czasie przeczytać coś mądrego albo zrobić coś pożytecznego dla innych.

Nie dowiedziałam się w domu, że słowność i punktualność to broń obosieczna. Nieraz przekonywałam się, że obietnica to dla wielu tylko figura retoryczna, o której zapomina się natychmiast po jej złożeniu. Na zawodowe spotkania przychodziłam zawsze przed czasem. I czekałam. Bo inni uczestnicy się spóźniali. Bo rozmówca nie przewidywał, że będę punktualna. Bo cóż znaczy kwadrans w tę czy w tamtą! Albo nawet bez „bo”, bez słowa usprawiedliwienia, ponieważ druga strona była nałogowym spóźnialskim, notorycznie lekceważącym terminy, zobowiązania i innych ludzi. Szanując cudzy czas, traciłam bezpowrotnie własny.

Osiągnięcie estetycznego, przyjaznego ludziom wyglądu wymagało wówczas nieporównanie więcej starań niż obecnie. Zarówno na wsi, jak i w przedwojennej zabudowie Lublina nie było ciepłej wody. Musiano ją grzać. Kąpiel w zimie to była cała ceremonia. Ojciec wyciągał wtedy wielką ocynkowaną wannę ze „służbówki”, która latem pełniła funkcję „pokoju kąpielowego”, i stawiał na środku kuchni, bo tam było najcieplej. Kąpaliśmy się po kolei. Włosy myło się mydłem. Pierwszy szampon, jaki pamiętam, był w proszku, który należało rozpuścić w ciepłej wodzie. Mimo tych utrudnień nie przypominam sobie, aby ludzie w moim otoczeniu bywali brudni.

W ostatniej z książek Tiziano Terzaniego Koniec jest moim początkiem znalazłam opis niemal identycznej ceremonii, jaka odbywała się w jego rodzinnym domu we Florencji. Oni kąpali się w niedzielny ranek, my – w sobotni wieczór. Myślę o nim: mój przyjaciel Tiziano, chociaż to przyjaźń jednostronna, bo nigdy się nie poznaliśmy. Ale dla mnie jest wzorem, mistrzem i autorytetem. Znakomity dziennikarz, uczciwy korespondent wojenny, podróżnik, piszący o sprawach ważnych i dopiero wtedy, gdy je dogłębnie poznał. Tę ostatnią książkę, biograficzną, spisał na podstawie rozmów z umierającym Tiziano jego syn Folco. Tiziano zmarł w 2004 roku, miał 66 lat.

Coraz modniejsze jest dziś mówienie o filozofii minimalizmu, o recyklingu, dawaniu drugiego życia przedmiotom. Ekolodzy błagają o niezaśmiecanie świata. Amerykanka, która napisała książkę o tym, jak ograniczyła do minimum ilość śmieci z własnego gospodarstwa, stała się celebrytką. Jeździ po świecie i „naucza”, niczym kapłan nowej religii. A przecież to wszystko już było w chudych, powojennych latach. Wtedy nazywało się to zaradnością i budziło podziw co najwyżej w sąsiadkach. A niejedzenie mięsa, które urosło do rangi snobizmu, nazywało się po prostu kuchnią jarską.

Ubrania, które dziś wielu ludzi wyrzuca po sezonie, miały swoje drugie, a nierzadko i kolejne życia. Płaszcze i garnitury przechodziły metamorfozę w procesie tak zwanego nicowania. Mistrzem w tej dziedzinie był pan Ritter, krawiec mieszkający w sąsiedniej kamienicy. Nicowanie polegało na spruciu, wypraniu i ponownym pozszywaniu starego płaszcza, który był już spłowiały i wytarty. Cała tajemnica cudownej metamorfozy starego w nowy kryła się w tym, że pan Ritter zszywał płaszcz na odwrót, czyli wewnętrzną stroną do wierzchu. Procedurę nicowania można było wykonać tylko raz, ale z jakim skutkiem! Dobre, niekiedy przedwojenne tkaniny wełniane miały pod spodem inną fakturę. Były grube, mięsiste i płaszcz naprawdę wyglądał jak nowy.

