Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego zdążył obrosnąć legendą.
Druk fragmentów w latach 60. ubiegłego wieku, najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły ciekawości czytelników, lecz potwierdziły tylko istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą wpływać na szczególną recepcję Broniewskiego.
Niniejsza edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostaje w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy. W końcu ten „osobliwy tom”, jakim jest Pamiętnik Władysława Broniewskiego na pewno zasługuje na staranną, żmudną, ale przede wszystkim mądrą lekturę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Władysław Broniewski · Pamiętnik
Władysław Broniewski
Pamiętnik
wydanie krytyczne
opracowanie z rękopisu, wstęp i komentarz
Maciej Tramer
Warszawa 2013
Władysław Broniewski
Pamiętnik
Warszawa 2013
Copyright © by Ewa Zawistowska, Maria Pijanowska, 2013
Copyright © for foreword and commentary by Maciej Tramer, 2013
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2013
Recenzenci
prof. dr hab. Marian Kisiel, prof. dr hab. Jarosław Ławski
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-62467-59-8
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Echo z dna legendy
Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego, zdążył obrosnąć legendą. Trudno się dziwić, ponieważ dotyczył poety, którego wiersze stanowiły żelazny repertuar wszystkich oficjalnych świąt. Obchodzoną w listopadzie rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej witano jego Pokłonem Rewolucji Październikowej, 1 maja świętowano recytacją Pieśni majowej i Robotnikami, z okazji Dnia Górnika najczęściej przypominano ponure przedwojenne Zagłębie Dąbrowskie i optymistyczne powojenne Zabrze, no i trudno byłoby sobie wyobrazić rocznicę wybuchu II wojny bez Bagnetu na broń oraz Żołnierza polskiego — a to na pewno nie wszystko. Zresztą bez większego ryzyka można powiedzieć, że znaczną część oficjalnego repertuaru znali na pamięć nie tylko recytatorzy, ale również publiczność. Trudno się zatem dziwić, że eksploatowanego z właściwym dla każdego świętowania nadmiarem poetę, kojarzono z propagandową poprawnością. W tej sytuacji jeszcze trudniej jednak się dziwić tym, którzy wiedzieli o czynnym udziale poety w wydarzeniach najczęściej pomijanych na lekcjach historii. A dziwić się zupełnie nie sposób tym, którzy wiedzieli o notatniku szczegółowo dokumentującym biografię poety w latach 1918 — 1922. Strzegąca większości archiwaliów trzecia żona poety, a po jego śmierci założycielka i honorowy kustosz Muzeum Władysława Broniewskiego, kilkakrotnie mówiła: „domagano się ode mnie udostępnienia Pamiętnika”1. W niekompletnej publikacji wybranych fragmentów, wyrobieni w „lekturze między wierszami” czytelnicy natychmiast dostrzegli jednak potwierdzenie niecenzuralnego charakteru nieogłoszonego tekstu. Sprawa Andrzeja Stawara, jednego z najwybitniejszych intelektualistów komunistycznych, który niedługo przed śmiercią wyjechał do Francji, gdzie przygotował do druku swoją przedwojenną publicystykę, boleśnie pokazała, jak niebezpieczna może być niekontrolowana opowieść o dziejach polskiej lewicy. A przecież spraw takich było znacznie więcej. Ponad wszelką wątpliwość założono zatem, że Pamiętnik objęto urzędową kontrolą publikacji, mającą na celu ograniczenie dostępu do niewygodnych historycznie treści oraz — co nie mniej ważne — ochronę oficjalnego wizerunku poety. I chyba stąd właśnie — z tej niekompletności i tych niedomówień zrodziła się legenda.
Pytać o źródło legendy zawsze jest ryzykowne, bo też jest ryzykowne każde dotknięcie w jakiś sposób „uświęconej” opowieści. Zostawmy zatem — na chwilę chociaż — owo specyficzne legendowe „uświęcenie”, ponieważ tutaj chodzi o opowieść. Jaka zatem jest jej zawartość?
Oto w swojej drugiej autobiograficznej opowieści, zatytułowanej Maje i listopady, Janina Broniewska — pierwsza żona poety — niejako na marginesie głównego wątku, ponieważ w zamkniętej w nawias i wyróżnionej kursywą frazie, zanotowała uwagę dotyczącą jednego ze szczególnych zwyczajów swojego byłego męża:
W ostatnich latach, schorowany, w smutkach, depresjach, osierocony ojciec niektórym przyjaciołom zarówno szczerym jak i fałszywym znów „czytywał” fragmenty ze starego pamiętnika. Pożółkłe kartki, tekturowa okładka przetrwały to, co się określa raczej banalnie burzami dziejowymi2.
Fragment ten — do którego przyjdzie jeszcze wrócić — wymaga pewnych dopowiedzeń. Owo opatrzone cudzysłowem przez Janinę określenie „znów »czytywał«” odnosi się do przedwojennej lektury Pamiętnika, która zdarzyła się w okolicach 1930 roku. Wtedy to poeta jeden raz przeczytał swojej ówczesnej żonie wyjątki z pisanego w latach 1918 — 1922 notatnika. Tylko jeden raz, ponieważ zawartość notatnika nie wzbudziła zainteresowania słuchaczki:
Nie ma co ukrywać, że jednoosobowe audytorium miast zwykłego z trudem maskowanego entuzjazmu zdobyło się na złośliwość.
Zresztą cała zawarta we wspomnieniach Janiny charakterystyka grubego, kilkusetstronicowego zeszytu świadczy o dużym dystansie do tego dokumentu. W przedwojennym mieszkaniu państwa Broniewskich po Pamiętnik sięgano bardzo rzadko. Zazwyczaj wpadał pod rękę podczas robienia porządków i odkurzania regałów. Wyodrębniony spośród wszystkich innych książek „osobliwy tom” — bo tak nazywała go autorka wspomnień — zalegał we wspólnym mieszkaniu „na oddzielnej półce, pod równiutko ustawionymi klasykami”. Według lakonicznej recenzji przedwojennej czytelniczki-słuchaczki były to zapiski z „przezierającą młodopolszczyzną i nastrojowością ździebko robioną, przetykaną całkiem trzeźwym dziennikiem lektury”. Tak oceniony Pamiętnik doznawał lekceważenia nawet podczas sprzątania. Odosobniony na półce i „zbywany” w tracie porządków byle jakim omieceniem, stopniowo pokrywał się kurzem.
Opowieść o spotkaniu z Pamiętnikiem podczas sprzątania nie jest przypadkowa, ponieważ temat niedbałego odkurzania „osobliwego tomu” stanowi w tej historii swoistą ramę kompozycyjną. Podobnie stało się piętnaście lat po pierwszej i jedynej lekturze Pamiętnika. W styczniu 1945 roku Janina Broniewska wkraczała w mundurze jako korespondentka wojenna razem z oddziałami I Armii Wojska Polskiego do zrujnowanej lewobrzeżnej Warszawy. Wtedy to na ulicy Dziennikarskiej w mieszkaniu ojca Marii Zarębińskiej — drugiej, wówczas jeszcze nieformalnej żony Broniewskiego — odnalazła i zabezpieczyła cudem ocalałe kompletne archiwum poety: rękopisy wierszy, gromadzoną przez lata korespondencję, częściowo ocaloną bibliotekę z „podziurawionymi od kul książkami”, dokumenty, notatki — a wśród nich Pamiętnik.
Swoje papiery porzucił Broniewski na początku września 1939 roku, kiedy wyszedł w poszukiwaniu jednostki. Stało się to podobno w przeddzień zamieszania, wywołanego radiowym apelem pułkownika Romana Umiastowskiego, który wzywał wszystkich mężczyzn w wieku poborowym, aby zgłaszali się w punktach mobilizacyjnych. Archiwaliami zaopiekowała się wówczas Zarębińska, która przy pomocy Janiny wydobyła je ze zniszczonego podczas wrześniowych bombardowań wspólnego domu i przeniosła do wynajętego mieszkania przy ulicy Dziennikarskiej na Żoliborzu, dokąd sprowadził się niebawem również ojciec Marii Paweł Zarębiński. W tym miejscu papiery w nienaruszonym stanie pozostawały przez cały okres wojny. Skrupulatnie chronione przetrwały, kiedy po klęsce wrześniowej Broniewski ściągnął Marię i córkę do Lwowa. W 1943 roku przetrwały również rewizję oraz dramatyczne aresztowanie Marii i jej brata przez gestapo, po którym autorka Opowiadań oświęcimskich znalazła się w obozie koncentracyjnym. Uniknęły zniszczenia podczas powstania warszawskiego, którego nie przeżył jednak strzegący zdeponowanego archiwum Zarębiński; niechronione przez nikogo przetrwały do stycznia 1945 roku, to znaczy do momentu, kiedy cały depozyt przejęła i zabezpieczyła Janina Broniewska. Wydobyte ze zrujnowanej Warszawy papiery zostały wywiezione do Lublina, a następnie do Łodzi, gdzie zatrzymała się ocalała z obozów w Auschwitz i Ravensbrück Maria. Tam też archiwum czekało na powracającego pod koniec 1945 roku z Palestyny prawowitego właściciela.
Już tylko ta historia wydawać się może niezwykłą i zasługującą na zupełnie odrębną opowieść. Zwłaszcza jeśli historię Pamiętnika uzupełnić jego wcześniejszymi burzliwymi losami. Gruby zeszyt razem ze swoim autorem przeszedł i przetrwał w oficerskiej raportówce sporo pierwszoliniowych walk z czasów wojen z Ukraińcami, Litwinami i Rosjanami; był to wszak — jak go określił sam Broniewski — zeszyt pisany „prosto z siodła”3. Janina swojej dygresji nie dedykowała jednak samemu Pamiętnikowi, ale:
dwojgu zmarłym, dzięki którym ocalał nie tylko ów stary pamiętnik, lecz wszystko, co stanowi muzealne eksponaty z tamtych dawnych przedwojennych lat.
Z takich powodów — nie z siebie samego — stał się „osobliwy tom” czymś szczególnym: niezwykłą pamiątką dla samego Broniewskiego, relikwią niemal, częścią „osobliwego” rytuału zawierzanej przyjaciołom lektury — być może nigdy niedostępnej obcemu czytelnikowi. Kończąc całą dwustronicową, zamkniętą w nawias i wyróżnioną kursywą opowieść, niejako od niechcenia Janina dopowiada na sam koniec jeszcze jedną historię o odkurzaniu i formułuje jeszcze jedną recenzję „osobliwego tomu”:
[ … ] odkurzałam je, może i niezbyt pedantycznie [ … ]. Pamiętnika nie otworzyłam ni razu. Nie pamiętam, czy na mocy dawnej do niego niechęci, czy może przez normalną dyskrecję? Miał przecież ten tom wszystkie cechy rękopisu przez autora nieprzygotowanego ani nieprzeznaczonego nie tylko do druku, ale także do myszkowania po nim pod nieobecność właściciela4.
