Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rockman, pisarz, poeta, aktor, scenarzysta, muzyk, rysownik, prowokator, skandalista, gwiazdor, ojciec, mąż, syn, człowiek, który we Włoszech jest popularniejszy niż Jezus Chrystus – kim jest naprawdę Nick Cave? „Nie znajdziesz tam słowa prawdy”, mówi w filmie „20 000 dni na Ziemi” (dystrybucja: Gutek Film). Owo „tam” jest tu i teraz – to właśnie ta książka.
Wbrew opinii samego artysty w biografii Iana Johnstona jest więcej prawdziwego Nicka Cave’a niż w filmie, który pozuje na autobiografię. Bo czy inaczej po premierze książki pisarz dostałby od swojego bohatera popielniczką w łeb?
Witajcie w pokręconym świecie Nicka Cave’a!
***
„Trzymająca w napięciu i świetnie napisana…. odpowiednio autentyczny portret” (Q)
„Mocno przekonująca… czarująca biografia” (Esquire)
„Sumienna, złożona i intrygująca” (NME)
„Elementarz o przerażającej stronie rocka… bardzo dobrze napisany” (Mojo)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 553
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przekład:
MACIEJ MAJCHRZAK
Tytuł oryginału: Bad seed. The biography of Nick Cave by Ian Johnston
Copyright © 1995 by Ian Johnston
Translation © Maciej Majchrzak
Copyright © for this Polish edition by Dream Books (A division of Dream Music Ltd.), Warsaw, Poland 2014
Cover designed by Radosław Kulig (Dream Books)
The cover photo (front) © Larry Busacca/Getty Images
The cover photo (back) © David Tonge/Getty Images
Tłumaczenie: Maciej Majchrzak
Redakcja i korekta: Bogumiła Widła
Opracowanie graficzne, skład: Pracownia DTP Aneta Osipiak-Wypiór
Wydanie I
ISBN: 978-83-64460-24-1 (e-book)
Dream Books
Dream Music Sp. z o. o.
ul. Wspólna 50 lok. 9, 00-687 Warszawa, Polska
Tel. +48-22-4035713
Fax +48-22-4035713
E-mail: info@dreambooks.com.pl
Website: www.dreambooks.com.pl, www.dreammusic.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Londyn 1982
THE ACE BRIXTON (PRZY RATUSZU) BRIXTON HILL
KONCERT NAGRYWANY PRZEZ TELEWIZJĘ
BIRTHDAY PARTY
oraz VIRGIN PRUNES
CZWARTEK 25 LISTOPADA godz. 20:45
BILETY 2,50 funta
Muzyka z głośników cichnie. Na scenę wolno, rządkiem wchodzi The Birthday Party. Aplauz prawie żaden. Witają ich gwizdy i obraźliwe krzyki. Tłumek przyparty do przodu sceny kiwa się, łokciami walcząc o lepszy widok. Krępy młodzieniec z różowym mohikaninem na czubku głowy metodycznie prze na przód sceny, po drodze rozpychając wszystko na boki. Oparty już o scenę, zabezpiecza sobie dogodny punkt obserwacyjny. Mick Harvey, ze zdecydowanym wyrazem twarzy, zajmuje miejsce za bębnami. Wymizerowany gitarzysta, Rowland S. Howard, mieląc przyklejonego do ust papierosa, gapi się w podłogę. Paradujący w olbrzymim kowbojskim kapeluszu, białej koszuli z falbankami, krawacie i skórzanych spodniach z pasem pełnym ćwieków, Tracy Pew zaczyna szarpać druty swego basu, rzucając po sali złowieszcze wibracje. Wysoki, chudy lider Nick Cave potrząsa swymi długimi, ufarbowanymi na czarną smołę, nastroszonymi jak u niesfornego bufona, a na dodatek wyolbrzymiającymi jego i tak godny uwagi wzrost włosami i wpada w zastanawiającą pozę. Ma buty na kubańskich obcasach, skórzane spodnie i koszulkę z napisem: JEZUS. Przez chwilę z pogardą spogląda na publiczność i rzuca do mikrofonu: „Musimy zaczekać, aż nas podłączą. Przez ten czas wy możecie nas zabawiać!” Jego zapowiedź spotyka się z pokpiwaniami, gwizdami i śmiechem. Na scenę, odbierając przez słuchawki instrukcje, wtaczają się kamerzyści z wielkimi przenośnymi urządzeniami nagrywającymi na ramionach. „Wypad stąd!”. To efekt piętrzącej się niecierpliwości tłumu.
„Kto chce umrzeć, ręka do góry!” – rzuca nagle Cave. Tłum wybucha, ręce strzelają w górę. Zaczyna się waleczna tyrada perkusyjna Micka Harveya. Cave chrząka i skowycze, przemierza scenę, by nagle przerwać hipnotyczny rytm. „Słyszeliście o tym, jak płonie Sonny?” – wydziera się. I pogięta, zniekształcona gitara Howarda z dudniącym basem Pewa popycha pieśń ku erupcji. Brzmienie zespołu jest teraz szorstkie, nieubłagane w swym pędzie. „Niech płonie! Niech płonie!” – rzuca Cave w twarz kipiącej przy scenie rzeszy. Jego stopy wierzgają w stronę tłumu, w odpowiedzi widać wymachiwanie pięści.
Finał przedostatniego numeru w tym zestawie, Fears of Gun – wijący się na ziemi Cave kopie na wszystkie strony, zostaje brutalnie wciągnięty do jatki. „Miłość! Miłość! Miłość…” – rzuca. Mikrofon ginie w ścisku. Różowowłosy mohikanin, który przez cały wieczór czekał na okazję dotarcia do wokalisty, zdziera z Cave’a koszulkę i z resztą publiki rozszarpuje ją na strzępy. Uśmiecha się do kumpli – zdobył wymarzoną pamiątkę. Kamerzyści kręcą się w tle w bezpiecznej odległości, usiłując zlokalizować Cave’a. Najpierw pojawia się jego ręka, potem noga, a wreszcie głowa. Wsparty na ramionach ludzi próbuje dostać się na scenę. Po drodze trafia na dwóch ochroniarzy i sprzedaje im po fandze. Howard robi sprzężenie na wzmacniaczu, a Pew i Harvey podtrzymują grzmotliwe bicie. Cave wciąż jeszcze mocuje się z publiką i ochroniarzami. W końcu jednak udaje mu się wśliznąć na scenę ponad głowy słuchaczy. Ochroniarze w tej kipieli próbują zlokalizować mikrofon. Sprzężenie, krzyki, aplauz.
„I koncert się skończył. Ekipa z TV czekała” – wspomina reporter grupy, Chris Carr. „Reżyser zapytał: »Co teraz?« Przyznałem, że nie wiem. Mieliśmy jeszcze kwadrans. Wspiąłem się po schodach przy scenie, gdzie siedzieli Tracy i Rowland, i wszedłem do garderoby. Znalazłem Micka z Nickiem. »Może byście tak wrócili i zrobili jeszcze coś…« – podsunąłem. »A po co?« – odparł Nick. A ja na to: »W sumie te cztery pierwsze kawałki to nowy materiał, może by je tak powtórzyć…«. »A sam se, kurwa, idź i powtarzaj! – rzucił Mick. »Co, mam wyjść i zagrać na łyżkach?« – spytałem. »A jak! Czemu niby miałbyś nie zagrać na jakichś posranych łyżkach?« – zripostował Nick.
Zrobiła się z tego żarliwa awantura, w której Mick był głównym agresorem, a Nick żądlącym skorpionem. Uznali, że zabawa jest przednia i chcieli to pociągnąć, ale nam udało się załagodzić sprawę i zeszli na scenę po konfrontacji z Rowlandem i Tracym. Pierwszą piosenką na bis była Release the Bats, którą w ciągu swojej kariery grali wielokrotnie. Publiczność i ekipa z telewizji byli uszczęśliwieni…”.
„Jeszcze! Jeszcze!”. Zespół niechętnie wraca na scenę. Cave wygląda na rozkojarzonego, znudzonego. Pew nieszczególnie mocno trzyma się na nogach, jest jakby mało skupiony. Mick Harvey zdaje się być coraz bardziej rozzłoszczony. Zespół spogląda po sobie bezmyślnie. „Jeszcze! Jeszcze!”. Pew sięga po instrument i rozpoczyna linią basu, która brzmi podejrzanie podobnie do piosenki, jaką grupa grała już wcześniej tego wieczoru. „To już słyszeliśmy!” – krzyczy z tłumu żeński głos. Pew przerywa i próbuje raz jeszcze. Riff brzmi dokładnie tak samo. Grupa wymienia niepewne spojrzenia. „Jazda!”. Mick Harvey przejmuje kontrolę nad sytuacją i wykrzykuje rytm piosenki, na którą zgodzili się wszyscy. „Raz, dwa, trzy, cztery!” Zaczyna bić w bębny. Pew spóźnia się i gra riff z zupełnie z innego świata. Zirytowany do granic, Harvey rzuca nie tylko pałeczki, lecz także wściekłe spojrzenia na basistę.
„Patrzyłem z boku i widziałem to, co zdawało się być nieporozumieniem pomiędzy Pewem i Harveyem” – kontynuuje swoją relację Carr. „Pew jakby już chciał się poprawić. Pamiętam jednak te części z zestawu perkusyjnego wibrujące w powietrzu i spadające na scenę. Wtedy zbaraniały Pew odłączył się, a Rowland rzucił: »Gdzie-Ja-Jestem?«, Howard latał w kółko, zaś Nick Cave wyszedł sobie jakby nigdy nic. Spytałem Tracy’ego, co się wtedy stało, a on odparł: »Naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć, jak się gra Release the Bats, a Mick tak się wkurzył, że rozwalił swoje bębny. Mogłem tylko przeprosić…«”.
Wśród wrzasków publiczności i wymachujących pięści do mikrofonu nonszalancko podchodzi gitarzysta Rowland Howard. Nick Cave, wróciwszy na scenę, staje obok, kładzie rękę na mikrofonie i zaczyna koledze szeptać coś do ucha. Strzępki tej konwersacji dają się słyszeć widowni: „No… słuchaj… nie… no dobra. Słuchaj, jeśli chcesz im powiedzieć, to mów”. Cave odchodzi. Howard, odchrząknąwszy, zwraca się do publiczności: „Jeżeli chcecie, aby Nick Cave i Harvey zabisowali, powinniście, jak sądzę, nieźle zawrzeszczeć, bo zdaje się, że nie mają ochoty tego robić… Przykro mi”. Howard opuszcza scenę. Publika tupie unisono, a jej klaskanie staje się coraz głośniejsze. „Jeszcze! Jeszcze!”. Kiedy po trzech minutach Nick Cave, Tracy Pew, Rowland S. Howard i Mick Harvey nie pojawiają się, rozhukany tłum zalewa wypluwana z głośników nudna białofunkowa papka o statycznym tanecznym rytmie: łup, łup, łup… Przedstawienie skończone.
