Dotknięcie anioła - Henryk Schönker - ebook + książka

Dotknięcie anioła ebook

Henryk Schönker

5,0

Opis

Opowieść rozgrywa się kolejno w Oświęcimiu, Krakowie, Wieliczce, Tarnowie, Bochni, obozie Bergen-Belsen. Wojnę przetrwał nie tylko autor książki, ale i cała najbliższa rodzina, jednak ich historię wytycza seria cudownych przypadków poparta silną determinacją przeżycia. Książka pokazuje, że dla Żydów nie istniał żaden skuteczny system radzenia sobie z nazistowską opresją. Nie ratowały ani koneksje, ani pieniądze – ci, którzy ocaleli, musieli mieć przede wszystkim ogromne szczęście, choć trzeba je było wesprzeć potężną wolą przetrwania.Zobacz więce

 

Autor opiera się w części na relacjach ojca, Leona Schönkera, ostatniego przewodniczącego Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Według jego świadectwa obóz w Oświęcimiu mógł stać się punktem masowej emigracji Żydów, a nie miejscem zagłady. To nieznany dotąd wątek historii Holokaustu. Teza ta była kwestionowana przez historyków, jednak w trzeciej edycji książki zamieściliśmy nowo odkryte dokumenty całkowicie potwierdzające jej prawdziwość. Obecna, czwarta edycja wzbogacona jest o powojenną historię rodziny Schönkerów, w tym zmagania z Urzędem Bezpieczeństwa (1945-55).

 

Partnerem wydania jest Fundusz Pamięci im. Tadzia Kolskiego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 679

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (11 ocen)
11
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Henryk Schönker, 2005, 2006, 2011, 2016

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2005, 2006, 2011, 2016

© Copyright for this edition by Żydowski Instytut Historyczny, 2016

Opracowanie redakcyjne książki

Katarzyna Madoń-Mitzner

Redakcja epilogu

Maria Krawczyk

Konsultacja naukowa, przypisy, aneks

Artur Szyndler

Redaktor serii

Hanna Antos

Opracowanie graficzne serii

Emilka Bojańczyk / Podpunkt

Skład komputerowy

TANDEM STUDIO

Na okładce

Dzieci z Oświęcimia, grające w filmie Dotknięcie Anioła (2015), reż. Marek T. Pawłowski, prod. Zoyda Art Production. Fot. Robert Sotwin, grafika – Robert Manowski

Zrealizowano przy finansowym wsparciu Funduszu im. Tadzia Kolskiego

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48-22) 848-07-12

księgarnia internetowa: www.ksiegarnia.karta.org.pl

Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma

ul. Tłomackie 3/5, 00-090 Warszawa

tel. (48-22) 827-92-21

księgarnia internetowa: www.sforim.pl

Wydanie IV

Warszawa 2016

ISBN 978-83-64476-54-9

ISBN 978-83-65254-27-6

Skład wersji elektronicznej:

Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

OD WYDAWCY

Seria „Żydzi polscy” stała się w poprzednich edycjach zbiorem kanonicznych obrazów Zagłady. Wznowienie jej rozpoczynamy od jednego z najwyrazistszych, książki niezwykłej – zapisującej i niosącej ocalenie; od świadectwa, które – odnosząc się do czasu masowej śmierci – mówi o przetrwaniu, nie tylko człowieka, lecz i człowieczeństwa.

Dotknięcie anioła przedstawiliśmy w poprzednim wydaniu (2011) ze znaczącym uzupełnieniem – potwierdziła się ważna hipoteza: Oświęcim mógł stać się miejscem ocalenia Żydów, nie ich zagłady. Teraz dodajemy ponadto dalszą historię Autora – od przyjazdu uratowanej rodziny do powojennego miasta.

Holokaust jest dla Henryka Schönkera głównym obszarem poznania, mimo że doświadczył go jako dziecko. We wspomnieniach akcentuje przede wszystkim tamten czas, jednak śmierć czy zagrożenie nią nie stanowią tu podstawowej treści. To w tej historii niezwykłe i wspaniałe, jak bardzo życie może przeciwstawić się zniszczeniu, jak duchowość człowieka może chronić jego fizyczną egzystencję. I jak realna może się okazać obecność Sił Wyższych, jeśli tylko nie zwątpi się w Ich istnienie.

Autor miał w 1939 roku osiem lat – z każdym miesiącem Zagłady był jednak coraz bardziej uważnym i świadomym obserwatorem. Wielkie znaczenie ma w tym świadectwie przełom lat 1939/40. Ten okres opisany jest nie na podstawie osobistych przeżyć, choć własna, dziecięca pamięć Autora potwierdzała niektóre obrazy i nastroje. Oparł się w tej części na notatkach i ustnych relacjach swego ojca, Leona Schönkera, który pragnął ogłosić – czego sam był wiarygodnym świadkiem – że Oświęcim nie musiał stać się symbolem Zagłady, że na początku, gdyby nie obojętność świata, mógł być miejscem ratunku.

Świadectwo Henryka Schönkera powstało w Izraelu ponad 60 lat po opisanych wydarzeniach, zasadnicza ich część została ukończona w Tel Awiwie w roku 2001, Prolog – w 2005, Epilog – w 2013. Po ukazaniu się dwu edycji książki (w latach 2005 i 2006), przedstawiona w niej szansa masowej emigracji Żydów z Oświęcimia do Palestyny w początkach II wojny znalazła – dzięki badaniom dr. Artura Szyndlera – ścisłe potwierdzenie (obecne w trzecim wydaniu – w 2011 roku); dokumenty te przedstawiamy w Aneksie. Poznawszy je, historycy kwestionujący wcześniej prawdziwość świadectwa Leona Schönkera, podanego tu przez jego syna, przyznawali, że ta rewelacja okazuje się faktem.

Tym mocniej więc stajemy wobec fundamentalnego pytania: czy historia Żydów w Polsce mogłaby potoczyć się pod okupacją niemiecką inaczej, gdyby świat zachodni nie zlekceważył ich dramatycznych apeli o ratunek? Bo jeśli naprawdę „Żydzi w Polsce zostali sami”, to doświadczenie Holokaustu obciąża w wymiarze moralnym cały świat, nie zaś tylko sprawców – ludobójcze Niemcy i ich europejskich pomocników.

Dotknięcie anioła to przede wszystkim książka o ocaleniu. Nie tylko o nieprawdopodobnie szczęśliwym zbiegu wielu okoliczności, dzięki któremu przetrwała żydowska rodzina. To książka o takich wymiarach tego potwornego świata, które ocalają. O takich sferach duchowości człowieka, które pokonują ludzką małość – i tak chronią sens naszego istnienia.

Henryk Schönker jest nie tylko autorem, który tak pisze, ale też postacią o szczególnej energii. Podczas przygotowania książki do druku, gdy próbowaliśmy wyjaśniać różne wątki, zdarzały się niezwykłe zbiegi okoliczności, zaskakujące odkrycia, odsłaniające nowe poznawczo przestrzenie… Byliśmy pewni, iż tak będzie nadal – spełniło się to i za sprawą odkrytych dokumentów, i magicznego filmu dokumentalnego, opartego na tej książce. I zapewne na tym nie koniec, bowiem ten los sam jest dotknięciem.

Zbigniew Gluza

PROLOG

Często zastanawiałem się, jak to się stało, że moi rodzice, siostra i ja przeżyliśmy wojnę. Na pewno mieliśmy olbrzymie szczęście i często wydarzały się nam zupełnie nieprawdopodobne przypadki. Jestem pewien, że wszyscy Żydzi, którzy tę wojnę przeżyli w Polsce, mogą to samo powiedzieć o sobie. Teraz jednak, po napisaniu moich wspomnień, myślę, że nasze uratowanie się zawdzięczamy też w dużej mierze aktywności mojego ojca, Leona (Eliezera)1 Schönkera (1903–1965), który zawsze starał się znaleźć jakieś wyjście z pozornie beznadziejnych sytuacji.

Ojciec nigdy nie czekał biernie na rozwój wypadków; obdarzony jakimś wprost nieludzkim instynktem, gotów był zawsze do ucieczki, do ratującego skoku, nawet w ciemność, byleby tylko doprowadziło to do zmiany sytuacji, która przy zachowaniu bierności musiała doprowadzić do naszej zguby. Wtedy nie było to dla nas takie jasne, ale instynkt mojego ojca zawsze znajdował dla nas właściwą drogę ratunku.

Teraz, zastanawiając się nad historią mojej rodziny, zdaję sobie sprawę, że to aktywne szukanie wyjścia z każdej sytuacji było jednym z głównych rysów charakteru mojego ojca. Widoczne to było już długo przed wojną. Dzięki przytomności umysłu i gotowości do działania, ojciec mój nieraz zapobiegał różnym większym lub mniejszym rodzinnym niepowodzeniom, a czasami udawało mu się wyjść nawet z dużych opresji.

Przede wszystkim jednak jego instynkt, oryginalność, trafna ocena sytuacji i szybka orientacja – pomagały jemu samemu. Wydaje mi się, że cechy te odziedziczył po swojej matce. Fanny (Feiga) Schönker, z domu Hollender, była podobno bardzo energiczną i rezolutną kobietą.

Mój dziadek Józef (Josef) Schönker (1872–1945) był właścicielem fabryki nawozów sztucznych „Agrochemia” w Oświęcimiu i należał do bardzo szanowanych obywateli tego miasta. Udzielał się też społecznie i wiele razy sprawował funkcję członka Rady Miejskiej, był doradcą Miejskiej Kasy Oszczędności, a także brał czynny udział w życiu gminy żydowskiej w Oświęcimiu. Był człowiekiem o wielkiej talmudycznej wiedzy, którą zdobył za młodych lat u swego ojca Izaaka Arona.

Jego żona Fanny miała z nim czworo dzieci: Sarah (Sala) była najstarszą córką, później przyszli na świat, kolejno: mój ojciec, Liba i Emanuel (Mendel).

Moja babka Fanny pochodziła z Rzeszowa i była siostrą mojej drugiej babki, Fryderyki (Friedl), to znaczy matki mojej matki. Nazywaliśmy ją Frydzia. Ojciec mój i moja matka Mina (Dwora Mindla) (1905–1976) byli kuzynami. Mój drugi dziadek Markus (Mordechaj) Münz, zwany Motele, mieszkał w Rzeszowie i należał do zamożnej rodziny, która miała tam duże posiadłości i cegielnię.

Podczas I wojny światowej moi obaj dziadkowie uciekli z rodzinami do Wiednia. Moja matka miała wtedy dziewięć lat, a ojciec jedenaście. Tam, w Wiedniu, zakochali się w sobie. Matka opowiadała mi, że ojciec mój kupował jej lalki. Miłość odrywała ich od ciężkiej wojennej rzeczywistości. Pomimo wojny, robili piękne wycieczki do Tyrolu i innych miejsc. W każdym razie oboje zawsze wspominali ten pobyt w Wiedniu jako jedno z ich najładniejszych przeżyć. Chodzili tam też do szkoły, stąd świetnie znali „wiedeński” niemiecki.