Dezynwoltura, a nawet wyraźna niechęć, z jaką Janina potraktowała „pożółkły pamiętnik” Broniewskiego, w żadnym wypadku nie była wymierzona w heroizm dwojga zaangażowanych w ocalenie archiwum ludzi. Lekceważenie „osobliwego tomu” adresowane było przede wszystkim do tych „niektórych przyjaciół”, którym „osierocony ojciec” pod koniec życia „znów »czytywał« fragmenty ze starego pamiętnika”. Troskliwa dezynwoltura dotyczyła wszak nie tylko „osobliwego tomu”, ale również osobliwego zachowania poety: „schorowanego” i „osieroconego ojca”, który miał zwyczaj czytać — jak się okazało, nie zawsze dyskretnym — przyjaciołom fragmenty z notatnika dokumentującego burzliwy okres jego młodości. Mówiąc najprościej: nonszalancja Janiny nie tyle miała zatem za zadanie deprecjonować sam dokument, co miała stanowić swego rodzaju instrukcję jego lektury. „Osobliwość tomu” oraz niedyspozycja „schorowanego, w smutkach, w depresjach, osieroconego” poety miała prawo oczekiwać od szczerych przyjaciół przede wszystkim dyskrecji. Wszak czytanie fragmentów miało charakter bardzo ograniczony towarzysko. Tymczasem część z tych przyjaciół okazała się na tyle niegodna zaufania, że czytany tylko wybrańcom i tylko we fragmentach Pamiętnik zaczął budzić niezdrowe zainteresowanie, i to zarówno wśród „zawodowych krytyków”, którzy po nim „tak wiele sobie obiecywali”, jak też wśród „kontrowersyjnych [ … ] wielbicieli niekoniecznie rewolucyjnej poezji również”.
Swoisty rytuał przyjacielskiej lektury potwierdzają wspomnienia Andrzeja Mandaliana, któremu poeta udostępnił do czytania Pamiętnik w dowód wdzięczności za surową i szczerą ocenę rosyjskich przekładów swych wierszy5. Podobnie wspominał lekturę „osobliwego tomu” Lesław M. Bartelski, który jako jedyny oprócz Janiny zwrócił uwagę na stan „chwilowej depresji”6 czy też „niewątpliwej chandry”7, które prowokowały sięgnięcie po Pamiętnik.
A jednak — zaufanie i dyskrecja wcale nie potrzebują potwierdzeń. Stąd też najwyrazistszy chyba przykład szczególnego rytuału „czytywania” zanotowany został mimochodem. Tym razem rzecz wyglądała jednak nieco inaczej. W nigdy nieopublikowanych wspomnieniach ostatniej z żon poety, które są opowieścią o pierwszym okresie żałoby Broniewskiego po śmierci córki, znalazł się jeden krótki i szczególny fragment. Zaraz po pogrzebie Anki w domu „osieroconego” Broniewskiego zaczęli pojawiać się dosyć liczni „zarówno szczerzy, jak i fałszywi” przyjaciele, wszyscy zaniepokojeni fizyczną i psychiczną kondycją poety. Według Wandy zachowanie męża nie dawało podstaw do obaw. „Władek był opanowany i spokojny, jakiś zwarty w sobie. Przeczytał kilka fragmentów Pamiętnika”8.
Zostawmy w tym miejscu sprawę kwestionowanej wiarygodności całych wspomnień Wandy Broniewskiej. W zasadniczej części dotyczą one kontrowersji związanych z uwięzieniem poety w szpitalu dla nerwowo chorych w Kościanie i nie tutaj miejsce na szczegółowe ustalenia czy rozstrzygnięcia. Zanotowany na marginesie opowieści krótki fragment, w którym na jedną chwilę pojawia się Pamiętnik, jest dla całego ciągu zdarzeń tak nieistotny, że trudno nawet podejrzewać próbę perswadowania czy oskarżania przy jego pomocy kogokolwiek o jakąkolwiek winę. W tym miejscu lakoniczny fragment relacji Wandy jest istotny z zupełnie innego powodu. Oto bowiem w jednym z najtrudniejszych momentów (o ile nie najtrudniejszym) swojego życia, otoczony ludźmi Broniewski zwraca się do zamkniętego przeszło trzydzieści lat wcześniej Pamiętnika, zwraca się do samego siebie sprzed kilkudziesięciu lat. Trudno byłoby chyba podejrzewać w takim momencie poetę o jakąkolwiek próżność. Trudno byłoby również doszukiwać się w tym geście jakiejś kolejnej niedyspozycji „schorowanego, w smutkach” poety. Wyjątkowo lapidarna relacja zdarzenia, podobnie zresztą jak cały gest Broniewskiego, nie noszą w sobie żadnego śladu megalomanii czy autokreacji. A zatem, nieco inaczej niż można by sądzić w pierwszym momencie, „osierocenie” i „depresja” nie tyle stają się przyczyną lektury Pamiętnika, co stają się jego adresatem. Być może — po prostu, rozbity i zagubiony Broniewski zwracał się do autografu wcześniejszego, mniej porozbijanego i pewniejszego Broniewskiego. „Schorowany”, „osierocony”, „w smutkach” zapewne także na rauszu Broniewski nie czytał Pamiętnika przyjaciołom po to, aby ich epatować swoją niecenzuralną przeszłością, lecz po to, aby w rytuale „czytywania” usłyszeć siebie innego; być może po to, aby nie tyle spotkać się z przyjacielem, ile zainicjować i towarzyszyć spotkaniu przyjaciela (mniejsza o to czy szczerego, czy fałszywego) z dawnym Broniewskim. Żadnej megalomanii i żadnej próżności — wręcz przeciwnie. Jak bardzo trzeba być niepewnym siebie, żeby potwierdzenia i stabilizacji szukać u pewniejszego bohatera z pożółkłego autografu, a zarazem jak bardzo trzeba być samotnym, żeby w najtrudniejszych chwilach i w domu pełnym ludzi szukać rozmówcy w swoim Pamiętniku.
Miała rację Janina zakładając, że „fragmentów »czytywanie«” nie było ich publikowaniem. W tej opinii nie była zresztą odosobniona. Jej pogląd potwierdzają wspomnienia dwóch innych czytelników. Ryszard Matuszewski, na pewno jeden z najszczerszych przyjaciół poety, zapamiętał Pamiętnik jako „starannie strzeżony gruby notatnik”, Broniewski „czasem czytał z niego urywki, ale nigdy nie wypuszczał go z rąk”9. Znakomita znawczyni i edytorka Broniewskiego Feliksa Lichodziejewska wspominała jak „w miarę zacieśniania naszej znajomości” poeta udostępniał jej poszczególne dokumenty, a ukoronowaniem tego zaufania było umożliwienie wielogodzinnej lektury Pamiętnika. Wgląd do książki opatrzony został jednak „oczywistym zapewnieniem, że nie opublikuję żadnego fragmentu bez jego wiedzy”10.
Z tego samego powodu, często z wieloma publicznie manifestowanymi wątpliwościami odnosiła się do publikowania tekstu Pamiętnika trzecia żona Broniewskiego. Na tym jednak wszelkie podobieństwa się kończą, ponieważ Wanda Broniewska, inaczej niż Janina, bardzo wysoko oceniała wartość dokumentu. Parokrotnie przywoływała ostatnie przedśmiertne dyspozycje poety dotyczące jego twórczości:
[ Władek ] Dawał mi zlecenia, żeby strzec dokumentów, żeby nie wypuszczać Pamiętnika z rąk. Mówił, żeby nie publikować wierszy młodzieńczych.
Władek dał mi bardzo wcześnie Pamiętnik pod opiekę. Pamiętnik był dla mnie świętością11.
Z tego powodu często podkreślała również, że wszelkie decyzje o udostępnieniu fragmentów dokumentu podejmowane były przez nią (na skutek domagania się czytelników) z największym trudem, po długim wahaniu i z „najwyższym poczuciem odpowiedzialności przed Władkiem”, a ich przyczyną były uporczywe życzenia realnych i potencjalnych czytelników. Taką deklarację zamieściła Wanda również w Przedsłowiu do wyboru z Pamiętnika, który ukazał się w 1984 roku.
W maszynopisie konspektu książki w Przedsłowiu Wandy zachowała się jeszcze jedna, dosyć istotna informacja uzupełniająca zalecenia Broniewskiego związane z jego Pamiętnikiem:
Gdybym zamierzała opublikować fragmenty, wolno mi naradzać się z p. Lichodziejewską. [ … ] Zgodnie z zaleceniem Męża, z prośbą o pomoc w tej trudnej i odpowiedzialnej pracy oraz o opracowanie komentarza i przypisów zwróciłam się do pani Feliksy Lichodziejewskiej12.
W druku informacja ta została jednak pominięta, co może nieco dziwić, albowiem jest to jedyny ślad świadczący o tym, że Broniewski kiedykolwiek dopuszczał możliwość ogłoszenia drukiem swoich wspomnień, jednakże pod warunkiem starannego ich opracowania krytycznego przez zaufaną edytorkę. Z informacji tej wynikało także zobowiązanie i jednocześnie upoważnienie Wandy do konsekwentnie stosowanej przez nią reglamentacji tekstu Pamiętnika, który mógł zostać opublikowany wyłącznie we fragmentach. Zastrzeżenia druku dotyczyły w pierwszym rzędzie publikacji młodzieńczych wierszy, wobec których dojrzały Broniewski zachowywał dużą rezerwę. Jadwiga Stańczakowa, na zadane kiedyś Broniewskiemu pytanie o to, czy kiedykolwiek pisał pamiętnik i czy były w nim wiersze, usłyszała następującą odpowiedź: „Tak, były i wiersze, ale jeszcze nie moje. Pisane nie po broniewskiemu, zbyt udawane”.
Być może zastrzeżenia druku dotyczyły również sfery obyczajowej. Pomimo wybujałego temperamentu i częstego wikłania się w skomplikowane romanse, Broniewski nie przeżywał ich publicznie i potrafił zachowywać się dyskretnie. Natomiast najmniej prawdopodobne wydają się przypuszczenia o zastrzeżeniach Broniewskiego związanych z fragmentami niepoprawnymi politycznie i przewidywaniem ewentualnej ingerencji urzędu kontroli publikacji.