Recenzja Steve’a Sutherlanda z tego występu, zamieszczona następnie w „Melody Maker”, kończyła się takim oto profetycznym zdaniem: „Kiedy powrót zespołu na bis kończy się kłótnią o to, który numer zagrać, a potem zejściem ze sceny bez osiągnięcia porozumienia, kiedy więcej mówi się o tym, czego zespół na scenie nie robi niż o tym, co robić na niej powinien, to może są to tego zespołu ostatnie podrygi?!”.
HMS BRYTANIA:
TA STARA BLASZANA ŁAJBA
„Przyjazd do Anglii to była prawdziwa rozwałka dla zespołu” – twierdzi były gitarzysta The Birthday Party, Rowland S. Howard. „Strasznie wszyscy zaczęliśmy sobie działać na nerwy. W układach osobistych też już nie było po staremu. Ja i zwłaszcza Nick [Cave] do tamtej pory byliśmy przyjaciółmi, choć obaj chodziliśmy swoimi odmiennymi ścieżkami…”.
The Birthday Party przybyli do Wielkiej Brytanii z Melbourne w Australii, w końcu lutego 1980 r. Od samego początku członkowie grupy – wokalista Nick Cave, gitarzysta Rowland S. Howard, multiinstrumentalista Mick Harvey, basista Tracy Pew i perkusista Phill Calvert – całe to doświadczenie uznali za irytujące i gorzkie rozczarowanie. Co prawda od roku wyglądali tej chwili z rosnącym napięciem, lecz ponury i szary londyński pejzaż ostudził ich zapał, a zamiast niego pojawiło się trwałe przygnębienie. Dla młodych Australijczyków długi okres rozczarowań i dotkliwego niedostatku dopiero się zaczął. Pierwsze problemy przyszły już wraz z ulokowaniem się na noc w hotelu nieopodal Euston Station. „Kiedy przyjechaliśmy, mieliśmy pieniądze – mówi Howard. „Ale moje, na przykład, ukradła mi z walizki jedna z pokojówek. Magnetofon Tracy’ego też gdzieś się zapodział”. „Pamiętam, że Rowland zawsze gubił forsę” – wspomina żartem Mick Harvey.
Po kilku nocach spędzonych w tym hotelu, przenieśli się do małego piwnicznego mieszkanka w Earls Court w zachodnim Londynie, gdzie zatrzymali się na miesiąc. Wynajęte lokum, złożone z zaopatrzonej w dwa pojedyncze łóżka sypialni oraz maciupeńkiej kuchenki, służącej też za bawialnię, z trudem mogło pomieścić członków zespołu i ten niewielki dobytek, jaki ze sobą przywieźli. „W Australii często dotykała nas bieda, ale w porównaniu z Londynem to zupełnie inna para kaloszy” – wspomina Mick Harvey. „W Melbourne miałem mieszkanie z dwoma sypialniami. Nie jakoś szczególnie urządzone, czy coś, ale zwyczajne: na The Esplanade ponad plażą w St. Kilda. Wychodziłem rano i widziałem zatokę. Dopóki nie pomieszkałem trochę w Londynie, nawet o tym nie myślałem. Przyjeżdżasz do Londynu, a tu wszystko takie zbite do kupy, mieszka się w bardzo bliskim sąsiedztwie z ludźmi”. W przeciągu dwóch tygodni zawsze praktyczny Harvey znalazł sobie tymczasowe zatrudnienie i wyprowadziwszy się z Earls Court, wynajął pokój w zachodnim Kensington, jako że wkrótce miała przybyć doń z Australii jego dziewczyna Katy Beale.
Wszelkie sugestie dotyczące oznajmienia światu faktu istnienia zespołu, czy nawet poczynienie jakichś pozytywnych kroków ku zorganizowaniu sobie występu w metropolii, trzeba było odłożyć na półkę na czas nieokreślony. Jeżeli członkowie grupy chcieli nauczyć się borykać z życiem w Londynie, sprawy praktyczne musiały stać się dużo ważniejsze. Plan wydarzeń, zarysowany raczej mętnie jeszcze w Melbourne, zupełnie nie uwzględnił męki wspólnego ciułania na jakąś formę codziennej egzystencji w środku głębokiej ekonomicznej recesji. „Doznaliśmy niemałego szoku” – orzekł Nick Cave, przybliżając ich początkową reakcję na Anglię w końcu roku 1980. „I ze cztery miesiące trwało, zanim odzyskaliśmy jakąś tam pewność siebie…”1.
Na początku, zasugerowana przez menedżera zespołu, Keitha Glassa, prowadzącego także wytwórnię płytową Missing Link, okazja ucieczki z Australii zdawała się być spełnieniem marzeń. Glass, który latem roku 1979 spędził w Londynie trzy tygodnie, uznał, że w Zjednoczonym Królestwie grupa będzie miała więcej szans na znalezienie właściwych odbiorców jej muzyki niż w przypadku, gdyby pozostali w Melbourne. Sama podróż została częściowo sfinansowana z pożyczki udzielonej przez Glassa, a częściowo z pieniędzy (5 dolarów na głowę za występ) zaoszczędzonych na całorocznej trasie po Australii. Mimo to dalej już zespół musiał dbać o siebie sam, ponieważ mała, niezależna wytwórnia, Missing Link, nie była w stanie zaoferować im wsparcia czy też budżetu na miarę dużego płytowego przedsiębiorstwa. Wiele sal w Melbourne, ze względu na reputację zespołu, zamykało przed nimi swoje podwoje, toteż zmiana klimatu była konieczna dla ich przetrwania. Gdyby członkowie grupy mogli przewidzieć nędzę, jaka czekała na nich w Londynie, być może poważniej zastanowiliby się nad przeprowadzką.
Na początku kwietnia reszta zespołu przeniosła się do niewielkiego domu przy Maxwell Road 39, w Fulham, w zachodnim Londynie. I żyli tam o chlebie i wodzie, nieświadomi, że z powodu dwustronnej umowy pomiędzy Zjednoczonym Królestwem a Australią, przysługiwał im zasiłek uzupełniający! Tak więc domownicy egzystowali na dietce z tanich, ostro przyprawianych dań wydębianych za funta w obskurnej hinduskiej restauracyjce w Earls Court. Po kilku tygodniach Rowlandowi Howardowi zaczęło dokuczać to głodowanie i napisał do rodziców, którzy raz na dwa tygodnie zaczęli wspierać go 70 funtami. Z wyjątkiem jakichś czekolad i chrupek, które razem z Tracym udało im się wynosić ze sklepu na rogu, przyprawione mocno curry było przez wiele miesięcy jedyną formą odżywiania się Nicka Cave’a.
Ponieważ reszta zespołu miała spore problemy z płaceniem za wynajem, Mick Harvey i Katy Beale wkrótce również wprowadzili się do domu w Fulham. „Nie był to mój dobry rok” – uśmiecha się, wspominając Harvey. „Chodziłem często do kina, rozglądałem się. Mnie akurat walka o życie w tamtym Londynie jakoś nie męczyła. To raczej pozostali nie próbowali odnaleźć tego, co dobre w tym miejscu. Za dużo było w nich ospałości”. Ci członkowie zespołu, którym perspektywa pracy snu z powiek nie spędzała, codziennie odwiedzali lokalny urząd pracy, aby dowiadywać się, czy nie znalazłoby się akurat jakieś zajęcie. Tracy Pew dostał na pół etatu pracę sprzątacza na lotnisku Heathrow. Przestrzeń, jaką z kolegą mieli w ciągu dnia posprzątać, była cokolwiek szokująca, bo zacząwszy po przeciwnych stronach, dopiero po pięciu godzinach Pew i jego partner spotykali się wreszcie w środku kompleksu. Często znajdowano więc Pewa śpiącego na schodach przed domem, bo wyczerpany fizycznie po dziennej harówce, nie miał już siły, by wspiąć się dalej i iść łóżka. „Połowa ludzi w domu – wspomina Howard – musiała wstawać o siódmej, żeby iść do pracy, a druga połowa o piątej się kładła. Nie wydaje mi się, aby to bawiło Micka Harveya…”.
Przez większość dni Cave z trudem zwlekał się o siódmej rano ze swego prowizorycznego łóżka w korytarzu, aby dotrzeć na ósmą do agencji, gdzie niejednokrotnie dowiadywał się, że w danym dniu pracy akurat nie ma, i że w daremnej próbie podreperowania kapitału skończy jako złodziej rowerów. Kiedy jednak zatrudnienie okazywało się możliwe, to było nim zmywanie naczyń w kawiarni przy londyńskim zoo, do której przemierzyć trzeba było piechotą kilka mil, albo zbieranie śmieci, za co dawano dziesięć funtów za dzień. W porównaniu z życiem, jakie Nick wiódł przedtem w Melbourne, mieszkanie w Londynie jawiło się jako dotkliwy szok. Nieprzyjazna i agresywna postawa Anglików, z którymi miał styczność, ze słotną angielską pogodą do kompletu i nieco duszną atmosferą samego Londynu dotknęła go bardzo głęboko. „Przed wyjazdem z Australii Nick mieszkał w domu, miał wygody” – mówi Howard. „Często zachodził wtedy do mnie i nakłaniał do wydania moich ostatnich pieniędzy na łyknięcie. Gdy pytałem: »A niby jak przeżyję do końca tygodnia?«, on odpowiadał: »Możesz przecież przychodzić do domu moich starych na kolację!« Akurat! Pojęcia nie miał, jak to w prawdziwym świecie jest. Ten wyjazd i życie w tamtych realiach mocno go odmieniły…”.
Wskutek finansowego ubóstwa członkowie zespołu nie byli w stanie zaspokoić swojego pociągu do cięższych trunków, heroiny czy amfetaminy, doprowadzało ich więc to do wściekłej żądzy otumaniania zmysłów wszelkimi dostępnymi środkami. Cave i Pew regularnie przetrząsali dom oraz śmietniki sąsiadów w poszukiwaniu pustych butelek, które w pobliskim sklepie wymieniali na gotówkę. Za te drobniaki mogli sobie kupić po flaszce jabola na łeb.
