Pamiętnik - Broniewski Władysław - ebook

Pamiętnik ebook

Broniewski Władysław

4,3

Opis

Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego zdążył obrosnąć legendą.

 

Druk fragmentów w latach 60. ubiegłego wieku, najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły ciekawości czytelników, lecz potwierdziły tylko istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą wpływać na szczególną recepcję Broniewskiego.

 

Niniejsza edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostaje w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy. W końcu ten „osobliwy tom”, jakim jest Pamiętnik Władysława Broniewskiego na pewno zasługuje na staranną, żmudną, ale przede wszystkim mądrą lekturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 619

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Władysław Bro­niew­ski · Pamiętnik

Władysław Bro­niew­ski

Pamiętnik

wy­da­nie kry­tycz­ne

opra­co­wa­nie z ręko­pi­su, wstęp i ko­men­tarz

Ma­ciej Tra­mer

War­sza­wa 2013

Władysław Bro­niew­ski

Pamiętnik

War­sza­wa 2013

Co­py­ri­ght © by Ewa Za­wi­stow­ska, Ma­ria Pi­ja­now­ska, 2013

Co­py­ri­ght © for fo­re­word and com­men­ta­ry by Ma­ciej Tra­mer, 2013

Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej, 2013

Re­cen­zen­ci

prof. dr hab. Ma­rian Ki­siel, prof. dr hab. Ja­rosław Ław­ski

Wy­da­nie pierw­sze

ISBN 978-83-62467-59-8

Wy­daw­nic­two Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej

War­sza­wa 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Wstęp do lek­tu­ry

Echo z dna le­gen­dy

Przez lata skry­wa­ny, cza­sa­mi tyl­ko re­gla­men­to­wa­ny Pamiętnik Władysława Bro­niew­skie­go, zdążył ob­rosnąć le­gendą. Trud­no się dzi­wić, po­nie­waż do­ty­czył po­ety, którego wier­sze sta­no­wiły żela­zny re­per­tu­ar wszyst­kich ofi­cjal­nych świąt. Ob­cho­dzoną w li­sto­pa­dzie rocz­nicę Wiel­kiej So­cja­li­stycz­nej Re­wo­lu­cji Paździer­ni­ko­wej wi­ta­no jego Pokłonem Re­wo­lu­cji Paździer­ni­ko­wej, 1 maja święto­wa­no re­cy­tacją Pieśni ma­jo­wej i Ro­bot­ni­ka­mi, z oka­zji Dnia Górni­ka najczęściej przy­po­mi­na­no po­nu­re przed­wo­jen­ne Zagłębie Dąbrow­skie i opty­mi­stycz­ne po­wo­jen­ne Za­brze, no i trud­no byłoby so­bie wy­obra­zić rocz­nicę wy­bu­chu II woj­ny bez Ba­gne­tu na broń oraz Żołnie­rza pol­skie­go — a to na pew­no nie wszyst­ko. Zresztą bez większe­go ry­zy­ka można po­wie­dzieć, że znaczną część ofi­cjal­ne­go re­per­tu­aru zna­li na pamięć nie tyl­ko re­cy­ta­to­rzy, ale również pu­blicz­ność. Trud­no się za­tem dzi­wić, że eks­plo­ato­wa­ne­go z właści­wym dla każdego święto­wa­nia nad­mia­rem poetę, ko­ja­rzo­no z pro­pa­gan­dową po­praw­nością. W tej sy­tu­acji jesz­cze trud­niej jed­nak się dzi­wić tym, którzy wie­dzie­li o czyn­nym udzia­le po­ety w wy­da­rze­niach najczęściej po­mi­ja­nych na lek­cjach hi­sto­rii. A dzi­wić się zupełnie nie sposób tym, którzy wie­dzie­li o no­tat­ni­ku szczegółowo do­ku­men­tującym bio­gra­fię po­ety w la­tach 1918 — 1922. Strzegąca większości ar­chi­wa­liów trze­cia żona po­ety, a po jego śmier­ci założyciel­ka i ho­no­ro­wy ku­stosz Mu­zeum Władysława Bro­niew­skie­go, kil­ka­krot­nie mówiła: „do­ma­ga­no się ode mnie udostępnie­nia Pamiętni­ka”1. W nie­kom­plet­nej pu­bli­ka­cji wy­bra­nych frag­mentów, wy­ro­bie­ni w „lek­tu­rze między wier­sza­mi” czy­tel­ni­cy na­tych­miast do­strze­gli jed­nak po­twier­dze­nie nie­cen­zu­ral­ne­go cha­rak­te­ru nie­ogłoszo­ne­go tek­stu. Spra­wa An­drze­ja Sta­wa­ra, jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych in­te­lek­tu­alistów ko­mu­ni­stycz­nych, który niedługo przed śmier­cią wy­je­chał do Fran­cji, gdzie przy­go­to­wał do dru­ku swoją przed­wo­jenną pu­bli­cy­stykę, boleśnie po­ka­zała, jak nie­bez­piecz­na może być nie­kon­tro­lo­wa­na opo­wieść o dzie­jach pol­skiej le­wi­cy. A prze­cież spraw ta­kich było znacz­nie więcej. Po­nad wszelką wątpli­wość założono za­tem, że Pamiętnik objęto urzędową kon­trolą pu­bli­ka­cji, mającą na celu ogra­ni­cze­nie dostępu do nie­wy­god­nych hi­sto­rycz­nie treści oraz — co nie mniej ważne — ochronę ofi­cjal­ne­go wi­ze­run­ku po­ety. I chy­ba stąd właśnie — z tej nie­kom­plet­ności i tych nie­domówień zro­dziła się le­gen­da.

Pytać o źródło le­gen­dy za­wsze jest ry­zy­kow­ne, bo też jest ry­zy­kow­ne każde do­tknięcie w jakiś sposób „uświęco­nej” opo­wieści. Zo­staw­my za­tem — na chwilę cho­ciaż — owo spe­cy­ficz­ne le­gen­do­we „uświęce­nie”, po­nie­waż tu­taj cho­dzi o opo­wieść. Jaka za­tem jest jej za­war­tość?

Oto w swo­jej dru­giej au­to­bio­gra­ficz­nej opo­wieści, za­ty­tułowa­nej Maje i li­sto­pa­dy, Ja­ni­na Bro­niew­ska — pierw­sza żona po­ety — nie­ja­ko na mar­gi­ne­sie główne­go wątku, po­nie­waż w za­mkniętej w na­wias i wyróżnio­nej kur­sywą fra­zie, za­no­to­wała uwagę do­tyczącą jed­ne­go ze szczególnych zwy­czajów swo­je­go byłego męża:

W ostat­nich la­tach, scho­ro­wa­ny, w smut­kach, de­pre­sjach, osie­ro­co­ny oj­ciec niektórym przy­ja­ciołom zarówno szcze­rym jak i fałszy­wym znów „czy­ty­wał” frag­men­ty ze sta­re­go pamiętni­ka. Pożółkłe kart­ki, tek­tu­ro­wa okładka prze­trwały to, co się określa ra­czej ba­nal­nie bu­rza­mi dzie­jo­wy­mi2.

Frag­ment ten — do którego przyj­dzie jesz­cze wrócić — wy­ma­ga pew­nych do­po­wie­dzeń. Owo opa­trzo­ne cu­dzysłowem przez Ja­ninę określe­nie „znów »czy­ty­wał«” od­no­si się do przed­wo­jen­nej lek­tu­ry Pamiętni­ka, która zda­rzyła się w oko­li­cach 1930 roku. Wte­dy to po­eta je­den raz prze­czy­tał swo­jej ówcze­snej żonie wyjątki z pi­sa­ne­go w la­tach 1918 — 1922 notatni­ka. Tyl­ko je­den raz, po­nie­waż za­war­tość notatni­ka nie wzbu­dziła za­in­te­re­so­wa­nia słuchacz­ki:

Nie ma co ukry­wać, że jed­no­oso­bo­we au­dy­to­rium miast zwykłego z tru­dem ma­sko­wa­ne­go en­tu­zja­zmu zdo­było się na złośliwość.

Zresztą cała za­war­ta we wspo­mnie­niach Ja­ni­ny cha­rak­te­ry­sty­ka gru­be­go, kil­ku­set­stro­ni­co­we­go ze­szy­tu świad­czy o dużym dy­stan­sie do tego do­ku­men­tu. W przed­wo­jen­nym miesz­ka­niu państwa Bro­niew­skich po Pamiętnik sięgano bar­dzo rzad­ko. Za­zwy­czaj wpa­dał pod rękę pod­czas ro­bie­nia porządków i od­ku­rza­nia regałów. Wy­odrębnio­ny spośród wszyst­kich in­nych książek „oso­bli­wy tom” — bo tak na­zy­wała go au­tor­ka wspo­mnień — za­le­gał we wspólnym miesz­ka­niu „na od­dziel­nej półce, pod równiut­ko usta­wio­ny­mi kla­sy­ka­mi”. Według la­ko­nicz­nej re­cen­zji przed­wo­jen­nej czy­tel­nicz­ki-słuchacz­ki były to za­pi­ski z „prze­zie­rającą młodo­polsz­czyzną i na­stro­jo­wością ździeb­ko ro­bioną, prze­ty­kaną całkiem trzeźwym dzien­ni­kiem lek­tu­ry”. Tak oce­nio­ny Pamiętnik do­zna­wał lek­ce­ważenia na­wet pod­czas sprząta­nia. Odosobnio­ny na półce i „zby­wa­ny” w tra­cie porządków byle ja­kim omie­ce­niem, stop­nio­wo po­kry­wał się ku­rzem.

Opo­wieść o spo­tka­niu z Pamiętni­kiem pod­czas sprząta­nia nie jest przy­pad­ko­wa, po­nie­waż te­mat nie­dbałego od­ku­rza­nia „oso­bli­we­go tomu” sta­no­wi w tej hi­sto­rii swo­istą ramę kom­po­zy­cyjną. Po­dob­nie stało się piętnaście lat po pierw­szej i je­dy­nej lek­tu­rze Pamiętni­ka. W stycz­niu 1945 roku Ja­ni­na Bro­niew­ska wkra­czała w mun­du­rze jako ko­re­spon­dent­ka wo­jen­na ra­zem z od­działami I Ar­mii Woj­ska Pol­skie­go do zruj­no­wa­nej le­wo­brzeżnej War­sza­wy. Wte­dy to na uli­cy Dzien­ni­kar­skiej w miesz­ka­niu ojca Ma­rii Zarębińskiej — dru­giej, wówczas jesz­cze nie­for­mal­nej żony Bro­niew­skie­go — od­na­lazła i za­bez­pie­czyła cu­dem oca­lałe kom­plet­ne ar­chi­wum po­ety: ręko­pi­sy wier­szy, gro­ma­dzoną przez lata ko­re­spon­dencję, częścio­wo oca­loną bi­blio­tekę z „po­dziu­ra­wio­ny­mi od kul książkami”, do­ku­men­ty, no­tat­ki — a wśród nich Pamiętnik.

Swo­je pa­pie­ry po­rzu­cił Bro­niew­ski na początku września 1939 roku, kie­dy wy­szedł w po­szu­ki­wa­niu jed­nost­ki. Stało się to po­dob­no w przed­dzień za­mie­sza­nia, wywołane­go ra­dio­wym ape­lem pułkow­ni­ka Ro­ma­na Umia­stow­skie­go, który wzy­wał wszyst­kich mężczyzn w wie­ku po­bo­ro­wym, aby zgłasza­li się w punk­tach mo­bi­li­za­cyj­nych. Ar­chi­wa­lia­mi za­opie­ko­wała się wówczas Zarębińska, która przy po­mo­cy Ja­ni­ny wy­do­była je ze znisz­czo­ne­go pod­czas wrześnio­wych bom­bar­do­wań wspólne­go domu i prze­niosła do wy­najętego miesz­ka­nia przy uli­cy Dzien­ni­kar­skiej na Żoli­bo­rzu, dokąd spro­wa­dził się nie­ba­wem również oj­ciec Ma­rii Paweł Zarębiński. W tym miej­scu pa­pie­ry w nie­na­ru­szo­nym sta­nie po­zo­sta­wały przez cały okres woj­ny. Skru­pu­lat­nie chro­nio­ne prze­trwały, kie­dy po klęsce wrześnio­wej Bro­niew­ski ściągnął Marię i córkę do Lwo­wa. W 1943 roku prze­trwały również re­wizję oraz dra­ma­tycz­ne aresz­to­wa­nie Ma­rii i jej bra­ta przez ge­sta­po, po którym au­tor­ka Opo­wia­dań oświęcim­skich zna­lazła się w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Uniknęły znisz­cze­nia pod­czas po­wsta­nia war­szaw­skie­go, którego nie przeżył jed­nak strzegący zdeponowane­go ar­chi­wum Zarębiński; niechro­nio­ne przez ni­ko­go prze­trwały do stycz­nia 1945 roku, to zna­czy do mo­men­tu, kie­dy cały de­po­zyt przejęła i za­bez­pie­czyła Ja­ni­na Bro­niew­ska. Wy­do­by­te ze zruj­no­wa­nej War­sza­wy pa­pie­ry zo­stały wy­wie­zio­ne do Lu­bli­na, a następnie do Łodzi, gdzie za­trzy­mała się oca­lała z obozów w Au­schwitz i Ra­vensbrück Ma­ria. Tam też ar­chi­wum cze­kało na po­wra­cającego pod ko­niec 1945 roku z Pa­le­sty­ny pra­wo­wi­te­go właści­cie­la.

Już tyl­ko ta hi­sto­ria wy­da­wać się może nie­zwykłą i zasługującą na zupełnie odrębną opo­wieść. Zwłasz­cza jeśli hi­sto­rię Pamiętni­ka uzu­pełnić jego wcześniej­szy­mi burz­li­wy­mi lo­sa­mi. Gru­by ze­szyt ra­zem ze swo­im au­to­rem prze­szedł i prze­trwał w ofi­cer­skiej ra­portówce spo­ro pierw­szo­li­nio­wych walk z czasów wo­jen z Ukraińcami, Li­twi­na­mi i Ro­sja­na­mi; był to wszak — jak go określił sam Bro­niew­ski — ze­szyt pi­sa­ny „pro­sto z siodła”3. Ja­ni­na swo­jej dy­gre­sji nie de­dy­ko­wała jed­nak sa­me­mu Pamiętni­ko­wi, ale:

dwoj­gu zmarłym, dzięki którym oca­lał nie tyl­ko ów sta­ry pamiętnik, lecz wszyst­ko, co sta­no­wi mu­ze­al­ne eks­po­na­ty z tam­tych daw­nych przed­wo­jen­nych lat.

