Glacier Express 9.15 - Janusz Majewski - ebook + książka

Glacier Express 9.15 ebook

Janusz Majewski

4,2

Opis

Janusz Majewski – reżyser, pisarz ceniony przez czytelników i gremia jurorskie – tym razem zabiera nas w podróż. PODRÓŻ ŻYCIA. Nie dla oszałamiających widoków za oknami ekskluzywnego Glacier Expressu. Malownicza Szwajcaria jest zaledwie tłem, pretekstem do spotkania przyjaciół. Karola, w którego mistrzowskich ripostach rozpoznać można samego Autora (elementy autobiograficzne świetnie łączą się z fikcją literacką), i Maxa, który po wydarzeniach ’68 roku wyemigrował z Polski, ale nigdy nie przestał żyć jej sprawami.

To podróż do wspomnień z dzieciństwa, do zaczarowanego Lwowa i Kresów – utraconej Atlantydy. Do lat młodości spędzonej w Krakowie. Do pierwszych (drugich, trzecich…) miłości, do absurdów życia (nie tylko w PRL-u).

Bo to właśnie ŻYCIE jest głównym bohaterem książki. Życie, które przyjdzie pożegnać.

Z ŻALEM czy ULGĄ? – zastanawiają się dwaj STARSI PANOWIE, przypominający chwilami bohaterów słynnego kabaretu, to filozofów z Nalewek; to greckich stoików, to znów lwowskie baciary. Rozmowa o Życiu? I już? Nie!

Zbrodnia?! Oczywiście, nawet dwie! Miłość? Też niejedna. Namiętności – i to nie tylko we wspomnieniach.

Ile może się wydarzyć, gdy o 9.15 do Glacier Expressu wsiądzie dwóch prawdziwych miłośników życia?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
7
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący, Redakcja: DOROTA KOMAN
Korekta: IRMA IWASZKO, DOROTA KOMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: Agencja Poligraficzna Sławomir Zych
Zdjęcie na okładce © Henn Photography / Cultura / Corbis / FotoChannels
Copyright © by Janusz Majewski Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
Wydanie pierwsze, Warszawa 2014
ISBN 978-83-64700-38-5
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

„Któż by sprostał życiu, gdyby nie śmierć?”

ANONIM, ANTOLOGIA PALATYŃSKA

1

Obudził go przykry sen. Śnił, że posuwa się ostrożnie, krok za krokiem, w zupełnej ciemności, korytarzem mieszkania, które dobrze znał, bo mieszkali tam kiedyś. Wiedział, które drzwi prowadzą do pokoju Kasi, a które do sypialni, gdzie spała Maria, słyszał jej spokojny oddech i cichy szelest firanek poruszanych słabymi podmuchami powietrza napływającymi od ogrodu przez uchylone okno. Metalowe żabki firanek pobrzękiwały na karniszu połyskującym w błękitnym cieniu nad oknem. Stanął na progu i powoli, aby zawiasy nie skrzypnęły, otworzył niedomknięte drzwi. Zobaczył krwistoczerwone cyfry elektronicznego budzika stojącego na szafce przy łóżku – wskazywały 4.11. Łóżka ani szafki nie widział, cyfry unosiły się w czarnej przestrzeni, ale były punktem orientacyjnym, który pozwalał pamięci bez trudu zrekonstruować położenie mebli w pokoju, szczególnie łóżka i miejsca, gdzie musiała być jej głowa. Zdecydował się wyjąć z kieszeni latarkę; była mała, mieściła się w dłoni. Skierował ją w stronę podłogi i dopiero wtedy zapalił: ostry snop białego światła wydobył z ciemności soczystą zieleń trawy, krople rosy zabłysły na źdźbłach jak brylanty. Zaniepokojony uniósł nieco latarkę, ale tak, aby oświetlić tylko dół łóżka, aby nie zbudzić Marii. Jednak zamiast mahoniowych, wygiętych w stylu Ludwika Filipa nóg łoża zobaczył czarny blok granitu. Szybko przesunął światło latarki w górę i dostrzegł, że to nie łoże, ale grobowiec, grobowiec z czarnego kamienia. Podszedł dwa kroki bliżej, oświetlił mosiężne litery i przeczytał nazwiska pochowanych:

Katarzyna Janowska

1985–1999

Maria Janowska

1949–2001

Karol Janowski

19...

Ostatnie nazwisko było jego, bo to był ich grób. Przesunął promień światła na datę swojej śmierci, ale nie zdołał jej odczytać. Latarka zgasła, a on się obudził.

Leżał chwilę, uspokajając bicie serca, i dopiero gdy przekręcił głowę, żeby zobaczyć, która godzina, czerwone elektroniczne cyfry, jakby czekając na to, przeskoczyły z 4.11 na 4.12. Zapalił lampkę przy łóżku, ciepłe, pomarańczowe światło delikatnie oświetliło znajome przedmioty w zasięgu jego wzroku: dwa biedermeierowskie pastele nad sekreterą, profilowe portrety w owalu, kobieta i mężczyzna, małżeństwo? Kiedy kłócił się z Marią, przewieszała je tak, aby nie patrzyły na siebie. Teraz wisiały w zgodzie, bo z Marią już nigdy żadnych kłótni nie będzie.