„O pieniądze zawsze było wiele kłótni” – opowiada Anita Lane, ówczesna dziewczyna Nicka Cave’a, która na Maxwell Road 39 przybyła w połowie kwietnia. „Było niemal tak, że białe linie na podłodze odgradzały prywatne terytoria. Pamiętam, że wiele razy spałam na korytarzu, ale nie przejmowałam się tym, bo byłam z Nickiem. Wtedy nie miałam jeszcze żadnych własnych ambicji. Po prostu lubiliśmy te same rzeczy, cieszyliśmy się sobą”. Jednak wraz z przyjazdem dziewczyny Rowlanda, Genevieve McGuckin, i dziewczyny Tracy’ego, Caitlan, warunki mieszkaniowe stawały się coraz mniej znośne, a poziom tolerancji zaczął się gwałtownie obniżać.
Grupa nie posiadała telewizora, więc jedynym dostarczycielem domowej rozrywki był tani, niemal kieszonkowy gramofon. „Mieliśmy ledwie dwie płyty – mówi Howard. „Metal Box Public Image Ltd i Buy the Contortions Jamesa Chance’a. Mick Harvey zdaje się miał jeszcze jakieś, ale trzymał je w swojej sypialni, żeby się nie zniszczyły; pamiętam, że naprany Tracy parę razy wywalił się na ten gramofon. Płyty chodziły cały dzień, na okrągło, przez ładne parę miesięcy słuchaliśmy tylko ich. To nie znaczy, że wpłynęły na nas jakoś muzycznie. Raczej odwrotnie – odwiodły nas daleko od takiego stylu…”.
Podczas wycieczki do Londynu w interesach Keith Glass, aby sprawdzić swoją inwestycję oraz postępy zespołu, złożył wizytę w domu w Fulham. Nie zadowoliło go to, co zobaczył. „Keith nie był przygotowany na jakieś nieprzyjemne obowiązki. Natychmiast zwołał cały zespół i oznajmił, iż jest rozgoryczony naszym zachowaniem” – z uśmiechem wspomina Howard. „Nie wiem czemu, my tylko przecież szamotaliśmy się na nasz obrzydliwy sposób. Teraz nie mógłbym tak żyć…”.
Największa część walki o występy i nawiązanie jakichkolwiek kontaktów z wytwórniami płytowymi spadła na barki Micka Harveya i układnego Philla Calverta. „Phill był pełen entuzjazmu” – wspomina Howard. „Kochał muzykę, ale o co w tym wszystkim chodziło, nie wiedział”. A procedura była mozolna i niewdzięczna: przemierzanie stolicy z taśmami i próbnymi płytkami; pukanie do drzwi wszystkich małych salek, z pytaniem, czy nie mógłby tam zagrać zespół. Początkowo, skompilowane jeszcze w Missing Link, nagrania grupa zamierzała wydać na płycie w wytwórni Ralph w Stanach Zjednoczonych. Ta sama, która przedstawiła światu anonimowych „neosytuacjonistycznych” żartownisiów The Residents, była podekscytowana nagraniami The Birthday Party, ale utrzymywała, że każdy kontrakt musi mieć podłoże globalne. Dla odmiany The Birthday Party twierdzili, iż trzeba im wytwórni umiejscowionej w Anglii, i tak cała sprawa przepadła. Grupa zaliczyła pewien sukces w postaci rozprowadzenia bezpośrednio do sklepów, specjalizujących się w muzyce niezależnej, swojego singla Happy Birthday/Riddlehouse. Płyta z początku była darmowym singlem rozdawanym na ostatnim koncercie Boys Next Door (zanim przemianowali się na The Birthday Party), przed wyjazdem do Anglii, a jej zachowane kopie przydały się do oznajmienia światu, że taka grupa istnieje. Egzemplarz wysłany do magazynu „NME” stał się przyczynkiem do pierwszej wzmianki o The Birthday Party w prasie angielskiej w końcu lutego 1980 roku. Generalnie recenzja była pozytywna, aczkolwiek jej autor narzekał na „dziwaczną, niefortunną, zabłąkaną, poltergeistową gitarę, brzdąkającą to tu, to tam” i protekcjonalnie pytał czytelników, czy są gotowi na „rock’n’figlora”.
W Anglii odpowiedzi zarówno rzeczników, jak i wytwórni płytowych były przeważnie negatywne. W krótkim czasie zespół przekonał się, że ich niejaki australijski sukces w Londynie nie ma kompletnie żadnego znaczenia, a z powodu ich narodowości wielu ewentualnych sponsorów i wytwórni nie bierze ich na serio. Stało się jasne, że londyński rewir estradowy, tak żywy w czasie eksplozji punka w latach siedemdziesiątych, z mnogością nowych kapel pojawiających się niemal każdego wieczoru, zwija się teraz w przedśmiertnych konwulsjach, a popularność wypływającej sceny klubowej odpiera wszelkie żądania żywej muzyki. Dodatkowo jeszcze innowacyjny styl grupy, mocno osadzony w muzyce rockowej, zupełnie nie współgrał z tym, co produkowała większość angielskich zespołów.
Byli zaszokowani, że w stolicy nie roi się od śmiałych grup w rodzaju The Fall czy The Pop Group, jak im się wydawało to w Australii. Kiedy wreszcie sami zobaczyli i usłyszeli zespoły każdego tygodnia wychwalane przez krytyków w muzycznej prasie, rozzłościła ich cukierkowatość i motłochowata mentalność sprawiająca wrażenie sporego przegięcia. Jak wielu innych wtedy, udali się do sali balowej Lyceum, opodal Strand, aby zobaczyć koncert zbierający całą śmietankę nowej angielskiej muzyki rockowej: Echo and the Bunnymen, A Certain Ratio, The Teardrop Explodes i The Psychedelic Furs. Członkowie The Birthday Party byli przerażeni. „Oni se tylko stali, grali na gitarach i śpiewali” – opowiada Howard. „To było chore i beznadziejne. Każdy uważał, by nie zrobić czegoś, co by go mogło zawstydzić”. „Jedyną kapelą, którą po przyjeździe tu uznałem za dobry koncertowy zespół, było Joy Division” – dodaje Mick Harvey. „Oni naprawdę na żywo coś tworzyli. I tego właśnie brakowało grupom, które widzieliśmy…”.
Dla Australijczyków brytyjskie grupy były zbyt skrępowane, dławił je jeszcze punkowy przewrót. W latach punk rocka Wielka Brytania przykuła uwagę świata gwałtownym rozbłyskiem muzycznej energii i muzycznych innowacji. Teraz po tamtym zostało niewiele, może jedynie płycizna mediów wciąż uznających Zjednoczone Królestwo za czołową wykładnię nowej muzyki. Punk, katalizator zmian, który zakwestionował wszystko, przeobraził się w nowofalowego postpunka, a ten z kolei stał się tak samo konserwatywny, jak i muzyka rockowa go poprzedzająca. Tam, gdzie reguł żadnych być nie powinno, zostały ustanowione nowe. Ścisłe przylgnięcie do lewicowej, politycznie poprawnej ideologii nieumyślnie ograniczyło muzyczne horyzonty. Każda grupa ośmielająca się być prowokującą narażała się na ostracyzm. W konsekwencji większość brytyjskich zespołów w obawie przed napiętnowaniem za seksizm, karierowiczostwo albo – co gorsza – rockowość zabrała się za wytwarzanie papki.
Rockowość – termin bezceremonialnie ukuty przez Pete’a Wylie z Wah!, został podchwycony przez muzyczną prasę i stał się najważniejszym, kluczowym słowem tego okresu. Mętna, naprędce dorobiona do tego sloganu ideologia głosiła, że muzyka rockowa, została ostatecznie zagryziona przez punk i jest już teraz całkowicie zbyteczna, a jedyną drogą naprzód jest wcielenie do muzyki wszelkich elementów etnicznych, działanie mające na celu uniknięcie kalania sobie rąk z gruntu niezdrowym rockiem. Słowo „rock” stało się niemal wulgaryzmem. Jawna niechęć dla takiego stylu muzycznego jak reggae była równoznaczna z hołdowaniem tendencjom rasistowskim. Nawet podłączona do wzmacniacza elektryczna gitara, tak kiedyś podstawowa w artykulacji popowego i rockowego oczyszczającego wyzwolenia, teraz postrzegana była jako niezgrabny falliczny symbol, instrument stanowiący synonim samczego ucisku i agresji. Instrumentem tych czasów był syntezator, a efektem – niezliczona rzesza kapelek wygrywających sterylnego, jednostajnego pop funka. Pop był przyszłością; gust, wygląd i styl stawały się jedynymi kryteriami.
Niektóre grupy zaczęły bawić się w coś, co określono terminem „nowy romantyzm”, a była to mdła celebracja konsumpcjonizmu i neoglam, które rzekomo niosły ze sobą pierwiastek ironii. Inni kontentowali się powrotem do stylów i brzmień rocka oraz pop epok minionych: ska, blue beat, glam, rockabilly oraz mod. Powroty starych stylów zdawały się nie mieć końca, przez długie miesiące pojawiało się i znikało wiele dziwactw. W czerwcu eskalacja napięcia na Maxwell Road 39 stała się już ostatecznie nie do zniesienia, więc Nick Cave, Anita Lane, Tracy Pew i Caitlan wyprowadzili się do pustostanu, jaki Nick odkrył na Walterton Road, w sąsiedztwie Harrow Road, Maida Vale, W9. „Wyprowadzili się, bo nie mogli pozwolić sobie na płacenie za wynajem. I ja, choć miałem w końcu swoje własne miejsce, musiałem, kurde, za nie sam bulić!” – opowiada Mick Harvey. Pięciopokojowa kwatera była paskudnie brudna i ogólnie obskurna. Żadna z toalet nie nadawała się do użytku. Po różnych próbach najbardziej zdesperowanych eksużytkowników rozwaliło się wszystko, co tylko możliwe, łącznie z muszlami i rezerwuarami, które były kompletnie porozbijane. Energia elektryczna i dostęp do ciepłej wody zostały odcięte. Z wyjątkiem nadszarpniętego zębem czasu materaca i służących za stół drzwi położonych poziomo na dwóch kartonach po herbacie, pokój Nicka i Anity był całkiem ogołocony. Przenośny gazowy grzejnik dostarczał trochę ciepła, a światło pochodziło z pozapalanych tu i ówdzie świeczek. „Zanim przyjechaliśmy do Anglii, Nick odkrył Samuela Becketta” – wspomina Howard. „Beckett odegrał w jego życiu znaczącą rolę, bo teraz, mieszkając w Maida Yale, Nick mógł odnieść się bezpośrednio do wielu kwestii z jego utworów”. Podczas gdy Nick i Anita robili raczej niewiele, by poprawić warunki bytowania, Pew nazbierał jakichś resztek tkanin, przytargał ze śmietniska meble i zabrał się za dekorowanie swojego pokoju. Ostateczny efekt przypominał raczej wy strój zapuszczonego burdelu. Przez jakiś czas pustostan przy Walterton Road służył Cave’owi za dom i przyciągał innych zdesperowanych, skazanych na wygnanie Australijczyków. „Nie było tam telefonu ani w ogóle żadnego sposobu, by dowiedzieć się, czy ktoś tam akurat jest. Nie, nie chodziłem tam, pracowałem i jakoś nie uśmiechało mi się bywać w takim miejscu…” – mówi Harvey.