Nie ma żadnego powodu, aby nie uwierzyć Wandzie w nigdy nieogłoszone przez nią upoważnienie do dokonywania wyboru i poszukiwania pomocy zaufanej edytorki w przygotowaniu do druku fragmentów Pamiętnika. Nie sposób jednak nie dostrzec zarazem konfliktu, w jaki uwikłane były pierwsza i ostatnia z żon poety, które łączyła postać Broniewskiego, ale poza nim dzieliło niemal wszystko. Konflikt obu żon determinuje również autobiograficzną opowieść Janiny. Stąd też wydobyta w nawias i wyróżniona kursywą dygresja o cudem ocalałym „wszystkim, co stanowi muzealne eksponaty”, zasadniczą część pretensji adresowała również do Wandy. Autobiograficzne Maje i listopady Janiny Broniewskiej powstawały w latach 1963 — 1966. W tym samym czasie, a dokładniej w grudniu 1963 roku, dzięki staraniom Wandy otwarte zostało Muzeum Władysława Broniewskiego. Ostatnia z żon została jego honorowym i dożywotnim kustoszem. W lutym 1965 roku na łamach „Polityki” ukazały się pierwsze fragmenty Pamiętnika. Dowiedziawszy się o tym Janina podobno nawet interweniowała w redakcji. Zaledwie kilka miesięcy później Leszek Kołakowski na Zjeździe Literatów Polskich zgłosił postulat o konieczności wydania całości dzieł klasyków polskich pisarzy rewolucyjnych, wymieniając przede wszystkim Stanisława Brzozowskiego i Władysława Broniewskiego. Rok później ten sam Kołakowski w burzliwych okolicznościach został usunięty z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za zbyt otwartą jej krytykę.
Zapewne istotnych wydarzeń dałoby się w tym okresie znaleźć jeszcze więcej, ale nawet to krótkie wyliczenie pokazuje atmosferę, jaka zaczęła się pojawiać wokół nieznanej twórczości Broniewskiego i w jakiej domagano się od Wandy udostępnienia tekstu Pamiętnika. Zarazem można z największym prawdopodobieństwem założyć, że zamknięta w nawias i wyróżniona kursywą dwustronicowa dygresja Janiny miała nie tylko biograficzny charakter. Zresztą powiedzmy szczerze, że wszystkie te domysły nie są tutaj ważne. Nie chodzi wszak o rację ani o szczegóły konfliktu. Jeżeli prawdą było — a wiemy, że było — iż publiczność literacka w postaci „zawodowych krytyków, zwykłych czytelników i kontrowersyjnych [ … ] wielbicieli niekoniecznie rewolucyjnej poezji” naciskała na Wandę domagając się druku „osobliwego tomu”, świadczy to, że już wtedy, to znaczy jeszcze przed publikacją pierwszych fragmentów Pamiętnik Broniewskiego otaczała legenda.
Legendy mają jednak to do siebie, że raz uruchomione żyją w sposób samowystarczalny. Tak się też stało w przypadku Pamiętnika, gdy niedostępność tekstu zaczęła budować swoją własną opowieść. Snująca ją publiczność literacka w niewielkim stopniu — o ile w jakimkolwiek — wiedziała o wątpliwościach, zastrzeżeniach i działaniach obu żon Broniewskiego. Nie chciano słuchać parokrotnie powtórzonych rozterek Wandy związanych z przekazaniem kilku fragmentów Pamiętnika do druku. Po wydaniu w 1984 roku Pamiętnika 1918 — 1922 niemal całkowicie zlekceważono zawartą w Przedsłowiu Wandy oraz w Nocie wydawcy Lichodziejewskiej wyraźną informację o sposobie edytorskiej reglamentacji tekstu, zakładając z góry bezlitosną ingerencję urzędu kontroli publikacji. W nieogłoszonych drukiem fragmentach nie dostrzeżono wahania, wątpliwości i zastrzeżeń dotyczących udostępnienia „rękopisu przez autora nieprzygotowanego ani nieprzeznaczonego” do publikacji, lecz dostrzeżono polityczną kontrabandę, która musiała zostać zakwestionowana przez oficjalną cenzurę. Ta faktycznie włączyła się do edycji, niemniej po opracowaniu tekstu przez Wandę urzędnicze zastrzeżenia dotknęły zaledwie ośmiu linijek przeznaczonego do druku tekstu.
Od samego początku niedrukowane fragmenty Pamiętnika zaczęły żyć własną opowieścią. Druk fragmentów w latach sześćdziesiątych najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły czytelniczej ciekawości, ale wręcz potwierdziły istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą regulować szczególną recepcję Broniewskiego.
Edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostanie w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy. W końcu ten „osobliwy tom”, jakim jest Pamiętnik Władysława Broniewskiego na pewno zasługuje na staranną, żmudną, może i nudną, ale przede wszystkim mądrą lekturę.
Śmietnik umysłowy…
„Śmietnik umysłowy, drzewo wiadomości dobrego i złego [ … ], samoanaliza i samokarykatura, małpie zwierciadło etc.” — w rzeczy samej, gruby notatnik, który Broniewski konsekwentnie tytułuje Pamiętnikiem, jest dziennikiem. Najistotniejsza różnica wynika przede wszystkim z perspektywy czasu, w jakim powstaje dokument. Typowy pamiętnik dotyczy spraw przeszłych, zdarzeń wydobytych z pamięci, natomiast zapis w dzienniku dokonywany jest na bieżąco, to znaczy w taki sposób, że opowieść odnosi się do niewielkiego odcinka czasu. Narrator dziennika nie zna jeszcze zdarzeń ani opowieści, jakie zapisane zostaną na dalszych, a więc późniejszych kartach. Tak się też dzieje w notatniku Broniewskiego. Chociaż — co zauważyła znakomicie Lichodziejewska — był to dokument pisany nieregularnie „w zależności od wolnego czasu [ … ] pamiętnik osobisty spraw i wydarzeń najgłębiej przeżytych, kronika własnych obserwacji i rozmyślań”, w swoich opowieści poruszał się Broniewski nie znając jeszcze jutra, a jednocześnie z wyrazistą i tragiczną dla ryzykującego życie żołnierza świadomością, że: „to, w imię czego dziś się ginie, stanie się jutro śmieszną, niewartą wspomnienia przeszłością”13.
Można by podejrzewać, że tytuł dla notatnika podsunął diaryście wydany w 1913 roku Pamiętnik Stanisława Brzozowskiego. Jednak bardziej prawdopodobna wydaje się inspiracja Cypriana Kamila Norwida, „serdecznego przyjaciela i mistrza” — tak przecież mówił o nim Broniewski w chwili, kiedy rozpoczynał studia filozoficzne w październiku 1918 roku. Zresztą zastosowaną tytulaturę zdaje się potwierdzać wykorzystany przeszło pół roku później (nie całkiem dokładny, bo wydobyty z własnej pamięci) cytat z Norwidowskiego Vade-mecum:
To zaś mi mniejsza, czy bywam omylonalbo nie?… piszę pamiętnik artysty — ogryzmolony i w siebie pochylon —
Obłędny!… ależ wielce rzeczywisty!14
Będzie ten fragment towarzyszył Broniewskiemu również wiele lat później — nadal cytowany z pamięci w niedokładny sposób. Przywoła go poeta po przeszło ćwierć wieku, uczyni to w wierszach, które złożą się na wydane w 1945 roku Drzewo rozpaczające15.
Bez względu na gatunkową orientację i zastosowaną przez Broniewskiego tytulaturę, wiadomo jednak, że objęte Pamiętnikiem pięćdziesiąt miesięcy od końca października 1918 roku do ostatniego dnia 1922 roku, to najlepiej udokumentowany okres życia poety. Ale też wiadomo tylko tyle. Feliksa Lichodziejewska, znakomita edytorka twórczości Broniewskiego i bez wątpienia najlepsza jego znawczyni, opisując swoje bardzo dobre, gdyż oparte na dużym zaufaniu relacje z poetą, podkreślała jednocześnie „powściągliwość w opowiadaniu własnej biografii”. Tę oględność zdają się potwierdzać licznie zachowane dokumenty, wśród których bardzo niewiele jest takich, w których poeta opowiada o sobie. Pomimo bardzo towarzyskiego usposobienia i burzliwego, czasami nawet awanturniczego temperamentu, a jednocześnie pomimo wielkiego dystansu, jaki Broniewski zachowywał (chociaż bardziej: nie zachowywał w ogóle) wobec większości obyczajowych norm i konwenansów, w swoich opowieściach poeta zachowywał się wyjątkowo dyskretnie. Nie ukrywał swoich emocji, depresji i nałogów, ale jednocześnie nie upubliczniał swoich licznych i dosyć różnorodnych romansów. Jak zauważyła Lichodziejewska:
[ … ] jak wynika z jego zwierzeń, oburzał go brak dyskrecji u innych, te właśnie cudze, sekretne sprawy świadczą najdowodniej, iż swe notatki sporządzał wyłącznie dla siebie16.
Z tych spraw co najwyżej zwierzał się czasami najbardziej zaufanym przyjaciołom.
Rozpoznając Broniewskiego tylko z kart Pamiętnika trudno byłoby podejrzewać, że pruderia hamuje jego ochotę do osobistych wynurzeń. Skala romansów — gdyby można je w jakiś sposób zrekonstruować i ustalić — byłaby pewnie spora i kompletna. Musiałaby obejmować rozpiętość od niewinnego „zabawnego flirciku z młodocianą kuzynką” aż po „maksimum rozkoszy fizycznej”, jakiego doświadczył porucznik Orlik w krótkim, ale intensywnym związku z „Lady z Szyrwint”. A przecież gdzieś pomiędzy tymi przypadkami musiałoby się znaleźć miejsce dla nieszczęśliwej i nigdy niespełnionej miłości do Marii Dokalskiej, dla skradzionych Zuzikowi pocałunków, dla krótkiego i kłopotliwego związku z Wandzią Ohojską, a także „historii lekko traktowanej” z Katią, dla dziwnego sentymentalno-fizjologicznego układu z prostytutką Staśką oraz dla „historii mało skomplikowanej” z niezdemaskowaną „dziewczynką [ … ] miłą, młodziutką i głupiutką” czy też w końcu dla zupełnie bezimiennych „poszukiwań »ciała«”.
Można z niezłym skutkiem poszukiwać śladów tych romansów w części zachowanej korespondencji Broniewskiego. Ta pozwoliłaby się dowiedzieć, że skomplikowane relacje erotyczne nie dotyczyły tylko czterech lat opowiedzianych na stronach Pamiętnika. A jednak dowiedzieć się tego można z listów, niekierowanych przecież do publiczności, lecz do bardzo konkretnego adresata. Poza nimi, to znaczy poza osobami uwikłanymi i w ten sposób zainteresowanymi kontrowersyjną sytuacją, Broniewski zachowuje całkowitą dyskrecję. Wiemy doskonale, że było takich kontrowersyjnych sytuacji znacznie więcej niż opisane w intymnym Pamiętniku — ale też tylko tyle wiemy. I to właśnie jest miarą tej dyskrecji. Bez większego ryzyka dałoby się tu sformułować hipotezę, że nie respektując konwenansów, a jednocześnie zachowując powściągliwość w zwierzeniach, nie chodziło Broniewskiemu o dyskrecję osłaniającą jego własną reputację.