Usiadł na łóżku i wsunął stopy w pantofle. Poszedł do łazienki, starając się nie hałasować, co nie miało sensu, był przecież sam w domu, nie zapalił światła, w ciemnościach uniósł klapę sedesu i z ulgą oddał mocz. Odganiał wspomnienie snu, starał się nie myśleć o niczym poza nadzieją, że zaraz zaśnie znowu, na te niespełna dwie godziny, które dzieliły go od pobudki. Szybko wrócił do łóżka, zgasił światło, położył się na boku, w pozycji embrionalnej, nakrył się szczelnie kołdrą i usiłował zasnąć, sen jednak nie chciał wrócić. Starał się stworzyć w mózgu obraz liścia na cienkiej gałązce i wyobrazić sobie jego małe wahnięcia na wietrze – w lewo, w prawo, w lewo i ciche bzyczenie: bzz, bzz, bzz... Ten monotonny ruch już go prawie uśpił, gdy coś podszepnęło mu, że liść powinien zerwać się z gałązki i spadać koszącym, wahadłowym lotem w dół, i zaraz to zobaczył, ale kiedy liść dotknął ziemi, uderzył piorun i lunął gwałtowny deszcz. Wstał, żeby zamknąć okno, bębnienie kropel o blachę parapetu ucichło, za to szum ulewy stał się bardziej gęsty, jakby poważniejszy, w tonacji molowej, ogarniający panoramicznie całą przestrzeń. Karol stał przez chwilę i obserwował ciemne niebo rozświetlane raz po raz błyskawicami, po czym wrócił do łóżka, zakrył się po czubek głowy, zerknąwszy w ostatniej chwili na zegar.

– Wiosenna burza... – szepnął do siebie.

Dochodziła piąta, miał jeszcze szansę na godzinę snu i rzeczywiście natychmiast zasnął.

Budzik zaterkotał ostro. Karol otworzył oczy, przekonany, że spał może minutę, a jednak była szósta. Zerwał się z pościeli – to był jedyny sposób, aby odpędzić senność. Poszedł do kuchni, zaparzył kawę, nalał ją do kubka i wyszedł na taras. Było już jasno, chmury odpływały za horyzont, ustępowały niechętnie przed pierwszymi promieniami słońca, które zaczęło suszyć obmyte deszczem płyty tarasu. Będę miał dobry lot, pomyślał i poszedł pod prysznic.

Taksówka czekała przed domem, tak jak ją zamówił, o ósmej. Kierowca wyszedł i włożył walizkę do kufra.

– Na Okęcie? – zapytał.

Karol kiwnął głową i wsiadł. Nie spodobał mu się ten taksówkarz, wyglądał na nieudacznika i pechowca. Dobrze, że mamy dużo czasu, pomyślał. Ale już wtedy poczuł niepokój, że nie zdążą. I tak się właśnie stało. Utknęli w straszliwym korku. Karol dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co się dzieje rano na ulicach, nie wstając ostatnio nigdy przed dziesiątą. Zrozumiał, że przewidział za mało czasu na podróż na lotnisko, zwłaszcza że kierowcy najwyraźniej brakowało refleksu czy choćby zwyczajnego sprytu. Wlókł się środkowym pasem i przepuszczał okazję za okazją, by wskoczyć na lewy czy prawy pas, jak to robili inni taksówkarze, jakby chcieli go upokorzyć. Ale nie to było najgorsze. W pewnej chwili kierowca odwrócił głowę i zadał Karolowi głupie pytanie:

– Może pojedziemy tym skrótem, jak pan myśli?

Karol wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. Nie znam tego skrótu.

Kierowca popatrzył na niego z bezbrzeżnym bólem.

– Jadę – szepnął i zaczął przebijać się w lewo, a Karol był już pewny, że nie zdąży. Kiedy wszedł do hali odlotów, zegar wskazywał dziewiątą trzydzieści pięć, pięć minut po zakończeniu odprawy. Podbiegł do punktu linii Swissair, był zamknięty.

– Poszła do samolotu. Szwajcarska punktualność... – odezwała się koleżanka z sąsiedniego boksu, siląc się na ironię. To był boks Air France, ale hostessa nie była ładna, pewnie brzydsza od tej ze Swissairu.