Zespołowi udało się w końcu załatwić pierwszy występ w Anglii. Miało to miejsce 29 czerwca w Rock Garden w Covent Garden, gdzie publika składała się głównie ze zdezorientowanych turystów, po omacku szukających wrażeń w stolicy. Osiem dni później zagrali koncert w lepszym, bo oświeconym polityką ukierunkowaną na muzykę alternatywną, miejscu, a mianowicie w Moonlight Club w West Hampstead. Wśród publiczności znalazł się tamtego wieczoru Ivo Watts-Russell, szef jeszcze wtedy małej i niezależnej wytwórni 4AD. Watts-Russell rozpoczął muzyczną karierę w końcu lat siedemdziesiątych za ladą sklepu płytowego Beggars Banquet. Bardzo ekscytował go strumień nagrań produkowanych przez amatorskie grupy postpunkowe, w związku z czym często nękał wytwórnię płytową Beggars Banquet różnymi demówkami, które pełni nadziei młodzieńcy znosili mu do sklepu. Będąc pod wrażeniem jego entuzjazmu, Beggars Banquet postanowiło wesprzeć go kwotą 2000 funtów w próbie założenia wraz z kierownikiem sklepu, Peterem Kentem, nowej wytwórni, z zastrzeżeniem, że to ostatecznie Beggars Banquet będzie podpisywać kontrakty z najlepiej zapowiadającymi się kapelami. Kiedy Kent odszedł z wytwórni, Ivo zdecydował, że nie będzie już dłużej robić za łowcę talentów w Beggars Banquet. Jak wspomina: „Żyłem wtedy w tym cudownym, mrocznym świecie, w którym będąc fanem muzyki, można jednocześnie wydawać płyty i być kimś…”.
Tamtego wieczoru Ivo znalazł się w Moonlight Club, aby zobaczyć inny zespół, The Lines, a przy okazji stał się świadkiem występu The Birthday Party, którzy supportowali Deutsch Amerikanische Freundschaft. „Daniel Miller z Mute, pracujący z DAF, załatwił im jakoś ten występ” – mówi Watts – Russell. W 1978 roku Miller, w odpowiedzi na energię punkowej eksplozji, sformował własną wytwórnię płytową, Mute, początkowo w celu wydania jedynie swego wpływowego elektronicznego singla T.V.O.D. Warm Leatherette, zainspirowanego powieścią J.G. Ballarda Kraksa. Od tamtej pory Mute cieszyła się udaną serią niezależnych singli Fada Gadgeta i Silicon Teens.
O The Birthday Party Miller słyszał jedynie od swoich australijskich znajomych i dopiero zobaczywszy ich na żywo, uznał, że warto podpisać z nimi kontrakt. „Pamiętam, że ta nazwa wydała mi się niezwykła” – wspomina. „Wciskali mi wcześniej jakieś ich nagrania, a ktoś polecił im przyjść i zobaczyć się ze mną, żeby obgadać sprawę. Na żywo uderzyła mnie ich intensywność, atonalność, jednak w kontekście piosenki. Nie mogę powiedzieć, żebym chwytał słowa, ale ich prezencja… wyglądali jak jakaś banda, zresztą zawsze tak wyglądali. To naprawdę coś dobrego w zespole, jeżeli roztacza wokół siebie takie groźne »bandyckie« wibracje. Jako że byli Australijczykami, wszystko miało jeszcze taki non-angloamerykański smaczek, ich muzyka, wygląd… Nie byłem szczególnie zainteresowany muzyką amerykańską czy angielską. I choć podchodziła mi najbardziej muzyka elektroniczna, jednak miałem przeczucie, że to pierwszy rockowy skład od czasów The Ramones, jaki mi się podoba. Miało to swoją wagę, ponieważ na zespół rockowy wcześniej nie miałem pomysłu, a oni używali instrumentów do tego, co im było potrzebne, i na dodatek nie używali ich z odniesieniem się do przeszłości”.
Miller musiał być przy tym niemało rozczarowany, ponieważ zajęty pracą z grupą niemieckich ekspatriantów DAF, nie miał możliwości podpisania kontraktu z innym zespołem. „Nie dość, że ja sam byłem całą wytwórnią i pracowałem poza domem, to jeszcze na dokładkę w tamtym czasie DAF mieszkali u mnie” – kontynuuje opowieść. „Nie miałem pieniędzy, bo wtedy nie wydawałem albumów, a same single. Przedtem pracowałem z pojedynczymi osobami, o kosztach utrzymywania zespołu do tamtego momentu nawet nie myślałem. Akurat ten okres, kiedy przyszło mi podjąć decyzję o The Birthday Party, był z powodu przeładowania robotą bardzo trudny. Choć DAF byli wspaniałym zespołem i wiedziałem, że poradziliby sobie, mając u boku grupę z Australii, to jednak karmienie i kwaterowanie ich wszystkich po prostu nie mogło wchodzić w rachubę!”. Dlatego Miller zarekomendował The Birthday Party Ivowi.
„Wszedłem do środka i ujrzałem ich na scenie akurat w połowie programu” – wspomina Ivo tamten występ w Moonlight Club. „Nie szło im za dobrze. To znaczy niezbyt dobrze byli odbierani. Ze wszystkich ludzi, z którymi przyszedłem, mnie jednemu się podobali. Ogólnie robili wrażenie zabawnych Austroli na gościnnych występach”. Watts-Russell nie wiedział, że powodem komicznego zachowania The Birthday Party była beka darmowego alkoholu, którą na dziesięć minut przed wejściem na scenę grupa gorliwie spożyła. W którymś momencie było nawet tak, że Tracy Pew – zapomniawszy, że ma grać na basie – stał na scenie ze zwieszonymi rękami i gapił się w dal.
„Następnego dnia dostałem ich numer telefonu i zadzwoniłem, a oni poinformowali mnie, że w przyszłym miesiącu grają w Rock Garden. Poszedłem tam, żeby ich zobaczyć. Uderzyło mnie wtedy i zaskoczyło – to niesamowite wrażenie, gdy coś wręcz tak rozkłada człowieka – że Mick Harvey grał wtedy na keyboardzie. Uwielbiałem zawsze to cudowne, stare organowe brzmienie; właśnie ono powaliło mnie na samym początku. Wtedy byli jeszcze bardzo spięci i wygładzeni. Ale im dłużej pozostawali w Anglii, tym bardziej byli żywiołowi. Po prostu dziczeli bardziej…”.
Zadzwoniwszy do domu w Fulham, Ivo rozmawiał z Mickiem Harveyem i to właśnie z Mickiem zawiązała się najtrwalsza przyjaźń. „Po zobaczeniu ich w Rock Garden, poszedłem za scenę i rozmawiałem z Phillem Calvertem, który na tym pierwszym spotkaniu był, zdaje się, najbardziej przyjazny. Później gadałem z Mickiem. Z piosenek najbardziej spodobał mi się Mr Clarinet. Poinformowali mnie, że mają ją nagraną, a Mick podsunął pomysł jej wydania… I tak to się zaczęło”. Mimo stałego kontaktu Iva z zespołem, żadne formalne ustalenia dotyczące wydania jakiegokolwiek ich materiału, nie zostały sfinalizowane aż do końca września.
Tak naprawdę zespół miał już wydany singiel Mr Clarinet, ale w Missing Link i rozprowadzał go w ten sam sposób co Riddlehouse. Płyta była zrecenzowana w „New Musical Express” z 28 czerwca, ale ton tej recenzji odkrywał nastawienie iście ksenofobiczne, z którym grupa zmuszona była długo walczyć: „The Birthday Party jest australijską grupą awangardową… proszę nie chichotać tam z tyłu. Przypuszczalnie jest to samo ciemne serce australijskiej psychiki, w górę rzeki od ich własnego osobistego Sajgonu; w każdym razie zespół ten, zdaje się, ma ochotę tam dotrzeć. Nie jestem pewien, czy żyją zgodnie z takimi aspiracjami, ale poważnie brzmią na pewno…”.
Brak aktywności zespołu frustrował szczególnie mocno Cave’a. Od przyjazdu do Anglii w lutym, zagrali ledwie cztery koncerty. W Australii tyle samo grali czasem i w tydzień. Cave zaczął już kwestionować swoją bytność w zespole, ale jeszcze bardziej dobijał go fakt, że podczas pobytu w Anglii nic nie pisał. Inspiracja jakoś nie przychodziła, aczkolwiek udało mu się popełnić dwa teksty do dwóch skrajnie gorzkich i budzących odrazę do samego siebie piosenek Nick The Stripper (Goły Nick, ohyda, oczy bolą patrzeć) i King Ink (Król Inkaust jak robal się czuje i swej zgniłej powłoki nie cierpi).
Aby uczcić swoje podczepienie się za sprawą Missing Link pod 4AD, 18 września zespół zagrał w małej salce pubu Hope and Anchor. „To był dość szczególny związek” – opowiada Ivo. „Właściwie do momentu ukazania się epki The Bad Seed w 1982 roku, kontraktu z The Birthday Party nie podpisywaliśmy. Ich płyty, na mocy tego specjalnego licencyjnego układu, wychodziły w Missing Link w Australii. Teraz w takie relacje raczej bym się nie pakował, byłoby to, powiedzmy, krępujące…”.