Z ta­kich po­wodów — nie z sie­bie sa­me­go — stał się „oso­bli­wy tom” czymś szczególnym: nie­zwykłą pamiątką dla sa­me­go Bro­niew­skie­go, re­li­kwią nie­mal, częścią „oso­bli­we­go” ry­tuału za­wie­rza­nej przy­ja­ciołom lek­tu­ry — być może nig­dy nie­dostępnej ob­ce­mu czy­tel­ni­ko­wi. Kończąc całą dwu­stro­ni­cową, za­mkniętą w na­wias i wyróżnioną kur­sywą opo­wieść, nie­ja­ko od nie­chce­nia Ja­ni­na do­po­wia­da na sam ko­niec jesz­cze jedną hi­sto­rię o od­ku­rza­niu i for­mułuje jesz­cze jedną re­cenzję „oso­bli­we­go tomu”:

[ … ] od­ku­rzałam je, może i nie­zbyt pe­dan­tycz­nie [ … ]. Pamiętni­ka nie otwo­rzyłam ni razu. Nie pamiętam, czy na mocy daw­nej do nie­go niechęci, czy może przez nor­malną dys­krecję? Miał prze­cież ten tom wszyst­kie ce­chy ręko­pi­su przez au­to­ra nie­przy­go­to­wa­ne­go ani nie­prze­zna­czo­ne­go nie tyl­ko do dru­ku, ale także do mysz­ko­wa­nia po nim pod nie­obec­ność właści­cie­la4.

De­zyn­wol­tu­ra, a na­wet wyraźna niechęć, z jaką Ja­ni­na po­trak­to­wała „pożółkły pamiętnik” Bro­niew­skie­go, w żad­nym wy­pad­ku nie była wy­mie­rzo­na w he­ro­izm dwoj­ga za­an­gażowa­nych w oca­le­nie ar­chi­wum lu­dzi. Lek­ce­ważenie „oso­bli­we­go tomu” ad­re­so­wa­ne było przede wszyst­kim do tych „niektórych przy­ja­ciół”, którym „osie­ro­co­ny oj­ciec” pod ko­niec życia „znów »czy­ty­wał« frag­men­ty ze sta­re­go pamiętni­ka”. Tro­skli­wa de­zyn­wol­tu­ra do­ty­czyła wszak nie tyl­ko „oso­bli­we­go tomu”, ale również oso­bli­we­go za­cho­wa­nia po­ety: „scho­ro­wa­ne­go” i „osie­ro­co­ne­go ojca”, który miał zwy­czaj czy­tać — jak się oka­zało, nie za­wsze dys­kret­nym — przy­ja­ciołom frag­men­ty z notatni­ka do­ku­men­tującego burz­li­wy okres jego młodości. Mówiąc naj­prościej: non­sza­lan­cja Ja­ni­ny nie tyle miała za­tem za za­da­nie de­pre­cjo­no­wać sam do­ku­ment, co miała sta­no­wić swe­go ro­dza­ju in­strukcję jego lek­tu­ry. „Oso­bli­wość tomu” oraz nie­dy­spo­zy­cja „scho­ro­wa­ne­go, w smut­kach, w de­pre­sjach, osie­ro­co­ne­go” po­ety miała pra­wo ocze­ki­wać od szcze­rych przy­ja­ciół przede wszyst­kim dys­kre­cji. Wszak czy­tanie frag­mentów miało cha­rak­ter bar­dzo ogra­ni­czo­ny to­wa­rzy­sko. Tym­cza­sem część z tych przy­ja­ciół oka­zała się na tyle nie­god­na za­ufa­nia, że czy­tany tyl­ko wy­brańcom i tyl­ko we frag­mentach Pamiętnik zaczął bu­dzić nie­zdro­we za­in­te­re­so­wa­nie, i to zarówno wśród „za­wo­do­wych kry­tyków”, którzy po nim „tak wie­le so­bie obie­cy­wa­li”, jak też wśród „kon­tro­wer­syj­nych [ … ] wiel­bi­cie­li nieko­niecznie re­wo­lu­cyj­nej po­ezji również”.

Swo­isty ry­tuał przy­ja­ciel­skiej lek­tu­ry po­twier­dzają wspo­mnie­nia An­drze­ja Man­da­lia­na, któremu po­eta udostępnił do czy­ta­nia Pamiętnik w dowód wdzięczności za su­rową i szczerą ocenę ro­syj­skich przekładów swych wier­szy5. Po­dob­nie wspo­mi­nał lek­turę „oso­bli­we­go tomu” Lesław M. Bar­tel­ski, który jako je­dy­ny oprócz Ja­ni­ny zwrócił uwagę na stan „chwi­lo­wej de­pre­sji”6 czy też „niewątpli­wej chan­dry”7, które pro­wo­ko­wały sięgnięcie po Pamiętnik.

A jed­nak — za­ufa­nie i dys­kre­cja wca­le nie po­trze­bują po­twier­dzeń. Stąd też naj­wy­ra­zist­szy chy­ba przykład szczególne­go ry­tuału „czy­ty­wa­nia” za­no­to­wa­ny zo­stał mi­mo­cho­dem. Tym ra­zem rzecz wyglądała jed­nak nie­co in­a­czej. W nig­dy nie­opu­bli­ko­wa­nych wspo­mnie­niach ostat­niej z żon po­ety, które są opo­wieścią o pierw­szym okre­sie żałoby Bro­niew­skie­go po śmier­ci córki, zna­lazł się je­den krótki i szczególny frag­ment. Za­raz po po­grze­bie Anki w domu „osie­ro­co­ne­go” Bro­niew­skie­go zaczęli po­ja­wiać się dosyć licz­ni „zarówno szcze­rzy, jak i fałszy­wi” przy­ja­cie­le, wszy­scy za­nie­po­ko­je­ni fi­zyczną i psy­chiczną kon­dycją po­ety. Według Wan­dy za­cho­wa­nie męża nie dawało pod­staw do obaw. „Władek był opa­no­wa­ny i spo­koj­ny, jakiś zwar­ty w so­bie. Prze­czy­tał kil­ka frag­mentów Pamiętni­ka”8.

Zo­staw­my w tym miej­scu sprawę kwe­stio­no­wa­nej wia­ry­god­ności całych wspo­mnień Wan­dy Bro­niew­skiej. W za­sad­ni­czej części do­tyczą one kon­tro­wer­sji związa­nych z uwięzie­niem po­ety w szpi­ta­lu dla ner­wo­wo cho­rych w Kościa­nie i nie tu­taj miej­sce na szczegółowe usta­le­nia czy roz­strzy­gnięcia. Za­no­to­wa­ny na mar­gi­ne­sie opo­wieści krótki frag­ment, w którym na jedną chwilę po­ja­wia się Pamiętnik, jest dla całego ciągu zda­rzeń tak nie­istot­ny, że trud­no na­wet po­dej­rze­wać próbę per­swa­do­wa­nia czy oskarżania przy jego po­mo­cy ko­go­kol­wiek o jakąkol­wiek winę. W tym miej­scu la­ko­nicz­ny frag­ment re­la­cji Wan­dy jest istot­ny z zupełnie in­ne­go po­wo­du. Oto bo­wiem w jed­nym z naj­trud­niej­szych mo­mentów (o ile nie naj­trud­niej­szym) swo­je­go życia, oto­czo­ny ludźmi Bro­niew­ski zwra­ca się do za­mkniętego przeszło trzy­dzieści lat wcześniej Pamiętni­ka, zwra­ca się do sa­me­go sie­bie sprzed kil­ku­dzie­sięciu lat. Trud­no byłoby chy­ba po­dej­rze­wać w ta­kim mo­men­cie poetę o jakąkol­wiek próżność. Trud­no byłoby również do­szu­ki­wać się w tym geście ja­kiejś ko­lej­nej nie­dy­spo­zy­cji „scho­ro­wa­ne­go, w smut­kach” po­ety. Wyjątko­wo la­pi­dar­na re­la­cja zda­rzenia, po­dob­nie zresztą jak cały gest Bro­niew­skiego, nie noszą w so­bie żad­ne­go śladu me­ga­lo­ma­nii czy au­to­kre­acji. A za­tem, nie­co in­a­czej niż można by sądzić w pierw­szym mo­men­cie, „osie­ro­ce­nie” i „de­pre­sja” nie tyle stają się przy­czyną lek­tu­ry Pamiętni­ka, co stają się jego ad­re­sa­tem. Być może — po pro­stu, roz­bi­ty i za­gu­bio­ny Bro­niew­ski zwra­cał się do au­to­gra­fu wcześniej­sze­go, mniej po­roz­bi­ja­ne­go i pewniej­sze­go Bro­niew­skiego. „Scho­ro­wa­ny”, „osie­ro­co­ny”, „w smut­kach” za­pew­ne także na rau­szu Bro­niew­ski nie czy­tał Pamiętni­ka przy­ja­ciołom po to, aby ich epa­to­wać swoją nie­cen­zu­ralną przeszłością, lecz po to, aby w ry­tu­ale „czy­ty­wa­nia” usłyszeć sie­bie in­ne­go; być może po to, aby nie tyle spo­tkać się z przy­ja­cie­lem, ile za­ini­cjo­wać i to­wa­rzy­szyć spo­tkaniu przy­ja­cie­la (mniej­sza o to czy szcze­re­go, czy fałszy­we­go) z daw­nym Bro­niew­skim. Żad­nej me­ga­lo­ma­nii i żad­nej próżności — wręcz prze­ciw­nie. Jak bar­dzo trze­ba być nie­pew­nym sie­bie, żeby po­twier­dze­nia i sta­bi­li­za­cji szu­kać u pewniej­sze­go bo­ha­te­ra z pożółkłego au­to­gra­fu, a za­ra­zem jak bar­dzo trze­ba być sa­mot­nym, żeby w naj­trud­niej­szych chwi­lach i w domu pełnym lu­dzi szu­kać rozmówcy w swo­im Pamiętni­ku.

Miała rację Ja­ni­na zakładając, że „frag­mentów »czy­ty­wa­nie«” nie było ich pu­bli­ko­wa­niem. W tej opi­nii nie była zresztą od­osob­nio­na. Jej pogląd po­twier­dzają wspo­mnie­nia dwóch in­nych czy­tel­ników. Ry­szard Ma­tu­szew­ski, na pew­no je­den z naj­szczer­szych przy­ja­ciół po­ety, za­pa­miętał Pamiętnik jako „sta­ran­nie strzeżony gru­by no­tat­nik”, Bro­niew­ski „cza­sem czy­tał z nie­go uryw­ki, ale nig­dy nie wy­pusz­czał go z rąk”9. Zna­ko­mi­ta znaw­czy­ni i edy­tor­ka Bro­niew­skie­go Fe­lik­sa Li­cho­dzie­jew­ska wspo­mi­nała jak „w miarę za­cieśnia­nia na­szej zna­jo­mości” po­eta udostępniał jej po­szczególne do­ku­men­ty, a uko­ro­no­wa­niem tego za­ufa­nia było umożli­wie­nie wie­lo­go­dzin­nej lek­tu­ry Pamiętni­ka. Wgląd do książki opa­trzo­ny zo­stał jed­nak „oczy­wi­stym za­pew­nie­niem, że nie opu­bli­kuję żad­ne­go frag­men­tu bez jego wie­dzy”10.

Z tego sa­me­go po­wo­du, często z wie­lo­ma pu­blicz­nie ma­ni­fe­sto­wa­ny­mi wątpli­wościa­mi od­no­siła się do pu­bli­ko­wa­nia tek­stu Pamiętni­ka trze­cia żona Bro­niew­skie­go. Na tym jed­nak wszel­kie po­do­bieństwa się kończą, po­nie­waż Wan­da Bro­niew­ska, in­a­czej niż Ja­ni­na, bar­dzo wy­so­ko oce­niała war­tość do­ku­men­tu. Pa­ro­krot­nie przy­woływała ostat­nie przedśmiert­ne dys­po­zy­cje po­ety do­tyczące jego twórczości:

[ Władek ] Dawał mi zle­ce­nia, żeby strzec do­ku­mentów, żeby nie wy­pusz­czać Pamiętni­ka z rąk. Mówił, żeby nie pu­bli­ko­wać wier­szy młodzieńczych.

Władek dał mi bar­dzo wcześnie Pamiętnik pod opiekę. Pamiętnik był dla mnie świętością11.

Z tego po­wo­du często pod­kreślała również, że wszel­kie de­cy­zje o udostępnie­niu frag­mentów do­ku­men­tu po­dej­mo­wa­ne były przez nią (na sku­tek do­ma­ga­nia się czy­tel­ników) z naj­większym tru­dem, po długim wa­ha­niu i z „naj­wyższym po­czu­ciem od­po­wie­dzial­ności przed Wład­kiem”, a ich przy­czyną były upo­rczy­we życze­nia re­al­nych i po­ten­cjal­nych czy­tel­ników. Taką de­kla­rację za­mieściła Wan­da również w Przedsłowiu do wy­bo­ru z Pamiętni­ka, który uka­zał się w 1984 roku.

W ma­szy­no­pi­sie kon­spek­tu książki w Przedsłowiu Wan­dy za­cho­wała się jesz­cze jed­na, dosyć istot­na in­for­ma­cja uzu­pełniająca za­le­ce­nia Bro­niew­skie­go związane z jego Pamiętni­kiem:

Gdy­bym za­mie­rzała opu­bli­ko­wać frag­men­ty, wol­no mi na­ra­dzać się z p. Li­cho­dzie­jewską. [ … ] Zgod­nie z za­le­ce­niem Męża, z prośbą o po­moc w tej trud­nej i od­po­wie­dzial­nej pra­cy oraz o opra­co­wa­nie ko­men­ta­rza i przy­pisów zwróciłam się do pani Fe­lik­sy Li­cho­dzie­jewskiej12.

W dru­ku in­for­ma­cja ta zo­stała jed­nak po­mi­nięta, co może nie­co dzi­wić, al­bo­wiem jest to je­dy­ny ślad świadczący o tym, że Bro­niew­ski kie­dy­kol­wiek do­pusz­czał możliwość ogłosze­nia dru­kiem swo­ich wspo­mnień, jed­nakże pod wa­run­kiem sta­ran­ne­go ich opra­co­wa­nia kry­tycz­ne­go przez za­ufaną edy­torkę. Z in­for­ma­cji tej wy­ni­kało także zo­bo­wiąza­nie i jed­no­cześnie upo­ważnie­nie Wan­dy do kon­se­kwent­nie sto­so­wa­nej przez nią re­gla­men­ta­cji tek­stu Pamiętni­ka, który mógł zo­stać opu­bli­ko­wa­ny wyłącznie we frag­men­tach. Za­strzeżenia dru­ku do­ty­czyły w pierw­szym rzędzie pu­bli­ka­cji młodzieńczych wier­szy, wo­bec których doj­rzały Bro­niew­ski za­cho­wy­wał dużą re­zerwę. Ja­dwi­ga Stańcza­ko­wa, na za­da­ne kie­dyś Bro­niew­skiemu py­ta­nie o to, czy kie­dy­kol­wiek pisał pamiętnik i czy były w nim wier­sze, usłyszała następującą od­po­wiedź: „Tak, były i wier­sze, ale jesz­cze nie moje. Pi­sa­ne nie po bro­niew­skie­mu, zbyt uda­wa­ne”.