Wytarte męskie garnitury pan Ritter przerabiał na damskie kostiumy. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, jaki szczególny układ szwów na spódnicy świadczy o tym, że została przerobiona z męskich spodni. Bardzo lubiłam chodzić do pracowni tego samotnego człowieka w okularach z grubymi szkłami. Babunia zawsze przynosiła mu jakiś poczęstunek: szarlotkę, domowe kopytka albo pierogi. Dziękował zakłopotany. Pewnego razu jednak wziął udział w spisku przeciwko mnie. Tak to wtedy oceniłam. Pan Ritter na polecenie Babuni przerobił jej przedwojenne futro z foki dla mnie. Byłam wtedy w liceum. Wszystkie koleżanki nosiły jakieś szarobure, nieforemne i nierzucające się w oczy płaszcze, a ja jedna musiałam paradować w futrze! Czułam się ośmieszona i napiętnowana. Wstydziłam się tego „przebrania”. Przeziębiłam się specjalnie, żeby nie wychodzić z domu.

Wiele lat później Anna, moja przyjaciółka, zapytała: „Pamiętasz tę zimę, kiedy przychodziłaś do szkoły w futrze? Strasznie ci zazdrościłyśmy! Wyglądałaś jak księżniczka, a my przy tobie jak szare myszy. I zachowywałaś się wyniośle!”. Wyniośle?! Przecież czułam się od nich gorsza i tylko starałam się ukryć swój wstyd! Oto dowód, że rację miał Goethe, zaliczając do cudów natury to, iż ludziom czasem udaje się zrozumieć i porozumieć ze sobą.

W tamtych czasach w domu nic się nie marnowało. Bielizna i skarpetki były cerowane wielokrotnie. Cerowało się zwłaszcza w zimie, wieczorami, przy radiu. Dziś to nieprzydatna umiejętność. Podarte skarpetki lądują w pojemniku na śmieci. Niedawno zacerowałam dziurę w nowych spodniach wnuczki. Obejrzała z zaciekawieniem. „Nigdy nie zrozumiem, jak to zrobiłaś – powiedziała. – Ale naprawdę nie musiałaś, mam inne spodnie!”. Ja byłam przywiązana do swoich nielicznych ubrań. Jeszcze na początku studiów nosiłam szyte albo przerabiane w domu sukienki. Coś po Mamie, coś po Babuni z pachnącego ziołami kufra, który zdawał się nie mieć dna. Maszyna marki Singer z początków XX wieku była nie tylko niezawodna, ale i piękna. Na jej metalowe boki składały się roślinne ornamenty.

W tamtych domach nie było niczego w nadmiarze, jednak zwykle było wszystko, co potrzebne do życia. W moim otoczeniu ludzie żyli skromnie, ale godnie. Mieliśmy poczucie bezpieczeństwa, gdy w spiżarni stał zapas podstawowych produktów: mąka, kasza, jakiś tłuszcz, konfitury domowej roboty, herbata, cukier. Obowiązkowo zapałki i świece. Pamięć wojennego głodu kazała te zapasy systematycznie uzupełniać. Zapis okupacyjnej traumy przetrwał długo w psychice wielu ludzi.

Mój starszy kolega redakcyjny jeszcze w latach siedemdziesiątych miał zawsze przy sobie lniany woreczek z kilkoma podstawowymi produktami, od sucharów poczynając. Gdy przyjęłam tę wiadomość z niedowierzaniem, zapewnił, że chętnie mi doradzi, jak taki żelazny zapas gromadzić i przechowywać. Podczas wojny gruz zasypał go z rodziną w piwnicy. Nim zostali odkopani, żuli cholewki butów i pili mocz. W latach osiemdziesiątych widziałam, jak ktoś podczas bankietu z okazji przyznania nagród państwowych upycha w eleganckim pudełku po orderze wędlinę ze stołu. Musiałam mieć bardzo głupią minę, bo mężczyzna stojący obok szepnął: „Wszystko w porządku, on dwa razy umierał z głodu, najpierw w getcie, potem w Auschwitz, i nie może się powstrzymać od zrobienia zapasu, gdy widzi tyle jedzenia”. Tej lekcji życia nigdy nie zapomnę.