W październiku w 4AD wyszedł pierwszy singiel The Birthday Party. Ponownie zawierał materiał uprzednio już nagrany w Richmond Recorders w Melbourne w styczniu tego roku. Na tej trzykawałkowej płycie znalazła się, dająca do myślenia, kompozycja Cave’a The Friend Catcher, nasiąknięta falami sprzężeń, perfekcyjnie odbijającymi tekst Cave’a Oto jest cela dźwięku. „The Friend Catcher było jedną z najzabawniejszych gitarowych nakładek, jakie kiedykolwiek słyszałem” – wspomina stały współpracownik The Birthday Party, dźwiękowiec Tony Cohen. „Rowland spędził kupę czasu przy zgrywaniu tego. Miał te wszystkie pedały, włącznie z czymś, co zwało się blue boxem – nie działało właściwie, co prawda, ale dźwięk dawało potężny, trafiony w dziesiątkę. Miał też pod ręką space echo, maszynę, która powtarza dźwięk z taśmy, ale Rowland, jako koleś wrażliwy, porozkręcał wszystkie gałki na maksa, co powoduje kupę sprzężeń i nieprzerwany hałas. Gitary nawet nie musiał dotykać, bo hałas i tak był już potworny. Grzmocił tylko w pedały, a ja gapiłem się na niego, próbując odgadnąć, który kopnie następny…”. Na singlu znalazła też swoje miejsce wściekła interpretacja klasycznego numeru Gene’a Vincenta i Blue Caps Cat Man. Cover tej piosenki był pomysłem Keitha Glassa. Glass, jako żarliwy fan Gene’a Vicenta i rock’n’rolla lat pięćdziesiątych, zagrał kawałek Nickowi Cave’owi, a ten, jak widać, dostrzegł w nim pewne możliwości, aby to wykonać.
Do promocji płytki Ivo zwerbował zapalonego niezależnego publicystę Chrisa Carra, który usłyszawszy już o zespole od swojego szwagra, Chrisa Baileya, lidera The Saints, oraz poprzez inne jego australijskie kontakty rodem z Londynu niecierpliwie oczekiwał spotkania z grupą. „Z powodu komplikacji finansowych Ivo był pełen rezerwy” – wspomina Carr. „Sądził, że zaraz po tym, jak ich poznam, będzie musiał mi płacić”. Pierwsze spotkanie Carra z zespołem miało miejsce przypadkiem w sklepie płytowym Beggars Banquet w Earls Court, później zaś natknął się na nich na stacji metra, gdzie zresztą zasugerował, że powinni zrobić wywiad. Zajmując się jednocześnie reklamą dużo większych gwiazd, jak na przykład Siouxsie and the Banshees, Carr nieprzerwanie bronił spraw zespołu za honorarium zupełnie symboliczne, a często i za darmo. Instynktownie rozpoznał ogromny potencjał tkwiący w każdym z członków grupy, i odegrał kluczową rolę w budowaniu ich wizerunku prasowego, modelując ich talent i udzielając bezpłatnych porad. Niewykluczone, że bez Carra The Birthday Party nigdy nie cieszyliby się taką popularnością, jaką zdobyli sobie w Anglii.
„Intrygowali mnie” – mówi Carr. „Ich skłonności artystyczne były bardziej rozwinięte niż skłonności rock’n’rollowe, była w tym inteligencja. Z Tracym, Nickiem i Rowlandem można było rozmawiać o wszystkim, nie tylko o rockowym biznesie i najnowszym płytowym wydawnictwie. W ogóle dość dziwnie wyglądały próby przedstawienia Anglikom młodej australijskiej grupy o nazwie The Birthday Party. Nazwa nie pasowała do klimatu; wtedy zespoły nosiły nazwy takie jak na przykład Killing Joke2. Ludzi musiałem naprawdę zaciągać, żeby ich zobaczyli. Wiele zrobiliśmy na samym początku, ale działały, jak zwykle, mało skoncentrowane public relations. W brytyjskiej prasie muzycznej istnieje pewna hierarchia, a ludzie zajmujący się tymi pismami są bardzo poważani, toteż musieliśmy zaczekać na nowych dziennikarzy, którzy potrafiliby wziąć zespół pod swoją obronę. Jakkolwiek, ze względu na żywe występy The Birthday Party, ich publiczność wysforowała się przed prasę. Zazwyczaj większość australijskich zespołów przybywających do Anglii musi polegać na publiczności australijskiej, lecz w przypadku The Birthday Party w krótkim czasie ich publiczność zaczęła składać się w siedemdziesięciu procentach z Anglików, a z Australijczyków tylko w trzydziestu. Nie wydaje mi się, by jakiejkolwiek innej australijskiej grupie udało się tego dokonać. The Birthday Party zrobili coś, na co inne zespoły nie były przygotowane. Mianowicie przyjechali do Anglii i zamieszkali tutaj. Większość zaś przyjeżdżała za pieniądze wytwórni, a kiedy te się skończyły, spieprzała stąd w podskokach. Oni byli odważni. Zaakceptowali tę swoją, początkowo ponurą, głodową egzystencję”. Muzyczne tygodniki w Zjednoczonym Królestwie, jak nigdzie na świecie, mają (albo raczej miały) wpływ zarówno na przemysł, jak i na swoje czytelnictwo, nieproporcjonalne do właściwej liczby sprzedanych kopii. Głównym powodem była ograniczona liczba stacji radiowych, nadających muzykę alternatywną; w konsekwencji muzyczni zapaleńcy raczej mało mieli okazji, by usłyszeć wychwalaną w prasie muzykę. „Zespół tak naprawdę nie był zaznajomiony z tym, co działo się w Wielkiej Brytanii” – mówi Chris Bohn, który w tamtym okresie pisywał do tygodników muzycznych. „Brytyjska scena muzyczna była naprawdę zadowolona z pozostawania w izolacji, toteż to wszystko ich jakby nie dotyczyło. Echo and the Bunnymen, The Teardrop Explodes; schludny popik – to było na fali. Brytyjski pop, na każdym poziomie, zdawał się iść na łatwiznę i niczego nowego stworzyć nie potrafił. Mam takie odczucie, być może niesłuszne, że kiedy zabił się Ian Curtis z Joy Division, wielu podświadomie przestraszyło się używania muzyki do głębszego wchodzenia w siebie, przestraszyło się czynienia jakichkolwiek eksploracji pod powierzchnią wygodnej melodyjki…”. Choć początkowo gazety muzyczne nie interesowały się The Birthday Party, zespół od razu został porwany przez szanowanego i wpływowego dodżeja z Radio 1, Johna Peela. Na zawsze spragnionym nowej wyzywającej muzyki Peelu ich drugi singiel z Missing Link Mr Clarinet oraz nowe wydawnictwo 4AD zrobiły niezmierne wrażenie. Peel w swoim radiowym programie utwór The Friend Catcher regularnie puszczał w eter. Niejednokrotnie dwa razy w ciągu jednego wieczoru. Sukces singla na niezależnych listach w ogromnym stopniu polegał na nieustannym – aż do momentu, w którym słuchacze zaczęli go za to krytykować – puszczaniu przez Peela tej płyty. „On zawsze mówił w radiu miłe rzeczy o grupie” – przyznaje Rowland Howard. „I był bardzo pomocny w zwracaniu na nas uwagi”. Zapraszając grupę do nagrania pierwszej z wielu sesji przeznaczonych dla jego programu, jeszcze bardziej ich rozreklamował. Zespół podołał wyzwaniu zarejestrowania czterech piosenek: Cry, Yard, Figure of Fun i King Ink na ośmiościeżkowym sprzęcie, w osiem godzin w studiach BBC w Maida Vale. Peel z sesji był bardzo zadowolony i odtwarzał ją kilkakrotnie.
W dniu 3 listopada w Moonlight Club The Birthday Party zagrali swój ósmy i ostatni zarazem przed powrotem do Melbourne koncert w Londynie. Ivo, zachęcony odpowiedzią Peela na małe płyty, wiedząc, że grupa ma zamiar nagrać album, który on chce wydać w Zjednoczonym Królestwie, wyłożył na koszty nagrania 5000 funtów. Przed wyjazdem z Anglii grupę rozzłościły wieści z Australii o tym, że Glass zamierza wydać w Missing Link longplay, który skompilowali dla Ralpha w Stanach Zjednoczonych. Singiel The Friend Catcher był już w Australii osiągalny jako import, a wydawnictwo Glassa The Birthday Party/The Boys Next Door zawierało jedynie dwa uprzednio niewydane utwory. Glass odebrał wiele telefonów, które na próżno próbowały przekonać go do porzucenia projektu albo przynajmniej wydania płyty jako minialbumu i usunięcia poprzedniej nazwy grupy z tytułu; był jednak nieubłagany. „Podczas gdy my byliśmy w Londynie, on [Glass] utracił z nami kontakt” – mówi Harvey. „Już w pierwszym roku dostawał paranoi na punkcie naszego wiązania się z wytwórniami płytowymi w Anglii i zaczynał robić dziwne rzeczy. A przecież nie zawieraliśmy z nim żadnej żelaznej umowy…”. Zespół zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy ujrzał czarno-białą okładkę, zrobioną na zlecenie Glassa, przedstawiającą szereg kiepsko narysowanych, komiksowych chudzielców, maszerujących na golasa poprzez abstrakcyjne tło. Od tego momentu ich stosunki z Glassem raptownie się popsuły.
Powróciwszy do Australii, zespół wyruszył w błyskawiczną trasę poprzedzającą rozpoczęcie grudniowych nagrań. Kiedy 22 listopada przyszło im zagrać w Crystal Ballroom na St. Kilda w Melbourne, zaszokował ich widok kolejki rozciągniętej od schodów Sali, hen – aż po róg budynku. A przecież ledwie dziewięć miesięcy wcześniej opuszczali ten kraj lekceważeni przez widzów i media. „Wygląda na to, że trzeba było wyjazdu, aby nas polubili” – powiedział oburzony Nick Cave radiowemu sprawozdawcy. „To śmieszne – znaleźć w »RAM-ie« [pierwszoplanowe australijskie czasopismo muzyczne] o sobie pół strony. Szok: kiedyś musielibyśmy o to naprawdę walczyć. To czegoś dowodzi, jeśli idzie o tutejszą prasę i media”3. Zespół poczuł, że w końcu ich długo utrzymywana bezkompromisowa pozycja została wywindowana, przynajmniej w Australii. Teraz mogli już spokojnie zwrócić całą swą energię ku Anglii. „Po powrocie do Australii wyrwaliśmy się z letargu” – mówi Mick Harvey. „Negatywna reakcja naprawdę ruszyła posadami domu. Byliśmy nastawieni teraz na kopnięcie ich w zęby i tak się stało. Byliśmy na to przygotowani”.