W kontekście burzliwego temperamentu nieco zaskakujący może się wydać komentarz, jakim Broniewski podsumował jeden z nieudanych romansów:
Zupełnie jasno sobie teraz uświadamiam różnicę między zmysłowością a uczuciem. Choćbym się nurzał po uszy w rozpuście itp., pozostanę zawsze uczuciowo jakimś błędnym rycerzem17.
I na pewno byłby ten komentarz zaskakujący, gdyby nie to, że od początku do samego niemal końca, w całej opowieści, jaką stanowi Pamiętnik, niczym refren pojawia się irracjonalnie naiwna i sztubacko-sentymentalna miłość do anonimowej Białej. Sposób przedstawienia tej osoby, chętnie posiłkujący się odwołaniami do postaci bohaterek z arcydzieł literackich oraz (w paru wypadkach mniej arcydzielnych) malarskich, mógłby jednak dosyć wyraźnie sugerować nierzeczywisty genotyp podziwianej z daleka ukochanej. Wszak spotkana po raz pierwszy w Alejach Jerozolimskich Biała, która wyłoniła się „jak gdyby z tęczy [ … ] i z potoku piany”, faktycznie wyłoniła się z poematu Juliusza Słowackiego W Szwajcarii. Niedługo potem Biała wyłoni się z czytanej na wołyńskiej kwaterze, dzisiaj już zapomnianej krótkiej powieści Gustawa Daniłowskiego Lili. Postać Białej znajdzie też rodowód w dziecinnym wspomnieniu jednego z aniołów z polichromii płockiej katedry autorstwa Władysława Drapiewskiego. W późniejszych konkretyzacjach nieznana Biała z Alei przyjmie postać Ellenai z Anhellego Słowackiego, chociaż sposób jej przedstawienia świadczy, że swoje piętno na wizerunku odcisnął również cykl obrazów Jacka Malczewskiego Śmierć Ellenai. Jeszcze później „nierealna miłość” Broniewskiego otrzyma postać kobiety z popularnego wówczas obrazu Paula Emila Chabasa, aż w końcu stanie się Solwejgą z monumentalnego dramatu Peer Gynt Henryka Ibsena. Gdyby jeszcze się przyjrzeć nieco dokładniej, wówczas można by nawet znaleźć wyraźne ślady inspiracji w poezji Aleksandra Błoka, chociaż tym razem nie zostały one doprecyzowane przez Broniewskiego adresem do Białej.
Niewątpliwie trafne i bardzo słuszne wydaje się podejrzenie zanotowane przez Lichodziejewską we wstępie do Pamiętnika 1918 — 1922, że bohater notatnika „chętnie korzystał z łatwych zwycięstw, ale dłuższym zainteresowaniem darzył kobiety odporne na zaloty”, zatem trudno też nie uznać wydobytego przez badaczkę wniosku, że Broniewski najlepiej czuł się w roli „nieszczęśliwego kochanka”. Przyjęcie przez bohatera Pamiętnika takiej uschematyzowanej roli zdaniem Lichodziejewskiej okazywało się bowiem „stwarzać nastrój sprzyjający pisaniu wierszy”. Taka quasi-literacka kreacja byłaby oczywiście anachroniczna i dosyć naiwna, a jednocześnie dosyć cyniczna. Przesuńmy więc na margines rozstrzygnięcia dotyczące szczerości lirycznych wyznań miłosnych, które Broniewski wręczał różnym kobietom. Początkujący poeta sam nie ukrywał, że darowanie wierszy było jakimś rodzajem eksperymentu. Gdyby jednak odwrócić ów porządek zdarzeń, w którym to nie wiersz powstawał dla kobiety, ale ukochana dopasowywana była do czasami już istniejącego wiersza, można by zaryzykować nieco mniej cyniczną hipotezę. Być może (bo przecież nie na pewno) rozpoczęta latem 1922 roku praca nad przekładami Błoka, którą Broniewski traktował najdosłowniej jak warsztat, w którym szlifował swoje umiejętności poetyckie, została zainspirowana wcześniejszym wyobrażeniem „nierealnej”, więc programowo „odpornej na zaloty” Białej. Być może… Niemniej znaleźć można jeszcze jedno, nieco bardziej rzeczywiste, chociaż wciąż bardzo literackie wyjaśnienie zachowania owego komplikującego miłość dystansu.
Postać dziewczyny, którą Broniewski obdarzył pseudonimem Biała nie była nierealna. Platoniczna miłość, do której poeta chyba nigdy się nie zbliżył, nazywała się Leja Altszuler. W chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją Broniewski, była szesnastoletnią uczennicą gimnazjum, warszawianką — tutaj urodzoną i tutaj zamieszkałą, córką dozorcy w bogatej kamienicy przy ulicy Hożej 66. Od 1921 do 1925 roku Biała studiowała prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Nie wiadomo, czy poeta kiedykolwiek miał okazję poznać ją bliżej. Nie wiadomo nawet, czy miał okazję dowiedzieć się, jak nazywała się nierealna miłość. Najprawdopodobniej nigdy do tego nie doszło, a na pewno nie w czasach ujętych w dzienniku. Jednak nawet gdyby zdarzenie takie miało miejsce, należałoby je zrekonstruować na podstawie śladu pozostawionego w którymś z listów lub notatek. Wszak znając „powściągliwość w opowiadaniu własnej biografii”, wiadomo niemal na pewno, że Broniewski sam by o tym nie opowiedział. Ta miłość musiała być trudna, gdyż miała nie tylko inspirować poetę. Adres odsyłający Białą do Solwejgi, bohaterki ratującej próżnego Peer Gynta z władzy Odlewacza Guzików, podpowiada, że w tej nie całkiem realnej miłości znajdował Broniewski ukochaną, która podobnie jak postać z dramatu Ibsena, będzie mogła ocalić zagubionego w awanturniczej rzeczywistości bohatera Pamiętnika. Wobec programowego sekretu nie sposób wyjść poza przypuszczenia, ale w gruncie rzeczy, czy warto poza nie wychodzić…
Dyskrecja, o której cały czas tu mowa, obejmowała nie tylko „sprawy sercowe”. Powściągliwość zachowywał Broniewski również w sprawach rodzinnych. Nawet w samym Pamiętniku, który zamyka najlepiej udokumentowany okres życia, Broniewski w niewielkim stopniu referuje docierające do niego wieści z domu. Z zachowanych listów od matki, sióstr i babki wiemy wszelako, że wiadomości te dochodziły bardzo często i były niejednokrotnie bardzo szczegółowe. I znowu można by oczywiście „pogdybać” i założyć, że dla narratora Pamiętnika, będącego świadkiem przewalającej się historii, przewrotów i wojen, a zarazem wiodącego intensywne życie towarzyskie viveure’a, domowe problemy, takie jak utarczki matki z właścicielem kamienicy, narzekanie na galopującą inflację, praca i nauka sióstr, rozterki babki dotyczące niepolitycznych znajomości wnuka, wydają się mieć niewarte zapamiętania znaczenie. Dla lubującej się w gwałtownych zdarzeniach historii na pewno, jednak w relacji osobistej rzecz taka wyglądać musi zupełnie inaczej. Oto bowiem w czasie krótkiej przerwy w ofensywie we wrześniu 1920 roku, świeżo udekorowany kawaler Virtuti Militari zanotował w swoim dzienniku:
Dobrze jest dostać długo oczekiwany list z domu. Wszystko tam mało ważne, drobne, śmieszne, a jednak tak ciekawe. Czyta się powoli, dokładnie, składa do koperty, kładzie na stół, ogląda się adres i znak pocztowy — i znowu się wyjmuje, aby czytać, czy czegoś nie przeoczono.
A najbardziej te drobniusieńkie dopiski na marginesach i między tekstem — „Mój drogi, aby pamiętaj o sobie” — i inne18.
Opowieść zawarta w Pamiętniku marginalizuje rodzinne sprawy, ale nigdy ich nie porzuca. Taka jest rola dyskrecji i taki mechanizm intymności, by uchronić i zachować. Opisywana rzeczywistość od samego początku dziennika jest w zasadniczej części chaotyczna, niejednokrotnie gwałtowna, burzliwa i niebezpieczna. Podobnie chaotyczny, niejednokrotnie zdezorientowany i uwikłany w burze jest uczestnik tej rzeczywistości i zarazem bohater tej opowieści. Być może więc pisanie Pamiętnika miało w jakimś stopniu pomóc w poradzeniu sobie z taką rzeczywistością i z takim bohaterem. Gdzieś obok tej istniała jednak ta część rzeczywistości, która nie potrzebowała porządkującej opowieści — „mało ważna, drobna, śmieszna, a tak ciekawa”. Tej rzeczywistości nie warto nawet opowiadać, bo w niej wszystko jest na miejscu i niczego nowego nie da się z takiej opowieści usłyszeć ani niczego nowego nie da się dowiedzieć ponad to, co już wiadomo. Toteż i tym razem Broniewski nie opowiada. Tym razem Broniewski nie jest pisarzem — ani przyszłym, ani przeszłym, ani teraźniejszym. W tym jednym momencie Broniewski był przede wszystkim czytelnikiem.
Przedtem i potem
W tamtych czasach pisanie dzienników nie było niczym wyjątkowym, jednak najbardziej bezpośrednie przyczyny prowadzenia bieżących zapisów przez Broniewskiego nieco odbiegają od typowej w takich sytuacjach chęci rejestrowania wydarzeń. On sam w pierwszym zdaniu zapisał, że będzie to: „śmietnik umysłowy, [ … ] A przede wszystkim swoboda koślawego stylu, koślawych wierszy, które wątpię, czy będą pokazane bliźnim”19. Najprawdopodobniej Broniewski zaplanował swój diariusz jako zapiski służące refleksji, mające na celu ustalenie i zachowanie dystansu do siebie samego, jako próbę zerknięcia na siebie niejako „od zewnątrz”, przejrzenia się w niekoniecznie „małpim zwierciadle” własnego pisma. Jakkolwiek zaczął Broniewski notować swoje wrażenia w połowie października 1918 roku (najprawdopodobniej, ponieważ pierwszy wpis nie jest jeszcze datowany), a więc niedługo po zdanej eksternistycznie maturze i na chwilę przed rozpoczęciem studiów, był już wtedy człowiekiem wyposażonym w spory bagaż doświadczeń. Co więcej, doświadczeń do tego stopnia intensywnych, że mogłyby już wtedy obsłużyć niejeden życiorys. Niespełna dwudziestojednoletni sierżant Orlik miał za sobą konspiracyjną działalność w Związku Strzeleckim i Polskiej Organizacji Wojskowej, służbę w 4 Pułku Piechoty Legionów Polskich, która poskutkowała nie tylko żołnierskim doświadczeniem, ale stała się przede wszystkim istotną szkołą światopoglądową. To tutaj spotkał Broniewski pierwsze autorytety, między innymi Józefa Kustronia, o którym pisał potem, że „rozjaśnił mi on szalenie horyzonty społeczne, tak, że jestem zadeklarowanym socjalistą”. Tutaj miał okazję spotkać Józefa Piłsudskiego, autorytet, do którego odwoływał się wielokrotnie, między innymi w trakcie służby na przełomie 1918 i 1919 roku, gdy do zadań pełnego ideałów „republikańskiego żołnierza” należały rekwizycje i pacyfikacja Ukraińców wołyńskich. Był Orlik-Broniewski legunem z „obywatelskiego wojska”, to znaczy rozpolitykowanym i zawsze skorym do buntu „republikańskim żołnierzem”, czynnym uczestnikiem legionowych kryzysów. W 1916 roku został wydelegowany do Rady Żołnierskiej, a niecały rok później w wyniku odmowy przysięgi według tekstu nowej roty, znalazł się w obozie jenieckim w Szczypiornie, gdzie dalej pełnił funkcję delegata w Radzie, członka sądu koleżeńskiego oraz funkcję komendanta bloku20. Po powrocie niespokojny legun ponownie znalazł się w POW, chociaż jako pierwszoliniowy weteran, przyzwyczajony do głośnego i zdecydowanego artykułowania swojego stanowiska, z trudem znosił zarówno obowiązujące w zakonspirowanej organizacji reguły, jak też zupełnie nieczytelne reorganizacje i przepychanki21.