Usiadł w fotelu obok i postanowił poczekać, aż znowu otworzą boks. Teraz dopiero zobaczył kartkę: „Wracam o 10”. Sięgnął po telefon i już miał wybrać numer Mary, aby poradzić się, co robić, ale przecież... Pohamował się. Po tym, co się stało... Niech się martwi! Nie zadzwonię pierwszy! – pomyślał mściwie; i zaraz zobaczył siebie, jak idzie z tornistrem na plecach do szkoły Marii Magdaleny ulicą Nabielaka we Lwowie, a na nogach ma prążkowane rajtuzy. Te prążki dzisiaj nie są ułożone prosto, poprzekręcał je umyślnie, na złość Tekli. Ojciec ma rację, nazywając ją małanką, czarnym podniebieniem, jest niedobra, zmusza mnie do zjadania grysiku i szoruje boleśnie plecy szczotką ryżową, ale jest piękna, uwielbiam patrzeć, jak kołyszą się jej piersi, kiedy pierze na tarze w balii, i ja ją przecież ko...

Karol rozejrzał się po ogromnej hali i dostrzegł kiosk z gazetami. Nie miał nic lepszego do roboty, więc zdecydował się na dość daleki spacer po gazetę, z niepokojem czekając na ukłucie bólu w nodze, ale to nie nastąpiło; widocznie adrenalina wciąż działała. Najpierw kupił tylko jedną gazetę, tę, którą wciąż jeszcze czytał codziennie, ale potem pomyślał, że Max chętnie przejrzy inne, zwłaszcza tygodniki, więc zawrócił i wybrał z półek cały ich plik. Włożę je do walizki, pomyślał, bo nie znosił noszenia czegoś w rękach, i od razu wyobraził sobie, że gazety wypadają mu z ręki, co zmusza go do pochylenia się, może nawet do przykucnięcia, a potem on rozgląda się bezradnie za czymś czy za kimś, kto pomoże mu podnieść się z tej niewygodnej pozycji. A przecież kiedyś miał najlepszy start w ich sztafecie, na pierwszej zmianie 4 x 100 metrów. Dałby wiele, żeby teraz, pozbierawszy rozsypane gazety, wystrzelić jak rakieta i przebiec tę blisko setkę do boksu Swissair w czasie niewiele ponad dziesięć sekund! A walizka, zostawiłbyś walizkę, kretynie, i jeszcze by ją ci ukradli! – skarcił się w myślach. Nie, walizka by została na środku hali, potem usłyszałby komunikat nawołujący jej właściciela, potem ochroniarze rozstawiliby dookoła niej kordon, zaczęliby usuwać pasażerów poza halę, potem wjechałby pędem na sygnale konwój kilku samochodów policyjnych, z jednego wyszedłby saper przebrany w strój ochronny niczym kosmonauta i zacząłby ostrożnie zbliżać się do jego szarej walizki marki Samsonite, którą kupił przed laty w Nowym Jorku. A gdyby ją przeszukali, bo przecież musieliby ją przeszukać...

– W czym mogę panu pomóc? – wyrwał go z tego fantazjowania głos hostessy w boksie szwajcarskich linii lotniczych, do którego wrócił, ciągnąc walizkę z głupio hałasującymi kółkami.

– Spóźniłem się na dziesiątą, czy może mnie pani przebukować na następny? – Przyjrzał się hostessie, też nie była ładna.

– Przebukować nie mogę, ale może pan kupić nowy bilet, a potem starać się o częściowy zwrot za ten niewykorzystany. Ma pan dwie opcje: lecieć za godzinę przez Berlin albo – chyba lepiej – poczekać do drugiej piętnaście na nasz następny lot prosto do Zurychu.

Od razu wykluczył starania o zwrot, zadowolony, że ma połączenie i zdąży na spotkanie. Ale dlaczego wykluczył zwrot? Czyżby miał nie wrócić? Otrząsnął się z tej myśli. Podał hostessie kartę, wystukał PIN, odebrał bilet, włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki, mruknął „dziękuję”, skinął głową i poszedł w stronę bramek odprawy. Zachowuję się tak, jakby mnie szkolono. Pierdolony agent! Naczytałeś się Forsytha i Ludluma, kutasie! A rezygnuję z odbioru tych zasranych czterystu złotych minus podatek, bo mam je głęboko w dupie! Co, może mam tu wracać dla tych głupich czterystu złotych?! – nieomal krzyknął zirytowany sytuacją. Nie, to nie spóźnienie i strata tak go zdenerwowały, zdenerwowało go przypomnienie sobie o własnym lenistwie, wygodnictwie i roztargnieniu, kiedy w takich wypadkach rezygnował z różnych nadpłat, zwrotów i reklamacji, kiedy płacił abonament za nieużywany telefon lub telewizor, zamiast napisać zrzeczenie się z usług. Rozrzutnie i bezmyślnie wydawał pieniądze, bo je miał, nareszcie pod koniec życia je miał i raczej mało prawdopodobne, żeby zdołał je wydać przed śmiercią.