Być może za­strzeżenia dru­ku do­ty­czyły również sfe­ry oby­cza­jo­wej. Po­mi­mo wy­bu­jałego tem­pe­ra­men­tu i częste­go wikłania się w skom­pli­ko­wa­ne ro­man­se, Bro­niew­ski nie przeżywał ich pu­blicz­nie i po­tra­fił za­cho­wy­wać się dys­kret­nie. Na­to­miast naj­mniej praw­do­po­dob­ne wy­dają się przy­pusz­cze­nia o za­strzeżeniach Bro­niew­skiego związa­nych z frag­men­ta­mi nie­po­praw­ny­mi po­li­tycz­nie i prze­wi­dy­wa­niem ewen­tu­al­nej in­ge­ren­cji urzędu kon­tro­li pu­bli­ka­cji.

Nie ma żad­ne­go po­wo­du, aby nie uwie­rzyć Wan­dzie w nig­dy nie­ogłoszo­ne przez nią upo­ważnie­nie do do­ko­ny­wa­nia wy­bo­ru i po­szu­ki­wa­nia po­mo­cy za­ufa­nej edy­tor­ki w przy­go­to­wa­niu do dru­ku frag­mentów Pamiętni­ka. Nie sposób jed­nak nie do­strzec za­ra­zem kon­flik­tu, w jaki uwikłane były pierw­sza i ostat­nia z żon po­ety, które łączyła po­stać Bro­niew­skie­go, ale poza nim dzie­liło nie­mal wszyst­ko. Kon­flikt obu żon de­ter­mi­nu­je również au­to­bio­gra­ficzną opo­wieść Ja­ni­ny. Stąd też wy­do­by­ta w na­wias i wyróżnio­na kur­sywą dy­gre­sja o cu­dem oca­lałym „wszyst­kim, co sta­no­wi mu­ze­al­ne eks­po­na­ty”, za­sad­niczą część pre­ten­sji ad­re­so­wała również do Wan­dy. Au­to­bio­gra­ficz­ne Maje i li­sto­pa­dy Ja­ni­ny Bro­niew­skiej po­wsta­wały w la­tach 1963 — 1966. W tym sa­mym cza­sie, a dokład­niej w grud­niu 1963 roku, dzięki sta­ra­niom Wan­dy otwar­te zo­stało Mu­zeum Władysława Bro­niew­skie­go. Ostat­nia z żon zo­stała jego ho­no­ro­wym i dożywot­nim ku­sto­szem. W lu­tym 1965 roku na łamach „Po­li­ty­ki” uka­zały się pierw­sze frag­menty Pamiętni­ka. Do­wie­dziaw­szy się o tym Ja­ni­na po­dob­no na­wet in­ter­we­nio­wała w re­dak­cji. Za­le­d­wie kil­ka mie­sięcy później Le­szek Kołakow­ski na Zjeździe Li­te­ratów Pol­skich zgłosił po­stu­lat o ko­niecz­ności wy­da­nia całości dzieł kla­syków pol­skich pi­sa­rzy re­wo­lu­cyj­nych, wy­mie­niając przede wszyst­kim Sta­nisława Brzo­zow­skie­go i Władysława Bro­niew­skie­go. Rok później ten sam Kołakow­ski w burz­li­wych oko­licz­nościach zo­stał usu­nięty z Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej za zbyt otwartą jej kry­tykę.

Za­pew­ne istot­nych wy­da­rzeń dałoby się w tym okre­sie zna­leźć jesz­cze więcej, ale na­wet to krótkie wy­li­cze­nie po­ka­zu­je at­mos­ferę, jaka zaczęła się po­ja­wiać wokół nie­zna­nej twórczości Bro­niew­skie­go i w ja­kiej do­ma­ga­no się od Wan­dy udostępnie­nia tek­stu Pamiętni­ka. Za­ra­zem można z naj­większym praw­do­po­do­bieństwem założyć, że za­mknięta w na­wias i wyróżnio­na kur­sywą dwu­stro­ni­co­wa dy­gre­sja Ja­ni­ny miała nie tyl­ko bio­gra­ficz­ny cha­rak­ter. Zresztą po­wiedz­my szcze­rze, że wszyst­kie te do­mysły nie są tu­taj ważne. Nie cho­dzi wszak o rację ani o szczegóły kon­flik­tu. Jeżeli prawdą było — a wie­my, że było — iż pu­blicz­ność li­te­rac­ka w po­sta­ci „za­wo­do­wych kry­tyków, zwykłych czy­tel­ników i kon­tro­wer­syj­nych [ … ] wiel­bi­cie­li nie­ko­niecz­nie re­wo­lu­cyj­nej po­ezji” na­ci­skała na Wandę do­ma­gając się dru­ku „oso­bli­we­go tomu”, świad­czy to, że już wte­dy, to zna­czy jesz­cze przed pu­bli­kacją pierw­szych frag­mentów Pamiętnik Bro­niew­skie­go ota­czała le­gen­da.

Le­gen­dy mają jed­nak to do sie­bie, że raz uru­cho­mio­ne żyją w sposób sa­mo­wy­star­czal­ny. Tak się też stało w przy­pad­ku Pamiętni­ka, gdy nie­dostępność tek­stu zaczęła bu­do­wać swoją własną opo­wieść. Snująca ją pu­blicz­ność li­te­rac­ka w nie­wiel­kim stop­niu — o ile w ja­kim­kol­wiek — wie­działa o wątpli­wościach, za­strzeżeniach i działaniach obu żon Bro­niew­skie­go. Nie chcia­no słuchać pa­ro­krot­nie powtórzo­nych roz­te­rek Wan­dy związa­nych z prze­ka­za­niem kil­ku frag­mentów Pamiętni­ka do dru­ku. Po wy­da­niu w 1984 roku Pamiętni­ka 1918 — 1922 nie­mal całko­wi­cie zlek­ce­ważono za­wartą w Przedsłowiu Wan­dy oraz w No­cie wy­daw­cy Li­cho­dzie­jew­skiej wyraźną in­for­mację o spo­so­bie edy­tor­skiej re­gla­men­ta­cji tek­stu, zakładając z góry bez­li­tosną in­ge­rencję urzędu kon­tro­li pu­bli­ka­cji. W nie­ogłoszo­nych dru­kiem frag­mentach nie do­strzeżono wa­ha­nia, wątpli­wości i za­strzeżeń do­tyczących udostępnie­nia „ręko­pi­su przez au­to­ra nie­przy­go­to­wa­ne­go ani nie­prze­zna­czo­ne­go” do pu­bli­ka­cji, lecz do­strzeżono po­li­tyczną kon­tra­bandę, która mu­siała zo­stać za­kwe­stio­no­wa­na przez ofi­cjalną cen­zurę. Ta fak­tycz­nie włączyła się do edy­cji, nie­mniej po opra­co­wa­niu tek­stu przez Wandę urzędni­cze za­strzeżenia do­tknęły za­le­d­wie ośmiu li­ni­jek prze­zna­czo­ne­go do dru­ku tek­stu.

Od sa­me­go początku nie­dru­ko­wa­ne frag­men­ty Pamiętni­ka zaczęły żyć własną opo­wieścią. Druk frag­mentów w la­tach sześćdzie­siątych naj­pierw w „Po­li­ty­ce”, później w „Mie­sięczni­ku Li­te­rac­kim” i „Po­ezji”, a na­wet ogłosze­nie bar­dzo roz­sze­rzo­nych za­pisów z Pamiętni­ka w 1984 roku nie za­spo­koiły czy­tel­ni­czej cie­ka­wości, ale wręcz po­twier­dziły ist­nie­nie kon­tro­wer­syj­nej części ręko­pi­su. Nie­wy­da­ne frag­men­ty stały się nie­ja­ko obiet­nicą i gwa­rancją sen­sa­cji — obiet­nicą do dzi­siaj nie­spełnioną, a za­ra­zem obiet­nicą do dzi­siaj po­tra­fiącą re­gu­lo­wać szczególną re­cepcję Bro­niew­skie­go.

Edy­cja pełnego tek­stu, jaką czy­tel­nik do­sta­nie w końcu do ręki, może cho­ciaż w części wy­ci­szy tę sen­sację. I chy­ba tak będzie naj­le­piej — i na­wet nie szko­da tej le­gen­dy. W końcu ten „oso­bli­wy tom”, ja­kim jest Pamiętnik Władysława Bro­niew­skie­go na pew­no zasługu­je na sta­ranną, żmudną, może i nudną, ale przede wszyst­kim mądrą lek­turę.

Śmiet­nik umysłowy…

„Śmiet­nik umysłowy, drze­wo wia­do­mości do­bre­go i złego [ … ], sa­mo­ana­li­za i sa­mo­ka­ry­ka­tu­ra, małpie zwier­ciadło etc.” — w rze­czy sa­mej, gru­by no­tat­nik, który Bro­niew­ski kon­se­kwent­nie tytułuje Pamiętni­kiem, jest dzien­ni­kiem. Naj­istot­niej­sza różnica wy­ni­ka przede wszyst­kim z per­spek­ty­wy cza­su, w ja­kim po­wsta­je do­ku­ment. Ty­po­wy pamiętnik do­ty­czy spraw przeszłych, zda­rzeń wy­do­by­tych z pamięci, na­to­miast za­pis w dzien­ni­ku do­ko­ny­wa­ny jest na bieżąco, to zna­czy w taki sposób, że opo­wieść od­no­si się do nie­wiel­kie­go od­cin­ka cza­su. Nar­ra­tor dzien­ni­ka nie zna jesz­cze zda­rzeń ani opo­wieści, ja­kie za­pisane zo­staną na dal­szych, a więc później­szych kar­tach. Tak się też dzie­je w no­tat­niku Bro­niew­skiego. Cho­ciaż — co za­uważyła zna­ko­mi­cie Lichodzie­jewska — był to do­ku­ment pi­sa­ny nie­re­gu­lar­nie „w zależności od wol­ne­go cza­su [ … ] pamiętnik oso­bi­sty spraw i wy­da­rzeń najgłębiej przeżytych, kro­ni­ka własnych ob­ser­wa­cji i roz­myślań”, w swo­ich opo­wieści po­ru­szał się Bro­niew­ski nie znając jesz­cze ju­tra, a jed­no­cześnie z wy­ra­zistą i tra­giczną dla ry­zy­kującego życie żołnie­rza świa­do­mością, że: „to, w imię cze­go dziś się gi­nie, sta­nie się ju­tro śmieszną, nie­wartą wspo­mnie­nia przeszłością”13.

Można by po­dej­rze­wać, że tytuł dla no­tat­ni­ka pod­sunął dia­ryście wy­da­ny w 1913 roku Pamiętnik Sta­nisława Brzo­zow­skie­go. Jed­nak bar­dziej praw­do­po­dob­na wy­da­je się in­spi­ra­cja Cy­pria­na Ka­mi­la Nor­wi­da, „ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la i mi­strza” — tak prze­cież mówił o nim Bro­niew­ski w chwi­li, kie­dy roz­po­czy­nał stu­dia fi­lo­zo­ficz­ne w paździer­ni­ku 1918 roku. Zresztą za­sto­so­waną ty­tu­la­turę zda­je się po­twier­dzać wy­ko­rzy­sta­ny przeszło pół roku później (nie całkiem dokładny, bo wy­do­by­ty z własnej pamięci) cy­tat z Nor­wi­dow­skie­go Vade-me­cum:

To zaś mi mniej­sza, czy by­wam omy­lonalbo nie?… piszę pamiętnik ar­ty­sty — ogry­zmo­lo­ny i w sie­bie po­chy­lon —

Obłędny!… ależ wiel­ce rze­czy­wi­sty!14

Będzie ten frag­ment to­wa­rzy­szył Bro­niew­skie­mu również wie­le lat później — nadal cy­to­wa­ny z pamięci w nie­dokładny sposób. Przy­woła go po­eta po przeszło ćwierć wie­ku, uczy­ni to w wier­szach, które złożą się na wy­da­ne w 1945 roku Drze­wo roz­pa­czające15.

Bez względu na ga­tun­kową orien­tację i za­sto­so­waną przez Bro­niew­skie­go ty­tu­la­turę, wia­do­mo jed­nak, że objęte Pamiętni­kiem pięćdzie­siąt mie­sięcy od końca paździer­ni­ka 1918 roku do ostat­nie­go dnia 1922 roku, to naj­le­piej udo­ku­men­to­wa­ny okres życia po­ety. Ale też wia­do­mo tyl­ko tyle. Fe­lik­sa Li­cho­dzie­jew­ska, zna­ko­mi­ta edy­tor­ka twórczości Bro­niew­skie­go i bez wątpie­nia naj­lep­sza jego znaw­czy­ni, opi­sując swo­je bar­dzo do­bre, gdyż opar­te na dużym za­ufa­niu re­la­cje z poetą, pod­kreślała jed­no­cześnie „powściągli­wość w opo­wia­da­niu własnej bio­gra­fii”. Tę oględność zdają się po­twier­dzać licz­nie za­cho­wa­ne do­ku­men­ty, wśród których bar­dzo nie­wie­le jest ta­kich, w których po­eta opo­wia­da o so­bie. Po­mi­mo bar­dzo to­wa­rzy­skie­go usposo­bienia i burz­li­we­go, cza­sa­mi na­wet awan­tur­ni­cze­go tem­pe­ra­men­tu, a jed­no­cześnie po­mi­mo wiel­kie­go dy­stan­su, jaki Bro­niew­ski za­cho­wy­wał (cho­ciaż bar­dziej: nie za­cho­wy­wał w ogóle) wo­bec większości oby­cza­jo­wych norm i kon­we­nansów, w swo­ich opo­wieściach po­eta za­cho­wy­wał się wyjątko­wo dys­kret­nie. Nie ukry­wał swo­ich emo­cji, de­pre­sji i nałogów, ale jed­no­cześnie nie upu­blicz­niał swo­ich licz­nych i dosyć różno­rod­nych ro­mansów. Jak za­uważyła Li­cho­dzie­jew­ska:

[ … ] jak wy­ni­ka z jego zwie­rzeń, obu­rzał go brak dys­kre­cji u in­nych, te właśnie cu­dze, se­kret­ne spra­wy świadczą naj­do­wod­niej, iż swe no­tat­ki sporządzał wyłącznie dla sie­bie16.

Z tych spraw co naj­wyżej zwie­rzał się cza­sa­mi naj­bar­dziej za­ufa­nym przy­ja­ciołom.