Nie unikał wszak Broniewski również innych intensywnych doświadczeń, zupełnie niezwiązanych z jego żołnierską służbą. Dosyć wyrazistym śladem była dokuczająca bohaterowi pierwszych stron Pamiętnika dolegliwość, zaliczana powszechnie do grupy chorób wstydliwych. Tego typu przypadłość nie zdarzała się przecież romantycznym kochankom czy też uczestnikom flirtu.
Euforia, z jaką Broniewski bierze udział w listopadowych wydarzeniach, nie niweluje jednak jego niepokoju: „A jakież mam gwarancje, że wojsko nie zostanie użyte do akcji kontrrewolucyjnej?”. Doświadczony legun nie czeka na przypadkowy przydział do jednostki:
Pomimo dążenia Komendanta do zniwelowania antagonizmów pośród „wojskowych polskich” nie mogę się przekonać do byłego „Wehrmachtu” i mam wrażenie, że oni staną się w przyszłości „białą gwardią”. Szukam więc swoich…22
Frontowemu weteranowi z trudem przychodziło angażowanie się w zawoalowaną działalność organizacyjną, a jeszcze trudniej przychodziło uznanie zwierzchnictwa lepiej zorientowanych, lecz często „niefrontowych” działaczy warszawskiej konspiracji. Poczucie to wzmacniał chaos, będący efektem aresztowania sporej grupy dowódców oraz reorganizacji przeprowadzonej w czasie, gdy upadały austriackie i niemieckie imperia.
Zupełnie inaczej sprawa wyglądała w Krakowie. Tutejsza POW rekrutowała się głównie z oficerów I i III Brygady, niejednokrotnie z zachowaniem legionowej hierarchii. Dowódcami byli oficerowie, którzy byli wcześniej przełożonymi Orlika. Nic dziwnego zatem, że wówczas, kiedy Broniewski postanawia „szukać swoich”, nie jest w stanie znaleźć ich w Warszawie i wyrusza na poszukiwania do Krakowa.
Stamtąd za namową Mieczysława Więckowskiego — oficera, który asystował Broniewskiemu w drodze do obozu w Szczypiornie — trafił do zgrupowania majora Władysława Bończy-Uzdowskiego, pierwszego bezpośredniego przełożonego z czasów „czwartackiej” służby. Kombinowane zgrupowanie taktyczne po reorganizacji w znacznej części zostaje na koniec włączone w rekonstruowany 1 Pułk Piechoty Legionów, jedną z najbardziej elitarnych jednostek bezpośrednio nawiązujących do tradycji 1 Kompanii Kadrowej.
Pamiętnika nie zaczyna pisać człowiek bez przeszłości, ale też kończy się ów Pamiętnik w momencie, kiedy wiadomo, że Broniewski „zaczyna pisać zupełnie inaczej”. Pod koniec 1921 roku w skopiowanym do dziennika liście do Halszki Kamockiej doświadczony życiowo dwudziestoczteroletni kapitan raportował swojej kuzynce wrażenia z ostatniego dnia, jaki spędził swoim pułku: „pogrzebawszy swą górną i chmurną przeszłość, rozpoczynam wszystko jak maturzysta”23. Nie sposób nie dostrzec, że autor Pamiętnika wraca do jego pierwszych stron, ponownie rozpoczynając życie w momencie prywatnie przełomowym. Zresztą czternaście miesięcy później, w ostatnim dokonanym w dzienniku wpisie, Broniewski będzie zamykał swoją książkę słowami, w których z łatwością można dostrzec lekturę i powrót do starszych o cztery lata zapisów z pierwszych stron Pamiętnika. Zanotowana na przedostatniej stronie rękopisu uwaga o tym, że „Zbyt trudno by mi było wypisywać jakieś swoje »credo«” wyraźnie brzmi przecież echem sarkastycznego „dokumentowania niniejszym swojego credo metafizycznego”, jakiego w październiku 1918 roku na pierwszej stronie rękopisu dokonywał świeżo upieczony maturzysta. To niemal programowe przekreślenie. Przy zapisach rozpoczynających dziennik Broniewski zanotował bowiem uwagę o tym, że chce pozostać człowiekiem, który „w życiu nie będzie miał żadnych dogmatów” oraz że zmianę zdania natychmiast „naznaczy czerwonym ołówkiem”. I znowu, chociaż próżno szukać w rękopisie czerwonych podkreśleń i skreśleń, dostrzec można zbieg okoliczności tak niezwykły, że trudno uwierzyć w to, aby zdarzył się przypadkiem. W kolejnym skopiowanym w Pamiętniku liście, tym razem adresowanym do Bronisława Kencboka, Broniewski przyznaje się swojemu przyjacielowi z pułku do bardzo spóźnionego odkrycia literackiego, jakim jest lektura Bez dogmatu Henryka Sienkiewicza. Trudno uwierzyć, że tylko los podsunął w tym momencie tę akurat powieść. Tym bardziej trudno, że komentarz do spotkania z bohaterem powieści znowu zdaje się nawiązywać do pierwszego z zanotowanych w Pamiętniku zdań: „Otóż, mój drogi, ujrzałem się mniej więcej w lustrze”24.
Zostawmy jednak szczegółowe i nużące porównania. Nie chodzi tu przecież ani o literaturoznawczą analizę, ani o podważenie wiarygodności autora, który — mogłoby się zdawać — rozpoczyna na ostatnich stronach książki grę z czytelnikiem. Wręcz przeciwnie. Rozmowa — cały czas — nie toczy się z odbiorcą, ale z samym sobą. Sięgając do początku Pamiętnika Broniewski dopina klamrę; zamyka książkę, a razem z nią domyka znaczny okres swojego życia. To nie los ani nie przypadek zamknął Pamiętnik i kazał „zacząć pisać zupełnie inaczej”.
W maju 1922 roku zaczął Broniewski pracować nad przekładami wierszy Aleksandra Błoka. Do grudnia przełożył ich dwadzieścia, a szesnaście spośród nich zamieścił w Pamiętniku. „Poezje jego posiadają dla mnie jakiś dziwny fantastyczny urok — mogę po kilkanaście razy jeden i ten sam wiersz czytać” — zanotował Broniewski w lipcu 1922 roku. Na krótko przed śmiercią, w autorskim wstępie do zbioru rosyjskich przekładów własnych wierszy tak charakteryzował tę pracę:
Sporo tłumaczeń z Błoka to była moja szkoła i mój pierwszy świadomy czyn poetycki. Bo w tym właśnie okresie zacząłem pisać wiersze, których już nie chowałem do szuflady25.
I rzeczywiście, przekłady Błoka pod koniec lipca znajdą się w Pamiętniku — jednocześnie coraz krótsze i coraz rzadsze stają się dokonywane w dzienniku notatki. Zaledwie dwa miesiące później napisze Broniewski Ostatni dzień. Będzie to pierwszy wiersz, który w styczniu 1925 roku poeta zdecyduje się włączyć do debiutanckiego tomiku Wiatraki. W grudniu 1922 roku zamieści w wysokonakładowym „Robotniku” wiersz Carmagnola Chjeny. Był to bardzo ostry protest przeciwko rozruchom wywołanym przez endeckie ugrupowania po wyborze prezydenta Gabriela Narutowicza. Tego tekstu nigdy nie autoryzował, więc znamy go wyłącznie dzięki odkryciu Lichodziejewskiej. Nieautoryzowany druk jest jednak znakomitym świadectwem radykalizujących się poglądów zdemobilizowanego leguna, który po zamordowaniu Narutowicza zapisał: „Teoretycznie bliżej byłem komunizmu, praktycznie bliżej PPS”26.
Zamyka Pamiętnik refleksja towarzysząca lekturze Snobizmu i postępu, największego wystąpienia publicystycznego Stefana Żeromskiego, wymierzonego przeciwko bezrefleksyjnie naśladującej rewolucyjne wzorce poezji polskich futurystów. Zapewne trudno było Broniewskiemu, który „teoretycznie bliżej był komunizmu”, zgodzić się ze sporą częścią zawartych w tej książce uwag, na pewno jednak znalazł w niej potwierdzenie tego, co ujawniły szokujące wydarzenia, jakie rozegrały się w grudniu 1922 roku na ulicach Warszawy. Nacjonalistyczny skandal polityki obnażył wyłącznie rewolucyjną stylizację całkowicie niezdolnej do czynu polskiej poezji futurystycznej. Okazało się, że oskarżani o bolszewickie sympatie poeci niewiele mogli, a nawet niewiele chcieli, a gorszące deklaracje polityczne miały na celu wyłącznie epatowanie konserwatywnych czytelników.
Tutaj kończy się Pamiętnik, ale nie kończy się historia Broniewskiego. Niespełna dwa miesiące później w liście do przyjaciela z 1 Pułku Piechoty Legionów Broniewski przesłał Fragment z poematu, który zaplanował jako swój poetycki debiut, to znaczy fragment wiersza „zaczętego pisać zupełnie inaczej” po tym, kiedy „Majakowski, najważniejszy z tych wszystkich, pokazał mi nowe światy”. Coraz rzadziej otwierany Pamiętnik z końcem grudnia zostaje domknięty na dobre. A jednak koniec czteroletniego dziennika niczego nie kończy. Jeszcze w czerwcu 1919 roku zapisał Broniewski: „Wszystko, cokolwiek poeta, malarz lub rzeźbiarz stworzy, jest to »pamiętnik artysty…«”. Z końcem Pamiętnika nie kończy się nic, a zaczyna wszystko — tyle że dalszy ciąg napisze poeta.