Oddał walizkę i postanowił przejść przez kontrolę, aby spędzić parę godzin po drugiej stronie, w zacisznej VIP Longue, do której miał wciąż jeszcze ważną kartę. Położył na taśmie neseser z laptopem, zdjął marynarkę i pasek, a widząc, że młodzieniec przed nim zzuwa buty, pochylił się z trudem, ale strażnik dał mu gestem znak, że nie musi tego robić. Wyglądam na nieszkodliwego pierdołę. I bardzo dobrze, i o to chodzi! Zresztą nawet gdyby zdjął buty, mogli by sobie je prześwietlać! Nikt nie wykryje w podeszwie ostrza z kevlaru, które wytoczył mu jego dawny laborant na politechnice. Jakiego znowu ostrza?! Przecież to był tylko pomysł! – pokręcił z dezaprobatą głową, znowu miesza mu się realne z wymyślonym. Stary dureń!

Przeszedł bez przeszkód kontrolę, zamarudził trochę przy wciąganiu paska w spodnie, dziwiąc się, że nikt jeszcze nie wpadł na patent odpinanych sprzączek, co byłoby dziecinnie proste, i w końcu dotarł do tej VIP-owskiej poczekalni, sięgnął po ogromną bańkę kieliszka, nalał sobie odrobinę koniaku i zasiadł w wygodnym fotelu. Wprawiał kieliszek w ruch obrotowy, ogrzewał go dłonią i wąchał aromat trunku, a potem brał na język jedną małą kroplę i czekał, aż wsiąknie, rozpuści się w ustach. Z roztargnieniem przeglądał tygodnik przymocowany do staroświeckiego kija, co pewnie miało związek z wystrojem poczekalni stylizowanej na brytyjski klub czy wiedeńską kawiarnię. Przypomniał sobie fryzjera na Floriańskiej w Krakowie, gdzie chodził się strzyc w czasie studiów. Tam też były jeszcze takie kije, do których pan Alfred, właściciel zakładu, z dumą przyczepiał co rano wszystkie krakowskie dzienniki: „Gazetę Krakowską”, „Dziennik Polski” i „Echo Krakowa”, a do 1969 roku, kiedy większość jego żydowskich klientów wyjechała, także „Fołks Sztyme”.

– Widzi pan, jak trzymałem przedtem to pismo, czasem przychodził nowy klient, przyglądał mi się i pytał: „Am hu?”, a ja wiedziałem, że on pyta, czy jestem Żydem, to mu odpowiadałem: „Najn”, to on myślał, że ja kłamię, i kiwał głową z aprobatą, że mnie rozumie, że tak trzeba. Teraz nikt mnie o to nie pyta, to zlikwidowałem ten tytuł. Kiedyś przyszedł jeden gość, ktoś mi powiedział, że to naczelnik z UB, i zapytał: „Już nie trzyma pan tej żydowskiej gazetki, co? Żydki wyjechały, co nie?”. Zaśmiał się nieprzyjemnie, a najlepsze, wie pan, że on sam jest Żydem... Pan profesor Steinbaum zawsze mi mówił: „Panie Alfredzie, najwięksi antysemici to są Żydzi, może pan mi wierzyć, Żyd to panu mówi...”.

Karol przez chwilę przyglądał się panu Alfredowi, który zastygł w bezruchu, odtworzony w pamięci, a potem, nadal pozostając w przeszłości, przeniósł wzrok na inny ulubiony przedmiot, relikt austro-węgierskich c.k. czasów: niewielką srebrną ramkę na wytwornie wygiętej nóżce, w którą wprawiony był kolorowy oleodruk. Przedstawiał ukwiecone okno w tyrolskim stylu, przez które wychylała się dorodna dziewoja w białej bufiastej bluzce z dużym dekoltem, w którym kipiały obfite piersi podtrzymywane sznurowanym serdakiem. Przypomniała mu się znów Tekla, Rusinka, małanka, jego ukochana niania we Lwowie. Uśmiech tyrolskiej buchty nie był uśmiechem Mony Lizy, za to obiecywał zdecydowanie weselsze przyjemności. Istotnie, kiedy jakiś birbant wracający po przelampartowanej nocy wstąpił do otwieranego już o szóstej rano zakładu ojca pana Alfreda, pana Hieronima, aby się ogolić, pstrykał z szelmowskim uśmiechem w ów obrazek, aby go na moment obrócić na osi i zobaczyć odwrotną stronę: widok na okno od strony pokoju i wychylającą się przez parapet dziewoję, tu oferującą sedno swego wdzięku, piękną, wypiętą na widza spod podciągniętej sukni, gołą różową pupę. Rozanielony birbant wymieniał z panem Hieronimem porozumiewawcze spojrzenie, które trwało tylko mgnienie, przerwane przytomnie przez doświadczonego balwierza położeniem na twarzy klienta gorącego ręcznika. Zbytnie spoufalenie się byłoby nad wyraz niestosowne i zaszkodziłoby reputacji firmy.