Roz­po­znając Bro­niew­skie­go tyl­ko z kart Pamiętni­ka trud­no byłoby po­dej­rze­wać, że pru­de­ria ha­mu­je jego ochotę do oso­bi­stych wy­nu­rzeń. Ska­la ro­mansów — gdy­by można je w jakiś sposób zre­kon­stru­ować i usta­lić — byłaby pew­nie spo­ra i kom­plet­na. Mu­siałaby obej­mo­wać roz­piętość od nie­win­ne­go „za­baw­ne­go flir­ci­ku z młodo­cianą ku­zynką” aż po „mak­si­mum roz­ko­szy fi­zycz­nej”, ja­kie­go doświad­czył po­rucz­nik Or­lik w krótkim, ale in­ten­syw­nym związku z „Lady z Szyr­wint”. A prze­cież gdzieś pomiędzy tymi przy­pad­ka­mi mu­siałoby się zna­leźć miej­sce dla nieszczęśli­wej i nig­dy nie­spełnio­nej miłości do Ma­rii Do­kal­skiej, dla skra­dzio­nych Zu­zi­ko­wi pocałunków, dla krótkie­go i kłopo­tli­we­go związku z Wan­dzią Ohojską, a także „hi­sto­rii lek­ko trak­to­wa­nej” z Katią, dla dziw­ne­go sen­ty­men­tal­no-fi­zjo­lo­gicz­ne­go układu z pro­sty­tutką Staśką oraz dla „hi­sto­rii mało skom­pli­ko­wa­nej” z nie­zde­ma­sko­waną „dziew­czynką [ … ] miłą, młod­ziutką i głupiutką” czy też w końcu dla zupełnie bez­i­mien­nych „po­szu­ki­wań »ciała«”.

Można z niezłym skut­kiem po­szu­ki­wać śladów tych ro­mansów w części za­cho­wa­nej ko­re­spon­den­cji Bro­niew­skie­go. Ta po­zwo­liłaby się do­wie­dzieć, że skom­pli­ko­wa­ne re­la­cje ero­tycz­ne nie do­ty­czyły tyl­ko czte­rech lat opo­wie­dzia­nych na stro­nach Pamiętni­ka. A jed­nak do­wie­dzieć się tego można z listów, nie­kie­ro­wa­nych prze­cież do pu­blicz­ności, lecz do bar­dzo kon­kret­ne­go ad­re­sa­ta. Poza nimi, to zna­czy poza oso­ba­mi uwikłany­mi i w ten sposób zainteresowany­mi kon­tro­wer­syjną sy­tu­acją, Bro­niew­ski za­cho­wu­je całko­witą dys­krecję. Wie­my do­sko­na­le, że było ta­kich kon­tro­wer­syjnych sy­tu­acji znacz­nie więcej niż opi­sa­ne w in­tym­nym Pamiętni­ku — ale też tyl­ko tyle wie­my. I to właśnie jest miarą tej dys­krecji. Bez większe­go ry­zy­ka dałoby się tu sfor­mułować hi­po­tezę, że nie re­spek­tując kon­we­nansów, a jed­no­cześnie za­cho­wując powściągli­wość w zwie­rze­niach, nie cho­dziło Bro­niew­skiemu o dys­krecję osłaniającą jego własną re­pu­tację.

W kon­tekście burz­li­we­go tem­pe­ra­men­tu nie­co za­ska­kujący może się wydać ko­men­tarz, ja­kim Bro­niew­ski pod­su­mo­wał je­den z nie­uda­nych ro­mansów:

Zupełnie ja­sno so­bie te­raz uświa­da­miam różnicę między zmysłowością a uczu­ciem. Choćbym się nu­rzał po uszy w roz­puście itp., po­zo­stanę za­wsze uczu­cio­wo ja­kimś błędnym ry­ce­rzem17.

I na pew­no byłby ten ko­men­tarz za­ska­kujący, gdy­by nie to, że od początku do sa­me­go nie­mal końca, w całej opo­wieści, jaką sta­no­wi Pamiętnik, ni­czym re­fren po­ja­wia się ir­ra­cjo­nal­nie na­iw­na i sztu­bac­ko-sen­ty­men­tal­na miłość do ano­ni­mo­wej Białej. Sposób przed­sta­wie­nia tej oso­by, chętnie posiłkujący się odwołania­mi do po­sta­ci bo­ha­te­rek z ar­cy­dzieł li­te­rac­kich oraz (w paru wy­pad­kach mniej ar­cy­dzielnych) ma­lar­skich, mógłby jed­nak dosyć wyraźnie su­ge­ro­wać nie­rze­czy­wi­sty ge­no­typ po­dzi­wia­nej z da­le­ka uko­cha­nej. Wszak spo­tka­na po raz pierw­szy w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich Biała, która wyłoniła się „jak gdy­by z tęczy [ … ] i z po­to­ku pia­ny”, fak­tycz­nie wyłoniła się z po­ema­tu Ju­liu­sza Słowac­kie­go W Szwaj­ca­rii. Niedługo po­tem Biała wyłoni się z czy­ta­nej na wołyńskiej kwa­te­rze, dzi­siaj już za­po­mnia­nej krótkiej po­wieści Gu­sta­wa Daniłowskie­go Lili. Po­stać Białej znaj­dzie też ro­dowód w dzie­cin­nym wspo­mnie­niu jed­ne­go z aniołów z po­li­chro­mii płockiej ka­te­dry au­tor­stwa Władysława Dra­piew­skie­go. W później­szych kon­kre­ty­za­cjach nie­zna­na Biała z Alei przyj­mie po­stać El­le­nai z An­hel­le­go Słowac­kie­go, cho­ciaż sposób jej przed­sta­wie­nia świad­czy, że swo­je piętno na wi­ze­run­ku od­cisnął również cykl ob­razów Jac­ka Mal­czew­skie­go Śmierć El­le­nai. Jesz­cze później „nie­re­al­na miłość” Bro­niew­skie­go otrzy­ma po­stać ko­bie­ty z po­pu­lar­ne­go wówczas ob­razu Pau­la Emi­la Cha­ba­sa, aż w końcu sta­nie się Sol­wejgą z mo­nu­men­tal­ne­go dra­ma­tu Peer Gynt Hen­ry­ka Ib­se­na. Gdy­by jesz­cze się przyj­rzeć nie­co dokład­niej, wówczas można by na­wet zna­leźć wyraźne ślady in­spi­ra­cji w po­ezji Alek­san­dra Błoka, cho­ciaż tym ra­zem nie zo­stały one do­pre­cy­zo­wa­ne przez Bro­niew­skie­go ad­re­sem do Białej.

Niewątpli­wie traf­ne i bar­dzo słuszne wy­da­je się po­dej­rze­nie za­no­to­wa­ne przez Li­cho­dzie­jewską we wstępie do Pamiętni­ka 1918 — 1922, że bo­ha­ter notatni­ka „chętnie ko­rzy­stał z łatwych zwy­cięstw, ale dłuższym za­in­te­re­so­wa­niem da­rzył ko­bie­ty od­por­ne na za­lo­ty”, za­tem trud­no też nie uznać wy­do­by­te­go przez ba­daczkę wnio­sku, że Bro­niew­ski naj­le­piej czuł się w roli „nieszczęśli­we­go ko­chan­ka”. Przyjęcie przez bo­ha­tera Pamiętni­ka ta­kiej usche­ma­ty­zo­wa­nej roli zda­niem Li­cho­dzie­jewskiej oka­zy­wało się bo­wiem „stwa­rzać nastrój sprzy­jający pi­sa­niu wier­szy”. Taka qu­asi-li­te­rac­ka kre­acja byłaby oczy­wiście ana­chro­nicz­na i dosyć na­iw­na, a jed­no­cześnie dosyć cy­nicz­na. Prze­suńmy więc na mar­gi­nes roz­strzy­gnięcia do­tyczące szcze­rości li­rycz­nych wy­znań miłosnych, które Bro­niew­ski wręczał różnym ko­bie­tom. Początkujący po­eta sam nie ukry­wał, że da­ro­wa­nie wier­szy było ja­kimś ro­dza­jem eks­pe­ry­men­tu. Gdy­by jed­nak odwrócić ów porządek zda­rzeń, w którym to nie wiersz po­wsta­wał dla ko­bie­ty, ale uko­cha­na do­pa­so­wy­wa­na była do cza­sa­mi już ist­niejącego wier­sza, można by za­ry­zy­ko­wać nie­co mniej cy­niczną hi­po­tezę. Być może (bo prze­cież nie na pew­no) roz­poczęta la­tem 1922 roku pra­ca nad przekłada­mi Błoka, którą Bro­niew­ski trak­to­wał naj­dosłowniej jak warsz­tat, w którym szli­fo­wał swo­je umiejętności po­etyc­kie, zo­stała za­in­spi­ro­wa­na wcześniej­szym wy­obrażeniem „nie­re­al­nej”, więc pro­gra­mo­wo „od­por­nej na za­lo­ty” Białej. Być może… Nie­mniej zna­leźć można jesz­cze jed­no, nie­co bar­dziej rze­czy­wi­ste, cho­ciaż wciąż bar­dzo li­te­rac­kie wyjaśnie­nie za­cho­wa­nia owe­go kom­pli­kującego miłość dy­stan­su.

Po­stać dziew­czy­ny, którą Bro­niew­ski ob­da­rzył pseu­do­ni­mem Biała nie była nie­re­al­na. Pla­to­nicz­na miłość, do której po­eta chy­ba nig­dy się nie zbliżył, na­zy­wała się Leja Alt­szu­ler. W chwi­li, kie­dy po raz pierw­szy zo­ba­czył ją Bro­niew­ski, była szes­na­sto­let­nią uczen­nicą gim­na­zjum, war­sza­wianką — tu­taj uro­dzoną i tu­taj za­miesz­kałą, córką do­zor­cy w bo­ga­tej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Hożej 66. Od 1921 do 1925 roku Biała stu­dio­wała pra­wo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Nie wia­do­mo, czy po­eta kie­dykolwiek miał okazję po­znać ją bliżej. Nie wia­do­mo na­wet, czy miał okazję do­wie­dzieć się, jak na­zy­wała się nie­re­al­na miłość. Naj­praw­do­po­dob­niej nig­dy do tego nie doszło, a na pew­no nie w cza­sach ujętych w dzien­ni­ku. Jed­nak na­wet gdy­by zda­rze­nie ta­kie miało miej­sce, należałoby je zre­kon­stru­ować na pod­sta­wie śladu po­zo­sta­wio­ne­go w którymś z listów lub no­ta­tek. Wszak znając „powściągli­wość w opo­wia­da­niu własnej bio­gra­fii”, wia­do­mo nie­mal na pew­no, że Bro­niew­ski sam by o tym nie opo­wie­dział. Ta miłość mu­siała być trud­na, gdyż miała nie tyl­ko in­spi­ro­wać poetę. Ad­res odsyłający Białą do Sol­wej­gi, bo­ha­ter­ki ra­tującej próżnego Peer Gyn­ta z władzy Od­le­wa­cza Gu­zików, pod­po­wia­da, że w tej nie całkiem re­al­nej miłości znaj­do­wał Bro­niew­ski uko­chaną, która po­dob­nie jak po­stać z dra­ma­tu Ib­se­na, będzie mogła oca­lić za­gu­bio­ne­go w awan­tur­ni­czej rze­czy­wi­stości bo­ha­te­ra Pamiętni­ka. Wo­bec pro­gra­mo­we­go se­kre­tu nie sposób wyjść poza przy­pusz­cze­nia, ale w grun­cie rze­czy, czy war­to poza nie wy­cho­dzić…

Dys­kre­cja, o której cały czas tu mowa, obej­mo­wała nie tyl­ko „spra­wy ser­co­we”. Powściągli­wość za­cho­wy­wał Bro­niew­ski również w spra­wach ro­dzin­nych. Na­wet w sa­mym Pamiętni­ku, który za­my­ka naj­le­piej udo­ku­men­to­wa­ny okres życia, Bro­niew­ski w nie­wiel­kim stop­niu re­fe­ru­je do­cie­rające do nie­go wieści z domu. Z za­cho­wa­nych listów od mat­ki, sióstr i bab­ki wie­my wsze­la­ko, że wia­do­mości te do­cho­dziły bar­dzo często i były nie­jed­no­krot­nie bar­dzo szczegółowe. I zno­wu można by oczy­wiście „po­gdy­bać” i założyć, że dla nar­ra­to­ra Pamiętni­ka, będącego świad­kiem prze­wa­lającej się hi­sto­rii, prze­wrotów i wo­jen, a za­ra­zem wiodącego in­ten­syw­ne życie to­wa­rzy­skie vi­veu­re’a, do­mo­we pro­ble­my, ta­kie jak utarcz­ki mat­ki z właści­cie­lem ka­mie­ni­cy, na­rze­ka­nie na ga­lo­pującą in­flację, pra­ca i na­uka sióstr, roz­ter­ki bab­ki do­tyczące nie­po­li­tycz­nych zna­jo­mości wnu­ka, wy­dają się mieć nie­war­te za­pa­mięta­nia zna­cze­nie. Dla lu­bującej się w gwałtow­nych zda­rze­niach hi­sto­rii na pew­no, jed­nak w re­la­cji oso­bi­stej rzecz taka wyglądać musi zupełnie in­a­czej. Oto bo­wiem w cza­sie krótkiej prze­rwy w ofen­sy­wie we wrześniu 1920 roku, świeżo ude­ko­ro­wa­ny ka­wa­ler Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri za­no­to­wał w swo­im dzien­ni­ku:

Do­brze jest do­stać długo ocze­ki­wa­ny list z domu. Wszyst­ko tam mało ważne, drob­ne, śmiesz­ne, a jed­nak tak cie­ka­we. Czy­ta się po­wo­li, dokład­nie, składa do ko­per­ty, kładzie na stół, ogląda się ad­res i znak pocz­to­wy — i zno­wu się wyj­mu­je, aby czy­tać, czy cze­goś nie prze­oczo­no.

A naj­bar­dziej te drob­niu­sieńkie do­pi­ski na mar­gi­ne­sach i między tek­stem — „Mój dro­gi, aby pamiętaj o so­bie” — i inne18.

Opo­wieść za­war­ta w Pamiętni­ku mar­gi­na­li­zu­je ro­dzin­ne spra­wy, ale nig­dy ich nie po­rzu­ca. Taka jest rola dys­kre­cji i taki me­cha­nizm in­tym­ności, by uchro­nić i za­cho­wać. Opi­sy­wa­na rze­czy­wi­stość od sa­me­go początku dzien­ni­ka jest w za­sad­ni­czej części cha­otycz­na, nie­jed­no­krot­nie gwałtow­na, burz­li­wa i nie­bez­piecz­na. Po­dob­nie cha­otycz­ny, nie­jed­no­krot­nie zdez­o­rien­to­wa­ny i uwikłany w bu­rze jest uczest­nik tej rze­czy­wi­stości i za­ra­zem bo­ha­ter tej opo­wieści. Być może więc pi­sa­nie Pamiętni­ka miało w ja­kimś stop­niu pomóc w po­ra­dze­niu so­bie z taką rze­czy­wi­stością i z ta­kim bo­ha­terem. Gdzieś obok tej ist­niała jed­nak ta część rze­czy­wi­stości, która nie po­trze­bo­wała porządkującej opo­wieści — „mało ważna, drob­na, śmiesz­na, a tak cie­ka­wa”. Tej rze­czy­wi­stości nie war­to na­wet opo­wia­dać, bo w niej wszyst­ko jest na miej­scu i ni­cze­go no­we­go nie da się z ta­kiej opo­wieści usłyszeć ani ni­cze­go no­we­go nie da się do­wie­dzieć po­nad to, co już wia­do­mo. Toteż i tym ra­zem Bro­niew­ski nie opo­wia­da. Tym ra­zem Bro­niew­ski nie jest pi­sa­rzem — ani przyszłym, ani przeszłym, ani teraźniej­szym. W tym jed­nym mo­men­cie Bro­niew­ski był przede wszyst­kim czy­tel­ni­kiem.