Maciej Tramer
Wypisuję wam już oto od pół godziny różne głupstwa, których nie trzeba zbyt poważnie traktować. To są myśli-plwociny.
Napiszcie do mnie, jeśli macie zdrowie.
1 W. Broniewska: Przedsłowie. W: W. Broniewski: Pamiętnik 1918 — 1922. Wyb. W. Broniewska. Oprac. F. Lichodziejewska. Warszawa 1984, s. 5.
2 J. Broniewska: Maje i listopady. Wyd. II. Warszawa 1979, s. 55.
3 J. Stańczakowa: Wspomnienie przyjaźni. W: „To ja — dąb”. Wspomnienia i eseje o Władysławie Broniewskim. Oprac. W. Balicki. Warszawa 1978, s. 170.
4 J. Broniewska: Maje i listopady…, s. 56 — 57.
5 A. Mandalian: Mówił: „jestem proletariackim poetą”. W: „Ja jestem kamień”. Wspomnienia o Władysławie Broniewskim. Zebr. i oprac. M. Pryzwan. Warszawa 2002, s. 158.
6 L. M. Bartelski: Drzewo rozpaczające. W: „Ja jestem kamień”…, s. 51.
7 L. M. Bartelski: Sąsiad sercu bliski. W: „To ja — dąb”…, s. 399.
8 W. Broniewska: Komentarz do korespondencji z Władysławem Broniewskim z czasu pobytu w szpitalu w Kościanie. [ Rękopis ] Muzeum Władysława Broniewskiego. Teczka „Kościan”, k. 4.
9 R. Matuszewski: Sztorcem do świata. W: „Ja jestem kamień”…, s. 179.
10 F. Lichodziejewska: Broniewski i jego archiwum. W: „To ja — dąb”…, s. 448.
11 W. Broniewska: Zapiski. W: „To ja — dąb”…, s. 253.
12 Konspekt edycji: W. Broniewski: Pamiętnik (fragmenty). [ Maszynopis ] Materiały archiwalne Feliksy Lichodziejewskiej. Muzeum Władysława Broniewskiego. Dokumenty nieskatalogowane.
13 W. Broniewski: Pamiętnik [ wszystkie fragmenty pochodzą z bieżącego wydania ], s. 268 [ wpis 29.06.1920 ].
14 C. K. Norwid: Vade-mecum. W: Tegoż: Pisma wszystkie. Oprac. J. W. Gomulicki. T. ii. Warszawa 1971, s. 17.
15 Na marginesie można by jeszcze dodać, że zbiór wierszy wydany został w Jerozolimie, to znaczy w poetycko naznaczonym przez ten sam wiersz Norwida „Jeruzalem”.
16 F. Lichodziejewska: Wstęp. W: W. Broniewski: Pamiętnik 1918 — 1922…, s. 9.
17 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 136 [ wpis 6.06.1919 ].
18 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 293 [ wpis 11.09.1920 ].
19 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 37 [ październik 1918 ].
20 Dokładny, zrównoważony i dobrze udokumentowany opis żołnierskich losów Broniewskiego znaleźć można w Grzegorza Gołębiewskiego: Służba wojskowa Władysława Broniewskiego „Orlika” w latach 1918 — 1921. „Przegląd Historyczno-Wojskowy” 2010, nr 11, s. 7 — 42.
21 Zob. np.: T. Nałęcz: Polska Organizacja Wojskowa 1914 — 1918. Wrocław 1984, s. 191 — 198.
22 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 378 [ wpis 18.11.1918 ].
23 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 447 [ wpis 6.10.1921 ]
24 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 447 [ wpis 24.11.1922 ]
25 W. Broniewski: Z ineditów Władysława Broniewskiego. Oprac. F. Lichodziejewska. „Pamiętnik Literacki” 1964, z. 4, s. 565.
26 W. Broniewski: Pamiętnik…, s. 452 [ wpis 31.12.1922 ].
[ Październik ]
Śmietnik umysłowy, drzewo wiadomości dobrego i złego, myśli swoje i cudze, rzeczy głupie i poniekąd dobre, samoanaliza i samokarykatura, małpie zwierciadło etc.
…A przede wszystkim swoboda koślawego stylu, koślawych wierszy, które wątpię, czy będą pokazane bliźnim — kinematograf własnej duszy.
Jeżeli będę kogokolwiek się wstydził, to chyba siebie samego, tego drugiego „ja” (Krasiński: „Dramat układasz”)1. Oto zaledwie kilka wierszy napisanych, a już wspomniana biblia, dusza — boję się, żebym sam siebie nie posądził, czy we mnie nie siedzi kawałek katolika, przeto dokumentuję niniejszym moje credo metafizyczne. Religia — to najgłębsze upokorzenie myśli ludzkiej, przedwieczne głupstwo praprzodka z okresu kamienia łupanego rozdmuchane do wielkości „niezbitych prawd”, dogmatów. Bóg — istota, którą człowiek stworzył po to, aby się jej bać; na każdym kroku [ można ] spotkać ślady fetyszyzmu, tak zawzięcie wyklinanego przez oficjalny kościół, a tak głęboko zakorzenionego w „duszach” inteligentnych prostaczków. Dusza — mniejszy lub większy stopień wygimnastykowania zmysłów, które starają się wniknąć w niezgłębioną nieskończoność; dusza nie istnieje u ludzi o niskim poziomie kulturalnym, a właściwie istnieje w stanie zarodkowym. Nieśmiertelność duszy — takie samo głupstwo jak istnienie boga i związane z tym pojęcia. „Człowiek jest nieśmiertelny tylko w skutkach swojego czynu”2. Moja struktura umysłowa po prostu nie nadaje się do takich pojęć, jak: duch, bóstwo itd.
Człowiek jest zwierzęciem kulturalnym, a zarazem jest jedyną rzeczywistością na świecie. —
Myśli te kiełkowały we mnie od lat kilku, jednak ugruntowanie ich i usankcjonowanie we własnym przeświadczeniu zawdzięczam Kustroniowi3. Nie we wszystkim jednak potrafię się z nim zgodzić — olśniewają mnie szczegóły pomyślane genialnie; nad niektórymi rzeczami stawiam znak zapytania.
Ulżyło mi, gdym sobie tak wypisał ten indywidualny katechizm — zastrzegam się jednak (naturalnie przed samym sobą), że w życiu moim nigdy nie będę miał żadnych dogmatów i z chwilą, gdy zmienię zapatrywania powyższe, miejsce to naznaczę czerwonym ołówkiem.
Czuję, że mi jeszcze niedostatecznie wywietrzała głowa po odbytych egzaminach — czekam, kiedy mi zupełnie wywietrzeją z głowy owe iksy i igreki, o których częstochowskich sekstyn napisałem kilkanaście4. Gdy czytam coś trudniejszego, tak jak dzisiaj Norwida O Słowackim5, zdaje mi się, że to jest ustęp z literatury, który muszę wykuć. Z trudem nieraz biec muszę za myślą autora — może powinienem na początek zabrać się do czegoś „lżejszego”? — Ciekawym, czy odniosę jaką korzyść z mego „wydziału filozoficznego”? — przygotowany jestem sam uczyć się wszystkiego — konieczną jest dla mnie psychologia, która zresztą mnie interesuje. Przy czytaniu Matuszewskiego6 i Norwida spotkałem kilkanaście wyrazów niezrozumiałych dla mnie — jestem zawstydzony.
Don Juan Rittnera7! — Silentium, bo będzie recenzja!!
Utkwiły mi szczególnie te słowa w pamięci: „Ona przestała być dla mnie kobietą”8. W moich dotychczasowych stosunkach z kobietami jako finał zawsze dałoby się zdanie powyższe zastosować. Niemiłym jest każde spotkanie, każda rozmowa z kobietą, którą kiedyś całowało się w oczy i usta, a dziś każde dotknięcie jej ręki sprawia jakiś odrażający dreszcz, zapomina się o chwilach szczęścia, czy też erotycznej ekstazy — dziś nie mogę się pogodzić z myślą, że taką kobietę kiedyś kochałem. I czuję w sobie cząstkę owego nieśmiertelnego Don Juana, owo pragnienie cudzej miłości, pożądliwość pocałunków i uniesień, pragnienie kobiety, tak jak się pragnie róży, co więdnie w palcach w ciągu jednego wieczoru. Dopóki spotykać będę istoty bierne, jak dotychczas, czuć będę tylko ów „jaskółczy niepokój”9 — lękam się miłości prawdziwej.
Lękam się tej istoty, co jak gdyby „z tęczy wyszła i z potoku piany”10, której nie znam i którą kiedyś widziałem … Koniec kwietnia … Aleje pączkują … Na ulicy sprzedają narcyzy … Dobiegło już południe…
W białej sukience i białym kapelusiku szła od strony Łazienek, rozmawiając z jakąś koleżanką. Przedziwna jakaś czystość linii, harmonia z bladym słońcem i zielonkawym tłem wiosny i niewysłowiony czar błękitnych oczu skrytych subtelnymi rzęsami. Niosła na piersiach bukiecik narcyzów — białe, pachnące narcyzy — a włosy złote rzucały się niedbale po ramionach. Jedno spojrzenie, które zdało mi się „długą rozmową”11 i znikła pod kasztanami ulicy Szopena. I koniec… kropka. Tyle trzeba, żeby się zakochał sztubak, malarz lub poeta. Czy jestem jednym z nich? — żadnym, a po trosze każdym.
Nie opuszcza mnie marzenie o niej. Narcyzy stały się jej symbolem, a ona symbolem czystości, tęsknoty i marzenia o miłości. Nie próbuję analizować tego uczucia — może to gra wyobraźni, chwilowe zawrócenie sobie głowy lub uczucia? Dziwna rzecz jednak, że mnie to nie opuszcza. Widziałem ją potem kilka razy. Nie wiem, jak się nazywa.
Przychodzisz do mnie rano przed świtaniem
kiedy na niebie blade gwiazdy gasną —
witają Ciebie zorze tęczą jasną,
witają Ciebie skowronki śpiewaniem —
obłok nad Tobą i pod tobą mglisty,
lecz nie tak jasny, jak Ty, nie tak czysty…
Z niezawiązanych włosów płaszcz Twój złoty
z narcyzów białych królewska korona —
przychodzisz do mnie cicha, zapłoniona
i półuśmiechem odpędzasz tęsknoty…
Cicho… nie czuję nic prócz kwiatów woni
i lilijowych Twoich rąk na skroni.
Jak baśń wysnuta z księżyca promieni
z złotego pyłu gwiazdy spadającej
ze mgły przedrannej, z rosy srebrnie lśniącej
jak sen spłynęłaś z bezkresnej przestrzeni —
Tak mi tu było i smutno i ciemno
bez ciebie szczęście! — zostań, zostań ze mną.