Karol patrzył na stronę pisma, nawet czytał bezmyślnie jakiś angielski tekst o eutanazji, ale myślami był wciąż tam, w Krakowie, gdzie studiował na politechnice. Nagle wyczuł, że ktoś go obserwuje. Nie podnosił wzroku, dalej udawał, że czyta, i zastanawiał się, czy powinien czuć się zagrożony. Czyżby już mnie namierzyli? Nie, to niemożliwe. Jak? Kiedy? Wszystko liczyłem na starym komputerze niezalogowanym w żadnej sieci, niemającym nawet łącza internetowego, a wychodząc z domu, wszystkie papiery schowałem w nodze stołu wydrążonej przez ojca jeszcze w czasie okupacji. Zobaczył wyraźnie tę dziurę w stołowej nodze, prawie wyczuł na palcach pył drewna pozostały po wierceniu, że niemal uwierzył, że to prawda.

Otrząsnął się z tych majaczeń, zdecydował się podnieść wzrok i dyskretnie się rozejrzeć. Ledwo skręcił głowę w prawo, a już napotkał wzrok jakiegoś typa o ciemnej cerze i gorejących, nienaturalnie wielkich oczach. Wyglądał na Azjatę, chyba na Hindusa. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, domniemany Hindus uśmiechnął się lekko i ukłonił. Karol odkłonił się machinalnie i pomyślał, że pewnie zna tego człowieka. Zaraz zaczął w panice przeszukiwać kartotekę pamięci w swoim mózgu, usiłując umiejscowić gdzieś nieznajomego, ale z nikim ani z niczym mu się nie kojarzył. Nadal usiłował udawać, że tkwi pogrążony w lekturze, do której wrócił natychmiast po odkłonieniu się, ale cały czas czuł na sobie wzrok nieznajomego. Podniósł głowę, starając się, żeby wypadło to naturalnie, i sięgnął po kieliszek. Zmuszając się do powolnych, spokojnych ruchów, upił mały łyk. Niby przypadkowo spojrzał na Hindusa, a ten – jakby tylko na to czekał – uśmiechnął się szeroko. Karol odwzajemnił uśmiech, a nawet uniósł lekko kieliszek w geście pozdrowienia, co tamten uznał za zachętę: podniósł się, podszedł i zwrócił się do Karola:

– I’m not sure if you remember me, professor, sir. My name is Kanpur Palhidi[1].

– Yes, of course...[2] – odpowiedział, niepotrzebnie kłamiąc, i nadal gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, gdzie się spotkali. A na pewno musieli się spotkać, skoro tamten użył tytułu profesor.

– Od tamtego czasu już trochę mówię po polsku. Byłem na odczycie pana profesora w instytucie, a potem podszedłem i... I introduced myself... Przedstawiłem się... – W obu językach mówił z charakterystycznym, miękkim, jakby dziecinnym akcentem.

– Tak, teraz pamiętam – potwierdził Karol, chociaż wciąż szukał w opornej pamięci choćby najmniejszego śladu wspomnianego wydarzenia, ale nie mógł sobie przypomnieć nawet żadnego odczytu, nie kojarzył, w jakim to by mogło być instytucie i kiedy, gdzie – w Krakowie, w Warszawie, a może w Bombaju? Ale czy był kiedykolwiek w Bombaju?

– Wtedy rozmawialiśmy bardzo krótko – przypomniał Kanpur Palhidi, jakby wyczuł, że powinien pomóc – i zawahałem się, czy to panu powiedzieć, profesorze, ale teraz upewniłem się i w związku z tym postanowiłem podejść do pana. Pan ma niezwykle silną aurę.

– Co mam? – zaniepokoił się Karol.

– Aurę. Jest pan otoczony aureolą wyładowań elektrycznych, nadzwyczaj wyrazistą. Każdy ma aurę, najczęściej ledwie widoczną, a u pana jest ona wręcz jaskrawa, silniejsza od tego neonu. – Wskazał na napis „EXIT”. – Zwłaszcza nad potylicą.

Karol odruchowo przejechał dłonią nad głową, czuł, że uśmiecha się głupio, ale w gruncie rzeczy był przestraszony. Kanpur Palhidi uśmiechnął się wyrozumiale.

– Proszę się nie obawiać, to niczym nie grozi, raczej tylko świadczy... To raczej ja mógłbym się niepokoić, że to widzę, bo nie pojmuję tego mojego daru, a mam go od zawsze, od dzieciństwa.

– Ach, tak? – Karol zmieszał się jeszcze bardziej, ale opanował się i zapytał: – Pan jest z Indii, prawda?

– Lecę do Delhi odwiedzić matkę, a na stałe mieszkam w Krakowie. Mam polską żonę i córeczkę... – Wyjął z kieszeni iPhone, odszukał zdjęcie i pokazał je Karolowi: ładna blondynka z przytuloną do niej smagłą dziewczynką o oczach kota bengalskiego. Kot, tygrys, bengalskie ognie, puszczanie bengali dla zabawienia gości z Polski w siostrzanym miasteczku we Francji, o czym opowiadał pewien weterynarz... – przemknęło mu przez głowę, ale opanował się i powiedział z uśmiechem:

– Ładne...

– A pan profesor dokąd leci?

– Do Zurychu.

– Jakaś konferencja? Biznes?