Przed­tem i po­tem

W tam­tych cza­sach pi­sa­nie dzien­ników nie było ni­czym wyjątko­wym, jed­nak naj­bar­dziej bez­pośred­nie przy­czy­ny pro­wa­dze­nia bieżących za­pisów przez Bro­niew­skie­go nie­co od­bie­gają od ty­po­wej w ta­kich sy­tu­acjach chęci re­je­stro­wa­nia wy­da­rzeń. On sam w pierw­szym zda­niu za­pisał, że będzie to: „śmiet­nik umysłowy, [ … ] A przede wszyst­kim swo­bo­da kośla­we­go sty­lu, kośla­wych wier­szy, które wątpię, czy będą po­ka­za­ne bliźnim”19. Naj­praw­do­po­dob­niej Bro­niew­ski za­pla­no­wał swój dia­riusz jako za­pi­ski służące re­flek­sji, mające na celu usta­le­nie i za­cho­wa­nie dy­stan­su do sie­bie sa­me­go, jako próbę zer­k­nięcia na sie­bie nie­ja­ko „od zewnątrz”, przej­rze­nia się w nie­ko­niecz­nie „małpim zwier­cia­dle” własne­go pi­sma. Jak­kol­wiek zaczął Bro­niew­ski no­to­wać swo­je wrażenia w połowie paździer­ni­ka 1918 roku (naj­praw­do­po­dob­niej, po­nie­waż pierw­szy wpis nie jest jesz­cze da­to­wa­ny), a więc niedługo po zda­nej eks­ter­ni­stycz­nie ma­tu­rze i na chwilę przed roz­poczęciem stu­diów, był już wte­dy człowie­kiem wy­po­sażonym w spo­ry bagaż doświad­czeń. Co więcej, doświad­czeń do tego stop­nia in­ten­syw­nych, że mogłyby już wte­dy obsłużyć nie­je­den życio­rys. Nie­spełna dwu­dzie­sto­jed­no­let­ni sierżant Or­lik miał za sobą kon­spi­ra­cyjną działalność w Związku Strze­lec­kim i Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej, służbę w 4 Pułku Pie­cho­ty Le­gionów Pol­skich, która po­skut­ko­wała nie tyl­ko żołnie­rskim doświad­czeniem, ale stała się przede wszyst­kim istotną szkołą świa­to­poglądową. To tu­taj spo­tkał Bro­niew­ski pierw­sze au­to­ry­te­ty, między in­ny­mi Józefa Ku­stro­nia, o którym pisał po­tem, że „roz­jaśnił mi on sza­le­nie ho­ry­zon­ty społecz­ne, tak, że je­stem za­de­kla­ro­wa­nym so­cja­listą”. Tu­taj miał okazję spo­tkać Józefa Piłsud­skie­go, au­to­ry­tet, do którego odwoływał się wie­lo­krot­nie, między in­ny­mi w trak­cie służby na przełomie 1918 i 1919 roku, gdy do zadań pełnego ideałów „re­pu­bli­kańskie­go żołnie­rza” należały re­kwi­zy­cje i pa­cy­fi­ka­cja Ukraińców wołyńskich. Był Or­lik-Bro­niew­ski le­gu­nem z „obywatelskie­go woj­ska”, to zna­czy roz­po­li­ty­ko­wa­nym i za­wsze sko­rym do bun­tu „re­pu­bli­kańskim żołnie­rzem”, czyn­nym uczest­ni­kiem le­gio­no­wych kry­zysów. W 1916 roku zo­stał wy­de­le­go­wa­ny do Rady Żołnie­rskiej, a nie­cały rok później w wy­ni­ku od­mo­wy przy­sięgi według tek­stu no­wej roty, zna­lazł się w obo­zie je­niec­kim w Szczy­pior­nie, gdzie da­lej pełnił funkcję de­le­ga­ta w Ra­dzie, członka sądu koleżeńskie­go oraz funkcję ko­men­dan­ta blo­ku20. Po po­wro­cie nie­spo­koj­ny le­gun po­now­nie zna­lazł się w POW, cho­ciaż jako pierw­szo­li­nio­wy we­te­ran, przy­zwy­cza­jo­ny do głośnego i zde­cy­do­wa­ne­go ar­ty­kułowa­nia swo­je­go sta­no­wi­ska, z tru­dem zno­sił zarówno obo­wiązujące w za­kon­spi­ro­wa­nej or­ga­ni­za­cji reguły, jak też zupełnie nie­czy­tel­ne re­or­ga­ni­za­cje i prze­py­chan­ki21.

Nie uni­kał wszak Bro­niew­ski również in­nych in­ten­syw­nych doświad­czeń, zupełnie nie­związa­nych z jego żołnie­rską służbą. Dosyć wy­ra­zi­stym śla­dem była do­ku­czająca bo­ha­te­ro­wi pierw­szych stron Pamiętni­ka do­le­gli­wość, za­li­cza­na po­wszech­nie do gru­py chorób wsty­dli­wych. Tego typu przy­padłość nie zda­rzała się prze­cież ro­man­tycz­nym ko­chan­kom czy też uczest­ni­kom flir­tu.

Eu­fo­ria, z jaką Bro­niew­ski bie­rze udział w li­sto­pa­do­wych wy­da­rze­niach, nie ni­we­lu­je jed­nak jego nie­po­ko­ju: „A ja­kież mam gwa­ran­cje, że woj­sko nie zo­sta­nie użyte do ak­cji kontr­re­wo­lu­cyj­nej?”. Doświad­czo­ny le­gun nie cze­ka na przy­pad­ko­wy przy­dział do jed­nost­ki:

Po­mi­mo dążenia Ko­men­dan­ta do zni­we­lo­wa­nia an­ta­go­nizmów pośród „woj­sko­wych pol­skich” nie mogę się prze­ko­nać do byłego „We­hr­mach­tu” i mam wrażenie, że oni staną się w przyszłości „białą gwar­dią”. Szu­kam więc swo­ich…22

Fron­to­we­mu we­te­ra­no­wi z tru­dem przy­cho­dziło angażowa­nie się w za­wo­alo­waną działalność or­ga­ni­za­cyjną, a jesz­cze trud­niej przy­cho­dziło uzna­nie zwierzch­nic­twa le­piej zo­rien­to­wa­nych, lecz często „nie­fron­to­wych” działaczy war­szaw­skiej kon­spi­ra­cji. Po­czu­cie to wzmac­niał cha­os, będący efek­tem aresz­to­wa­nia spo­rej gru­py dowódców oraz re­or­ga­ni­za­cji prze­pro­wa­dzo­nej w cza­sie, gdy upa­dały au­striac­kie i nie­miec­kie im­pe­ria.

Zupełnie in­a­czej spra­wa wyglądała w Kra­ko­wie. Tu­tej­sza POW re­kru­to­wała się głównie z ofi­cerów I i III Bry­ga­dy, nie­jed­no­krot­nie z za­cho­wa­niem le­gio­no­wej hie­rar­chii. Dowódca­mi byli ofi­ce­ro­wie, którzy byli wcześniej przełożony­mi Or­li­ka. Nic dziw­ne­go za­tem, że wówczas, kie­dy Bro­niew­ski po­sta­na­wia „szu­kać swo­ich”, nie jest w sta­nie zna­leźć ich w War­sza­wie i wy­ru­sza na po­szu­ki­wa­nia do Kra­ko­wa.

Stamtąd za na­mową Mie­czysława Więckow­skie­go — ofi­ce­ra, który asy­sto­wał Bro­niew­skie­mu w dro­dze do obo­zu w Szczy­pior­nie — tra­fił do zgru­po­wa­nia ma­jo­ra Władysława Bończy-Uzdow­skie­go, pierw­sze­go bez­pośred­nie­go przełożone­go z czasów „czwar­tac­kiej” służby. Kom­bi­no­wa­ne zgru­po­wa­nie tak­tycz­ne po re­or­ga­ni­za­cji w znacz­nej części zo­sta­je na ko­niec włączo­ne w re­kon­stru­owa­ny 1 Pułk Pie­cho­ty Le­gionów, jedną z naj­bar­dziej eli­tar­nych jed­no­stek bez­pośred­nio nawiązujących do tra­dy­cji 1 Kom­pa­nii Ka­dro­wej.

Pamiętni­ka nie za­czy­na pisać człowiek bez przeszłości, ale też kończy się ów Pamiętnik w mo­men­cie, kie­dy wia­do­mo, że Bro­niew­ski „za­czy­na pisać zupełnie in­a­czej”. Pod ko­niec 1921 roku w sko­pio­wa­nym do dzien­ni­ka liście do Halsz­ki Ka­moc­kiej doświad­czo­ny życio­wo dwu­dzie­stocz­te­ro­let­ni ka­pi­tan ra­por­to­wał swo­jej ku­zyn­ce wrażenia z ostat­nie­go dnia, jaki spędził swo­im pułku: „po­grze­baw­szy swą górną i chmurną przeszłość, roz­po­czy­nam wszyst­ko jak ma­tu­rzy­sta”23. Nie sposób nie do­strzec, że au­tor Pamiętni­ka wra­ca do jego pierw­szych stron, po­now­nie roz­po­czy­nając życie w mo­men­cie pry­wat­nie przełomo­wym. Zresztą czter­naście mie­sięcy później, w ostat­nim do­ko­na­nym w dzien­ni­ku wpi­sie, Bro­niew­ski będzie za­my­kał swoją książkę słowa­mi, w których z łatwością można do­strzec lek­turę i powrót do star­szych o czte­ry lata za­pisów z pierw­szych stron Pamiętni­ka. Za­no­to­wa­na na przed­ostat­niej stro­nie ręko­pi­su uwa­ga o tym, że „Zbyt trud­no by mi było wy­pi­sy­wać ja­kieś swo­je »cre­do«” wyraźnie brzmi prze­cież echem sar­ka­stycz­ne­go „do­ku­men­to­wa­nia ni­niej­szym swo­jego cre­do me­ta­fi­zycz­ne­go”, ja­kiego w paździer­ni­ku 1918 roku na pierw­szej stro­nie ręko­pi­su do­ko­ny­wał świeżo upie­czo­ny ma­tu­rzy­sta. To nie­mal pro­gra­mo­we prze­kreśle­nie. Przy za­pisach roz­po­czy­nających dzien­nik Bro­niew­ski za­no­to­wał bo­wiem uwagę o tym, że chce po­zo­stać człowie­kiem, który „w życiu nie będzie miał żad­nych do­gmatów” oraz że zmianę zda­nia na­tych­miast „na­zna­czy czer­wo­nym ołówkiem”. I zno­wu, cho­ciaż próżno szu­kać w ręko­pi­sie czer­wo­nych pod­kreśleń i skreśleń, do­strzec można zbieg oko­licz­ności tak nie­zwykły, że trud­no uwie­rzyć w to, aby zda­rzył się przy­pad­kiem. W ko­lej­nym sko­pio­wa­nym w Pamiętni­ku liście, tym ra­zem ad­re­so­wa­nym do Bro­nisława Kenc­bo­ka, Bro­niew­ski przy­zna­je się swo­jemu przy­ja­cie­lo­wi z pułku do bar­dzo spóźnio­ne­go od­kry­cia li­te­rac­kie­go, ja­kim jest lek­tura Bez do­gmatu Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza. Trud­no uwie­rzyć, że tyl­ko los pod­sunął w tym mo­men­cie tę aku­rat po­wieść. Tym bar­dziej trud­no, że ko­men­tarz do spo­tka­nia z bo­ha­te­rem po­wieści zno­wu zda­je się nawiązywać do pierw­sze­go z za­no­to­wanych w Pamiętni­ku zdań: „Otóż, mój dro­gi, uj­rzałem się mniej więcej w lu­strze”24.

Zo­staw­my jed­nak szczegółowe i nużące porówna­nia. Nie cho­dzi tu prze­cież ani o li­te­ra­tu­ro­znawczą ana­lizę, ani o pod­ważenie wia­ry­god­ności au­to­ra, który — mogłoby się zda­wać — roz­po­czy­na na ostat­nich stro­nach książki grę z czy­tel­ni­kiem. Wręcz prze­ciw­nie. Roz­mo­wa — cały czas — nie to­czy się z od­biorcą, ale z sa­mym sobą. Sięgając do początku Pamiętni­ka Bro­niew­ski do­pi­na klamrę; za­my­ka książkę, a ra­zem z nią do­my­ka znacz­ny okres swo­je­go życia. To nie los ani nie przy­pa­dek za­mknął Pamiętnik i kazał „zacząć pisać zupełnie in­a­czej”.

W maju 1922 roku zaczął Bro­niew­ski pra­co­wać nad przekłada­mi wier­szy Alek­san­dra Błoka. Do grud­nia przełożył ich dwa­dzieścia, a szes­naście spośród nich za­mieścił w Pamiętni­ku. „Po­ezje jego po­sia­dają dla mnie jakiś dziw­ny fan­ta­stycz­ny urok — mogę po kil­ka­naście razy je­den i ten sam wiersz czy­tać” — za­no­to­wał Bro­niew­ski w lip­cu 1922 roku. Na krótko przed śmier­cią, w au­tor­skim wstępie do zbio­ru ro­syj­skich przekładów własnych wier­szy tak cha­rak­te­ry­zo­wał tę pracę:

Spo­ro tłuma­czeń z Błoka to była moja szkoła i mój pierw­szy świa­do­my czyn po­etyc­ki. Bo w tym właśnie okre­sie zacząłem pisać wier­sze, których już nie cho­wałem do szu­fla­dy25.

I rze­czy­wiście, przekłady Błoka pod ko­niec lip­ca znajdą się w Pamiętni­ku — jed­no­cześnie co­raz krótsze i co­raz rzad­sze stają się do­ko­ny­wa­ne w dzien­ni­ku no­tat­ki. Za­le­d­wie dwa mie­siące później na­pi­sze Bro­niew­ski Ostat­ni dzień. Będzie to pierw­szy wiersz, który w stycz­niu 1925 roku po­eta zde­cy­du­je się włączyć do de­biu­tanc­kie­go to­mi­ku Wia­tra­ki. W grud­niu 1922 roku za­mieści w wy­so­ko­nakłado­wym „Robotni­ku” wiersz Car­ma­gno­la Chje­ny. Był to bar­dzo ostry pro­test prze­ciw­ko roz­ru­chom wywołanym przez en­dec­kie ugru­po­wa­nia po wy­bo­rze pre­zy­den­ta Ga­brie­la Na­ru­to­wi­cza. Tego tek­stu nig­dy nie au­to­ry­zo­wał, więc zna­my go wyłącznie dzięki od­kry­ciu Li­cho­dzie­jew­skiej. Nieau­to­ry­zo­wany druk jest jed­nak zna­ko­mi­tym świa­dec­twem ra­dy­ka­li­zujących się poglądów zde­mo­bi­li­zo­wa­ne­go le­gu­na, który po za­mor­do­wa­niu Na­ru­to­wi­cza za­pi­sał: „Teo­re­tycz­nie bliżej byłem ko­mu­ni­zmu, prak­tycz­nie bliżej PPS”26.