Ojciec mój miał rzadko spotykany talent rysunkowy i każdą wolną chwilę wykorzystywał, rysując pejzaże i portrety. W roku 1916 Józef Schönker postarał się, aby słynny profesor Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, prof. Kohn, przyjął go z synem na konsultację. Prof. Kohn zrobił Leonowi egzamin, każąc mu narysować wazę. Po tym egzaminie przekonał mojego dziadka, że jego syn powinien uczęszczać do Akademii Sztuk Pięknych i przyjął go jako nadzwyczajnego studenta pod swoją opiekę.

Po wojnie zarówno rodzice matki, jak i ojca wrócili do Polski. Ojciec mój natomiast pojechał na studia malarskie do Akademii Sztuk Pięknych w Amsterdamie. Następnie kontynuował studia w Paryżu. W roku 1922 dostał telegram, że jego matka leży na łożu śmierci i pospiesznie wrócił do Oświęcimia, gdzie udało mu się w ostatniej chwili z nią pożegnać. Dom dziadka pogrążył się w żałobie.

Rok później ojciec mój, mając dwadzieścia lat, postanowił prosić o rękę mojej matki. Nie była to wcale prosta sprawa, bo jej ojciec był bardzo pobożnym człowiekiem, chasydem u rabina, którego nazwiska nie pamiętam, ale nazywano go Bluziwe Rebe2. Patrzył bardzo sceptycznie na mojego ojca, który niedawno wrócił z Paryża, uznawanego za miasto grzechu. Do tego jeszcze mój ojciec, zamiast pejsów, miał ogolone skronie i chodził w jakimś dziwnym welwetowym ubraniu w prążki, a pod szyją nosił dużą, czarną, jedwabną kokardę, co już w ogóle było nie do przyjęcia.

Moja matka w swojej miłosnej korespondencji stale prosiła ojca, aby jeszcze nie przyjeżdżał z oświadczynami, bo narazi się na odmowę. Ojcu jednak znudziło się ciągłe odwlekanie tak ważnej dla niego sprawy i postanowił działać. Od mojej mamy wiedział, że jej ojciec nie podejmował żadnej decyzji bez naradzenia się ze swoim rabinem. Zrozumiał więc, że klucz do pozytywnego załatwienia całej sprawy leży właśnie u Bluziwe Rebe.

Pewnego piątku powiedział swojemu ojcu, że jedzie odwiedzić ciotkę i wujka w Rzeszowie i przy tej okazji ma zamiar prosić wujka Motele o rękę jego córki. Mój dziadek Józef radził ojcu, aby jeszcze trochę odczekał, bo z czasem Motele może zapomni o tym, że ojciec wrócił z Paryża i uda mu się zrobić na nim lepsze wrażenie. Obawiał się, że jego syn, ze względu na swoje artystyczne studia, nie będzie mile widziany jako zięć u tak pobożnego chasyda.

Dziadek Józef był bardzo mądry, ale widocznie nie doceniał jeszcze wtedy zdolności tkwiących w moim ojcu. Ojciec tak obliczył czas podróży, że w drodze do Rzeszowa, niedługo przed rozpoczęciem się sobotniego święta, znalazł się w miejscowości, gdzie mieszkał Bluziwe Rebe i odwiedził go. Powiedział mu, że jedzie do swojego wujka Motele Münza, ale tak dużo słyszał o Bluziwe Rebe, że chciał go osobiście poznać. Słyszał też, że Rebe zbiera fajki, więc pozwala sobie zrobić mu prezent w postaci rzadkiego, jubileuszowego okazu fajki Bruyère.

Bluziwe Rebe był zachwycony prezentem. Zaprosił ojca, aby został u niego w gościnie przez sobotę, bo i tak jest już za późno, aby mógł przed zapadnięciem zmroku dojechać do Rzeszowa. Ojciec zgodził się i poszedł razem z rabinem modlić się w bożnicy, co też zresztą robił w każdy szabas w Oświęcimiu. Nazajutrz znowu były modły i rabin miał przemowę. Po obiedzie poszli na spacer i rozmawiali o różnych ziemskich sprawach. Pod wieczór byli znowu w bożnicy, gdzie odbyła się uroczystość zakończenia szabasu.

Nazajutrz ojciec pożegnał się z Bluziwe Rebe i jego żoną. Oboje byli nim oczarowani. Po przyjeździe do Rzeszowa, ojciec, nie namyślając się długo, poprosił Motele o rękę jego córki. Decyzja była trudna. Rodzina Josele Schönkera bardzo mu odpowiadała, ale jego syn Leiser był trochę dziwnym człowiekiem, bo który normalny Żyd jedzie do Paryża uczyć się malować obrazy? Kto wie, czego ten Leiser jeszcze się tam nauczył? Postanowił nie dawać pochopnej odpowiedzi i obiecał ojcu, że zawiadomi go o swej decyzji za kilka dni.

Dalszy ciąg tej historii znam z opowiadania matki. Dwa dni potem Motele zamówił się u Bluziwe Rebe w pilnej sprawie. Po przybyciu, opowiedział rabinowi, że stoi przed wielkim dylematem – kuzyn jego córki, Leiser Schönker z Oświęcimia, prosił go o jej rękę. To prawda, że młodzi się kochają i chętnie widziałby, gdyby jego córka Dwora Mindla weszła do rodziny Josele Schönkera. Jak można jednak powierzyć córkę komuś, kto niedawno wrócił z Paryża? Kto to widział, aby zajmować się tak błahymi sprawami, jak malowanie obrazów? Komu w ogóle potrzebne są te obrazy? I kto właściwie wie, jaki to człowiek ten Leiser Schönker? To, że przyjechał do niego w aksamitnym kapeluszu z szerokim rondem, nie może przecież świadczyć o jego charakterze, prawda?

Tu czekała mojego dziadka Motele duża niespodzianka. Bluziwe Rebe oświadczył mu, że doskonale zna Leisera Schönkera, uważa go za nadzwyczajnego człowieka i prowadził z nim długie rozmowy na różne tematy. „Motele – powiedział – nie masz się czego bać. Twoja córka będzie miała przy nim dobre życie.” Mojemu dziadkowi spadł kamień z serca. Nie odważył się nawet zadawać rabinowi dalszych pytań, bo przecież zwykły człowiek nie widzi tego, co widzi rabin. Nazajutrz mój ojciec otrzymał pozytywną odpowiedź i niedługo potem odbył się ślub.

Dziadek Józef posiadał parcelę naprzeciwko swojej willi i tam wybudowana została willa mojego ojca. Dziadek mieszkał przy ulicy Jagiellońskiej 36, a młodzi małżonkowie pod numerem 41. Moja matka bardzo szybko zaaklimatyzowała się w Oświęcimiu, bo dziadek Józef był przecież nie tylko jej teściem, ale też wujkiem.

Dziadek przekonał ojca, że po założeniu rodziny musi zająć się czymś poważnym, a nie tylko malowaniem. Czasy były ciężkie i z malowania nie można było żyć. Mój ojciec chciał początkowo przenieść się do Krakowa, gdzie kwitło życie artystyczne, ale w końcu przychylił się do prośby swojego ojca i pozostał w Oświęcimiu.

Miasto przechodziło wtedy proces elektryfikacji i ojciec, z finansową pomocą dziadka, założył sklep z lampami. Był na nie duży popyt i wielu mieszkańców Oświęcimia należało do klientów mojego ojca. Sprowadzał on coraz więcej lamp. Dziadek hojną ręką dostarczał kapitał obrotowy, bo był zadowolony, że jego syn wreszcie prowadzi jakiś interes i rozpoczął normalne życie.

Stało się więc tak, że w czasie kiedy jego przyjaciele zaczęli robić kariery malarskie w Paryżu, mój ojciec sprzedawał lampy w Oświęcimiu.

Dziadek ciągle dokładał pieniądze do tego interesu, chociaż wydawało się, że sklep wspaniale się rozwija. Wreszcie posłał buchaltera z fabryki, aby zbadał, co się tam dzieje. Wyniki tego badania były katastrofalne. Okazało się, że ojciec sprzedawał lampy przeważnie na kredyt. Z początku nawet to zapisywał, ale sklep tak się rozwinął, że z czasem ojciec przestał cokolwiek notować i wierzył ludziom na słowo. Większość mieszkańców Oświęcimia to byli przecież jego znajomi. Nikt nie prowadził żadnych ksiąg, bałagan był niesamowity. Nikt nie wiedział, kto i ile jest winien.

Dziadek załamywał ręce, bo zrozumiał, że nie tylko stracił pieniądze, ale że jego ukochany syn nie nadaje się do prowadzenia sklepu. Nie miał wyjścia, jak tylko zgodzić się, aby mój ojciec przeniósł się do Krakowa i tam kontynuował karierę malarską.

Opowiadano, że większość mieszkańców miasta zaopatrzyła się w lampy w sklepie ojca za darmo. Ojciec stał się miejscowym bohaterem. Do dzisiaj podejrzewam, że sam zaplanował tę całą aferę.

W Krakowie ojciec wkrótce stał się renomowanym malarzem, głównie portrecistą. Malował też pejzaże i martwą naturę. Otrzymał bardzo zaszczytne zamówienie malowania wnętrza zabytkowej bożnicy Wolfa Poppera w Krakowie i pracę tę wykonał ku ogólnemu zadowoleniu żydowskich mieszkańców. Brał udział w wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych. Jeden z jego obrazów zakupiony został do Ermitażu w Leningradzie, a inny do muzeum przy Akademii Becalel w Jerozolimie. Pisał stale artykuły o sztuce do „Nowego Dziennika”. W latach trzydziestych był prezesem Związku Malarzy i Rzeźbiarzy Żydowskich w Krakowie.

W tym mieście urodziliśmy się: mój brat Musiu (Mosze) i ja, a później moja siostra Lusia (Fanny Salomea). W naszym mieszkaniu przy placu Szczepańskim 2 spotykała się cała plejada malarzy, aktorów i innych artystów. Wielu z nich stało się naszymi serdecznymi przyjaciółmi.

Ojcu w Krakowie dobrze się powodziło, a kiedy miał trudności finansowe, to dziadek Józef zawsze przychodził mu z pomocą. Dziadek był głową rodziny i szefem fabryki „Agrochemia”. Niestety, nie zawsze wszystko się tam dobrze układało. Z początku było to towarzystwo akcyjne i oprócz dziadka, który założył tę fabrykę ze swoim bratem Eberem w 1905 roku, kilka banków miało w niej swoje udziały. Później dziadek wykupił te udziały i stał się jedynym właścicielem.