NASIONA KIEŁKUJĄ
Muzyczna kariera Nicka Cave’a rozpoczęła się we wczesnych latach siedemdziesiątych w Caulfield Grammar School w Melbourne. Tam właśnie, będąc w trzeciej klasie, stopniowo rozkręcał swój pierwszy zespół o nazwie Concrete Vulture, która zmieniała się potem pięć czy sześć razy w ciągu roku, a w składzie znaleźli się John Cochivera, Mick Harvey, Phill Calvert i Brett Purcell, kolejno: na gitarze, gitarze, bębnach i basie.
W tamtym okresie do Australii ciągle napływały angielskie grupy progresywne, ponieważ ten kraj coraz bardziej stabilizował się jako nowe terytorium dla rynku wytwórni płytowych. W przeciągu roku Cave, wprowadzony w świat muzyki rockowej przez najstarszego ze swoich braci, Tima, bywał na koncertach Manfreda Manna, Jethro Tull, Procol Harum, Deep Purple i The Moody Blues. John Cochivera przedstawił Nicka chłopakowi swojej starszej siostry, Barry’emu, który uświadamiał go, co w muzyce ich doby jest modne. Barry pracował w sklepie muzycznym w Melbourne, miał imponująco głośny system hi-fi w domu i uparcie zbierał wszystkie możliwe płyty z progresywnym rockiem. Swoją kolekcję traktował z najwyższą czcią i wyłącznie on mógł tknąć którąkolwiek z płyt przechowywanych w porządku alfabetycznym w plastikowych koszulkach. Pod jego okiem Nick z ochotą kupował albumy The Moody Blues, Pink Floyd i Genesis. Związek Nicka z Barrym zaczął jednak z czasem gorzknieć. Tak było od momentu gdy Nick odkrył muzykę rockową zgodną z jego własnym, rozwijającym się gustem, na przykład album Alice’a Coopera Loue It To Death (zawierający wielki hit I’m Eighteen) czy hymn glam rocka Get It On T. Rex. Barry po prostu naśmiewał się z tych płyt, bo uważał je za tępe, i łajał Cave’a za to, że ten słucha czegoś, czemu, w porównaniu z „arcydziełami” tworzonymi w kręgu rocka progresywnego, brakowało ponoć lirycznej wykwintności.
„Na gitarze grać zacząłem w chwili dołączenia do grupy” – mówi Mick Harvey. „Żadnego wyszkolenia czy czegoś takiego nie miałem. Zanim Nick pojawił się na scenie, ja już z nimi grywałem. Poprosili mnie o przyłączenie się do nich, więc wybrałem gitarę i zacząłem kombinować piosenki. To wszystko było dla mnie nieco niespodziewane”. Z początku Cave nie był za bardzo zainteresowany zespołem, nie zgadzał się z basistą, Brettem Purcellem. To Purcell właśnie w pierwszym okresie ich działalności był najbardziej wpływowym członkiem grupy, jeśli chodziło o muzyczne ukierunkowanie. Natomiast muzycznie uzdolniony był najbardziej Cochivera. Purcell był pod wrażeniem heavy rockowego Blue Cheer i supergrupy lat siedemdziesiątych West, Bruce and Laing, gdy tymczasem Nicka hard rock już powoli męczył. Po licznych pochlebstwach ze strony pozostałych i paru haustach wódki, którą zawsze miał w piersiówce, Cave jakoś amelodyjnie przewył się przez rozklekotane wersje House of the Rising Sun The Animals i I’m Eighteen Alice’a Coopera. Członkowie zespołu zaczęli nawzajem się atakować, dlaczego to Nick miał u nich śpiewać, ale skoro nikt nie chciał się podjąć tej ciężkiej roboty, los wybrał Cave’a. „Został wokalistą, bo miał największe ego” – wspominał Harvey w 1989 roku. „Chodzi mi o to, że wtedy nie umiał jeszcze śpiewać”4. Chociaż Cave z trudem trzymał się melodii i z bólem wyciągał jakieś nuty, to jednak niezaprzeczalnie posiadał arogancką buńczuczność, która na pozostałych robiła największe wrażenie. W każdym razie, z wyjątkiem Cochivery, grupa nie brała siebie na serio; była to działalność czysto towarzyska. Chodziło o to, żeby się zabawić i w poukładaną szkolną egzystencję wstrzyknąć nieco życia.
Wtedy Cave i jego przyjaciele rozkochali się w szkockiej grupie The Sensational Alex Harvey Band. Dużo wcześniej, w połowie lat pięćdziesiątych obecny lider tej grupy, Alex Harvey, był niezwyciężonym naśladowcą przebojów Tommy’ego Steele’a i nazywał siebie „ostatnim z młodzieżowych idoli”. Potem sformował grupę działającą jako zespół akompaniujący przyjezdnym amerykańskim luminarzom, jak John Lee Hooker i Gene Vincent, ale już na początku lat siedemdziesiątych sam już zdobył rozgłos. Wbrew jawnie teatralnym scenicznym przedstawieniom, jego pełne energii interpretacje Next Jacquesa Brela, hitu Toma Jonesa Delilah i własnej kompozycji Framed zapowiadały wyłonienie się angielskiego punk rocka. Zespół oraz porywający styl wokalizowania samego Alexa Harveya, wsparty mocno szkockim akcentem, brały przed wszystkim Cave’a. Nic dziwnego więc, że w niedługim czasie repertuar szkolnej grupy zawierał obszerny wybór piosenek idola. „Alex Harvey był ulubieńcem wszystkich, dlatego zwykle graliśmy osiem czy dziewięć jego kawałków” – stwierdził Cave w wywiadzie dla „Record Mirror” w 1986 roku. „Z pierwszego albumu zrobiliśmy chyba wszystko, a na pewno graliśmy Framed, Midnight Moses, Isobel Gaudie”. Później, kiedy Alex Harvey wydawał kolejne płyty, Cave był zawsze wśród pierwszych chętnych do ich kupowania. „Graliśmy też parę piosenek Alice’a Coopera, Lou Reeda i Velvet Underground, a także nasze dziwaczne wytwory, zwykle inspirowane najnowszą płytą, jaką ktoś sobie kupił. Davida Bowiego na przykład… Boże!” – śmieje się Mick Harvey.
Wraz z nadejściem ery glam rocka Cave i spółka zaczęli adaptować pompę glamowego stylu, z którym obnosił się David Bowie i inni farbujący pióra, noszący pstrokate skarpety i koturny twórcy tamtej doby. Ten styl ubierania starł się ze srogą polityką mundurkową szkoły w Caulfield, powodując niekończące się problemy, zwłaszcza dla bliskiego przyjaciela Cave’a, Tracy’ego Pewa, którego rodzice mieszkali na przedmieściach w Mount Waverley. Pew nosił długie włosy i różni nauczyciele polecali mu je ściąć, lecz – ku ich rosnącemu rozeźleniu – on lekceważył sobie te nakazy. Jednak pofarbowawszy włosy na zielono, przegiął najwyraźniej, bo poinformowano go, że jeśli natychmiast ich nie zetnie, zostanie zawieszony. Cóż, następnego dnia zjawił się łysy jak kolano. Za swoją butę odebrał nagrodę w postaci trzech tygodni zawieszenia i ostrzeżenie przed wydaleniem, gdyby podobne zachowanie miało się powtórzyć. „Tracy miał taki sam charakter jak i cała ta szkoła” – mówi Harvey. „Ja byłem kimś zupełnie innym. Nie wyłamywałem się, bo nie lubiłem całego tego środowiska. Nie próbowałem obalić systemu, gdyż nie było na to sposobu. W zasadzie czekałem tylko, żeby się stamtąd wyrwać”. Nick przez kilka lat chodził z Tracym do jednej klasy i niezmiernie bawiło go jego krzepkie poczucie humoru. Dzięki swojej zdolności błyskawicznej oceny sytuacji i ostremu dowcipowi, Pew, czytając klasie na głos wybrany fragment z Szekspira, potrafił doprowadzić wszystkich, nie wyłączając nauczyciela, do łez ze śmiechu.
Chociaż Nick nie był samotnikiem, czy kimś w tym rodzaju, to jednak poprzez swoją dziecinność, czuł się wykluczany z towarzystwa. Miał wrażenie, że jest w stanie komunikować się tylko z garstką przyjaciół i zazdrościł tym, którzy łatwo angażowali się w towarzyskie konwersacje. Pogaduchy nie były jego mocną stroną. A kolejne lata tę cechę jego charakteru jeszcze wzmocniły. Jako uczeń szkoły dla chłopców kontakty z płcią przeciwną miał ograniczone do szkolnych potańcówek, a gdy już poznawał jakąś dziewczynę, bywał nieśmiałym niezgrabiaszem. Spoglądał w lustro i nie czuł się szczęśliwy widząc odbicie. Swoją „facjatę” uważał za raczej mało sympatyczną; nos był za wielki, podbródek zbyt mały, a i pryszcze pokrywające twarz nie mogły odmienić jego opinii. Czuł też, że rodzice jego przyjaciół generalnie go nie lubią. Może z wyjątkiem matki Tracy’ego, Nancy, którą uwielbiał. Choć nigdy nie znajdował usprawiedliwienia dla zaciętej, przeciwko niemu skierowanej, wrogości wielu rodziców, odnosił wyraźne wrażenie, że uważają go za kogoś, kto ma zły wpływ na ich dzieci.
Pytany przez szkolnego psychologa o plany na przyszłość, Cave odpowiadał, że chce zostać malarzem. Chociaż potem jednak poszedł w stronę pisania, to w tamtych latach malarstwo zdawało się być jedynym odpowiadającym mu środkiem wyrazu. Cygański żywot artysty przemawiał do Nicka, a prace jego ulubionego wtedy malarza, Bretta Whiteleya, jakby ześrodkowywały jego rebeliancką postawę w stosunku do konającej podmiejskiej egzystencji w Melbourne. Cave’a bardzo intrygowała intensywność i różnorodność tematyki, jaką pochodzący z Sydney malarz wyrażał w swoich pejzażach. Kiedy czytał wywiady z Whiteleyem, przywołujące jego przeszłość: „Longueville, klasę średnią, patrzenie na jachty, spokój, drobne sprzeczki o pieniądze”5 i opisujące dziecięce kroczenie „na modłę napoleońską”, nagle wybuchały w nim emocje. Cave często tęsknił za wolnością i nieskrępowanym sposobem życia, jakim cieszył się, dorastając na wsi w kanadyjskiej Wiktorii.