– Nie. Jadę spotkać się z przyjacielem...

W głośnikach odezwał się łagodnie modulowany głos:

– Odlot samolotu KLM do New Delhi, pasażerów...

– O, to mój. – Hindus wstał. – Miło mi było pana spotkać, profesorze. Jak będzie pan kiedyś w Krakowie, zapraszam na prawdziwe curry. Dobrze gotuję. Ma pan moją wizytówkę?

– Oczywiście – powiedział z przekonaniem Karol. W rzeczywistości wizytówkę, jeśli ją dostał, zgubił lub wyrzucił, curry nie cierpiał, a do Krakowa się nie wybierał. Nigdzie się już nie wybierał, w najbliższym i najdalszym czasie, ale co to obchodzi pana Kanpura Palhidiego, niech leci z bogiem, ze swoim hinduskim bogiem siedzącym w kucki na dywaniku, na podłodze samolotu KLM, z tajemniczym uśmiechem na pucołowatej twarzy!

– Powiedział pan, że ta aureola o czymś świadczy. O czym? – zapytał Karol, podając mu rękę.

– O, to wymaga dłuższego wyjaśnienia, kiedy się spotkamy to... Powiem tylko tyle: niech pan zapisuje swoje sny i stara się je zrozumieć. Bo pan często śni, prawda?

Hindus wyszedł pospiesznie, Karol odetchnął i ruszył po drugi koniak. Zerknął na zegarek, wciąż miał jeszcze dwie godziny czekania. Usiadł w fotelu i wrócił do lektury, ale nie mógł się skupić. Hindus powiedział, że on często śni; skąd wiedział? A zapisywanie? Kiedyś to robił, a teraz już nie. Uważał to za bzdurę czy bał się? Nie chciał zapamiętywać ani przyjemności oferowanej mu przez sen, ani przykrości. Wciąż wracało wspomnienie snu z ubiegłej nocy i jego ponury finał. Odpędzał to od siebie jak uprzykrzoną muchę, ale bezskutecznie. Teraz przypomniał mu się jeszcze początek tego filmu, jednego z tych, które uporczywie wyświetlał mu noc w noc projektor w jego mózgu, filmów-snów, które go dręczyły, wycieńczały, po których wstawał rozbity, chory, i był przygnębiony przez cały dzień.

Tym razem sen zaczynał się szerokim ujęciem z góry: obszerny, brukowany, ale miejscami błotnisty plac w jakimś małym miasteczku, jakby na Ukrainie, może w czasie wojny. Zobaczył kolumnę furmanek ciągniętych przez małe kudłate konie w charakterystycznych hołoblach, mozolnie wspinających się na wzniesienie placu. Pomyślał: Podjeżdżają, aby nas ewakuować, bo my przecież czekamy w pokojach zajazdu i pijemy herbatę z mlekiem. Maria ma wielki koszyk świeżych drożdżowych bułek, daje mi jedną. Chcę dotknąć jej dłoni, bo mam nadzieję, że to jest gest pojednawczy, ale ona unika dotknięcia, chociaż uśmiecha się pobłażliwie, może wybaczająco. Jem tę bułkę i zmiatam okruszki z prześcieradła, bo leżę już w czystej, chłodnej pościeli na żelaznym, jakby więziennym, ale szerokim łóżku, które stoi na środku dużej, białej klasztornej sali. Chcę zasnąć, wpatrując się w surowe sklepienie, ale mniszka pochyla się nade mną i coś mówi, czego nie słyszę. Proszę ją, aby powtórzyła, i głaszczę ją po policzku. Jest ładna, ale ma krosty na twarzy. Uśmiecha się uspokajająco, zasypiam. Budzę się i wstaję. Czuję chłód kamiennej posadzki, jestem nagi i mam erekcję. Wchodzą mniszka i przeorysza. Odwracam się i zasłaniam prześcieradłem. Pokazuję, że nie mogę otworzyć jednego oka, tak mi się skleiły powieki. Może płakałem przez sen?

Musiał się chyba zdrzemnąć w fotelu, bo ze zdziwieniem zobaczył, że minęła już pierwsza. Postanowił wyjść i pospacerować trochę po holu, bo poczuł, że stopy mu zdrętwiały i zaczęły boleć. Wszedł do sklepu wolnocłowego i apatycznym spojrzeniem omiótł półki kosmetyków. Podeszła młoda ekspedientka i zapytała:

– Może panu pomóc?

– Myśli pani, że to jest możliwe? – Obrzucił ją spojrzeniem.

Zarumieniła się lekko, biorąc to za zaczepkę, mimo to odpowiedziała spokojnie:

– Mam nadzieję, że potrafię panu doradzić. Chciałby pan coś dla siebie czy na prezent? Tam są damskie zapachy... – Wskazała półki pod ścianą.

– W tym problem, że niczego nie szukam... zresztą od niedawna... – O mały włos nie zaczął się jej zwierzać, ale szybko się otrząsnął i powiedział: – A właściwie... może bym zmienił zapach? Może coś nowego?