Do produkcji superfosfatu, którą ta fabryka się zajmowała, potrzebny był kwas siarkowy. Duże fabryki superfosfatu w Polsce posiadały własne fabryki kwasu siarkowego, co było olbrzymią inwestycją. My takiej nie posiadaliśmy i „Agrochemia” zależna była od dostaw tego kwasu. Otrzymywała go przeważnie z hut. Ponieważ jednak zdolność produkcyjna fabryk superfosfatu w Polsce była dużo większa niż możliwości zbytu, utworzony został kartel, skupiający duże fabryki, i on decydował, kto ile ma produkować. Kartel ten starał się zdusić małe fabryki, które zabierały mu rynki zbytu. Najczęściej robił to poprzez wywieranie nacisku na huty i inne przedsiębiorstwa, aby zmniejszały dostawy kwasu siarkowego do zakładów nienależących do kartelu. „Agrochemia” nieraz miała z tym trudności.

Pewnego razu, przechodząc ulicą w Krakowie, ojciec zauważył w sklepie z antykami, należącym do jego znajomego antykwariusza Stieglitza, piękny salonik z epoki Ludwika XVI. Okazało się, że salonik jest oryginalny i pochodzi od jakiejś arystokratycznej rodziny, która chciała go sprzedać. Ojciec mój był zapalonym miłośnikiem antyków i od razu na miejscu, po wytargowaniu ceny, wpłacił zadatek na ten salonik. Podpisano umowę i ojciec zobowiązał się dopłacić w ciągu tygodnia resztę sumy. Różni ludzie byli mu winni pieniądze i miał nadzieję, że nie będzie problemów ze zorganizowaniem brakującej kwoty.

Chodziło jednak o dużą sumę i wkrótce okazało się, że jej zdobycie jest niemożliwe. Nie mając innego wyjścia i obawiając się, że straci zadatek, ojciec pojechał do dziadka Józefa, aby pożyczył mu brakujące pieniądze. Tu przeżył jednak duże rozczarowanie. Okazało się, że fabryka „Agrochemia” znowu ma trudności, bo huta z Katowic nie chce dostarczać kwasu siarkowego. Dziadek powiedział ojcu, że fabryka może jeszcze produkować dwa tygodnie, a potem trzeba ją będzie zamknąć. Był w rozpaczy. W tych warunkach nie mogło być mowy o żadnej pożyczce.

Nazajutrz ojciec postanowił iść do Stieglitza i spróbować unieważnić tę transakcję. Stieglitza nie było, czekał więc na niego. Salonik zniknął ze sklepu i ojciec był przekonany, że został schowany do magazynu. Po kilkunastu minutach pojawił się Stieglitz, który widząc czekającego ojca zbladł i jąkając się zaczął go prosić, żeby się nie denerwował, ale stało się nieszczęście – musiał sprzedać jego salonik komuś innemu.

Okazało się, że dwa dni później zobaczył ten salonik wojewoda Michał Grażyński z Katowic i po prostu zmusił Stieglitza, aby mu go oddał. Nie pomogły żadne perswazje i tłumaczenia, że jest on już sprzedany. Wojewoda nie chciał ustąpić, powiedział, że załatwi z Schönkerem tę sprawę i bierze na siebie całą odpowiedzialność. Zaraz na miejscu zapłacił żądaną cenę i zabrał salonik.

Stieglitz powiedział ojcu, że naturalnie zwraca mu całe pieniądze i bardzo przeprasza go za ten nieprzyjemny incydent. Jest też gotów ofiarować ojcu coś ze sklepu jako odszkodowanie i prosi go o anulowanie tej transakcji. Ojciec udawał bardzo zdenerwowanego, stwierdził, że o anulowaniu w ogóle nie może być mowy i wyszedł ze sklepu. Stieglitz wybiegł za nim na ulicę, próbując go udobruchać, ale ojciec był nieubłagany.

Jeszcze tego samego dnia pojechał do Warszawy i zgłosił się w kancelarii znanego adwokata Zygmunta Hofmokla-Ostrowskiego, któremu przedstawił całą sprawę. Mecenas był zachwycony. Lubował się w sprawach, które wywoływały wielkie skandale.

– Panie Schönker – powiedział – jeśli odda mi pan tę sprawę, to przyjmę ją bez pieniędzy. Zrobimy skandal na całą Polskę.

Ojciec odpowiedział, że nie jest zainteresowany skandalem, tylko polubownym załatwieniem sprawy.

– W takim razie ja napiszę do niego list i może pan być pewien, że zrobi on na nim duże wrażenie – powiedział adwokat.

Po dwóch dniach ojciec otrzymał telefon od wojewody Grażyńskiego, który był wyraźnie wzburzony: „Panie Schönker, po co mi pan posyła na głowę Hofmokla-Ostrowskiego? Przecież możemy dojść bezpośrednio do porozumienia. Nie trzeba robić zaraz takiego wielkiego zamieszania”. Ojciec umówił się z Grażyńskim i tego samego dnia pojechał do Katowic. Tam doszło między nimi do ugody. Wojewoda, jeszcze w obecności ojca, załatwił telefonicznie, że huta w Katowicach dostarczy „Agrochemii” kwas siarkowy na ten sezon. A oprócz tego zobowiązał się, że da zrobić dokładną kopię saloniku i przekaże ją ojcu w prezencie.

Niestety, rok później, w 1937, trudności „Agrochemii” z dostawą kwasu siarkowego jeszcze się pogłębiły. Kartel postanowił zdusić naszą fabrykę. Dziadka powiadomiono, że dostawy kwasu zostają ostatecznie zakończone. Wszędzie, dokąd się zwracał, spotykał się z odmową. Ojciec zatelefonował do wojewody Grażyńskiego, ale ten odpowiedział mu, że nie jest strażnikiem „Agrochemii”. Wydawało się, że los fabryki jest przesądzony i że trzeba ją będzie zamknąć. To jednak byłoby równoznaczne z jej bankructwem, bo fabryka była winna dużo pieniędzy za surowiec. Oznaczałoby to upadek całej rodziny.

Dziadek był już zupełnie zrezygnowany, ale mój ojciec nie chciał się poddać. Przypomniał sobie, że w latach dwudziestych, gdy „Agrochemia” była towarzystwem akcyjnym, w Radzie Nadzorczej zasiadał też prof. Ignacy Mościcki, późniejszy prezydent Polski. Rada Nadzorcza „Agrochemii” zbierała się kilka razy w roku i Mościcki przyjeżdżał na posiedzenia ze Lwowa, gdzie był wtedy profesorem chemii na Politechnice. Za każdym razem zatrzymywał się u dziadka, który go gościł. Mojego ojca bardzo lubił i po posiedzeniach prowadził z nim długie rozmowy. Później, gdy został już prezydentem Polski, kilka razy, przejeżdżając przez Oświęcim, odwiedzał dziadka i nawet wpisał mu się do księgi pamiątkowej gości.

Ojciec mój postanowił wykorzystać tę starą znajomość i pojechał do Warszawy. Na Zamku zgłosił się do Kancelarii Prezydenta i poprosił o audiencję. Dano mu formularz do wypełnienia i powiedziano, że dostanie odpowiedź, ale to może trwać kilka miesięcy. Ojciec odpowiedział, że chciałby się widzieć z panem prezydentem jeszcze dzisiaj. Zdziwiona sekretarka Kancelarii spytała ojca, czy jest umówiony. „Nie, nie jestem umówiony, ale pan prezydent będzie wiedział, o kogo chodzi” – odpowiedział, wręczając swoją wizytówkę.

Wkrótce oznajmiono mu, że prezydent go oczekuje. Ojciec został wprowadzony do dużego, bardzo eleganckiego gabinetu. Prezydent Mościcki z uśmiechem na twarzy wyszedł mu naprzeciwko i podał rękę. Zapytał, co porabia dziadek, czy jest zdrowy i czy wszystko u nas w porządku. Następnie usiadł za biurkiem, a ojciec naprzeciwko niego.

„Co pana do mnie sprowadza?” – zapytał. Ojciec powiedział mu, że „Agrochemia” stoi w obliczu katastrofy, że kartel, chcąc zdusić fabrykę, spowodował, iż dostawy kwasu siarkowego zostały przerwane. Konsekwencją tego postępowania kartelu będzie bankructwo „Agrochemii”. Kilkaset rodzin w Oświęcimiu utraci pracę i przyłączy się do masy bezrobotnych. „Ależ to przecież sabotaż! – wykrzyknął Mościcki. – Sławoj, słyszałeś?” Dopiero teraz ojciec zauważył, że ktoś w mundurze stoi odwrócony przy oknie. „Słyszałem” – odpowiedział oficer i odwrócił się. Ojciec natychmiast go poznał – był to generał Felicjan Sławoj Składkowski, premier Polski i minister spraw wewnętrznych.

– To jest skandal! – powiedział prezydent – Proszę cię, załatw tę sprawę.

– Sprawa będzie zaraz załatwiona – odpowiedział Sławoj Składkowski i uśmiechnął się do ojca.

Na tym ta audiencja się skończyła. Ojciec opuścił Zamek w doskonałym humorze i postanowił odwiedzić swego przyjaciela. Poszli razem na kolację i dopiero późnym wieczorem ojciec wrócił do hotelu. W recepcji czekał na niego zdenerwowany dyrektor hotelu. Widząc ojca krzyknął:

– Bój się pan Boga, panie Schönker, gdzie pan się podziewa?! Szukamy pana wszędzie już kilka godzin!

– Co się stało? – spytał ojciec.

– Cały czas otrzymuję tu dramatyczne telefony do pana. Każą mi pana za wszelką cenę znaleźć.

– O co chodzi?

– Nie wiem dokładnie, ale mówią mi, że Sławoj Składkowski chce posłać kilku dyrektorów jakiegoś kartelu do Berezy Kartuskiej. Wszyscy są szalenie zdenerwowani i chcą z panem rozmawiać. Tu jest numer telefonu – podał mu kartkę. – Proszą, aby pan natychmiast tam zatelefonował.

Ojciec zadzwonił pod wskazany numer i podał swoje nazwisko. Ktoś wzburzonym głosem zaczął mu coś tłumaczyć, ale ojciec nie mógł zrozumieć jego słów. Poprosił, aby mówił spokojnie. Okazało się, że rozmawia z dyrektorem kartelu nawozów sztucznych.

Oznajmił on ojcu, że kartel zgadza się przyjąć „Agrochemię” do swojego grona i od teraz nie będzie już żadnych trudności z dostawami kwasu siarkowego, fabryka otrzyma też zwiększony kontyngent zbytu. Błagalnym głosem poprosił ojca o zgodę i o natychmiastowe zawiadomienie pana premiera i ministra spraw wewnętrznych, że sprawa została załatwiona ku zadowoleniu rodziny Schönkerów. Ojciec odpowiedział, że musi najpierw porozmawiać z właścicielem „Agrochemii”. „Szybko! Szybko! Niech się pan spieszy, bo u mnie w willi na dole czeka policja.”