22 października
Nałogowo palę papierosy — zdaje mi się, że również nałogowo przychodzić będę do czytelni. Ma to dla mnie jakiś urok, a co najważniejsza, atmosfera tamtejsza usposabia mnie doskonale do pracy umysłowej. Bardzo bym sobie nie życzył wrócić teraz do wojska — znów wróciłyby te zabójcze, puste, bezmyślne dni, idiotyczne i ordynarne rozmowy z idiotycznymi kolegami, wstrętna wegetacja koszarowa. Opuściła mnie już dawno chęć pozowania na bohatera narodowego — pozostał tylko twardy nieugięty obowiązek, któremu się jednak poddam, mimo wszystko.
Rozmawiałem wczoraj z Leszkiem Serafinowiczem, vel Lechoniem, moim ekskolegą, a obecnie studentem, tak jak ja, filozofii, ale przede wszystkim „poetnikiem” dość już mocno ugruntowanym w tutejszym światku literackim12. Znane mi dotychczas wiersze jego wydały mi się (że zacznę od wad) nieco za ciężkie, mało melodyjne; formą przypominają nieraz Norwida i styl pokrewny. Czytając jego recenzje teatralne zadawałem sobie pytanie: w jaki sposób ten człowiek w ciągu ostatnich paru lat, nie wyjeżdżając wcale z Warszawy, nabrał tak wysokiej kultury artystycznej? Mnie się zdaje, że aby pisać sprawozdania o teatrze, trzeba widzieć coś więcej niż „Rozmaitości”, a nawet „Polski” — naturalnie, jeżeli ktoś się powołuje na „wielką sztukę”. Sądzę, że krytyka teatralna ma na celu wzbogacenie estetycznych pojęć czytelnika, nie zaś li tylko zobrazowanie nastroju, jaki wywarło dane widowisko na recenzencie. Wzbudziły we mnie te krytyki podejrzenie, że pisać je może każdy, kto potrafi stylistycznie, ortograficznie itd. używać pewnych zwrotów i wyrażeń, zresztą w kółko się powtarzających.
Rozmawiając o poezjach Tuwima przekonałem się, że Lechoń czuje, i to nieraz zupełnie tak jak ja.
26 października
Od dwóch dni nie opuszcza mnie dziwny jakiś niepokój i zdenerwowanie. — Czegoś się boję, czegoś się wstydzę, nie mogę zabrać się do pracy.
Rozdrażniła mnie powieść Nałkowskiej13 — nie dlatego, żeby była głupia lub słaba, ale że zawsze tak na mnie drażniąco działa styl kobiecy. Na sznurku przywiązane natchnienia, sentymentalizm maskowany śmiesznie „postępem” z okresu roku 1905.
I ta drażniąca kobieca drobnostkowość, długie posiedzenia nad, dajmy na to, kolorem bluzki.
Wydaje mi się, że mózg mój zaciśnięto mocno jakąś kobiecą falbanką. Książka śmierdzi inteligencją.
Do Micińskiego muszę się zmusić14 — może tu słusznym będzie przysłowie „nie wierz gębie…itd.”15. Ale nie dziś… Ot, może i lepiej, że zamiast czytać, głupstwa te wypisuję.
Rozmowa ze szpiclem sprawia podobne wrażenie jak dotknięcie płazu. Wszyscy jednakowi — twarz pociągnięta pergaminem, zmartwiała, zastygła, jednak żywa, bo małe królicze oczki świdrują spod wypełzłych rzęs. Pytanie jedno za drugim sączy się chciwie z półuchylonej gęby, konsekwentnie i z natręctwem pijawki.
Zawsze jak gdyby się wstydził, mówi cicho, miękko, fatalnie miękko.
Boję się o Zenka16.
Przedwiośnie. Dzielnica fabryczna.
Świecą czerwone okienka.
Koła maszyn, pasy, turbiny kłębią się w jakimś fatalnym pośpiechu. Słychać huk młotów o rozpalone żelazo na kuźnicach. Sypią się iskry i wylatują na ulicę, toną w dymie, płyną nad marne brudne zaułki, padają na budy drewniane, zdychają gdzieś w śmierdzącym błocie rynsztoków.
Walą młoty…
Słychać oddech pracy —
Nagie kominy fabryczne czatują jak lasy szubienic i kłębami dymu urągają się błotu i nędzy.
Sypią się iskry i wylatują na ulicę…
Oto cały ich snop wyrwał się spod młota, osmalił miechy, przedarł się przez kłęby pary i wyleciał w powietrze wysoko! … Wolny…
Każda stara się odlecieć jak najdalej, zniża się i podnosi, żarzy i blednie.
Już coraz dalej roztaczają swój krąg, zaćmiły mdłe światło gazowych latarni i świecą w martwe szyby trupów-kamienic.
Zaświeciły raz jeszcze i jedna po drugiej zgasły…
I znów walą młoty, warczą motki, migają pasy, szaleją, szaleją koła… coraz prędzej, coraz dziczej…
Jęczy żelazo, opiera się, grozi, syczy — czerwienieje jak krew i rozlewa się blade, bezsilne…
Oszalały zębate maszyny…
U ich stóp pełza człowiek…
Niewolnik…
Snuje się po wnętrznościach potwora, zagląda w rozwarte czerwone paszcze, wstrzymuje i porusza miażdżące wszystko zęby żelazne, tytaniczną moc gromadzi w opancerzonych piersiach… Niewolnik…
Oto jakby na znak triumfu nad nędzą jego wykwita z wysokich kominów pyszny pióropusz białego dymu, kłębi się chwilę nieruchomo, potem płynie wolno we wszystkie strony, rozsnuwa się nad płaskimi dachami prostokątów z czerwonej cegły, w których zamknięte wiecznie życie niewolnika, zagląda przez mętne szyby do niskich izb, wciska się przez szpary u drzwi, przez wybite szyby do ciemnych wnętrz, gnieździ się po brudnych podwórkach, zagląda w oczy dzieciom bawiącym się w rynsztokach, wgryza się w piersi, dławi, truje, zabija…
Nie wywieje wiatr, co czasem od pól przybiega, tego dymu z bladych, przymglonych oczu dziecka.
.............................
Dudnią maszyny dzień i noc… sypią się iskry i wylatują na ulice. Oto jedna odpadła ze snopu; nie gaśnie i nie blednieje, opada coraz niżej, płynie nad szeroką, ciemną ulicą, prosto, daleko…
Na ulicy nie ma nikogo…
Cisza…
Iskra płynie i nie gaśnie…
Za nią wlecze się smuga czerwonego światła, rozdziera się na cienkie krwawe nitki, zwisa przed oknami i świeci…
Coraz jaśniej wszędzie!… Czerwono!…
Czerwona iskra wybuchła płomieniem na wszystkich zaułkach…
Zarumienione szyby chytrze łyskają ślepiami…
Na ulicy pusto… Cisza…
.............................
Dlaczego umilkły młoty po kuźnicach, zatrzymały się motki po przędzalniach?
Dlaczego obwisły bezsilnie pasy transmisyjne, dlaczego koła rozpędowe wstrzymały swą wieczną wędrówkę?…
Zasnęły fabryki jak dzikie zwierzęta przymrużywszy czerwone ślepia…
Nie bucha już dym z wyniosłych kominów, wygasł żar pod kotłami, a iskry czerwone wciąż lecą i lecą…
Ze zdziwieniem i groźbą zgrzytnęły ostatni raz koła zębate, gdy ostatni z niewolników wybiegał na ulicę…
Lecą czerwone iskry…
.............................
Idą…
Wyszli z ciemnych cuchnących nor, zamknęli żelazne wrota fabryki, zapomnieli o brudnych zamglonych łzą nędzy szybach swoich suteren… wyszli pośpiesznie na czerwone ulice… Idą… Dudni kamienny bruk…
Zaleli wszystkie place, zaułki, ulice, wychodzi ich coraz więcej, coraz szerzej rozlewają się po przedmieściach i nie zamkną ich już mury z czerwonej cegły…
Kłębi się, rośnie tłum, faluje masa głów i słychać gniewliwy pomruk jakby zgrzyt opadających łańcuchów, wzbierają wszystkie piersi tłumionym długo przekleństwem…
Ciemno…Jeno czerwone nitki od skier, co skądciś lecą, migają błędnie, nisko nad głowami…
Wyszli z nędznych swoich izb, uciekli z pazurów potwora i już nie wrócą do nich…
Pójdą w te jasne, szklane ulice, wedrą się do błyszczących kawiarni, wywalą bramy pałaców, wywloką z nich swoją krzywdę, uduszą, wrzucą w błoto i milion ją podepce…
Idą…
Oto prężą się wszystkie ramiona, zaciskają pięści, blade oczy świecą niesamowitym blaskiem…
Nienawistnie, ale trwożliwie patrzą na nich okna opasłych kamienic… Tam, spoza szyb pierwszego piętra spogląda ich krzywda z rozpaczą i wściekłością…
Świetne dywany i lustra, lśniące posadzki białych salonów dziwnie śmierdzą potem i nędzą…
A oni idą… miarowo spokojnie… jak fala roztopionego żelaza zalewają szerokie place, zadrzewione ulice…
Czerwone nitki iskier już nie snują się nad ulicą, wybiegły na czoło tłumu. Zlały się wszystkie w jeden krwawy sztandar i zatrzepotały tryumfalnie w powietrzu…
Idą…
W takt miarowego tupotu budzi się, nieśmiele z początku, pieśń, drży w półuchylonych wargach, kołysze się, jak szeroka fala głów, krzepnie, tężeje, grozi…
Już przestała być jeno gniewliwym pomrukiem, huczy niespokojna jak oddech tysiąca piersi, już nie jęczy, jeno grzmi…
Aż rozszalała jak piorun, zaryczała potężnym chórem zemsty, zawyła echem całego psiego życia dumnie, rozpacznie, nieustępliwie…
Za nasz pot, za głód, za ból…
Za nasze dni bez słońca…
Za nasze dni bez chleba!…
Za nasze życie bez szczęścia!…
Zapłaty za krew!…
Krwi!…
Przez las wyciągniętych pięści przedzierają się słowa pieśni, czerwone jak krew…
Słowa silne jak burza, straszne, mściwe…
Prężą się o drzwi pałaców, wyważyły, zamroziły ich wnętrza, znów wybiegły na ulicę, cisną się do lustrzanych szyb, wbiegły do kościołów, pogasiły błagalne świece, obiegły nawy dookoła i szukały boga w dumnych kopułach…
I wybiegły stamtąd szybko, bo nie było boga w kopułach ani ponad nimi, ani nigdzie…
Ha, ha, ha! Świat się kręci w kółko…Kręci się w kółko nędza ludzka i pada na twarz sama przed sobą…
Ha… ha… ha…
Zachichotały czerwone słowa pieśni, zachichotał tłum…
— Ciebie będziemy czcić Życie, ciebie Szczęście!…
Precz z męką…
Precz z krzyżem…
.............................