Nicholas Edward Cave był trzecim dzieckiem Dawn i Colina Franka Cave’ów. Urodził się 22 września 1957 roku w Warracknabeal, małej mieścinie położonej o 180 mil na północny zachód od Melbourne. Dawn była bibliotekarką, a Colin, zatrudniony w lokalnej szkole, uczył angielskiego i matematyki. Bracia Nicholasa, Tim i Peter, byli starsi od niego o pięć i trzy lata. Wraz z przyjściem na świat ich siostry, Julie, w roku 1959, należąca do klasy średniej rodzina była już w komplecie.
Wkrótce po narodzinach Julie, kiedy Nick miał dwa lata, jego rodzice, sprzedawszy niewielką posiadłość w Warracknabeal, przeprowadzili się na wschód, do dużo większej miejscowości, Wangaratta, aby podjąć pracę w tamtejszej szkole. Wangaratta, stolica Wiktorii, leży 125 mil na północny wschód od Melbourne przy Hume Highway, w High Country z jego bogatymi winnicami na północy. Przecięte rzeką Ovens i będące także kolejowym węzłem miasto jest przede wszystkim ośrodkiem rolniczym, centrum handlu bydłem, usianym wyniosłymi młynami i przędzalniami.
Glenrowan, najbliższa mieścina, położona nie dalej niż piętnaście mil od Wangaratty, kojarzona jest z jest wieloma legendami, ponieważ była to ostatnia stanica jednej z najtrwalszych postaci australijskiego folkloru, „ostatniego strażnika buszu”, Neda Kelly’ego, w którego młody Nick Cave wielce był zapatrzony. W końcu lat siedemdziesiątych XIX wieku Kelly i jego gang przez trzy lata panowali na północno-wschodnich rubieżach Wiktorii, podtrzymując napięcia między skromnymi osadnikami a bogatymi właścicielami ziemskimi. Wykorzystywali każdą okazję do okpienia prawa. Kradli konie, podwędzali bydło, rabowali banki, zabijali policjantów, okupowali miasta. Wreszcie w 1880 roku strażnicy buszu Kelly’ego wpadli w zasadzkę w Glenrowan. Kiedy reszta gangu była już wybita, uzbrojony po zęby, dwudziestopięcioletni Kelly, wyszedł z pubu i wstąpił wprost w krąg policyjnego ognia. Postrzelony w nogi i pojmany, został skazany w Melbourne na karę śmierci. Na szubienicy, na moment przed pęknięciem karku, wyszeptał: „Takie jest życie”. Era anarchicznego indywidualisty, stojącego poza prawem, była zakończona, ale narodził się symbol australijskiego antyautorytaryzmu. W końcu lat sześćdziesiątych Colin Cave napisał przedmowę i notkę na okładkę książki badającej i kontynuującej fascynację legendą Kelly’ego, zatytułowanej Ned Kelly – człowiek czy mit.
Po ukończeniu podstawówki Nick Cave został wciągnięty na listę słuchaczy Wangaratta High School, gdzie zatrudnieni byli jego rodzice. Podczas wakacji często wysyłano go do dziadków, zarówno ze strony ojca, jak i matki, którzy mieszkali na przedmieściach Melbourne. W latach czterdziestych jego dziadek, Frank Cave, pracował w radiu przy produkcji The Shell Programme, biorącego nazwę od swego sponsora, którym było to właśnie naftowe przedsiębiorstwo. Nick zawsze niecierpliwie wyglądał spotkania ze swoim wiekowym, odpalającym jednego papierosa od drugiego dziadkiem, który bawił go swym cynicznym, paskudnym usposobieniem.
Jeszcze w wieku ośmiu lat Nick wstąpił do chóru w katedrze w Wangaratta, lokalnym kościele jego rodziców, który – dzięki wymogom dyscyplinarnym wprowadzanym przez chórmistrza, Ojca Harveya (zbieżność z nazwiskiem Micka przypadkowa!) – cieszył się dobrą opinią w regionie. Cave bardzo przejmował się swoją rolą chórzysty, choć – jak humorystycznie zauważył po latach – nigdy nie awansował w chóralnej społeczności. „W chórze istniała pewna hierarchia grupy, zaczynało się w czarnej albie, a kończyło w purpurowej. Mnie jednak ta purpurowa jakoś w udziale nigdy nie przypadła, toteż stałem na końcu rzędu, robiąc się coraz wyższy w czarnej. Miało to coś wspólnego z faktem, iż nie bardzo miałem naturalnie śpiewny głos i nieszczególnie radziłem sobie z solówkami. Gdyby chórmistrz wtedy wiedział, że kiedyś stanę się światowej sławy wokalistą…”6.
Dzięki wytrwałości ojca Harveya któregoś roku chór nagrał bożonarodzeniowy singiel Silent Night/Oh, Little Town of Bethlehem i było to pierwsze pojawienie się Nicka Cave’a na winylu. Mimo rosnącej irytacji chórmistrza ograniczonymi możliwościami wokalnymi Cave’a, w chórze Wangaratta Nick prześpiewał jeszcze ładnych parę lat. Uwielbiał rytuał anglikańskich nabożeństw i na nadobowiązkowych lekcjach religii, które dla chórzystów z parafii były wymogiem formalnym, przysłuchiwał się wykładowcom z uwagą. Podczas gdy wielu jego kumpli z chóru kompletnie nie wyrażało żadnego zainteresowania i obmyślało najpokrętniejsze wymówki od religijnych studiów, Nick pozostawał oczarowany przypowieściami kreślącymi obraz Chrystusowych nauk i cudów.
Wraz z dorastaniem coraz bardziej ciągnęło Nicka do jego najstarszego brata, Tima, który, w odróżnieniu od rozrywkowej działalności Petera, skoncentrowanej na motocyklach i motocyklowych wyścigach, był entuzjastą muzyki rockowej. W końcu lat sześćdziesiątych porwała go kultura hippisowska. Nosił długie włosy i protestował w Melbourne przeciwko braniu do wojska młodych, niemających jeszcze prawa głosu Australijczyków (granica wieku dopuszczająca możliwość głosowania w Australii została obniżona z dwudziestu jeden lat do osiemnastu dopiero w roku 1973), którzy mieliby walczyć w Północnym Wietnamie. Podobnie jak w Ameryce, wydźwięk wojny wietnamskiej tworzył ogromny podział społeczeństwa na młode „wolne duchy” i starszą, konserwatywną generację, która popierała Partię Liberalną i jej pogląd, że wojna jest konieczna do zatrzymania fali komunizmu przetaczającej się przez Azję Południowo-Wschodnią.
Z Melbourne Tim sprowadzał zawsze najnowsze albumy, jakie udało mu się dostać. Był to i Cream, i Jimi Hendrix, i australijski The Loved Ones. Ze wszystkich płyt Tima Nicka wciągali najbardziej właśnie The Loved Ones, a w szczególności dwie ich piosenki – Everlovin’ Man i Sad Dark Eyes. Duże wrażenie na Nicku robił przede wszystkim wokalista Gerry Humphries, dysponujący potężnym głosem. Na słuchaniu płyt brata, które mogły mu dawać jakąś formę uwolnienia od posępnej codzienności szkolnego żywota i łączyły z dalekim, wielkim światem, Nick spędzał długie godziny.
Mimo ponadprzeciętnych ocen z angielskiego i plastyki, w liceum Nick zaczął dorabiać się reputacji kogoś wywierającym destrukcyjny wpływ na innych. O każdym jego wykroczeniu, nieważne jak drobnym, natychmiast zawiadamiano jego matkę i ojca. Dlatego też przy rodzinnych kolacjach często zapadało długie, przytłaczające milczenie, po którym następował cały ciąg upomnień wyszczególniający wszelką szkodliwą działalność, w jakiej w czasie szkoły Nick uczestniczył. Ustawiczne złe zachowanie Nicka – od otwarcie wrogiej postawy w stosunku do nauczycieli poczynając, a na przyłapaniu przez dyrektorkę, pannę Harris, nad strumieniem w trakcie opalania się, kończąc – było powodem niemałego wstydu jego rodziców. Jednak ani oni, ani szkoła żadnej kary nie wymierzali i ta fala sama jakoś z czasem nieco się zatamowała. No, ale jak mógł inaczej reagować, skoro całą atmosferę wokół siebie odbierał jako duszną i dławiącą; gdy wydawało się, że nawet w domu nie ma wytchnienia od szkoły.
Rebelianctwo Nicka zaczynało napinać jego relacje z ojcem. W szkole widywali się rzadko, ponieważ Nicka przenoszono na zajęcia, których Colin nie prowadził, a w ciągu długich wieczorów Colin coraz bardziej zagłębiał się w organizowanie wysoce skutecznego lokalnego programu edukacyjnego dla dorosłych. Tę odrobinę wolnego czasu, jaki mu zostawał, poświęcał na działalność w amatorskich warsztatach teatralnych. Nick zaczął odczuwać, że jego ojciec zamyka się przed nim, i nie ustawał w próbach zwrócenia na siebie jego uwagi. Niestety jednak, sprawa tego antagonizmu ciągnęła się aż do samej śmierci Colina Cave’a…
Kiedy Nick miał lat dwanaście, najlepszym jego przyjacielem był Eddie Baumgarten. Byli nierozłączni. Razem założyli stowarzyszenie Klub Potrójnego A, czyli Anonimowych Anty Alkoholików – pierwszy klub, który chełpił się członkostwem w nim Nicka Cave’a. Członkowie zazwyczaj spotykali się w jakimś garażu w Wangaratcie, należącym do rodziców któregoś z kumpli, i robili zrzutę na kilka butelek taniego likieru wiśniowego. A ponieważ byli jeszcze za młodzi, aby ją kupić samemu, pieniądze przekazywali następnie taksówkarzowi, który dostarczał im trunek. Po długich sesjach w garażu, pijani jak bele członkowie młodzieżowego klubu, na chwiejnych nogach zakradali się do swoich szanowanych domów. W końcu pomysłowy Baumgarten na podwórku ojca zbudował ich własny aparat destylacyjny. Składał się z niewielkiej zlewki na trójnogu, do której wrzucano ziemniaczane obierzyny i cukier. Po podgrzaniu para wydostawała się dołączonym do tego wszystkiego spiralnym wężykiem, a rzekomy alkohol zbierał się w zbiorniku. Mikstura Eddiego przeważnie miała obrzydliwy smak, ale ten nielegalny naukowy eksperyment bawił obu chłopców niezmiernie.