Ojciec zatelefonował do dziadka i musiał mu kilka razy opowiadać, co się stało i że przyjmują „Agrochemię” do kartelu, bo dziadek z początku myślał, że ojciec jest pijany.

Ojciec zadzwonił znów do dyrektora kartelu i powiedział mu, że Józef Schönker zasadniczo się zgadza, ale kontyngent zbytu jest za mały i musi być powiększony. Dyrektor kartelu natychmiast się zgodził oraz zaprosił ojca i dziadka na uroczyste przyjęcie „Agrochemii” do kartelu nawozów sztucznych w Polsce.

Dziadek zaproponował ojcu, aby wrócił do Oświęcimia i pomógł mu w prowadzeniu fabryki. Dał mu 25 procent i stanowisko wicedyrektora. Ojciec, po naradzie z moją matką, zgodził się i przeprowadziliśmy się z powrotem do Oświęcimia.

„Agrochemia” mogła też uratować całą naszą rodzinę od Zagłady, ale los chciał, by stało się inaczej. W roku 1938, jadąc pociągiem z Katowic na zebranie kartelowe do Warszawy, ojciec mój dzielił wagon sypialny z jakimś młodym Amerykaninem, który przedstawił się jako Harriman. Okazało się, że on też jedzie na to samo zebranie. Jego ojciec, Averell Harriman, magnat kolejowy, posyłał go nieraz do Polski, aby zaznajomił się z przemysłem ciężkim Górnego Śląska. Miał tam duże udziały w kopalniach węgla i hutach, jak również w fabrykach nawozów sztucznych, w ramach olbrzymiego koncernu SACO (Silesia–American Corporation), polska nazwa: Śląsko-Amerykańska Korporacja.

Harriman przedstawił mojemu ojcu swój bardzo pesymistyczny obraz sytuacji Żydów w Polsce i w ogóle w całej Europie. Uważał, że powinniśmy opuścić Polskę. Zaproponował, abyśmy sprzedali „Agrochemię” jego ojcu; był on gotów zapłacić za nią 100 tysięcy dolarów w złocie. Płatność nastąpiłaby w Nowym Jorku albo w Londynie – tam, dokąd nasza rodzina zdecydowałaby się wyjechać. Była to na ówczesne czasy duża suma. Ojciec przyrzekł, że przekaże tę propozycję swojemu ojcu.

Po powrocie do Oświęcimia opowiedział to dziadkowi, który spotkał się nawet z Harrimanem w Katowicach. Oferta była poważna i należało podjąć decyzję. Wtedy to odbyła się u dziadka wielka narada całej rodziny. W końcu jednak nie zdecydowano się przyjąć tej oferty, bo druga żona dziadka, Regina Grossfeld z domu Schwartz, miała syna z rodziną w Krakowie i nie chciała się z nimi rozłączać.

Pod koniec lat trzydziestych „Agrochemia” wspaniale prosperowała. Ojciec i matka byli bardzo zadowoleni ze swojego życia w Oświęcimiu. Mieszkali w ładnej willi z pięknym ogrodem, brali udział w życiu społecznym, mieli wielu przyjaciół i byli bardzo szanowanymi obywatelami miasta. Ojciec usprawnił wiele rzeczy w fabryce i wszystko, czego się dotknął, udawało się. Dziadek Józef był bardzo zadowolony z mojego ojca i naradzał się z nim we wszystkich ważnych sprawach.

Jednak, pomimo wielkiej aktywności, oryginalności i pomysłowości mojego ojca, ostoją naszego domu była moja matka. Stabilizowała ona nasze życie. Całkowicie poświęciła się rodzinie. Była zawsze optymistycznie nastawiona i nawet w najcięższych sytuacjach nie upadała na duchu. Stała zawsze przy boku ojca, była jego największą podporą. Ojciec doceniał to i oboje bardzo się kochali. Bluziwe Rebe miał rację – to było naprawdę wspaniałe małżeństwo.

Przez całą wojnę szli razem i wspierali się nawzajem ze wszystkich sił. Udało im się uratować siebie i nas. To prawda, że ojciec zawsze podejmował inicjatywę. Ale też zawsze, w chwilach największego niebezpieczeństwa i udręki, często na samym progu śmierci, zdarzał nam się jakiś niesamowity przypadek, który nas ratował.

Ja to nasze ocalenie odczuwałem zawsze i do dzisiaj odczuwam – jako dotknięcie anioła.

Właściwie miałem umrzeć, zanim się narodziłem. Życie zawdzięczam temu, że moja matka nie zorientowała się, iż jest w ciąży. Wiedząc o swoim odmiennym stanie, niewątpliwie przerwałaby moje życie. Sama mi to kiedyś powiedziała. A przecież była najlepszą i najukochańszą matką, jaką sobie w ogóle można wyobrazić. Był to też najwspanialszy człowiek, jakiego poznałem w moim życiu. Często zadawałem sobie pytanie, jak ona, taka mądra i inteligentna osoba, mogła nie zdawać sobie sprawy, że jest w ciąży. Przez wiele lat nie znajdowałem na to odpowiedzi. Dzisiaj myślę, że jakaś wyższa siła miała mnie już wtedy w opiece.

Nigdy też nie dziwiłem się mojej mamie. Bała się, że jej następne dzieci będą takie jak Musiu – jej pierwszy syn, starszy ode mnie o pięć lat. Jako niemowlę zachorował na paraliż dziecięcy i prawie całkowicie stracił władzę w obu nogach. Moi rodzice robili olbrzymie wysiłki, aby choć częściowo polepszyć jego stan. Całe lata wielu profesorów, lekarzy i fizykoterapeutów pracowało nad tym. Wielkim sukcesem było już, gdy Musiu potrafił sam bardzo wolno się poruszać, mając obie nogi usztywnione szynami i podpierając się dwiema laskami.

Pomimo swego ciężkiego kalectwa, Musiu był szczęśliwym dzieckiem. Jego serdeczny śmiech do dzisiaj dźwięczy mi w uszach. Brał życie takim, jakie je dostawał. Kierowany jakimś nadzwyczajnym instynktem, maksymalnie wykorzystywał każdy dzień. Potrafił cieszyć się wszystkim, każdą małą rzeczą, która dla innych dzieci była bez znaczenia. Jego radość udzielała się innym; przyjemnie było przebywać w jego otoczeniu. Ja i moi rodzice bardzo go kochaliśmy.

Inni ludzie, w dużo mniejszym stopniu niż on obarczeni kalectwem i cierpieniem, zamykali się w swoim własnym świecie, odgradzali się od otoczenia. Musiu był inny. Wszyscy go interesowali, nikogo się nie wstydził. Nie dzielił ludzi według kategorii, każdego darzył szacunkiem. Był bardzo inteligentny i zdolny, w wieku pięciu lat już czytał książki. W szkole był dobry z matematyki i często przychodziły do nas dzieci, którym tłumaczył, jak robić zadania. Moja mama była początkowo niezadowolona, bo zabierało to Musiowi dużo czasu. Widząc jednak, jak cieszy się z tych wizyt, godziła się na nie. Musiu czuł się najszczęśliwszy, gdy mógł komuś pomóc i przez to okazać mu swoją miłość.

Wszyscy koledzy z klasy bardzo go lubili. Natomiast dzieci z innych klas często mu dokuczały. Ale on nigdy się nie obrażał i starał się nie zwracać uwagi na ich wyzwiska. Tłumaczył mi, że ludzie nigdy nie są tacy źli, na jakich wyglądają, że ich dalsze zachowanie wobec nas zależy od tego, jak przyjmujemy ich złe słowa. Nie bardzo go wtedy rozumiałem, ale czułem, że jest w tym coś ważnego.

Gdy miałem sześć lat, Musiu zachorował na zapalenie mózgu, stracił przytomność i po kilku dniach zmarł. Pamiętam, że ojciec malował go, gdy leżał na łożu śmierci. Jego odejście pogrążyło nasz dom w głębokim bólu i żałobie. Był to ból, od którego już nigdy się nie uwolniliśmy. Było to też moje pierwsze zetknięcie się z majestatem śmierci bliskiego i kochanego przeze mnie człowieka.

Nie rozumiałem, jak Musiu, który stanowił ważną część mojego dziecinnego świata, mógł tak nagle nas opuścić. Przez długi czas skrycie płakałem nocami. Wszystkie moje późniejsze lata to życie z pamięcią o Musiu. Zadawałem sobie pytania, dlaczego tak dobry i niewinny człowiek, tak przez nas kochany, który nigdy nikomu nie zrobił nic złego, przeciwnie – robił tyle dobrego, dlaczego właśnie on musiał umrzeć. Dlaczego musiał tak cierpieć? Dlaczego właśnie on musiał stać się kaleką?

Później nawiedziły mnie inne pytania. Jak to się stało, że Musiu, pomimo swego ciężkiego kalectwa, był taki szczęśliwy w swoim krótkim życiu? Z jakiego źródła czerpał tyle radości – pomimo tak wielu wyrzeczeń, a nawet upokorzeń – że każdy, kto znalazł się blisko niego, też czuł się nią obdarzony? Nie znajdując odpowiedzi na te wszystkie pytania, zacząłem wątpić, czy życie w ogóle ma jakiś sens.

Rok po śmierci Musia urodziła się moja siostra. Nikt nie przygotował mnie na jej przyjście i w mojej obecności nikt o tym nie mówił. W noc jej urodzin ukazał mi się we śnie Musiu i powiedział, że mam siostrę. Rano ojciec obudził mnie, aby oznajmić mi tę radosną nowinę. Nim jednak zdążył się odezwać, spytałem go, gdzie jest moja siostrzyczka, którą Musiu przysłał mi z nieba. Ojciec był tak zdumiony, że nie mógł wypowiedzieć słowa.

W tym samym roku przeprowadziliśmy się z Krakowa do Oświęcimia, gdzie żyła rodzina mego ojca. Ta przeprowadzka oderwała mnie od myśli o Musiu i rozproszyła trochę mój smutek. Nagle miałem blisko siebie wujków i ciotkę, kuzynów i kuzynki. Wszyscy byli dla mnie bardzo serdeczni, przechodziłem z kolan na kolana, ciągle mnie głaskano, jakbym był małym dzieckiem. Wszystko to wprawiało mnie w zażenowanie, ale starałem się być dla każdego miły, bo wydawało mi się, że tak postępowałby Musiu.