Za­my­ka Pamiętnik re­flek­sja to­wa­rzysząca lek­tu­rze Sno­bi­zmu i postępu, naj­większe­go wystąpie­nia pu­bli­cy­stycz­ne­go Ste­fa­na Żerom­skie­go, wy­mie­rzo­ne­go prze­ciw­ko bez­re­flek­syj­nie naśla­dującej re­wo­lu­cyj­ne wzor­ce po­ezji pol­skich fu­tu­rystów. Za­pew­ne trud­no było Bro­niew­skie­mu, który „teo­re­tycz­nie bliżej był ko­mu­ni­zmu”, zgo­dzić się ze sporą częścią za­war­tych w tej książce uwag, na pew­no jed­nak zna­lazł w niej po­twier­dze­nie tego, co ujaw­niły szo­kujące wy­da­rze­nia, ja­kie ro­ze­grały się w grud­niu 1922 roku na uli­cach War­sza­wy. Na­cjo­na­li­stycz­ny skan­dal po­li­ty­ki obnażył wyłącznie re­wo­lu­cyjną sty­li­zację całko­wi­cie nie­zdol­nej do czy­nu pol­skiej po­ezji fu­tu­rystycznej. Oka­zało się, że oskarżani o bol­sze­wic­kie sym­pa­tie po­eci nie­wie­le mo­gli, a na­wet nie­wie­le chcie­li, a gorszące de­kla­ra­cje po­li­tycz­ne miały na celu wyłącznie epa­to­wa­nie kon­ser­wa­tyw­nych czy­tel­ników.

Tu­taj kończy się Pamiętnik, ale nie kończy się hi­sto­ria Bro­niew­skie­go. Nie­spełna dwa mie­siące później w liście do przy­ja­cie­la z 1 Pułku Pie­cho­ty Le­gionów Bro­niew­ski przesłał Frag­ment z po­ema­tu, który za­pla­no­wał jako swój po­etyc­ki de­biut, to zna­czy frag­ment wier­sza „zaczętego pisać zupełnie in­a­czej” po tym, kie­dy „Ma­ja­kow­ski, naj­ważniej­szy z tych wszyst­kich, po­ka­zał mi nowe świa­ty”. Co­raz rza­dziej otwie­ra­ny Pamiętnik z końcem grud­nia zo­sta­je do­mknięty na do­bre. A jed­nak ko­niec czte­ro­let­nie­go dzien­ni­ka ni­cze­go nie kończy. Jesz­cze w czerw­cu 1919 roku za­pi­sał Bro­niew­ski: „Wszyst­ko, co­kol­wiek po­eta, ma­larz lub rzeźbiarz stwo­rzy, jest to »pamiętnik ar­ty­sty…«”. Z końcem Pamiętni­ka nie kończy się nic, a za­czy­na wszyst­ko — tyle że dal­szy ciąg na­pi­sze po­eta.

Ma­ciej Tra­mer

Wy­pi­suję wam już oto od pół go­dzi­ny różne głupstwa, których nie trze­ba zbyt poważnie trak­to­wać. To są myśli-plwo­ci­ny.

Na­pisz­cie do mnie, jeśli ma­cie zdro­wie.

1 W. Bro­niew­ska: Przedsłowie. W: W. Bro­niew­ski: Pamiętnik 1918 — 1922. Wyb. W. Bro­niew­ska. Oprac. F. Li­cho­dzie­jew­ska. War­sza­wa 1984, s. 5.

2 J. Bro­niew­ska: Maje i li­sto­pa­dy. Wyd. II. War­sza­wa 1979, s. 55.

3 J. Stańcza­ko­wa: Wspo­mnie­nie przy­jaźni. W: „To ja — dąb”. Wspo­mnie­nia i ese­je o Władysławie Bro­niew­skim. Oprac. W. Ba­lic­ki. War­sza­wa 1978, s. 170.

4 J. Bro­niew­ska: Maje i li­sto­pa­dy…, s. 56 — 57.

5 A. Man­da­lian: Mówił: „je­stem pro­le­ta­riac­kim poetą”. W: „Ja je­stem ka­mień”. Wspo­mnie­nia o Władysławie Bro­niew­skim. Zebr. i oprac. M. Pry­zwan. War­sza­wa 2002, s. 158.

6 L. M. Bar­tel­ski: Drze­wo roz­pa­czające. W: „Ja je­stem ka­mień”…, s. 51.

7 L. M. Bar­tel­ski: Sąsiad ser­cu bli­ski. W: „To ja — dąb”…, s. 399.

8 W. Bro­niew­ska: Ko­men­tarz do ko­re­spon­den­cji z Władysławem Bro­niew­skim z cza­su po­by­tu w szpi­ta­lu w Kościa­nie. [ Ręko­pis ] Mu­zeum Władysława Bro­niew­skie­go. Tecz­ka „Kościan”, k. 4.

9 R. Ma­tu­szew­ski: Sztor­cem do świa­ta. W: „Ja je­stem ka­mień”…, s. 179.

10 F. Li­cho­dzie­jew­ska: Bro­niew­ski i jego ar­chi­wum. W: „To ja — dąb”…, s. 448.

11 W. Bro­niew­ska: Za­pi­ski. W: „To ja — dąb”…, s. 253.

12 Kon­spekt edy­cji: W. Bro­niew­ski: Pamiętnik (frag­men­ty). [ Ma­szy­no­pis ] Ma­te­riały ar­chi­wal­ne Fe­lik­sy Li­cho­dzie­jew­skiej. Mu­zeum Władysława Bro­niew­skie­go. Do­ku­men­ty nie­ska­ta­lo­go­wa­ne.

13 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik [ wszyst­kie frag­men­ty po­chodzą z bieżącego wy­da­nia ], s. 268 [ wpis 29.06.1920 ].

14 C. K. Nor­wid: Vade-me­cum. W: Tegoż: Pi­sma wszyst­kie. Oprac. J. W. Go­mu­lic­ki. T. ii. War­sza­wa 1971, s. 17.

15 Na mar­gi­ne­sie można by jesz­cze dodać, że zbiór wier­szy wy­da­ny zo­stał w Je­ro­zo­li­mie, to zna­czy w po­etyc­ko na­zna­czo­nym przez ten sam wiersz Nor­wi­da „Je­ru­za­lem”.

16 F. Li­cho­dzie­jew­ska: Wstęp. W: W. Bro­niew­ski: Pamiętnik 1918 — 1922…, s. 9.

17 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 136 [ wpis 6.06.1919 ].

18 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 293 [ wpis 11.09.1920 ].

19 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 37 [ paździer­nik 1918 ].

20 Dokładny, zrówno­ważony i do­brze udo­ku­men­to­wa­ny opis żołnie­rskich losów Bro­niew­skie­go zna­leźć można w Grze­go­rza Gołębiew­skie­go: Służba woj­sko­wa Władysława Bro­niew­skie­go „Or­li­ka” w la­tach 1918 — 1921. „Przegląd Hi­sto­rycz­no-Woj­sko­wy” 2010, nr 11, s. 7 — 42.

21 Zob. np.: T. Nałęcz: Pol­ska Or­ga­ni­za­cja Woj­sko­wa 1914 — 1918. Wrocław 1984, s. 191 — 198.

22 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 378 [ wpis 18.11.1918 ].

23 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 447 [ wpis 6.10.1921 ]

24 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 447 [ wpis 24.11.1922 ]

25 W. Bro­niew­ski: Z in­e­ditów Władysława Bro­niew­skie­go. Oprac. F. Li­cho­dzie­jew­ska. „Pamiętnik Li­te­rac­ki” 1964, z. 4, s. 565.

26 W. Bro­niew­ski: Pamiętnik…, s. 452 [ wpis 31.12.1922 ].

1918

[ Paździer­nik ]

Śmiet­nik umysłowy, drze­wo wia­do­mości do­bre­go i złego, myśli swo­je i cu­dze, rze­czy głupie i po­niekąd do­bre, sa­mo­ana­li­za i sa­mo­ka­ry­ka­tu­ra, małpie zwier­ciadło etc.

…A przede wszyst­kim swo­bo­da kośla­we­go sty­lu, kośla­wych wier­szy, które wątpię, czy będą po­ka­za­ne bliźnim — ki­ne­ma­to­graf własnej du­szy.

Jeżeli będę ko­go­kol­wiek się wsty­dził, to chy­ba sie­bie sa­me­go, tego dru­gie­go „ja” (Kra­siński: „Dra­mat układasz”)1. Oto za­le­d­wie kil­ka wier­szy na­pi­sa­nych, a już wspo­mnia­na bi­blia, du­sza — boję się, żebym sam sie­bie nie posądził, czy we mnie nie sie­dzi kawałek ka­to­li­ka, prze­to do­ku­men­tuję ni­niej­szym moje cre­do me­ta­fi­zycz­ne. Re­li­gia — to najgłębsze upo­ko­rze­nie myśli ludz­kiej, przed­wiecz­ne głupstwo pra­przod­ka z okre­su ka­mie­nia łupa­ne­go roz­dmu­cha­ne do wiel­kości „nie­zbi­tych prawd”, do­gmatów. Bóg — isto­ta, którą człowiek stwo­rzył po to, aby się jej bać; na każdym kro­ku [ można ] spo­tkać ślady fe­ty­szy­zmu, tak za­wzięcie wy­kli­na­ne­go przez ofi­cjal­ny kościół, a tak głęboko za­ko­rze­nio­ne­go w „du­szach” in­te­li­gent­nych pro­staczków. Du­sza — mniej­szy lub większy sto­pień wy­gim­na­sty­ko­wa­nia zmysłów, które sta­rają się wniknąć w niezgłębioną nie­skończo­ność; du­sza nie ist­nie­je u lu­dzi o ni­skim po­zio­mie kul­tu­ral­nym, a właści­wie ist­nie­je w sta­nie za­rod­ko­wym. Nieśmier­tel­ność du­szy — ta­kie samo głupstwo jak ist­nie­nie boga i związane z tym pojęcia. „Człowiek jest nieśmier­tel­ny tyl­ko w skut­kach swo­je­go czy­nu”2. Moja struk­tu­ra umysłowa po pro­stu nie na­da­je się do ta­kich pojęć, jak: duch, bóstwo itd.

Człowiek jest zwierzęciem kul­tu­ral­nym, a za­ra­zem jest je­dyną rze­czy­wi­stością na świe­cie. —

Myśli te kiełkowały we mnie od lat kil­ku, jed­nak ugrun­to­wa­nie ich i usank­cjo­no­wa­nie we własnym przeświad­cze­niu za­wdzięczam Ku­stro­nio­wi3. Nie we wszyst­kim jed­nak po­tra­fię się z nim zgo­dzić — olśnie­wają mnie szczegóły pomyślane ge­nial­nie; nad niektórymi rze­cza­mi sta­wiam znak za­py­ta­nia.

Ulżyło mi, gdym so­bie tak wy­pi­sał ten in­dy­wi­du­al­ny ka­te­chizm — za­strze­gam się jed­nak (na­tu­ral­nie przed sa­mym sobą), że w życiu moim nig­dy nie będę miał żad­nych do­gmatów i z chwilą, gdy zmie­nię za­pa­try­wa­nia powyższe, miej­sce to na­znaczę czer­wo­nym ołówkiem.

Czuję, że mi jesz­cze nie­do­sta­tecz­nie wy­wie­trzała głowa po od­by­tych eg­za­mi­nach — cze­kam, kie­dy mi zupełnie wy­wie­trzeją z głowy owe iksy i igre­ki, o których często­chow­skich sek­styn na­pi­sałem kil­ka­naście4. Gdy czy­tam coś trud­niej­sze­go, tak jak dzi­siaj Nor­wi­da O Słowac­kim5, zda­je mi się, że to jest ustęp z li­te­ra­tu­ry, który muszę wykuć. Z tru­dem nie­raz biec muszę za myślą au­to­ra — może po­wi­nie­nem na początek za­brać się do cze­goś „lżej­sze­go”? — Cie­ka­wym, czy od­niosę jaką ko­rzyść z mego „wy­działu fi­lo­zo­ficz­ne­go”? — przy­go­to­wa­ny je­stem sam uczyć się wszyst­kie­go — ko­nieczną jest dla mnie psy­cho­lo­gia, która zresztą mnie in­te­re­su­je. Przy czy­ta­niu Ma­tu­szew­skie­go6 i Nor­wi­da spo­tkałem kil­ka­naście wy­razów nie­zro­zu­miałych dla mnie — je­stem za­wsty­dzo­ny.

Don Juan Rit­t­ne­ra7! — Si­len­tium, bo będzie re­cen­zja!!

Utkwiły mi szczególnie te słowa w pamięci: „Ona prze­stała być dla mnie ko­bietą”8. W mo­ich do­tych­cza­so­wych sto­sun­kach z ko­bie­ta­mi jako finał za­wsze dałoby się zda­nie powyższe za­sto­so­wać. Nie­miłym jest każde spo­tka­nie, każda roz­mo­wa z ko­bietą, którą kie­dyś całowało się w oczy i usta, a dziś każde do­tknięcie jej ręki spra­wia jakiś odrażający dreszcz, za­po­mi­na się o chwi­lach szczęścia, czy też ero­tycz­nej eks­ta­zy — dziś nie mogę się po­go­dzić z myślą, że taką ko­bietę kie­dyś ko­chałem. I czuję w so­bie cząstkę owe­go nieśmier­tel­ne­go Don Ju­ana, owo pra­gnie­nie cu­dzej miłości, pożądli­wość pocałunków i unie­sień, pra­gnie­nie ko­biety, tak jak się pra­gnie róży, co więdnie w pal­cach w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru. Dopóki spo­ty­kać będę isto­ty bier­ne, jak do­tych­czas, czuć będę tyl­ko ów „jaskółczy nie­pokój”9 — lękam się miłości praw­dzi­wej.

Lękam się tej isto­ty, co jak gdy­by „z tęczy wyszła i z po­to­ku pia­ny”10, której nie znam i którą kie­dyś wi­działem … Ko­niec kwiet­nia … Ale­je pączkują … Na uli­cy sprze­dają nar­cy­zy … Do­biegło już południe…

W białej su­kien­ce i białym ka­pe­lu­si­ku szła od stro­ny Łazie­nek, roz­ma­wiając z jakąś koleżanką. Prze­dziw­na jakaś czy­stość li­nii, har­mo­nia z bla­dym słońcem i zie­lon­ka­wym tłem wio­sny i nie­wysłowio­ny czar błękit­nych oczu skry­tych sub­tel­ny­mi rzęsami. Niosła na pier­siach bu­kie­cik nar­cyzów — białe, pachnące nar­cyzy — a włosy złote rzu­cały się nie­dba­le po ra­mio­nach. Jed­no spoj­rze­nie, które zdało mi się „długą roz­mową”11 i znikła pod kasz­ta­na­mi uli­cy Szo­pe­na. I ko­niec… krop­ka. Tyle trze­ba, żeby się za­ko­chał sztu­bak, ma­larz lub po­eta. Czy je­stem jed­nym z nich? — żad­nym, a po tro­sze każdym.