Na wielkim placu wzniesiono wysoki tron…
I wyciągnięto na szczyt trupa, i włożono mu koronę na skroń…
Króluj umarła nędzo!…
Króluj zdechły głodzie!…
Ha, ha, ha… Umarł stary świat, umarła krzywda, umarł stary bóg…
Niech żyje życie!…
.............................
Czerwony sztandar łopoce dźwiękiem radosnych słów pieśni…
Blednie ostatnia noc…
Wschodzące słońce patrzy w twarz trupa w koronie…
27 października
Mam zamiar napisać to wierszem. Przekonałem się, że pisząc wiersz, najlepiej jest prozą skreślić sobie schemat, aby móc oddać całkowity płód fantazji. Nieraz pisząc wiersz utknę na jakimś rymie i ucieka mi myśl przewodnia. To, com napisał, ceniłem lepiej podczas pracy niż po pierwszym przeczytaniu. Nie mam komu pokazać tego, a nie chcę durniom.
Dziwna rzecz, że od nastrojów krwawych, czerwonych przechodzę najczęściej do pogodnych, błękitnych. Snuje mi się przed oczyma Biała17 i zasłania mi widmo przedmieścia.
Obraz nakreślony, co tylko czuję najbardziej ze strony plastycznej, po malarsku. Wydaje mi się, że do zobrazowania pochodu robotników nadaje się najlepiej kolor czerwony i czarny, a czasami tylko błyśnie kolor siny (dym, twarz trupa, świt).
Do druku bym tego nie oddał…
Zabawny flircik z młodocianą kuzynką18. Rozmowa o przydymionych diamentach w stylu motylkowym. Poza tym zaproszenie na jakieś tańce. Znów zauważyłem w sobie trochę Don Juana (tylko bez zarozumiałości).
W Lubelskie nie chce mi się jechać — zwłaszcza teraz, gdy chcę pracować umysłowo. Spodziewam się jednak, że mnie to za parę tygodni nie minie.
28 października
Stary dom, piękny, gdzieś w lesie. Powietrze przesycone tajemnicą. Ślepa pani. Dzieci, które nigdy się nie zbliżają. Ślepa kocha cudze dzieci. Zagadka (Kipling — One)19. Kolory duszy.
29 października
Przeczytawszy Orlanda szalonego20 zabieram się do Don Kiszota21. Don Kiszot jest moim przyjacielem — uosabia mi on poezję na tle rzeczywistości. Lubię nawet grubego Sanszo za jego naiwny realizm. Staram się utonąć w literaturze. Kogo życie oślepia, może poznawać je przez literaturę jak przez szkła oddalające. Żeby mnie tylko licho nie skusiło szukać natchnienia i zmarnować wieczór, tak jak wczoraj.
Wchodzę w środowisko, które skądinąd jest mi wstrętne. Hamuję jednak moje obrzydzenie, mając na widoku korzyści w formie zabawy. Czy to jest etyczne? — Pluję sobie w brodę, ale brnę dalej. Powinienem nauczyć się kłamać o rzeczach poważnych.
Kobieta, która nie jest ładną, powinna być rozumną, inaczej jest nieznośną. (Dzisiejsza znajomość w paskarskiej rodzinie). Najobrzydliwszy jest ten pokost inteligencji noszony na płaskim czole przez burżuazję. Wolę bezpretensjonalną prostotę.
Kobiety brzydkie, lecz rozumne, są jednak sympatyczne, o ile pozbędą się kokieterii.
Był maj. Byłem w „Mirage”22. Koło mnie usiadło dziewczę w koślawych bucikach i dość prymitywnym słomkowym kapeluszu, jednak o delikatnej oprawie ładnych oczu i wdzięcznie rysującym się profilu. Przy niej jakaś przyjaciółeczka mała i nieładna. Patrzyły zachwycone na widownię — zresztą na nic nie zwracały uwagi. Automatycznie napłynęły mi do głowy myśli o ataku. We własnej wyobraźni przybierałem pozę znudzonego ulicznego poszukiwacza przygód. Począłem trącać jej nogę pod krzesełkiem. Za trzecim razem manewr ten niezręcznie przeprowadzony wywołał z jej strony zapytanie: — Czy Pana przedstawienie nie zajmuje? —
— Bynajmniej Proszę Pani. —
I milczenie, aż spadła kurtyna.
— Czy pozwoli Pani odprowadzić się do domu? — zapytałem schodząc razem z nią ze schodów. Była trochę zakłopotana. — Ale ja tak daleko mieszkam. Pan się zmęczy…
— Właśnie idę w tę samą stronę —
— Ale przecież Pan nie wie w którą —
— To nic nie szkodzi — Pani mnie zaprowadzi. —
Nastąpiła śmieszna prezentacja: ja wybąknąłem jakieś nazwisko, dziewczynki zaś z powagą wyrecytowały to, co z pewnością było zapisane w ich paszportach. Były troszkę zmieszane, ale z pewnością zachwycone.
— Wie Pan, że strasznie mi się nie podoba moje imię i nazwisko —
Niestety nie pamiętałem już, ale pocieszyłem ją, że w istocie nie jest takie brzydkie —
— A co Pani się podoba? —
— ach, strasznie mi się podobał śpiew Ratolda!23
— Strasznie? —
— Okropnie!
— A co jeszcze? —
— Ordynat Michorowski Mniszkówny24… Jasia! Kiedy ty mi oddasz go? —
— To widzę, zna Pani literaturę? —
— Tak. Strasznie lubię czytać książki, tylko żeby się smutno nie kończyły.
— Przecież taki koniec bywa najprawdziwszy!
— Ale ja, jak czytam taką książkę to zaraz płaczę.
— Zbyt tkliwe ma Pani serduszko. A nad czem że Pani tak się rozczuliła.
— Czytałam Trędowatą. Aż dwa tygodnie trzymałam książkę, bo bałam się doczytać do końca. Tak mi żal było Ordynata.
— Kogo?
— Ordynata. To o nim tam pisze.
— I lubi go Pani? —
— Strasznie lubię —
— A mnie Pani lubi? —
Dziewczynki spojrzały na siebie i zaczęły chichotać. Targowały się o odniesienie książki, wreszcie przy Wiedeńskim, przyjaciółka wróciła się w kierunku domu.
Poszliśmy en deux25 Alejami Jerozolimskimi.
— Ach naprawdę Pan się zmęczy — ja tak daleko mieszkam.
— Przyjemność będzie po mojej stronie.
Szliśmy, ogarnięci obleśnym uśmiechem księżyca w pełni, rozmawiając o byle czym. Przy Targowej zostałem obarczony funkcją niesienia kapelusza. Duży to dowód zaufania.
Na Żelaznej starałem się zwolnić kroku i wynaleźć jakiś zaj-mujący temat do rozmowy.
— Już pewnie niedaleko dom Pani?
— Tutaj zaraz, koło Śliskiej.
— I koniecznie zaraz pójdzie Pani spać?
— A dlaczego Pan się pyta?
— Bo w taki piękny wieczór grzechem by było kłaść się spać przed północą.
— Ale tam mama na mnie czeka…
— To Pani taka duża i jeszcze się mamy boi? Trzeba się usamodzielniać.
— O proszę Pana, ja jestem samodzielna, ja chodzę do zajęcia.
Przyszliśmy wreszcie do bramy. Na szczęście była już zamknięta. Czułem, że dziewczynka była rada z tego, bo dało to pretekst do pozostania jakiś czas jeszcze ze mną.
— Może ktoś będzie szedł!…
A że nikt nie szedł, byliśmy w możności rozpocząć rozmowę na nowo.
— Dlaczego Pani stara się na mnie nie patrzeć? Czy ja taki straszny? —
— Chyba zdaje się Panu?
— Ot, i teraz, skryła Pani oczy, a ja chciałbym się dowiedzieć, co tam w nich siedzi.
— Nic nie siedzi.
— Nieprawda. Z jednej strony siedzę ja, a z drugiej księżyc i obaj się śmiejemy.
— A z czego?
— Śmiejemy się do Pani —
— Prędzej ze mnie.
— Jakżebyśmy śmieli! Tylko księżyc jest zazdrosny, że ja jestem przy Pani, a on tak wysoko.
— Nie ma czego zazdrościć.
— A jest: tego buziaczka białego, oczu, ust.
— O, jak Pan przypochlebia.
— Mówię prawdę. Niech Pani oprze się na mnie: wspólnymi siłami dalej zajdziemy.
— Za mało się znamy, żebym mogła z Panem chodzić pod rękę. Zresztą muszę się już pożegnać z Panem, bo ktoś bramę roztwiera.
— Niech roztwiera. Nie przeszkadzajmy mu.
Wziąłem jej rękę, którą podała mi na pożegnanie, i nie wypuszczałem. Niby się wydzierała, chcąc odejść, ale coś ją przykuwało do miejsca. Bramę zatrzaśnięto. Na ulicy zrobiło się już zupełnie pusto.
— Co Pan ze mną robi? — Już tak późno. Która też może być godzina?
— Jak na złość stanął mi zegarek.
Szliśmy znów w kierunku Leszna. Noc była wyjątkowo uprzejma, bo wywietrzyła nawet nieprzyjemne zapachy żydowskiej dzielnicy. Rękę jej ciągle trzymałem w swojej. Powoli zacząłem ją podnosić, aż umieściłem ją sobie pod pachą. Milczenie było znakiem zgody. Przysunęła się nawet bliżej, tak, że szliśmy, prawie ocierając się o siebie. Milczałem, patrząc na nią. Ona nie mogła wytrzymać mojego wzroku i prawie nie podnosiła rzęs. Ogarnęło mnie nagle dziwne pragnienie pocałunków; chciałem objąć uściskiem małą osóbkę idącą koło mnie, zamknąć jej usta pocałunkami, wargami wyssać krew z jej warg. Olśniewał mnie urok niepokalanej świeżości jej ust jak czar niezdeptanego kwiatu i blask oczu o dziwnie szczerym wyrazie.
Lekko podniosłem jej rękę do ust (była czerwona i spracowana) i pocałowałem. Szarpnęła się dość silnie, lecz spokojnie, oczy jej roztworzyły się dziwnie szeroko, smutnie jakoś zdziwione.
— Dlaczego Pan to zrobił?
Pochwyciłem znów jej rękę i szeptem zbliżywszy ku niej twarz zapytałem:
— Czy mi nie wolno? nie wolno?…
Nie odpowiedziała nic, pokraśniała i skryła znów oczy pod rzęsami.
Wtedy ostrożnie zacząłem otaczać jej kibić; objąłem i mocno przycisnąłem do piersi. Pochyliłem się cały nad nią, odepchnąłem zasłaniające twarz ręce i wpiłem się ustami w jej szyję. Odchyliła głowę w tył szamocząc się i szepcząc gorączkowo: — Nie, nie chcę, niech mnie Pan puści! — Ale szeptała coraz ciszej, aż umilkła poddając drżące i rozpalone wargi pocałunkom.