Bardzo kochałem wujka Emanuela, nazywanego przez nas Mendkiem. On jeden odnosił się do mnie jak do dorosłego człowieka. Zaraz po naszym przyjeździe do Oświęcimia kupił mi małego psa i często dawał mi pieniądze na kino. Był to niezwykle przyjemny człowiek, zawsze uśmiechnięty i pełen humoru. Promieniowała od niego jakaś lekkość życia i niczym niezachwiany optymizm. Miał synka, czteroletniego Izaaczka, a tuż przed wojną urodziła im się dziewczynka. Jego żona Rózia często zapraszała mnie na pyszne ciastka. Zacząłem też chodzić do szkoły i wydawało się, że życie znów się do mnie uśmiecha.

Na krótko przed napaścią Niemców na Polskę, cała nasza rodzina uciekła do Kazimierza nad Wisłą, bo uważano, że Niemcy tak szybko tam nie dojdą. Wszyscy byli pod wrażeniem polskiej propagandy i uważali, że Polska potrafi się obronić. W najgorszym wypadku spodziewano się wojny pozycyjnej, czegoś w rodzaju I wojny światowej.

Przed ucieczką do Kazimierza przyniosłem do szkoły 5 złotych, bo odbywała się zbiórka na Fundusz Obrony Przeciwlotniczej. Byłem pewien, że mój datek, który wyprosiłem od ojca, też pomoże powstrzymać Niemców, bo 5 złotych to był dla mnie duży majątek. Można było za te pieniądze iść dziesięć razy do kina; wprawdzie tylko na miejsca w pierwszym rzędzie, ale kto w moim wieku siedział w kinie w innym rzędzie?

Wszędzie widziałem hasło: „Nie oddamy ani jednej piędzi ziemi”. Najbardziej jednak podobał mi się afisz: „Nie oddamy ani guzika”. Byłem pewien, że nie ma się czego bać i że żaden wróg nie zagarnie Polski. Te afisze nie mogą przecież kłamać.

Mój ojciec pozostał w Oświęcimiu i próbował wysłać z fabryki towar, wyprodukowany na sezon jesienny. Szybko jednak okazało się, że jest to przedsięwzięcie niemożliwe do wykonania. Wszystkie pociągi zajęte były przez wojsko, wszędzie panował chaos, zamieszanie i powszechna destrukcja. Nie wróżyło to nic dobrego, ale byłem za mały, aby to zrozumieć.

1 Żydzi w Polsce posiadali z reguły dwa imiona – hebrajskie i polski odpowiednik, np. Maurycy – Mojżesz, Leon – Eliezer.

2 Chodzi o Cwi Elimelecha Szapiro (Spira), 1841–1924, cadyka z Błażowej, znanego także jako Bluzhower Rebbe.

OŚWIĘCIM

Miałem rozpocząć drugi rok szkolny 1 września 1939 w Oświęcimiu, tymczasem znalazłem się w lesie w Kazimierzu nad Wisłą, wśród tłumu wystraszonych i niespokojnych ludzi, z bojaźnią patrzących w niebo. Nad nami krążyły niemieckie samoloty. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem świst padającej bomby, a zaraz potem jej wybuch. Wszyscy w lesie padli na ziemię, a ja stałem zdziwiony. Ktoś siłą rzucił mnie na ziemię i dopiero wtedy zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Jeden z wujków pogroził mi palcem, a ja pokazałem mu język.

Już w pierwszych dniach wojny okazało się, że siły są całkowicie nierówne i armia niemiecka szybko posuwa się naprzód. Rząd polski i wielu wysokich dygnitarzy uciekało przez Zaleszczyki do Rumunii. Ojciec opowiadał nam potem, jak ich obładowane walizkami samochody przejeżdżały przez Oświęcim. Niektóre z nich zaopatrywały się w wodę w naszej willi, a czasem uciekinierzy zostawali u nas na noc. Obywatele miasta Oświęcimia stawali przy drodze i z pogardą patrzyli na tych, którzy tyle przyrzekali, a teraz uciekali pierwsi.

Niemcy zajmowali coraz większe obszary Polski i wkrótce, pewnego poranka, gdy się obudziliśmy, okazało się, że Niemcy zajęli też miejscowość koło Lublina, do której uciekliśmy z Kazimierza nad Wisłą. Postanowiliśmy wracać do Oświęcimia.

Szosy były przepełnione wojskiem niemieckim, polskimi jeńcami i masami uciekinierów, którzy albo wracali do swych domów, albo te domy opuszczali. W wielu wypadkach były to grupy wycieńczonych i wygłodniałych ludzi – kobiety, dzieci i starcy, którzy z częścią swojego dobytku, na wózkach i furmankach, całkowicie zdezorientowani, próbowali znaleźć gdzieś schronienie, choćby na jeden dzień czy noc. Jedni szli na wschód, inni na zachód. Zatory na drogach ciągnęły się dziesiątki kilometrów. Niemieckie kolumny wojskowe torowały sobie drogę, spychając ludzi do przydrożnych rowów.

Na jednej z furmanek jechaliśmy ja z mamą i siostrzyczką Lusią oraz dziadek z żoną. Reszta rodziny odłączyła się od nas. Przeżywaliśmy gehennę, podróżując często bez jedzenia, a nawet bez wody. Kilka razy zmienialiśmy furmanki, czasami szliśmy długie kilometry na piechotę. Moja dwuletnia siostrzyczka cały czas płakała, bo miała ciało pokryte ropiejącymi wrzodami. Napotkany po drodze lekarz powiedział, że to z braku witamin. Baliśmy się, że Lusia nie dożyje końca naszej podróży.

Chcąc ominąć długie zatory na szosach, jechaliśmy lub szliśmy wąskimi wiejskimi drogami, które często prowadziły na bezdroża; trzeba było wracać i szukać innej drogi. Spaliśmy w przydrożnych chałupach i często obdarzano nas noclegiem i jedzeniem za darmo, bo nasze fundusze prawie się skończyły. Do dziś jestem wdzięczny chłopce, która dała mi kromkę chleba z masłem i pogłaskała mnie po głowie. Ci chłopi byli bardzo biedni, ale dzielili się z nami, czym mogli. Nie mówili dużo, ale czuliśmy, że nam współczują i najazd hitlerowski uważają za wspólne nieszczęście. Inni znów zamykali przed nami drzwi.

Wreszcie, po kilkutygodniowej tułaczce, kompletnie wyczerpani, przybyliśmy do Krakowa, gdzie zamieszkaliśmy u siostry mojej mamy. Daliśmy znać ojcu do Oświęcimia, że przybyliśmy i czekamy, żeby zabrał nas z powrotem do domu.

Myślałem wtedy, że ta męka, którą przeżywaliśmy podczas naszego powrotu, będzie najgorszym, co mnie spotka w czasie wojny. Tyle zła, tyle cierpienia, bólu, smutku i bezradności ludzkiej spotkałem w czasie tej drogi, że trudno było wyobrazić sobie coś straszniejszego. Miałem jednak dopiero osiem lat i byłem jeszcze bardzo naiwny.

1 września 1939 Niemcy, obok innych miast w Polsce, zbombardowali też Oświęcim. Bomby ugodziły w dwa domy na placu Kościelnym i zburzyły je. Mieszkańcy tych domów wcześniej je opuścili, włączając się w nurt uciekinierów, i to uratowało im życie. Ojciec mój pobiegł do swojej fabryki, bo obawiał się, że może tam wybuchnąć pożar. W fabryce był tylko dozorca Goslar z żoną [Władysław i Maria Goslarowie – red.], którzy tam też mieszkali. Magazyny były pełne nawozów sztucznych, przygotowanych do wysyłki na sezon jesienny.

Ojciec stał wraz z Goslarem i jego żoną przed budynkiem biurowym. Ze zdumieniem obserwowali formację samolotów niemieckich na niebie, które, bez żadnych przeszkód ze strony polskiej obrony przeciwlotniczej, przelatywały nad ich głowami. Nagle niektóre z tych samolotów zaczęły nurkować i dał się słyszeć terkot karabinów maszynowych, głośny świst, a zaraz potem wybuchy bomb, które znów ugodziły w miasto. Cała trójka rzuciła się na ziemię.

Po chwili, podnosząc głowę, ojciec z przerażeniem zobaczył palący się samolot, który leciał wprost na nich. Na szczęście nie doleciał do fabryki, tylko wybuchł w polu niedaleko od nich. Po chwili na niebie ukazała się mała chmurka, a pod nią czarny punkt. Chmurka szybko przeistoczyła się w biały spadochron, a czarny punkt w człowieka. Spadochron spadł tuż koło płotu fabrycznego.

Ojciec z Goslarem podbiegli i zobaczyli lotnika w mundurze niemieckiego oficera, który siedział na ziemi z twarzą wykrzywioną bólem. Był widocznie ranny, bo kurczowo trzymał się za ramię. Ojciec mój stanął przed trudną decyzją. Prawo wymagało, aby natychmiast zawiadomił władze i wydał lotnika w ich ręce. Z drugiej strony myślał o tym, co się stanie, jeśli Niemcy zajmą Oświęcim i dowiedzą się, że on, Żyd, wydał oficera niemieckiego w ręce polskich władz. Goslar był oddanym mu człowiekiem, ale z pochodzenia Niemcem.

W dodatku nie bardzo było kogo zawiadamiać. W mieście panowało całkowite bezhołowie i żaden urząd już nie funkcjonował. Cały aparat państwowy był w rozsypce. Nawet komendant policji uciekł ze swoją rodziną autem straży pożarnej, które miasto niedawno kupiło. Ojciec uważał się jednak za lojalnego obywatela polskiego i trudno mu było w tak drastyczny sposób przekroczyć prawo, tym bardziej że i w tym przypadku Goslar mógł go zadenuncjować. Polacy mogli jeszcze opanować sytuację i gdyby ktoś dowiedział się, że ojciec nie wykonał swego obowiązku, to czekał go sąd wojskowy i kara śmierci.

Najwyraźniej nie było dobrej drogi. Ojciec pomyślał, że nawet jeśli zawiadomi władze, tak jak tego żąda prawo, i znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał tym zająć, to po prostu postawią tego lotnika pod ścianą i rozstrzelają go, z samej zemsty, nie mówiąc już o tym, że może spotkać go jeszcze gorsza śmierć. Lotnik powinien dostać się do obozu jenieckiego, ale w tym ogólnym chaosie nie było na to żadnych szans. Jeśli ojciec zrobi to, co nakazuje prawo, przyczyni się do morderstwa na bezbronnym człowieku. Rozejrzał się wokoło. Fabrykę otaczały pola uprawne, ale chłopi, którzy na nich pracowali, uciekli w panice przed bombardującymi samolotami. Wokół było pusto.