Jedliśmy skromnie, ale z pewnym ceremoniałem. Na ładnej serwecie, ze świecznikiem pośrodku stołu, nawet jeśli na śniadanie był tylko chleb z domową konfiturą, a na obiad kartoflanka. Obiad musiał być każdego dnia, bez względu na okoliczności. Gdy ktoś się spóźniał, obiad czekał na niego w piekarniku. Kiedy pojawiał się niespodziewany gość, musiał usiąść i zjeść razem z nami. Nie pamiętam ani jednego takiego dnia z dzieciństwa, żeby w domu nie było obiadu. Przejęłam ten zwyczaj jako coś naturalnego. Moja córka zawsze dostawała obiad, szykuję go także dla wnuków. Nie zawsze jedzą, wolą fast food. W ich domu gotuje się okazjonalnie. Na mnie tradycja wygasła.

Wiele produktów żywnościowych przywożono ze wsi. Jesienią ziemniaki i warzywa, które trafiały do piwnicy. Było to miejsce magiczne, pobudzające wyobraźnię, podobnie jak cała kamienica, z zewnętrzną galerią i długimi, ciemnymi korytarzami. Mówiono o niej pałac Wrońskich lub pałac Hussarów, bo do tych rodzin należała kolejno w XIX wieku. W początkach XX stulecia została dość szpetnie przebudowana na czynszówkę, ale wcześniej w jej południowym skrzydle mieścił się teatr. Teatr! Jak to działało na wyobraźnię! Schodziłam na galerię wokół parteru. Zamykałam oczy i widziałam panie w długich sukniach i eleganckich panów zajmujących miejsca na widowni. A na scenie... Z tych rozmyślań wyrywał mnie chrapliwy głos pani Reni, dozorczyni: „A czego ty tu szukasz?”.

Pod kamienicą znajdowały się rozległe siedemnastowieczne piwnice o bardzo wysokich, łukowych sklepieniach. My, dzieci, wyobrażaliśmy sobie, że to pozostałość starego zamczyska, w którym straszą duchy dawnych władców. Do tych bardzo zimnych pomieszczeń schodziło się w okryciu bez względu na porę roku, zawsze pod opieką dorosłych. Niezbędnym wyposażeniem były zapałki i świeca. Zawsze towarzyszył nam dreszcz emocji, bo szliśmy tam jak do krypty, a nie do miejsca przechowywania prozaicznych zapasów. Stara skrzynia z pewnością zawierała szkielety, bo dlaczego tylko ona była zamknięta na zardzewiałą kłódkę? Słoiki na półkach grały rolę wojskowego furażu, a pryzma ziemniaków była stosem kamieni przeznaczonych do obrony w sytuacji ostatecznej, kiedy skończy się amunicja schowana w beczce z ogórkami. Kiszonymi czy kwaszonymi? Spory na ten temat powtarzały się przy każdej okazji. Każde słowo naszych dziecięcych kłótni niosło się echem pod niknącymi w ciemnościach sklepieniami. A brunatne pajęczyny falowały nad naszymi głowami w girlandach, które powstawały od stuleci.

Raz na dwa tygodnie przyjeżdżała ze wsi Tomaszkowa. Tęga, niezwykle gadatliwa kobieta z białym tobołem. Tobół krył w swojej czeluści bańkę ze śmietaną, jaja w specjalnym pudle i duże placki sercowatego kształtu zawinięte w białe szmatki. To był twaróg. Powstawały z niego pierogi, od święta sernik, ale najchętniej jedliśmy go po prostu bez niczego, jak największy przysmak. Niekiedy, zwłaszcza przed świętami, Tomaszkowa przywoziła mięso, nazywane wtedy rąbanką. No i zawsze dużo plotek o ludziach z wioski, których nigdy nie widzieliśmy, ale dzięki Tomaszkowej wiedzieliśmy o nich niemało. I o wiejskich sensacjach. Na przykład o trzech chłopcach rozjechanych na poboczu drogi przez ciężarówkę. Jej kierowca tłumaczył później, że chciał tylko nastraszyć gówniarzy, ale samochód się omsknął! Kierowca ciężarówki to był wtedy na wsi człowiek z pozycją.