Dziewczyna od razu przejęła inicjatywę.

– A jakich perfum pan używa? – Pociągnęła nosem. – Chyba Code Armaniego?

– Rzeczywiście, brawo! – Ktoś już kiedyś tak powiedział?! Mara w Wiedniu! – przypomniał sobie i uśmiechnął się do tego wspomnienia.

Wzruszyła ramionami, może myślała, że śmieje się do niej.

– To nasz elementarz. W takim razie zaproponowałabym nowość, ale też w duchu Code, bardzo podoba się paniom...

Chciał jej powiedzieć, że to dla niego już nieistotne, ale zrezygnował i cierpliwie wysłuchał jej objaśnień, powąchał tekturkę, którą spryskała perfumami, a nawet wyciągnął nadgarstek i wtarł sobie zapach w skórę. Grzecznie potakiwał, mimo że wcale nie poczuł wyjątkowości nowej wody, jedynie butelka mu się podobała, a o to zawsze dbał, i aby szybko zakończyć sprawę, kiwnął głową, że kupuje. Poprowadziła go do kasy, stukając szpilkami, i w rytmie tych stuknięć zabrzmiało echo bliskiej, do bólu bliskiej mu melodii, ale je zignorował, odpędził, niemalże potrząsnął głową, jakby strzepywał zimną wodę, której kubeł wylał na siebie w myślach. Mimo to odruchowo, ale uprzejmie podziękował dziewczynie i wynagrodził jej starania tym swoim uważnym spojrzeniem, o którym wiedział, że wciąż jeszcze funkcjonuje, i to dopiero go rozjuszyło: Stary, obleśny cap! Śmierdzący kozioł! Wylej sobie na łeb ten cały flakon, i tak będziesz cuchnął! – wrzeszczał na siebie w duchu, odchodząc szybkim nagle krokiem w stronę Gate 14. Gdyby się obejrzał, zobaczyłby może w oczach ekspedientki jakiś cień żalu, ale on się nie oglądał, zajęty awanturą z sobą samym, podczas której bezlitośnie i brutalnie karcił siebie za to, że wciąż nie pozbył się starych nawyków budzenia zainteresowania, rozpoczynania dwuznacznych rozmów, bezwstydnego uwodzenia kogo się dało, na lewo i prawo, że wciąż miał ten swój, jak to nazywał Stefan, jego kumpel: „cholerny ciąg na bramkę”.

2

W czasie lotu przejrzał bez zainteresowania gazetę, rozdziobał jakąś mdłą rybę podaną na lunch, wypił kieliszek cierpkiego białego wina i już trzeba było wysiadać. Przeszedł szybko przez bramkę kontroli, kolejny raz czerpiąc satysfakcję z tego, że korzysta z przywilejów EU Citizenship[3], odebrał bagaż z taśmy i wyszedł na zewnątrz. Zadzwonił do Maxa i dowiedział się, że właśnie wysiadł na dworcu głównym z pociągu, którym przyjechał z Frankfurtu, i będzie czekał w miejscu, które zdefiniuje, gdy je zajmie.

– Usiądź w jakiejś kawiarni, zadzwonię, jak dojadę. Biorę taksówkę – powiedział Karol.

– Wsiądź do kolejki, będziesz dużo szybciej – poradził Max. Karol uśmiechnął się. Max jak zwykle pragmatyczny i nadopiekuńczy: szybciej, taniej, no i będzie mógł czekać na Karola na peronie. Pokonał odruch niechęci do publicznego transportu i wrodzonego wygodnictwa, odszukał punkt informacji i zapytał:

– Jak mogę kupić bilet, nie mając drobnych do automatu?

– U mnie, proszę bardzo – odpowiedział kasjer po niemiecku, mimo że Karol zapytał po angielsku. Karol zapłacił kartą i odpłacił się sympatycznemu młodzieńcowi niemieckim:

– Vielen Dank, junger Mann...[4] – Uśmiechnął się przyjaźnie i podniósł wzrok. Dopiero teraz zobaczył, że kasjer jest czarny jak heban.