Kazał Goslarowi przynieść nosze i skrzynkę pierwszej pomocy z bandażami i lekami. Okazało się, że lotnik ma złamany obojczyk, a może i ramię. Razem z Goslarem unieruchomili mu je i obandażowali. Następnie dali mu leki przeciwbólowe i ostrożnie położyli go na noszach. Spadochron wrzucili do płonącego jeszcze samolotu. Na terenie fabryki był wydział, w którym produkowano klej kostny. Mieściły się w nim kanały do suszenia i tam ojciec ukrył rannego lotnika.

Tego samego dnia, widząc coraz większą panikę i masową ucieczkę mieszkańców Oświęcimia, ojciec też postanowił opuścić miasto. Po długim marszu wśród uciekinierów i szczęśliwym zdobyciu miejsca w jakimś przepełnionym pociągu towarowym, udało mu się na drugi dzień dostać do Krakowa. Tu też panowała powszechna panika i ludzie masowo uciekali na wschód, w okolice Lwowa.

W środę, 6 września, Niemcy weszli do Krakowa. Ojciec, który zamieszkał u swego przyjaciela, artysty rzeźbiarza Henryka Hochmana1, wybiegł przed dom, aby zobaczyć, co się dzieje. Ulica była pusta. Na bruku leżały porzucone przez uciekinierów rzeczy. Jedyną żywą istotą był pies, który szarpał zębami szmacianą lalkę. Ojciec opowiadał mi później, że panowała dziwna cisza, jak przed burzą. Nagle z jakiegoś okna dobiegły głośne dźwięki fortepianu. Ktoś z wielkim przejęciem grał marsza żałobnego Chopina. Nagle usłyszał ciche łkanie. Obok niego stał Hochman i płakał. Był to człowiek po pięćdziesiątce, o wyglądzie wieszcza, z długimi, siwymi włosami.

– Mam uczucie, że umarło coś bardzo nam bliskiego – powiedział ojciec.

– Tak, to umarła nasza przeszłość, a dla wielu i przyszłość – odpowiedział Hochman.

Tego dnia ojciec postanowił wrócić do Oświęcimia. Na drogach panował chaos. Tłumy przerażonych, zdezorientowanych uciekinierów podążały w różnych kierunkach i bez żadnego celu, jakby już sama ucieczka zapewniała im ratunek. Co jakiś czas ludzie spychani byli do przydrożnych rowów przez zmotoryzowane kolumny niemieckie, które rozlewały się po drogach jak dzika szarańcza.

Wreszcie ojcu udało się dotrzeć do Oświęcimia od strony fabryki. Od Goslara dowiedział się, że Niemcy jeszcze nie weszli do miasta, bo oddział saperski naprawia most na Wiśle, wysadzony w powietrze przez wojsko polskie. Ojciec powiedział niemieckiemu lotnikowi, że w każdej chwili spodziewa się wejścia Niemców. Zapewnił go, że natychmiast zawiadomi ich, iż znajduje się on na terenie fabryki. Lotnik bardzo się ucieszył i uścisnął ojcu ręce w podziękowaniu. Powiedział, że nazywa się Tezner, pochodzi z Linzu w Austrii i jest komendantem eskadry lotniczej. Przyrzekł też, że mu się odwdzięczy. Ojciec nie zdawał sobie jeszcze sprawy, kim są Niemcy za czasów Hitlera i do czego są zdolni, dlatego też nie przywiązywał specjalnej wagi do słów lotnika.

Kilka godzin później wojsko niemieckie weszło do Oświęcimia. Była to właśnie ta jednostka saperów, która naprawiała most. Niemcy mieli dokładne mapy całego miasta. Zaznaczone były na nich nawet domy, które mogły mieć dla nich jakieś znaczenie. W willi dziadka mieścił się podczas I wojny światowej niemiecki sztab wojskowy. Teraz też jednostka wojskowa od razu zajęła tę willę.

Ojciec został wezwany do niemieckiego oficera, oberleutnanta Kleinbühla, który oznajmił mu, że jego sztab zajmuje willę i że ojcu nie wolno tam wchodzić. „Zrozumiałeś?” – zapytał Niemiec. – „Zrozumiałem” – odpowiedział ojciec czystą niemczyzną, po czym oznajmił, że na terenie jego fabryki ukrywa się ranny lotnik niemiecki. Na twarzy oficera pojawiło się zdumienie i niedowierzanie. Nic jednak nie powiedział, tylko zameldował o tym drugiemu oficerowi, widocznie wyższemu rangą, który zajęty był akurat oglądaniem książek dziadka. Oficer ten rozkazał, aby ojciec pojechał do fabryki z żołnierzem i pokazał mu, gdzie znajduje się lotnik.

Po przybyciu motocyklem do fabryki, podeszli do otworu wejściowego kanału, ale lotnik zniknął. Żołnierz zaczął głośno wołać: „Kamerad, komm heraus! Kamerad, komm heraus!” (Towarzyszu, wyjdź!). Trwało dłuższą chwilę, zanim w otworze kanału pojawiła się głowa lotnika. Okazało się, że się obawiał, iż ojciec sprowadzi Polaków, a opowiadanie o szybkim wkroczeniu Niemców miało tylko uśpić jego czujność.

Postanowiono, że ojciec zostanie z rannym lotnikiem, a żołnierz wróci do miasta, by sprowadzić pomoc. Lotnik ze łzami w oczach zaczął znów dziękować ojcu za to, że uratował mu życie. W krótkim czasie przyjechał ambulans wojskowy i zawiózł go do lazaretu. Ojciec poszedł do domu, przekonany, że na tym zakończy się ta cała przygoda. Po kilku godzinach jednak ten sam ambulans przywiózł lotnika do naszej willi, bo zażyczył sobie pozostać pod opieką ojca, dopóki nie wyzdrowieje. Wolał przebywać w prywatnym mieszkaniu niż w lazarecie. Nasz dom stał się miejscem odwiedzin różnych oficerów, którzy patrzyli na mojego ojca jak na egzotyczne zwierzę.

Tymczasem coraz więcej Żydów zaczęło powracać do Oświęcimia, a wraz z nimi dotarły straszne wieści o niemieckich ekscesach antyżydowskich i o paleniu synagog w okolicznych miejscowościach. Wiadomości te wywołały strach i przygnębienie wśród Żydów, ale pocieszano się, że może w Oświęcimiu będzie inaczej. Wtedy to nadeszła wiadomość o rozstrzelaniu 32 Żydów w Wieliczce i jeszcze większy strach ogarnął żydowskich mieszkańców Oświęcimia2.

Ojciec mój, w swojej naiwności, zameldował się u szefa sztabu oberleutnanta Kleinbühla i, zawiadamiając go o egzekucji w Wieliczce, zażądał natychmiastowych wyjaśnień kompetentnych władz wojskowych. Kleinbühl był zdumiony skargą ojca. Widać było, że bije się z myślami, jak ma postąpić. Wreszcie odpowiedział, że egzekucja ta nie została wykonana przez oddziały Wehrmachtu i że była odwetem za zabicie Niemców w Bydgoszczy i Poznaniu.

Opuszczając willę dziadka, ojciec po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że dla Niemców życie Żydów nie przedstawia żadnej wartości.

Życie w Oświęcimiu stawało się z dnia na dzień coraz cięższe. Rozpoczęło się łapanie Żydów i obcinanie im bród i pejsów, ku ogólnej uciesze żołnierzy Wehrmachtu. Zaczęto łapać mężczyzn i kobiety na różnego rodzaju roboty. Nastąpiły rewizje i konfiskata majątków. Trzeba było ciągle interweniować u władz wojskowych, aby choć trochę osłabić i zahamować te prześladowania. Wojskowy komendant miasta nie chciał rozmawiać z nikim innym, jak tylko z przewodniczącym Gminy Żydowskiej. Nikt jednak nie chciał przyjąć tego stanowiska, bo wszystkich ogarnął śmiertelny strach.

Poproszono mego ojca, aby objął tę funkcję. Ojciec stanowczo odmówił, tłumacząc się, że nigdy nie brał udziału w pracy Gminy i brak mu praktyki. Jego kategoryczna odmowa nie została przyjęta i po kilku dniach przyszła do ojca delegacja, która z wielkim naciskiem ponowiła swoją prośbę. Nie pomogła kolejna odmowa ani zastrzeżenia, które wysunął. Wytłumaczyli mu, że istnieje niebezpieczeństwo, iż Niemcy sami mianują przewodniczącego Gminy, który będzie z nimi współpracował, wykonując ich rozkazy, nawet ze szkodą dla Żydów.

Poruszyli też jego wrażliwy punkt, że będąc wnukiem Izaaka Arona Schönkera i synem Józefa, nie ma prawa odmówić prośbie ogółu, kiedy znajduje się on w takim niebezpieczeństwie. Słowa te przemówiły do mego ojca; pomyślał, że dalsza odmowa będzie właściwie zdradą społeczności żydowskiej Oświęcimia.

Ojciec zdawał sobie sprawę, że przyjęcie tego stanowiska oznacza igranie ze śmiercią i powiedział delegacji, iż żądają od niego, aby był ofiarą, by żył w ciągłym zagrożeniu. Nie można bowiem oczekiwać od niego poddania się wszystkim żądaniom Gminy Żydowskiej ani władz niemieckich. Przyjmuje stanowisko, ale tylko pod warunkiem, że ci członkowie delegacji, którzy go teraz o to proszą i będą z nim współpracować, uznają wszyscy razem i każdy z osobna, że istnieje granica wykonywania rozkazów niemieckich, nawet pod groźbą utraty życia.

To były też słowa ojca na pierwszym posiedzeniu Rady Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Wszyscy przyrzekli mu, że nigdy nie zgodzą się być narzędziem w rękach Niemców. Gdy z matką i siostrą wróciliśmy do Oświęcimia, ojciec był już przewodniczącym Gminy.

Nasz łatwy powrót zawdzięczaliśmy właśnie temu niemieckiemu lotnikowi, który zamieszkał u nas. Jeden z jego znajomych oficerów jechał do Krakowa wojskowym samochodem i na prośbę ojca wziął go ze sobą. Miejscowości koło Oświęcimia – Chełmek i Libiąż – były całkowicie spalone i szofer z trudem torował sobie drogę wśród ruin i zgliszczy. W Trzebini przejechali koło spalonej bożnicy, gdzie kilku Żydów modliło się, opartych o wypaloną ścianę.

Gdy samochód przyjechał na ulicę Augustiańską w Krakowie, gdzie mieszkaliśmy u siostry mamy, wszystkich nas ogarnął strach na widok obcego cywila, a ja schowałem się pod łóżko. Cywilem tym był mój ojciec, którego nie poznaliśmy, bo zgolił brodę. Musiał długo pukać i kołatać, zanim otworzyliśmy drzwi. Poznawszy ojca, rzuciliśmy mu się z radością na szyję. W pośpiechu spakowaliśmy małą walizkę i wsiedliśmy do auta, które bez żadnych przeszkód zawiozło nas do Oświęcimia.