Skiba przyjeżdżał rzadziej. Przywoził kaszę, mąkę, zdaniem Babuni wyjątkową, suszone owoce i grzyby. Wizyty Skiby były wyczekiwane i traktowane jak święto. Jadł z nami lepszy obiad, Babunia wypytywała go o domowników. Poważny, wyprostowany i pewny siebie mężczyzna nie przypominał ludzi ze wsi, jakich poznałam wcześniej, mieszkając w PGR-ach. Patrzył w oczy, mówił tak, jakby ważył każde słowo. Do Babuni odnosił się z ogromnym szacunkiem. Całował w rękę na powitanie, pytał, „Czy pani Józefina pozostaje w dobrym zdrowiu?”. A pani Józefina promieniała na jego widok. Wiele lat później, po śmierci Babuni, dowiedziałam się, że to rodzina Skiby przechowywała ją podczas wojny. Skibom zawdzięczała życie.

Niepisanym obowiązkiem ówczesnych lubelskich mieszczan był niedzielny spacer po Krakowskim Przedmieściu – głównej ulicy miasta biegnącej od Bramy Krakowskiej, za którą leżała Starówka, do Ogrodu Saskiego, gdzie przed wojną zaczynały się peryferie. Był to bardzo stary obyczaj, udokumentowany na fotografiach z początku XX wieku. Lublin dwa razy miał swoje historyczne pięć minut. 7 listopada 1918 roku został pierwszą stolicą wolnej Polski oraz siedzibą pierwszego Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim na czele. Dwadzieścia sześć lat później historia się powtórzyła. Po wyzwoleniu w dniu 22 lipca 1944 roku stał się tymczasową siedzibą Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i tymczasową stolicą Polski Ludowej. Ani jeden, ani drugi incydent nie wywarły wielkiego wpływu na samopoczucie i ambicje lubelskich mieszczan. Jeśli jakiś fakt historyczny napawał ich dumą, było to podpisanie aktu unii z Litwą w 1569 roku. Pod kopiec z pomnikiem Unii Lubelskiej przy Placu Litewskim prowadzało się zwyczajowo krewnych i znajomych, którzy przyjeżdżali do naszego miasta. W rodzinnym albumie wypadało mieć zdjęcie pod pomnikiem, który stoi do dziś, choć sam plac zmieniał nazwę podczas różnych zawirowań historycznych, aby szczęśliwie wrócić do tej pierwotnej.

Lata później z przykrością przeczytałam, że nasz entuzjazm dla Unii Lubelskiej, duma z aktu założycielskiego mocarstwowej Rzeczypospolitej, w jakiej nas wychowywano, nigdy nie były podzielane przez drugą stronę! Dla Litwinów to nie było zjednoczenie, tylko przyłączenie Litwy do Polski. Jeszcze w okresie międzywojennym na pamiątkowych medalach z 1925 roku artysta Petras Rimša przedstawiał unię polsko-litewską jako Orła Białego i Pogoń w morderczym zwarciu. Napis nad nimi głosił: „Od zarazy, głodu, ognia i unii polskiej chroń nas, Panie”. Wtedy po raz kolejny trwały polityczne zapasy między Polską a Litwą.

W historii, której nas uczono, pominięte zostały fakty dla drugiej strony najistotniejsze. Oto wiosną 1569 roku, gdy negocjacje z Litwinami nie przynosiły oczekiwanego rezultatu, a ich posłowie opuścili Sejm Lubelski, król Zygmunt August dokonał czegoś w rodzaju zaboru. W kilka tygodni odebrał Litwie i włączył do Polski Podlasie, Wołyń i Ukrainę. Wielkie Księstwo Litewskie zmalało o pięć zamożnych województw. Pojawiła się groźba wojny. „Grożąc użyciem siły, Polska doprowadziła ostatecznie do podpisania unii” – pisze litewska historyczka Jurate Kiaupiene. To, co nastąpiło później, było dla Litwinów „okresem ciemności i oczekiwania na niepodległość, wiekami bez świtu”. Wiedza o tym, że Litwinów do unii przymuszono, a przyniesiona przez nią polonizacja znaczyła to samo, co dla nas germanizacja lub rusyfikacja, zburzyła jeden z mitów mojego lubelskiego dzieciństwa.