Nie opusz­cza mnie ma­rze­nie o niej. Nar­cy­zy stały się jej sym­bo­lem, a ona sym­bo­lem czy­stości, tęskno­ty i ma­rze­nia o miłości. Nie próbuję ana­li­zo­wać tego uczu­cia — może to gra wy­obraźni, chwi­lo­we zawróce­nie so­bie głowy lub uczu­cia? Dziw­na rzecz jed­nak, że mnie to nie opusz­cza. Wi­działem ją po­tem kil­ka razy. Nie wiem, jak się na­zy­wa.

Przy­cho­dzisz do mnie rano przed świ­ta­niem

kie­dy na nie­bie bla­de gwiaz­dy gasną —

wi­tają Cie­bie zo­rze tęczą jasną,

wi­tają Cie­bie skow­ron­ki śpie­wa­niem —

obłok nad Tobą i pod tobą mgli­sty,

lecz nie tak ja­sny, jak Ty, nie tak czy­sty…

Z nie­za­wiąza­nych włosów płaszcz Twój złoty

z nar­cyzów białych królew­ska ko­ro­na —

przy­cho­dzisz do mnie ci­cha, zapłonio­na

i półuśmie­chem odpędzasz tęskno­ty…

Ci­cho… nie czuję nic prócz kwiatów woni

i li­li­jo­wych Two­ich rąk na skro­ni.

Jak baśń wy­snu­ta z księżyca pro­mie­ni

z złote­go pyłu gwiaz­dy spa­dającej

ze mgły przed­ran­nej, z rosy srebr­nie lśniącej

jak sen spłynęłaś z bez­kre­snej prze­strze­ni —

Tak mi tu było i smut­no i ciem­no

bez cie­bie szczęście! — zo­stań, zo­stań ze mną.

22 paździer­ni­ka

Nałogo­wo palę pa­pie­ro­sy — zda­je mi się, że również nałogo­wo przy­cho­dzić będę do czy­tel­ni. Ma to dla mnie jakiś urok, a co naj­ważniej­sza, at­mos­fe­ra tam­tej­sza uspo­sa­bia mnie do­sko­na­le do pra­cy umysłowej. Bar­dzo bym so­bie nie życzył wrócić te­raz do woj­ska — znów wróciłyby te zabójcze, pu­ste, bez­myślne dni, idio­tycz­ne i or­dy­nar­ne roz­mo­wy z idio­tycz­ny­mi ko­le­ga­mi, wstrętna we­ge­ta­cja ko­sza­ro­wa. Opuściła mnie już daw­no chęć po­zo­wa­nia na bo­ha­te­ra na­ro­do­we­go — po­zo­stał tyl­ko twar­dy nie­ugięty obo­wiązek, któremu się jed­nak pod­dam, mimo wszyst­ko.

Roz­ma­wiałem wczo­raj z Lesz­kiem Se­ra­fi­no­wi­czem, vel Le­cho­niem, moim eks­ko­legą, a obec­nie stu­den­tem, tak jak ja, fi­lo­zo­fii, ale przede wszyst­kim „po­et­ni­kiem” dość już moc­no ugrun­to­wa­nym w tu­tej­szym świat­ku li­te­rac­kim12. Zna­ne mi do­tych­czas wier­sze jego wydały mi się (że za­cznę od wad) nie­co za ciężkie, mało me­lo­dyj­ne; formą przy­po­mi­nają nie­raz Nor­wi­da i styl po­krew­ny. Czy­tając jego re­cen­zje te­atral­ne za­da­wałem so­bie py­ta­nie: w jaki sposób ten człowiek w ciągu ostat­nich paru lat, nie wyjeżdżając wca­le z War­sza­wy, na­brał tak wy­so­kiej kul­tu­ry ar­ty­stycz­nej? Mnie się zda­je, że aby pisać spra­woz­da­nia o te­atrze, trze­ba wi­dzieć coś więcej niż „Roz­ma­itości”, a na­wet „Pol­ski” — na­tu­ral­nie, jeżeli ktoś się powołuje na „wielką sztukę”. Sądzę, że kry­ty­ka te­atral­na ma na celu wzbo­ga­ce­nie es­te­tycz­nych pojęć czy­tel­ni­ka, nie zaś li tyl­ko zo­bra­zo­wa­nie na­stro­ju, jaki wy­warło dane wi­do­wi­sko na re­cen­zen­cie. Wzbu­dziły we mnie te kry­ty­ki po­dej­rze­nie, że pisać je może każdy, kto po­tra­fi sty­li­stycz­nie, or­to­gra­ficz­nie itd. używać pew­nych zwrotów i wyrażeń, zresztą w kółko się po­wta­rzających.

Roz­ma­wiając o po­ezjach Tu­wi­ma prze­ko­nałem się, że Le­choń czu­je, i to nie­raz zupełnie tak jak ja.

26 paździer­ni­ka

Od dwóch dni nie opusz­cza mnie dziw­ny jakiś nie­pokój i zde­ner­wo­wa­nie. — Cze­goś się boję, cze­goś się wstydzę, nie mogę za­brać się do pra­cy.

Roz­drażniła mnie po­wieść Nałkow­skiej13 — nie dla­te­go, żeby była głupia lub słaba, ale że za­wsze tak na mnie drażniąco działa styl ko­bie­cy. Na sznur­ku przy­wiązane na­tchnie­nia, sen­ty­men­ta­lizm ma­sko­wa­ny śmiesz­nie „postępem” z okre­su roku 1905.

I ta drażniąca ko­bie­ca drob­nost­ko­wość, długie po­sie­dze­nia nad, daj­my na to, ko­lo­rem bluz­ki.

Wy­da­je mi się, że mózg mój zaciśnięto moc­no jakąś ko­biecą fal­banką. Książka śmier­dzi in­te­li­gencją.

Do Micińskie­go muszę się zmu­sić14 — może tu słusznym będzie przysłowie „nie wierz gębie…itd.”15. Ale nie dziś… Ot, może i le­piej, że za­miast czy­tać, głupstwa te wy­pi­suję.

Roz­mo­wa ze szpic­lem spra­wia po­dob­ne wrażenie jak do­tknięcie płazu. Wszy­scy jed­na­ko­wi — twarz pociągnięta per­ga­mi­nem, zmar­twiała, za­stygła, jed­nak żywa, bo małe króli­cze oczki świ­drują spod wypełzłych rzęs. Py­ta­nie jed­no za dru­gim sączy się chci­wie z półuchy­lo­nej gęby, kon­se­kwent­nie i z natręctwem pi­jaw­ki.

Za­wsze jak gdy­by się wsty­dził, mówi ci­cho, miękko, fa­tal­nie miękko.

Boję się o Zen­ka16.

Przed­wiośnie. Dziel­ni­ca fa­brycz­na.

Świecą czer­wo­ne okien­ka.

Koła ma­szyn, pasy, tur­bi­ny kłębią się w ja­kimś fa­tal­nym pośpie­chu. Słychać huk młotów o roz­pa­lo­ne żela­zo na kuźni­cach. Sypią się iskry i wy­la­tują na ulicę, toną w dy­mie, płyną nad mar­ne brud­ne zaułki, pa­dają na budy drew­nia­ne, zdy­chają gdzieś w śmierdzącym błocie rynsz­toków.

Walą młoty…

Słychać od­dech pra­cy —

Na­gie ko­mi­ny fa­brycz­ne cza­tują jak lasy szu­bie­nic i kłębami dymu urągają się błotu i nędzy.

Sypią się iskry i wy­la­tują na ulicę…

Oto cały ich snop wy­rwał się spod młota, osma­lił mie­chy, przedarł się przez kłęby pary i wy­le­ciał w po­wie­trze wy­so­ko! … Wol­ny…

Każda sta­ra się od­le­cieć jak naj­da­lej, zniża się i pod­no­si, żarzy i bled­nie.

Już co­raz da­lej roz­ta­czają swój krąg, zaćmiły mdłe światło ga­zo­wych la­tar­ni i świecą w mar­twe szy­by trupów-ka­mie­nic.

Zaświe­ciły raz jesz­cze i jed­na po dru­giej zgasły…

I znów walą młoty, warczą mot­ki, mi­gają pasy, sza­leją, sza­leją koła… co­raz prędzej, co­raz dzi­czej…

Jęczy żela­zo, opie­ra się, gro­zi, sy­czy — czer­wie­nie­je jak krew i roz­le­wa się bla­de, bez­sil­ne…

Osza­lały zębate ma­szy­ny…

U ich stóp pełza człowiek…

Nie­wol­nik…

Snu­je się po wnętrznościach po­two­ra, zagląda w roz­war­te czer­wo­ne pasz­cze, wstrzy­mu­je i po­ru­sza miażdżące wszyst­ko zęby żela­zne, ty­ta­niczną moc gro­ma­dzi w opan­ce­rzo­nych pier­siach… Nie­wol­nik…

Oto jak­by na znak trium­fu nad nędzą jego wy­kwi­ta z wy­so­kich ko­minów pysz­ny pióro­pusz białego dymu, kłębi się chwilę nie­ru­cho­mo, po­tem płynie wol­no we wszyst­kie stro­ny, roz­snu­wa się nad płaski­mi da­cha­mi pro­stokątów z czer­wo­nej cegły, w których za­mknięte wiecz­nie życie nie­wol­ni­ka, zagląda przez mętne szy­by do ni­skich izb, wci­ska się przez szpa­ry u drzwi, przez wy­bi­te szy­by do ciem­nych wnętrz, gnieździ się po brud­nych podwórkach, zagląda w oczy dzie­ciom bawiącym się w rynsz­to­kach, wgry­za się w pier­si, dławi, tru­je, za­bi­ja…

Nie wy­wie­je wiatr, co cza­sem od pól przy­bie­ga, tego dymu z bla­dych, przy­mglo­nych oczu dziec­ka.

.............................

Dud­nią ma­szy­ny dzień i noc… sypią się iskry i wy­la­tują na uli­ce. Oto jed­na od­padła ze sno­pu; nie gaśnie i nie bled­nie­je, opa­da co­raz niżej, płynie nad sze­roką, ciemną ulicą, pro­sto, da­le­ko…

Na uli­cy nie ma ni­ko­go…

Ci­sza…

Iskra płynie i nie gaśnie…

Za nią wle­cze się smu­ga czer­wo­ne­go światła, roz­dzie­ra się na cien­kie krwa­we nit­ki, zwi­sa przed okna­mi i świe­ci…

Co­raz jaśniej wszędzie!… Czer­wo­no!…

Czer­wo­na iskra wy­buchła płomie­niem na wszyst­kich zaułkach…

Za­ru­mie­nio­ne szy­by chy­trze łyskają śle­pia­mi…

Na uli­cy pu­sto… Ci­sza…

.............................

Dla­cze­go umilkły młoty po kuźni­cach, za­trzy­mały się mot­ki po przędzal­niach?

Dla­cze­go ob­wisły bez­sil­nie pasy trans­mi­syj­ne, dla­cze­go koła rozpędowe wstrzy­mały swą wieczną wędrówkę?…

Zasnęły fa­bry­ki jak dzi­kie zwierzęta przy­mrużyw­szy czer­wo­ne śle­pia…

Nie bu­cha już dym z wy­niosłych ko­minów, wy­gasł żar pod kotłami, a iskry czer­wo­ne wciąż lecą i lecą…

Ze zdzi­wie­niem i groźbą zgrzytnęły ostat­ni raz koła zębate, gdy ostat­ni z nie­wol­ników wy­bie­gał na ulicę…

Lecą czer­wo­ne iskry…

.............................

Idą…

Wy­szli z ciem­nych cuchnących nor, za­mknęli żela­zne wro­ta fa­bry­ki, za­po­mnie­li o brud­nych za­mglo­nych łzą nędzy szy­bach swo­ich su­te­ren… wy­szli pośpiesz­nie na czer­wo­ne uli­ce… Idą… Dud­ni ka­mien­ny bruk…

Za­le­li wszyst­kie pla­ce, zaułki, uli­ce, wy­cho­dzi ich co­raz więcej, co­raz sze­rzej roz­le­wają się po przed­mieściach i nie za­mkną ich już mury z czer­wo­nej cegły…

Kłębi się, rośnie tłum, fa­lu­je masa głów i słychać gniew­li­wy po­mruk jak­by zgrzyt opa­dających łańcuchów, wzbie­rają wszyst­kie pier­si tłumio­nym długo prze­kleństwem…

Ciem­no…Jeno czer­wo­ne nit­ki od skier, co skądciś lecą, mi­gają błędnie, ni­sko nad głowa­mi…

Wy­szli z nędznych swo­ich izb, ucie­kli z pa­zurów po­two­ra i już nie wrócą do nich…

Pójdą w te ja­sne, szkla­ne uli­ce, wedrą się do błyszczących ka­wiar­ni, wy­walą bra­my pałaców, wy­wloką z nich swoją krzywdę, uduszą, wrzucą w błoto i mi­lion ją po­de­pce…

Idą…

Oto prężą się wszyst­kie ra­mio­na, za­ci­skają pięści, bla­de oczy świecą nie­sa­mo­wi­tym bla­skiem…

Nie­na­wist­nie, ale trwożli­wie patrzą na nich okna opasłych ka­mie­nic… Tam, spo­za szyb pierw­sze­go piętra spogląda ich krzyw­da z roz­paczą i wściekłością…

Świet­ne dy­wa­ny i lu­stra, lśniące po­sadz­ki białych sa­lonów dziw­nie śmierdzą po­tem i nędzą…

A oni idą… mia­ro­wo spo­koj­nie… jak fala roz­to­pio­ne­go żela­za za­le­wają sze­ro­kie pla­ce, za­drze­wio­ne uli­ce…

Czer­wo­ne nit­ki iskier już nie snują się nad ulicą, wy­biegły na czoło tłumu. Zlały się wszyst­kie w je­den krwa­wy sztan­dar i za­trze­po­tały try­um­fal­nie w po­wie­trzu…

Idą…

W takt mia­ro­we­go tu­po­tu bu­dzi się, nieśmie­le z początku, pieśń, drży w półuchy­lo­nych war­gach, kołysze się, jak sze­ro­ka fala głów, krzep­nie, tężeje, gro­zi…

Już prze­stała być jeno gniew­li­wym po­mru­kiem, hu­czy nie­spo­koj­na jak od­dech tysiąca pier­si, już nie jęczy, jeno grzmi…

Aż roz­sza­lała jak pio­run, za­ry­czała potężnym chórem ze­msty, zawyła echem całego psie­go życia dum­nie, roz­pacz­nie, nie­ustępli­wie…

Za nasz pot, za głód, za ból…

Za na­sze dni bez słońca…

Za na­sze dni bez chle­ba!…

Za na­sze życie bez szczęścia!…

Zapłaty za krew!…

Krwi!…

Przez las wyciągniętych pięści prze­dzie­rają się słowa pieśni, czer­wo­ne jak krew…

Słowa sil­ne jak bu­rza, strasz­ne, mściwe…

Prężą się o drzwi pałaców, wyważyły, za­mro­ziły ich wnętrza, znów wy­biegły na ulicę, cisną się do lu­strza­nych szyb, wbiegły do kościołów, po­ga­siły błagal­ne świe­ce, obiegły nawy do­okoła i szu­kały boga w dum­nych kopułach…

I wy­biegły stamtąd szyb­ko, bo nie było boga w kopułach ani po­nad nimi, ani nig­dzie…

Ha, ha, ha! Świat się kręci w kółko…Kręci się w kółko nędza ludz­ka i pada na twarz sama przed sobą…

Ha… ha… ha…

Za­chi­cho­tały czer­wo­ne słowa pieśni, za­chi­cho­tał tłum…

— Cie­bie będzie­my czcić Życie, cie­bie Szczęście!…

Precz z męką…

Precz z krzyżem…

.............................