Komendant miasta często odwiedzał lotnika i ojcu udało się znaleźć z nim wspólny język. Uwzględniał on różne prośby ojca, jako przewodniczącego Gminy Żydowskiej, co sprawiało, że życie Żydów w Oświęcimiu, dopóki ten oficer był komendantem, było lżejsze niż gdzie indziej. Władze miasta zezwoliły na obchodzenie żydowskiego Nowego Roku; ojcu udało się też uzyskać dla wielu ludzi zwolnienie z przymusowej pracy. Obiecano mu nawet, że przerwane zostaną rewizje w żydowskich mieszkaniach, konfiskaty i prześladowania Żydów. Przez jakiś czas rzeczywiście panował pod tym względem spokój.

Jednak niedługo potem Niemcy zamknęli wszystkie sklepy żydowskie w Oświęcimiu. Ojciec znów udał się ze skargą do komendanta miasta. Ten pokazał mu rozkaz, jaki otrzymał z Katowic, aby we wszystkich żydowskich sklepach umieścić aryjskich zarządców – komisarzy i aby to byli, o ile to tylko możliwe, Niemcy lub volksdeutsche. Komendant zgodził się przyjąć od niego w ciągu kilku godzin listę takich zarządców. Ze względu na to, że brak było w mieście Niemców, lista zawierać mogła Polaków, na co zgodził się na własną odpowiedzialność. Po kilku godzinach lista przekazana została komendantowi, który wydał rozkaz, żeby na nowo otworzyć sklepy. Każdy z komisarzy Polaków, w większości emerytów, otrzymał 300 złotych miesięcznie.

W sumie to ocalenie lotnika niemieckiego wpłynęło na życie całej społeczności żydowskiej Oświęcimia. Lotnik prosił komendanta miasta, z którym się zaprzyjaźnił, aby w miarę możliwości szedł ojcu na rękę. To dzięki temu na początku panował w mieście względny spokój i niejedno życie zostało uratowane.

Pewnego dnia, nad ranem, nasza polska służąca Stasia, która nadal mieszkała z nami i nie chciała nas opuścić, obudziła mego ojca. Okazało się, że przełożona klasztoru Serafitek, który mieści się w Oświęcimiu, chce z nim rozmawiać w bardzo pilnej sprawie. Ojcu z trudem udało się uspokoić zapłakaną i roztrzęsioną siostrę przełożoną, tak by można było zrozumieć, o co chodzi.

Siostra opowiedziała ojcu, że w zakładzie wychowawczym, który należał do klasztoru księży salezjanów, Niemcy znaleźli podczas rewizji karabiny w schowku pod schodami. Karabiny te były bezużyteczne i służyły tylko do ćwiczeń przysposobienia wojskowego. Przepisy w przedwojennej Polsce nakazywały, aby każdy zakład wychowawczy wykonywał takie ćwiczenia, robili to więc i księża salezjanie. Nie zdawali sobie sprawy, że mogą być posądzeni o przechowywanie broni.

Niemcy, zaraz po wkroczeniu, wydali rozkaz, aby cała broń została im oddana; tych, którzy tego nie uczynią, czekała kara śmierci. Po znalezieniu karabinów, zaaresztowano dwunastu księży salezjanów, którzy mają być rozstrzelani. Siostra powiedziała, że wszystko zależy od szefa niemieckiego sztabu. Spytała, czy ojciec nie mógłby wstawić się za księżmi, tak jak nieraz wstawiał się za Żydami.

Ojciec od razu udał się do willi dziadka. Okazało się, że Kleinbühl pracował już w gabinecie i ze zdziwieniem przyjął ojca o tak wczesnej porze. Ojciec tłumaczył mu, że nie chodzi tu o karabiny, tylko o bezużyteczne kawałki drewna służące do ćwiczeń i że w żaden sposób nie mogą one być uważane za broń. Nikomu też nie mogło wpaść do głowy, że te kawałki drewna trzeba oddać, bo w takim razie trzeba by też oddać wszystkie „karabiny” zrobione z patyków, które dzieci same sobie robią, bawiąc się w wojnę.

Oberleutnant Kleinbühl z coraz większym zdumieniem obserwował Żyda, który z takim przejęciem walczy o księży. Słowa mojego ojca poruszyły go i polecił żołnierzowi natychmiast przynieść kilka z tych karabinów, które znaleziono u salezjanów. Gdy czekali, ojciec zauważył na biurku albumy ze znaczkami. Niektóre z nich były otwarte, a na jednym leżało szkło powiększające. Oficer zaczął je oglądać i mimochodem powiedział ojcu, że byłby wdzięczny, gdyby postarał mu się o jakieś ciekawe znaczki.

Karabiny zostały przyniesione i okazało się, że w jednym brakuje zamka, drugi jest bez lufy, trzeci bez cyngla… Żaden z nich nie nadawał się do użytku. Kleinbühl zaczął się śmiać i powiedział, że rzeczywiście tych dziecinnych zabawek nie można uważać za broń. Połączył się z więzieniem i dał rozkaz, aby uwięzionych księży posłać z powrotem do klasztoru. Ojciec podziękował mu i szybko wrócił do domu, aby oznajmić tę radosną wieść siostrze przełożonej, która tam na niego czekała. Mimo protestów ojca, zaczęła go całować po rękach i gdyby razem ze Stasią jej nie powstrzymali, rzuciłaby mu się do nóg.

Wieść o wstawiennictwie ojca i wypuszczeniu księży salezjanów, którzy w całym mieście cieszyli się dużym szacunkiem i miłością, rozeszła się lotem błyskawicy. Mówiono, że u salezjanów stał się cud. Mój ojciec zaś przez cały ten dzień zbierał znaczki od ludzi zajmujących się filatelistyką. Niektórzy z nich, wiedząc, na jaki cel idą, sami prosili, aby je od nich wziął. Jeszcze tego samego wieczoru ojciec zameldował się u szefa sztabu i wręczył mu trzy albumy pełne znaczków, które wybrał jeden z jego znajomych. Oberleutnant Kleinbühl przejrzał je i był wyraźnie zadowolony.

Po kilku spokojnych dniach, wojsko zamknęło ulice i w całym mieście rozpoczęły się rewizje w żydowskich domach. Zarekwirowano wszystkie rzeczy ze srebra (biżuterię i złoto trzeba było oddać zaraz po wkroczeniu Niemców do miasta). I znów interwencje ojca okazały się skuteczne – Niemcy zgodzili się oddać zarekwirowane biednym ludziom przedmioty. Chodziło głównie o srebrne lichtarze, w których zapalano świece w piątek i w sobotę wieczorem. Lichtarze te dziedziczone były z pokolenia na pokolenie. Wprawdzie po kilku miesiącach znów przeprowadzono rewizje i zwrócone przedmioty zarekwirowano już na stałe. Nie ulega jednak wątpliwości, że tych kilka miesięcy względnego spokoju było dla żydowskich mieszkańców Oświęcimia wielkim darem.

Ja w tym czasie całe dni spędzałem w domu, gdzie moja matka starała się mnie uczyć, bo dzieciom żydowskim nie wolno było chodzić do szkoły. Często chodziłem nad rzekę Sołę, aby bawić się z innymi dziećmi. Czasami, wieczorem, przychodziła do nas ukradkiem moja była nauczycielka z pierwszej klasy, pani Dyczkowska, by dawać mi lekcje. Nigdy nie chciała za to zapłaty i mówiła, że już Pan Bóg ją za to wynagrodzi. Była to bardzo pobożna osoba, która codziennie chodziła do kościoła.

Miałem więc dwie nauczycielki i byłem bardzo zajęty, bo zadawały mi dużo prac domowych. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Wprawdzie w domu panowała zawsze napięta atmosfera, ojciec wracał do domu zmęczony i przygnębiony, a matka też była wciąż smutna, ale wszyscy mieliśmy nadzieję, że jednak Bóg nas nie opuści.

Niedaleko nas mieszkał czternastoletni polski chłopak, Tadek, który jeszcze przed wybuchem wojny miał do mnie jakąś urazę i zawsze, kiedy spotykał mnie na ulicy, zastawiał mi drogę i mówił z drwiną: „Żydzie, na drugą stronę!”. Jeśli natychmiast nie wykonywałem jego rozkazu, bił mnie. Z początku próbowałem mu się przeciwstawiać, ale zawsze wychodziłem z tego z krwawiącym nosem albo podbitym okiem. Wreszcie uznałem, że jest silniejszy ode mnie i nie ma sensu bić się z nim. Widząc go, zawsze od razu przechodziłem na drugą stronę ulicy.

Pewnego razu wracałem zamyślony znad rzeki Soły, gdy nagle, już blisko naszego domu, zobaczyłem Tadka, jak wali z całej siły dużym kamieniem w szprychy roweru, leżącego przed nim na drodze. Nie wierząc własnym oczom, podszedłem bliżej; nie mogłem się oprzeć ciekawości. Myślałem, że może się mylę i to nie jest rower, bo jak można rozbijać tak drogocenną rzecz? Rower to był skarb. Okazało się, że to jednak jest rower, chyba nowy, bo farba na nim błyszczy, a na ramie ma czerwoną tabliczkę z czarną swastyką w białym kole.

Stałem jak wryty. Nagle dał się słyszeć ostrzegawczy gwizd jakiegoś kolegi, który widocznie uważał, czy ktoś nie idzie. Tadek rzucił kamień, wspiął się jak kot po najbliższym murowanym ogrodzeniu i znikł po drugiej stronie. Po sekundzie wystawił głowę nad murem i widząc mnie, nadal stojącego przy rowerze, krzyknął: „Heniek, bój się Boga, uciekaj! Uciekaj, bo cię ten Niemiec zabije!”.

Zacząłem od razu uciekać, ale już po chwili usłyszałem za sobą głośny krzyk Niemca: „Halt! Halt!”. Biegłem dalej, a Niemiec za mną. Obejrzałem się. Był jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, miał na sobie jasnobrązowy mundur i czerwoną opaskę ze swastyką na ramieniu; w ręce trzymał rewolwer ze skierowaną do góry lufą. Znów zaczął krzyczeć: „Halt! Halt!” i zaraz potem strzelił, widocznie w górę, bo nic mi się nie stało. Okropnie się przestraszyłem i chciałem stanąć, ale w tej chwili zobaczyłem, że zza zakrętu wyjechała furmanka; instynktownie wyczułem szansę, że może ona zatarasuje drogę biegnącemu za mną Niemcowi, bo droga była bardzo wąska.