W weekendy pan Baumgarten wypożyczał Nickowi i Eddiemu strzelby i zawoził ich na pola otaczające Wangarattę, dając tym samym upust ich ulubionej rozrywce, a mianowicie odstrzałowi zarażonych myksomatozą królików. Pan Baumgarten nie wiedział jednak, że chłopcy na taką wyprawę przemycali masę puszek z piwem.
Innym wielkim przyjacielem Nicka w tamtym okresie był Brian Wellington, którego rodzina mieszkała na farmie, na obrzeżach Wangaratty. Posiadali wiele koni, toteż chłopcy jeździć mogli do woli. Wellingtonowie często zapraszali Nicka do udziału w polowaniach, a te również były dla niego fantastycznymi przeżyciami. Podczas takich wycieczek Brian odsłaniał przed nim zawiłości zastawiania sideł.
Aby iść ramię w ramię ze współczesną modą, Nick zmuszony był robić zakupy w sklepie odzieżowym zwanym Hattums w centrum Wangaratty, jedynym zaopatrzonym w niezbyt już modne ciuchy z lat sześćdziesiątych, specjalnie sprowadzane z Melbourne. Jego dwa skarby kupione w tym sklepie to pomarańczowa bluza z guzikami oraz para wełnianych dzwonów. Mimo stałego swędzenia i uczucia ekstremalnego dyskomfortu, nosił te szatki z dumą przy każdej możliwej okazji.
W 1970 roku problemy z zachowaniem Nicka osiągnęły w końcu swój przełom – zarówno w szkole, jak i w domu. Jego własne refleksje na temat wydarzeń, które doprowadziły go do opuszczenia Wangaratta High School w wieku lat trzynastu są następujące: „Będąc dociekliwymi dwunastolatkami, ja i mój przyjaciel próbowaliśmy ściągnąć majtki szesnastoletniej dziewczynie, dwa razy większej od nas razem wziętych. Obczaiła nas stara panna Harris [dyrektorka] i stwierdziła, że oddajemy się jakimś potwornym orgiom i jesteśmy na dnie seksualnej degeneracji. Rodzice tej dziewczyny chcieli wnieść oskarżenie o próbę gwałtu, ale kupy by się to nie trzymało, bo miałem wtedy ledwie dwanaście lat. Zmuszono mnie więc do opuszczenia szkoły w hańbie…”7.
Poirytowani zachowaniem syna, o którym każdego dnia przypominali im koledzy, Colin i Dawn uznali, że Nickowi trzeba wpoić nieco dyscypliny i odpowiedzialności. Prywatna szkoła w Melbourne, Grammar Caulfield, wedle nich nadawała się do tego celu idealnie. Ale efekt jej działalności okazał się dokładnie odwrotny.
Swą bytność w Caulfield rozpoczął Nick zimą roku 1971. Już od samego początku nienawidził tej szkoły, jej nauczycieli, reguł i regułek internatu oraz większości współuczniów. Wywodząc się z rodziny o akademickich inklinacjach, czuł się intelektualnie lepszy od swoich kolegów z klasy, których postrzegał jako zepsutych synalków bogatych farmerów i biurokratów. Modernistyczna architektura szkoły z murami z czerwonej cegły była dla niego niby więzienie. Czuł się wyobcowany, a wobec innych uczniów przejawiał niechęć i agresję. Już pierwszego dnia w szkole wdał się w bójkę z niejakim Beaverem Millsem. Mills, mimo dość wątłej postury, był postrachem internatu i walczył niemal na okrągło. Nick prowokował go usilnie, aż tamten nie wytrzymał i odwzajemnił się fizycznie, co zresztą kosztowało go ciosy w zęby. Odtąd Nick stał się naturalnym celem dla każdego, kto chciałby udowodnić sobie swoje twardzielstwo. Regularnie uczestniczył w bezmyślnych bójkach i burdach, które nieodmiennie wygrywał. Mieszkańcy internatu byli zjednoczeni w nienawiści do miejscowych uczniów i wyzywali ich od dziennych parchów, a Nick często na nich właśnie wyładowywał swoją mocno powstrzymywaną agresję.
„Po raz pierwszy zobaczyłem Nicka podczas bójki z kimś, kto nazywał się Warwick Harrison, o ile dobrze pamiętam” – wspomina Mick Harvey. „Uznałem, że jest naprawdę mocny, bo go pokonał. W szkole bywał raczej ekstrawertykiem. Każdy go znał, a on popisywał się maksymalnie”. Michael John Harvey urodził się na wsi w Wiktorii, ale mając cztery lata, wraz z rodziną przeniósł się na przedmieścia Melbourne. Jego ojciec był pastorem anglikańskiego kościoła w parafii Ashburton, gdzie Mick, w małym domu przyległym do kościoła, wychowywany był w religijnej atmosferze. Na progu lat siedemdziesiątych jego rodzice zapisali go do Caulfield. „Ci z internatu zupełnie się od nas separowali, ale że on [Nick] był nowy, to akurat wiedziałem. Moje zaznajamianie się z Nickiem postępowało niezwykle wolno…”.
W Caulfield Nick jakby większą uwagę zaczął poświęcać nauce, szczególnie przedmiotom, które zawsze interesowały go najbardziej: literaturze angielskiej i plastyce. Te dwie dziedziny były dla niego oddechem od dusznej atmosfery szkoły, toteż dokładał wszelkich starań, by czytać jak najwięcej, a nie polegać tylko na wymaganym wyborze tekstów. W konsekwencji jego oceny z wolna się poprawiały. Nauczycieli plastyki i literatury angielskiej lubił i szanował, a ten ostatni wpłynął nań szczególnie. Nick zaczął czytywać rosyjskich powieściopisarzy, a najwięcej Dostojewskiego. Zbrodnia i kara wywarła na nim niezatarte wrażenie – koncept zawarty w powieści, dotyczący podziału świata na zwyczajny i nadzwyczajny, oraz wynikająca z niego konkluzja, że ten nadzwyczajny nie powinien być zmuszony żyć pod dyktando zwyczajnej większości, bardzo go nurtowały.
Mieszkańcem internatu Nick był tylko przez rok. W roku 1972, dzięki swojej pracy nad edukacyjnym programem dla dorosłych, Colin Cave dostał awans i został mianowany dyrektorem podobnego projektu w Melbourne. Kupił ogromny, dwupiętrowy dom, z pięcioma sypialniami, zajmujący pół akra gruntu pośród zieleni Airdry Road w zamożnej dzielnicy Caulfield. Dom był wcześniej własnością znanego włosko-australijskiego zapaśnika, Mario Malano. Nick dołączył do rodziny na Airdry Road i uczęszczał do Caulfield Grammar już jako miejscowy. Choć znalezienie się poza internatem było dla niego z początku pewną ulgą, wkrótce odkrył, że pośród „dziennych parchów”, w których szeregi teraz wstąpił i z którymi musiał się co dzień zadawać, narobił sobie niemało wrogów. Jednocześnie miał znosić urągania ze strony chłopaków z internatu, których opuścił, a którzy teraz nie trawili przede wszystkim właśnie jego! W tym układzie szkoła zdawała się bardziej go przytłaczać niż kiedykolwiek i Nick pragnął zwiać z niej czym prędzej.
THE BOYS NEXT DOOR
W ciągu ostatnich swoich miesięcy w Caulfield, od roku 1974 do wyjazdu w 1975, Cave większość wolnego czasu spędzał w towarzystwie przyjaciół, Davida „Dud” Greena i Tracy’ego Pewa, w małym budynku przylepionym do szkoły, kupionym przez caulfieldowski wydział plastyczny. Dom sztuki, jak się o nim mówiło, był także miejscem spotkań członków zespołu: Harveya, Calverta, Cochivery i Purcella. To właśnie tutaj, w przerwach między alkoholowymi hulankami a paleniem trawki, powstało wiele pomysłów grupy, których efekty bardzo się Cave’owi nie podobały.
Z powodu wspólnych zainteresowań sztuką, do pary z niekonwencjonalną aparycją i małą raczej ochotą na socjalizację, do grupy przylgnęła nazwa „bandy pretensjonalnych pedałków”. Dotarło to do nich podczas którejś z przerw na lunch, kiedy to jakiś podjudzony przez paczkę starszych chłopaków pierwszoroczniak, wpadłszy do domu sztuki, ryknął na cały głos: „Pedały!”. Zrobił to szybko i sprawnie, jednak czmychając z budynku, wszedł nieszczęściem w kolizję z Cave’em. Grupa tym samym pochwyciła przerażonego młodzieńca, rozłożyła go na stole i przystąpiła do ściągania mu spodni, docinając mu przy tym niemiłosiernie i informując go – bez używania dwuznacznych terminów – że od miesięcy czekali na wizytę młodego chłoptysia takiego jak on, i że teraz pokażą mu rozkosz stosunku analnego. Jako że udało im się go niemal śmiertelnie przestraszyć, wypuścili go w końcu zapłakanego. Historyjka tego chłopca, o tym jak to ledwie uszedł gwałtu w domu sztuki podczas przerwy na lunch, wkrótce rozeszła się po szkole. Od tego momentu przyjaciele już bez cienia wątpliwości byli „pedałkami”, a Cave, zwłaszcza on, nie mógł się pokazywać w miejscach publicznych, żeby nie być obrażanym.
Kapela jednakże przetrwała i dwa razy do roku grywała na szkolnych zabawach i potańcówkach w Shelford, siostrzanej szkole Caulfield. „Znając ze cztery piosenki i grając Johnny B. Goode we wszystkich możliwych chyba tonacjach, zrobiliśmy ładnych parę występów” – wspominał Cave w 1979 roku. „To były kompletne fiaska, ale przyjmowano nas niezgorzej. Phill bębnił okej, ale cała reszta była totalnie niekompetentna. Ze mnie okropny był wtedy śpiewak…”8. Wewnątrz zespołu animozje między Cave’em a Purcellem zaczęły się nasilać. Gryźli się nie tylko muzycznie, lecz także dlatego, że Purcell uważał, iż Cave na wokalu to spora przesada. Po jednej z nieudanych prób Purcell wściekł się i powiedział Cave’owi, że jest najmniej muzykalnym członkiem tego zespołu. Chyba jednak nic nie mogłoby mniej obchodzić Cave’a: tak czy siak, opinie Purcella i grupy pozostały dla niego bez żadnych konsekwencji.