Na wiel­kim pla­cu wznie­sio­no wy­so­ki tron…

I wyciągnięto na szczyt tru­pa, i włożono mu ko­ronę na skroń…

Króluj umarła nędzo!…

Króluj zdechły głodzie!…

Ha, ha, ha… Umarł sta­ry świat, umarła krzyw­da, umarł sta­ry bóg…

Niech żyje życie!…

.............................

Czer­wo­ny sztan­dar łopo­ce dźwiękiem ra­do­snych słów pieśni…

Bled­nie ostat­nia noc…

Wschodzące słońce pa­trzy w twarz tru­pa w ko­ro­nie…

27 paździer­ni­ka

Mam za­miar na­pi­sać to wier­szem. Prze­ko­nałem się, że pisząc wiersz, naj­le­piej jest prozą skreślić so­bie sche­mat, aby móc oddać całko­wi­ty płód fan­ta­zji. Nie­raz pisząc wiersz utknę na ja­kimś ry­mie i ucie­ka mi myśl prze­wod­nia. To, com na­pi­sał, ceniłem le­piej pod­czas pra­cy niż po pierw­szym prze­czy­ta­niu. Nie mam komu po­ka­zać tego, a nie chcę dur­niom.

Dziw­na rzecz, że od na­strojów krwa­wych, czer­wo­nych prze­chodzę najczęściej do po­god­nych, błękit­nych. Snu­je mi się przed oczy­ma Biała17 i zasłania mi wid­mo przed­mieścia.

Ob­raz na­kreślony, co tyl­ko czuję naj­bar­dziej ze stro­ny pla­stycz­nej, po ma­lar­sku. Wy­da­je mi się, że do zo­bra­zo­wa­nia po­cho­du ro­bot­ników na­da­je się naj­le­piej ko­lor czer­wo­ny i czar­ny, a cza­sa­mi tyl­ko błyśnie ko­lor siny (dym, twarz tru­pa, świt).

Do dru­ku bym tego nie oddał…

Za­baw­ny flir­cik z młodo­cianą ku­zynką18. Roz­mo­wa o przy­dy­mio­nych dia­men­tach w sty­lu mo­tyl­ko­wym. Poza tym za­pro­sze­nie na ja­kieś tańce. Znów za­uważyłem w so­bie trochę Don Ju­ana (tyl­ko bez za­ro­zu­miałości).

W Lu­bel­skie nie chce mi się je­chać — zwłasz­cza te­raz, gdy chcę pra­co­wać umysłowo. Spo­dzie­wam się jed­nak, że mnie to za parę ty­go­dni nie mi­nie.

28 paździer­ni­ka

Sta­ry dom, piękny, gdzieś w le­sie. Po­wie­trze prze­sy­co­ne ta­jem­nicą. Ślepa pani. Dzie­ci, które nig­dy się nie zbliżają. Ślepa ko­cha cu­dze dzie­ci. Za­gad­ka (Ki­pling — One)19. Ko­lo­ry du­szy.

29 paździer­ni­ka

Prze­czy­taw­szy Or­lan­da sza­lo­ne­go20 za­bie­ram się do Don Ki­szo­ta21. Don Ki­szot jest moim przy­ja­cie­lem — uosa­bia mi on po­ezję na tle rze­czy­wi­stości. Lubię na­wet gru­be­go San­szo za jego na­iw­ny re­alizm. Sta­ram się utonąć w li­te­ra­tu­rze. Kogo życie ośle­pia, może po­zna­wać je przez li­te­ra­turę jak przez szkła od­da­lające. Żeby mnie tyl­ko li­cho nie sku­siło szu­kać na­tchnie­nia i zmar­no­wać wieczór, tak jak wczo­raj.

Wchodzę w śro­do­wi­sko, które skądinąd jest mi wstrętne. Ha­muję jed­nak moje obrzy­dze­nie, mając na wi­do­ku ko­rzyści w for­mie za­ba­wy. Czy to jest etycz­ne? — Pluję so­bie w brodę, ale brnę da­lej. Po­wi­nie­nem na­uczyć się kłamać o rze­czach poważnych.

Ko­bie­ta, która nie jest ładną, po­win­na być ro­zumną, in­a­czej jest nie­znośną. (Dzi­siej­sza zna­jo­mość w pa­skar­skiej ro­dzi­nie). Naj­obrzy­dliw­szy jest ten po­kost in­te­li­gen­cji no­szo­ny na płaskim czo­le przez burżuazję. Wolę bez­pre­ten­sjo­nalną pro­stotę.

Ko­bie­ty brzyd­kie, lecz ro­zum­ne, są jed­nak sym­pa­tycz­ne, o ile pozbędą się ko­kie­te­rii.

Był maj. Byłem w „Mi­ra­ge”22. Koło mnie usiadło dziewczę w kośla­wych bu­ci­kach i dość pry­mi­tyw­nym słomko­wym ka­pe­lu­szu, jed­nak o de­li­kat­nej opra­wie ład­nych oczu i wdzięcznie ry­sującym się pro­fi­lu. Przy niej jakaś przy­ja­ciółecz­ka mała i nieładna. Pa­trzyły za­chwy­co­ne na wi­dow­nię — zresztą na nic nie zwra­cały uwa­gi. Au­to­ma­tycz­nie napłynęły mi do głowy myśli o ata­ku. We własnej wy­obraźni przy­bie­rałem pozę znu­dzo­ne­go ulicz­ne­go po­szu­ki­wa­cza przygód. Począłem trącać jej nogę pod krze­sełkiem. Za trze­cim ra­zem ma­newr ten niezręcznie prze­pro­wa­dzo­ny wywołał z jej stro­ny za­py­ta­nie: — Czy Pana przed­sta­wie­nie nie zaj­mu­je? —

— By­najm­niej Proszę Pani. —

I mil­cze­nie, aż spadła kur­ty­na.

— Czy po­zwo­li Pani od­pro­wa­dzić się do domu? — za­py­tałem schodząc ra­zem z nią ze schodów. Była trochę zakłopo­ta­na. — Ale ja tak da­le­ko miesz­kam. Pan się zmęczy…

— Właśnie idę w tę samą stronę —

— Ale prze­cież Pan nie wie w którą —

— To nic nie szko­dzi — Pani mnie za­pro­wa­dzi. —

Nastąpiła śmiesz­na pre­zen­ta­cja: ja wybąknąłem ja­kieś na­zwi­sko, dziew­czyn­ki zaś z po­wagą wy­re­cy­to­wały to, co z pew­nością było za­pi­sa­ne w ich pasz­por­tach. Były troszkę zmie­sza­ne, ale z pew­nością za­chwy­co­ne.

— Wie Pan, że strasz­nie mi się nie po­do­ba moje imię i na­zwi­sko —

Nie­ste­ty nie pamiętałem już, ale po­cie­szyłem ją, że w isto­cie nie jest ta­kie brzyd­kie —

— A co Pani się po­do­ba? —

— ach, strasz­nie mi się po­do­bał śpiew Ra­tol­da!23

— Strasz­nie? —

— Okrop­nie!

— A co jesz­cze? —

— Or­dy­nat Mi­cho­row­ski Mniszkówny24… Ja­sia! Kie­dy ty mi od­dasz go? —

— To widzę, zna Pani li­te­ra­turę? —

— Tak. Strasz­nie lubię czy­tać książki, tyl­ko żeby się smut­no nie kończyły.

— Prze­cież taki ko­niec bywa naj­praw­dziw­szy!

— Ale ja, jak czy­tam taką książkę to za­raz płaczę.

— Zbyt tkli­we ma Pani ser­dusz­ko. A nad czem że Pani tak się roz­czu­liła.

— Czy­tałam Trędo­watą. Aż dwa ty­go­dnie trzy­małam książkę, bo bałam się do­czy­tać do końca. Tak mi żal było Or­dy­na­ta.

— Kogo?

— Or­dy­na­ta. To o nim tam pi­sze.

— I lubi go Pani? —

— Strasz­nie lubię —

— A mnie Pani lubi? —

Dziew­czyn­ki spoj­rzały na sie­bie i zaczęły chi­cho­tać. Tar­go­wały się o od­nie­sie­nie książki, wresz­cie przy Wie­deńskim, przy­ja­ciółka wróciła się w kie­run­ku domu.

Po­szliśmy en deux25 Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi.

— Ach na­prawdę Pan się zmęczy — ja tak da­le­ko miesz­kam.

— Przy­jem­ność będzie po mo­jej stro­nie.

Szliśmy, ogar­nięci obleśnym uśmie­chem księżyca w pełni, roz­ma­wiając o byle czym. Przy Tar­go­wej zo­stałem obar­czo­ny funkcją nie­sie­nia ka­pe­lu­sza. Duży to dowód za­ufa­nia.

Na Żela­znej sta­rałem się zwol­nić kro­ku i wy­na­leźć jakiś zaj-mujący te­mat do roz­mo­wy.

— Już pew­nie nie­da­le­ko dom Pani?

— Tu­taj za­raz, koło Śli­skiej.

— I ko­niecz­nie za­raz pójdzie Pani spać?

— A dla­cze­go Pan się pyta?

— Bo w taki piękny wieczór grze­chem by było kłaść się spać przed północą.

— Ale tam mama na mnie cze­ka…

— To Pani taka duża i jesz­cze się mamy boi? Trze­ba się usa­mo­dziel­niać.

— O proszę Pana, ja je­stem sa­mo­dziel­na, ja chodzę do zajęcia.

Przy­szliśmy wresz­cie do bra­my. Na szczęście była już za­mknięta. Czułem, że dziew­czyn­ka była rada z tego, bo dało to pre­tekst do po­zo­sta­nia jakiś czas jesz­cze ze mną.

— Może ktoś będzie szedł!…

A że nikt nie szedł, byliśmy w możności roz­począć roz­mowę na nowo.

— Dla­cze­go Pani sta­ra się na mnie nie pa­trzeć? Czy ja taki strasz­ny? —

— Chy­ba zda­je się Panu?

— Ot, i te­raz, skryła Pani oczy, a ja chciałbym się do­wie­dzieć, co tam w nich sie­dzi.

— Nic nie sie­dzi.

— Nie­praw­da. Z jed­nej stro­ny siedzę ja, a z dru­giej księżyc i obaj się śmie­je­my.

— A z cze­go?

— Śmie­je­my się do Pani —

— Prędzej ze mnie.

— Jakżebyśmy śmie­li! Tyl­ko księżyc jest za­zdro­sny, że ja je­stem przy Pani, a on tak wy­so­ko.

— Nie ma cze­go za­zdrościć.

— A jest: tego bu­ziacz­ka białego, oczu, ust.

— O, jak Pan przy­po­chle­bia.

— Mówię prawdę. Niech Pani oprze się na mnie: wspólny­mi siłami da­lej zaj­dzie­my.

— Za mało się zna­my, żebym mogła z Pa­nem cho­dzić pod rękę. Zresztą muszę się już pożegnać z Pa­nem, bo ktoś bramę roz­twie­ra.

— Niech roz­twie­ra. Nie prze­szka­dzaj­my mu.

Wziąłem jej rękę, którą podała mi na pożegna­nie, i nie wy­pusz­czałem. Niby się wy­dzie­rała, chcąc odejść, ale coś ją przy­ku­wało do miej­sca. Bramę za­trzaśnięto. Na uli­cy zro­biło się już zupełnie pu­sto.

— Co Pan ze mną robi? — Już tak późno. Która też może być go­dzi­na?

— Jak na złość stanął mi ze­ga­rek.

Szliśmy znów w kie­run­ku Lesz­na. Noc była wyjątko­wo uprzej­ma, bo wy­wie­trzyła na­wet nie­przy­jem­ne za­pa­chy żydow­skiej dziel­ni­cy. Rękę jej ciągle trzy­małem w swo­jej. Po­wo­li zacząłem ją pod­no­sić, aż umieściłem ją so­bie pod pachą. Mil­cze­nie było zna­kiem zgo­dy. Przy­sunęła się na­wet bliżej, tak, że szliśmy, pra­wie ocie­rając się o sie­bie. Mil­czałem, patrząc na nią. Ona nie mogła wytrzy­mać mo­je­go wzro­ku i pra­wie nie pod­no­siła rzęs. Ogarnęło mnie na­gle dziw­ne pra­gnie­nie pocałunków; chciałem objąć uści­skiem małą osóbkę idącą koło mnie, za­mknąć jej usta pocałunka­mi, war­ga­mi wy­ssać krew z jej warg. Olśnie­wał mnie urok nie­po­ka­la­nej świeżości jej ust jak czar nie­zdep­ta­ne­go kwia­tu i blask oczu o dziw­nie szcze­rym wy­ra­zie.

Lek­ko pod­niosłem jej rękę do ust (była czer­wo­na i spra­co­wa­na) i pocałowałem. Szarpnęła się dość sil­nie, lecz spo­koj­nie, oczy jej roz­two­rzyły się dziw­nie sze­ro­ko, smut­nie jakoś zdzi­wio­ne.

— Dla­cze­go Pan to zro­bił?

Po­chwy­ciłem znów jej rękę i szep­tem zbliżyw­szy ku niej twarz za­py­tałem:

— Czy mi nie wol­no? nie wol­no?…

Nie od­po­wie­działa nic, po­kraśniała i skryła znów oczy pod rzęsami.

Wte­dy ostrożnie zacząłem ota­czać jej kibić; objąłem i moc­no przy­cisnąłem do pier­si. Po­chy­liłem się cały nad nią, ode­pchnąłem zasłaniające twarz ręce i wpiłem się usta­mi w jej szyję. Od­chy­liła głowę w tył sza­mocząc się i szepcząc gorączko­wo: — Nie, nie chcę, niech mnie Pan puści! — Ale szep­tała co­raz ci­szej, aż umilkła pod­dając drżące i roz­pa­lo­ne war­gi pocałunkom.