W tym momencie poczułem, jakby mnie ktoś silnie pchnął, rozległ się strzał i upadłem na ziemię. Tym razem strzał skierowany był we mnie, ale przeszedł ponad moją głową i trafił w mur przede mną. Odprysk muru trafił mnie w czoło, poczułem silny ból, a nad sobą usłyszałem głośne rżenie konia, który przestraszony hukiem strzału zaczął galopować jak szalony i przewrócił Niemca. Zerwałem się z ziemi, z pokrwawioną twarzą i bolącym kolanem, i uciekłem.

Gdy dobiegłem do domu, Stasia, nasza służąca, widząc mnie z zakrwawioną twarzą i koszulą, tak się przestraszyła, że sama omal nie zemdlała ze strachu. Zamiast coś robić, zaczęła załamywać ręce i krzyczeć: „Jezus, Maria!”. Na szczęście zaraz przybiegła mama. Obie położyły mnie na kanapie i ostrożnie zaczęły wycierać mi twarz. Okazało się, że rana na czole jest bardzo powierzchowna i wystarczyło zdezynfekować ją jodyną i obandażować głowę.

Gdy opowiedziałem całą historię, postanowiono, że nie będę wychodził przez kilka dni z domu, przynajmniej tak długo, jak będę miał bandaż na głowie, bo Niemcy mogą mnie szukać. W obawie, że jednak może mnie ktoś zobaczyć, jakiś czas przesiedziałem w schowku na strychu. Zaraz po tym wypadku żyliśmy w strachu, bo obawialiśmy się, że ludzie, którzy patrzyli z okien, gdy uciekałem, mogą mnie wydać Niemcom. To, że jestem niewinny, będzie bardzo trudno wytłumaczyć, bo nikt nie widział, jak Tadek rozbijał rower. Ale następne dni przeszły spokojnie i nic się nie stało. Zdjęto mi bandaż i zacząłem znów wychodzić na ulicę.

Najciekawsze w tej całej historii było to, że – jak się później dowiedzieliśmy – wielu mieszkańców Oświęcimia widziało, jak uciekałem przed Niemcem i wszyscy byli przekonani, że to ja rozbiłem mu rower. Nie tylko że nikt mnie nie wydał, ale stałem się cichym bohaterem miasta. Rozbicie niemieckiego roweru uważano za pierwszą, odważną akcję przeciwko okupantowi. Tadek przestał mnie bić; na mój widok mrugał porozumiewawczo i uśmiechał się do mnie z wyraźną sympatią.

Minął jakiś czas. Przed Bożym Narodzeniem dzieci jak co roku nosiły szopki i śpiewały kolędy, chodząc od domu do domu. Tak się złożyło, że byłem na ulicy, gdy nadeszła grupa dzieci w wieku 8–12 lat, z dużą szopką. Jeden z chłopców, widząc mnie, wysunął się do przodu i tuż za moimi plecami zaczął śpiewać: „Żydzie, Żydzie, śmierć za tobą idzie”. Zwrotkę tę powtórzył kilka razy, ku uciesze innych dzieci. Nie wiedziałem, co mam robić – czy uciekać, czy stanąć. Bałem się, że zaczną mnie bić, a było ich wielu. Zaczął ogarniać mnie strach.

Wtem ktoś szturchnął mnie w bok. Patrzę, a koło mnie idzie Tadek. Jeszcze bardziej się przestraszyłem, ale ku mojemu zdumieniu Tadek powiedział do mnie głośno: „Nie słuchaj, co on mówi, bo on jest idiota”. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, a on odwrócił się i przegonił tego chłopca. Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem mu: „Ale ty przecież też taki byłeś”. Na co Tadek: „I też byłem idiota”. Uścisnął mnie za ramię, powiedział: „Przepraszam cię”, po czym pochylił się, bo był dużo wyższy ode mnie i pocałował mnie w policzek. Stałem jak wryty, zupełnie oszołomiony. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że zostałem sam na ulicy.

Pewnego poranka przyszedł do mojego ojca żołnierz, każąc mu natychmiast udać się z nim do komendanta miasta, który oczekuje go w pilnej sprawie. Ojciec zrozumiał, że musiało się stać coś bardzo ważnego, bo jeszcze nigdy nie wołano go przez posłańca i o tak wczesnej porze.

Komendant sam otworzył drzwi swojego gabinetu i zaprosił ojca do środka. Ojciec całą siłą woli próbował ukryć zaniepokojenie. Kto wie, jaki nowy rozkaz przyszedł z Katowic, gdzie mieściła się centrala Gestapo, której podlegały wszystkie sprawy żydowskie na terenach przyłączonych do Reichu, czyli do Niemiec.

Komendant zajął miejsce w fotelu za biurkiem i dał znak ojcu, aby też usiadł. Widząc jego zaniepokojenie, powiedział z jowialnym uśmiechem:

– Nie ma się pan czego obawiać, bo tym razem chodzi o dobre wiadomości. Otrzymałem rozkaz, aby w Oświęcimiu otwarte zostało Biuro Emigracji do Palestyny3. Otwarcie tego biura powierzam panu. Emigracja jest dobrowolna. Władze niemieckie zainteresowane są, aby zgłosiła się jak największa liczba ludzi i mamy nadzieję, że emigracja wkrótce się rozpocznie. Ze względu na różne techniczne i organizacyjne ograniczenia, emigracja ta będzie rozwijać się stopniowo, ale jeśli wszystko będzie dobrze szło i pierwsze trudności zostaną pokonane, to będzie ona masowa i każdy będzie mógł wyjechać.

Następnie polecił mojemu ojcu rozpocząć natychmiastowe działanie w celu otwarcia Biura Emigracyjnego i rozlepić w całym mieście afisze o rejestracji Żydów chcących wyjechać do Palestyny. Jeszcze tego samego dnia ojciec otworzył Biuro Emigracyjne w restauracji swojego najlepszego przyjaciela, Szmula Schnitzera. Mieściła się ona w domu Haberfelda, w centrum miasta, koło mostu nad Sołą. Kierownikiem biura został Józef Manheimer4.

Afisze o tej rejestracji wywarły olbrzymie wrażenie na wszystkich mieszkańcach Oświęcimia. Żydzi cieszyli się, że Niemcy ustanowili granicę dla swojego brutalnego zachowania. Wiadomo było wprawdzie, że takie Biuro Emigracyjne zostało już wcześniej otwarte w Krakowie i niedługo później zamknięte, ale widocznie coś musiało się zmienić, jeśli nakazano znów je otworzyć, tym razem w Oświęcimiu. Najwyraźniej miał on stać się punktem zbiorczym dla emigracji Żydów ze Śląska. Uważano, że w przyszłości emigracja rozszerzy się na Żydów z Generalnego Gubernatorstwa.

W Żydów oświęcimskich wstąpiła nowa nadzieja. W mieście rozpoczęła się rejestracja, którą traktowano z całą powagą; niektórzy Żydzi zaczęli nawet myśleć o nauce języka hebrajskiego.

Tymczasem do ojca przybyło, nielegalną drogą i w tajemnicy, kilka osób z obozu HIAS5 na Słowacji. Miały one zorganizować przerzut młodych ludzi, Dunajem, aż do portów Warna, Konstanca i Sulina nad Morzem Czarnym. Stamtąd, wynajętymi statkami, też w ukryciu, tym razem przed Anglikami, mieli oni dotrzeć do Erec Israel.

Posłańcy ci powiedzieli ojcu, że obóz uchodźców jest całkowicie przepełniony i panują tam niesamowicie ciężkie warunki. Nie można więc dłużej czekać, należy zaraz rozpocząć całą akcję. Prosili mego ojca, aby pomógł zorganizować drogę ucieczki młodym Żydom z Polski. Trzeba było stworzyć punkty przerzutowe, znaleźć ludzi, którzy będą zaopatrywali uciekinierów, miejsca, gdzie będą mogli znaleźć schronienie, aż do następnego etapu swej podroży. Ojciec poświęcił temu dużo wysiłku i pomógł im wszystko zorganizować.

Tak więc, wraz z nadzieją na masową emigrację, rozpoczęła się konspiracyjna akcja przerzutu młodych ludzi do Erec Israel. Niestety, akcja ta nie trwała długo; po jakimś czasie Anglicy dowiedzieli się o niej i nie chcąc dopuścić do emigracji Żydów do Palestyny – zamknęli swoimi okrętami wojennymi wyjście z portów Warna, Konstanca i Sulina. Żaden okręt nie mógł już opuścić tych portów bez dokładnej kontroli.

W listopadzie 1939 ojciec znów wezwany został do komendanta miasta, który oświadczył mu, że ma jechać, wraz z jeszcze jednym członkiem Gminy Żydowskiej, do Bielska i zameldować się tam u oficera o nazwisku von Rüdiger; podał też adres urzędu. Bielsko było miastem powiatowym, do którego należał Oświęcim.

W tym samym czasie aresztowani zostali w Oświęcimiu Zyleg Königsberg i jeszcze jeden Żyd, którego nazwiska nie pamiętam, ale był to zięć naszego znajomego, Fenigera. Königsberga aresztowano na skutek donosu dozorcy w fabryce Kuźnickiego, gdzie pracował. Dozorca, volksdeutsch, doniósł władzom niemieckim, że Zyleg Königsberg ukrył w fabryce pod ziemią kanistry z benzyną. Zięć Fenigera też został aresztowany na skutek jakiegoś donosu.

Stojąc przed komendantem miasta, ojciec zaczął prosić go o zwolnienie tych dwóch aresztowanych. Komendant przerwał mu, że nie może w tej sprawie nic zrobić, bo zostali oni już odstawieni do Gestapo w Bielsku i poradził ojcu rozmawiać w tej sprawie z von Rüdigerem. W ten sposób ojciec dowiedział się, że człowiek, przed którym ma się stawić, jest oficerem Gestapo. Dotychczas nie miał do czynienia z Gestapo, bo Oświęcim znajdował się pod zarządem władz wojskowych.

Komendant miasta wręczył ojcu list w zamkniętej kopercie, z poleceniem wręczenia go von Rüdigerowi. Ojciec pojechał do Bielska z Józefem Manheimerem. Przybyli trochę wcześniej i udali się najpierw do tamtejszego przewodniczącego Gminy Żydowskiej, Josefa Rotera, aby zasięgnąć informacji o von Rüdigerze. Okazało się, że Roter, stary, słaby Żyd, też dostał wezwanie, aby o tej samej godzinie stawić się u tego oficera.

Roter przedstawił von Rüdigera jako dzikie zwierzę, twierdząc, że kogoś tak brutalnego i bezwzględnego jak ten gestapowiec nie spotkał nigdy w życiu. Radził też ojcu i Manheimerowi, aby byli powściągliwi w rozmowie z nim i uważali na każde swoje słowo, jeśli chcą wyjść żywi z tego spotkania. Jego najmniejsze zdenerwowanie może spowodować śmierć ich wszystkich.