Taki refleks pamięci. Odświętnie ubrani idziemy w niedzielę całą rodziną Krakowskim Przedmieściem. Jestem pewna, że wszyscy tu się znają. „Dzień dobry, panie mecenasie”, „Witam, panie profesorze”, „Jak zdrowie szanownej małżonki pana majora?”. Panowie bez przerwy uchylają kapeluszy, panie się uśmiechają, dzieci dygają. Na niedzielny spacer po Krakowskim Przedmieściu każdy ubierał, co miał najlepszego. Tu, w drodze na najstarszy cmentarz przy Lipowej, panie po raz pierwszy wietrzyły futra, zwyczajowo wyjmowane z naftaliny przed Świętem Zmarłych. Przed Wielkanocą wszyscy zakładali nowe lub przenicowane płaszcze.

Wiosną na Krakowskim sprzedawano pierwsze kwiaty. Latem obowiązkowym punktem niedzielnego spaceru były lody w Ratuszowej. Prostokątna kawiarnia zachowała secesyjny wystrój sprzed wojny, gdy była Cukiernią Semadeniego. Zachwycało mnie to wnętrze. Mama opowiadała, że przed wojną zbierali się w niej poeci, a gimnazjalistki podglądały ich przez szybę. Autor najpiękniejszych wierszy o Lublinie, Józef Czechowicz, zginął niedaleko stąd, podczas bombardowania miasta we wrześniu 1939 roku.

Na pobliskiej, równoległej ulicy Gabriela Narutowicza znajdował się – również przedwojenny – teatr imienia Juliusza Osterwy. Pierwszym spektaklem, który tam oglądałam z rodzicami, były Igraszki trafu i miłości. Ale najsilniejsze emocje targały mną po obejrzeniu sztuk Leona Kruczkowskiego –Niemcy i Pierwszy dzień wolności. Oglądałam je chyba pod koniec szkoły podstawowej, wcześniej, zanim w liceum stały się lekturami obowiązkowymi. Ich pacyfistyczne przesłanie było początkiem mojej własnej drogi do bezdyskusyjnego pacyfizmu, w którym potem umacniali mnie inni autorzy, od Ericha Marii Remarque’a poczynając.

W 2013 roku Kruczkowski wypadł z listy szkolnych lektur. Trzy lata później trafił na listę nazwisk objętych ustawą z kwietnia 2016 roku o „zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego”. Funkcjonariusze IPN-u, którzy go na niej umieścili z powodu działalności politycznej (był członkiem Rady Państwa PRL, prezesem Zarządu Głównego ZLP w latach 1949–1956), do teatru chyba nie chodzili, zatem umknął im pewien paradoks. Tematem najwyżej cenionego dramatu Kruczkowskiego Niemcy był właśnie totalitaryzm. Autor pokazał w nim, jak ustrój totalitarny wpływa na życie zwykłych, przyzwoitych ludzi – jak ich tłamsi i czyni uległymi wobec zła. Tę sztukę przełożono na dziewiętnaście języków i grano niemal na całym świecie. Humanistyczne, wolnościowe przesłanie i artystyczne walory pisarstwa Kruczkowskiego znalazły potwierdzenie w opiniach nie tylko krajowych literaturoznawców. A w zdominowanej przez nacjonalistyczną prawicę Polsce patronat Kruczkowskiego odebrano szkołom, ulicom, teatrowi w Zielonej Górze. Wymazano go z historii literatury. Czy teraz kolej na „wygumkowanie” Władysława Broniewskiego, Jerzego Andrzejewskiego, Aleksandra Wata, którzy także angażowali się po „złej” stronie?

Obok teatru była filharmonia, gdzie słuchałam pierwszego koncertu symfonicznego na żywo, a nie z radia ani z płyt. Wydaje mi się, że były to słynne uwertury Beethovena, Mozarta i Rossiniego w wykonaniu miejscowej orkiestry symfonicznej. Zapamiętałam wzruszenie. Programy teatralne i koncertowe były przechowywane w specjalnej szufladzie sekretarzyka. Co się z nimi stało?! Wiele dałabym za to, by raz jeszcze wziąć je do rąk.

Obecnie