Do peronu kolejki S Bahn było kilka kroków, pociąg przyjechał po paru minutach. Karol umieścił swoją walizkę we wnęce na korytarzu, sam usiadł nieopodal, aby mieć ją na oku. Ciekawe, czy tu też już kradną? Kiedyś, w Szwajcarii... – zanim dokończył myśl, zobaczył coś, czego nie spodziewał się w nowoczesnym, skomputeryzowanym świecie: w wagonie pojawił się konduktor i zaczął sprawdzać bilety. Był doskonale tradycyjny: starszy pan, sympatyczny, w porządnym uniformie, z torbą służbową i kasownikiem w kształcie szczypiec, którym dziurkował bilety. Karol poczuł niemal wzruszenie, przypomniał sobie swoje pierwsze satysfakcje, kiedy w tramwaju we Lwowie przerósł już czerwoną linię wymalowaną tuż przy wejściu i odtąd trzeba było już kupować mu bilet. Zapamiętał przypływ wielkiej dumy, kiedy podał konduktorowi monetę, a ten najpierw wrzucił ją do swego urządzenia, które wyglądało jak staroświeckie piszczałki, na jakich zwykle grają aniołowie w szopkach (kilka zespolonych ze sobą rurek różnej grubości, dostosowanej do wielkości monet), potem nacisnął klawisz, wypadła mu na dłoń moneta reszty i oddał mu ją z biletem, skasowawszy go uprzednio swoimi szczypcami. Karol zachował go wśród swoich skarbów, jak relikwię, jak certyfikat dorosłości, dowód przekroczenia pierwszego stopnia powyżej dzieciństwa. Miał tylko cichy żal do konduktora, że niedbale przedziurkował ten pierwszy, bezcenny bilet, nie trafił w oznaczone pole, ale trochę obok, potem zresztą wymienił w swoich zbiorach ten pierwszy na nowy, z dziurką idealnie trafioną w środek ramki, tego pierwszego jednak nie wyrzucił, mając już świadomość wartości unikatu. Sam automat do wydawania reszty (a raczej semi-automat, jak wtedy nazywano takie półautomaty, wymagające jednak współdziałania człowieka) był przez kilka lat jego niedościgłym marzeniem, większym nawet niż marzenie o latarce (harcerskiej? policyjnej?), w której można było zmieniać światło na trzy kolory; oddałby za niego wszystkie swoje zabawki, nawet latarnię magiczną, nawet lokomobilę na parę, ale listy w tej sprawie do Świętego Mikołaja pozostawały bez odpowiedzi, co prowokowało go tylko do bluźnierczych myśli, z których się potem ze wstydem spowiadał. Gdzie są teraz jego tamte skarby? Jak zostały unicestwione? Spłonęły czy rozpadły się w pył na wysypisku śmieci? Nawet wojskowy wywiad amerykański i jego najnowsze drony nie zdołałyby odnaleźć biletu tramwajów miejskich we Lwowie z roku 1938, nie wydobyłyby go spod góry popiołów usypanych przez wojnę i czas.

Pociąg dojechał do stacji Zurich Hauptbahnhof, Max oczywiście stał na peronie, prawie dokładnie na wprost wagonu, z którego wysiadł Karol. Uścisnęli się mocno, a potem odsunęli na odległość ramion, aby przyjrzeć się sobie kontrolnie.

– Nic się nie zmieniłeś... – powiedzieli mimo woli chórem i roześmiali się, już zadowoleni ze spotkania.

– Dlaczego od razu nie kupiłeś biletu na ten późniejszy samolot? Nie musiałbyś wstawać tak rano, uniknąłbyś porannych korków.

– Wolałem czekać tu na ciebie, a nie, żebyś ty czekał.

– Ile? Pół godziny. To pasowałoby idealnie...

– To przez jakąś idiotkę w biurze podróży. Z góry założyła, że jestem biznesmenem, który chce jak najprędzej dorwać się do swoich interesów w Szwajcarii. Nawet mi nie wspomniała o innych połączeniach. Mara... Moja asystentka – poprawił się – mnie wyśmiała, że nie kupuję biletów przez internet, mógłbym wtedy wszystko kontrolować. Odpowiedziałem, że niedługo będzie się dzieci płodzić przez internet. Zresztą ona miała już podobne doświadczenie; ze swoim byłym mężem przez całe wieczory grywali w scrabble przez sieć, siedząc przy swoich laptopach w osobnych pokojach ich mieszkania...

– Pewnie dlatego się rozwiedli?

– Chyba tak...

– Wciąż z nią jesteś?

– Nie. To znaczy: chyba nie...

Max popatrzył na niego uważnie, ale nie pociągnął tematu. Pewnie nie chciał.

Mieli jeszcze czterdzieści minut do odjazdu ich pociągu do Sankt Moritz, więc przysiedli w małym barku, aby wypić kawę. Mimo że na dworcu było mnóstwo ludzi, Karol zauważył, że jest tu jakoś inaczej niż na podobnie dużych stacjach kolejowych w Europie, a szczególnie w Polsce. Szybko odkrył przyczynę różnicy: tu się nikt nie spieszy, nie biegnie z paniką w oczach, że nie zdąży, nikt nikogo nie potrąca, nie dźwiga spocony pękatych waliz, nie popędza rodziny, żadne dziecko nie ryczy. Za to wszędzie są ogromne, czytelne zegary, które idealnie odmierzają czas do odejścia punktualnych pociągów, ruszających cicho i bardzo wolno, jakby zachęcając spóźnionych pasażerów do ścigania ich i wskakiwania w ostatniej chwili, ale nikt z tej szansy nie korzysta; zresztą drzwi na pewno są od razu blokowane.

– Zapewne takie zjawiska powodują, że Szwajcaria ma opinię nudnego kraju – powiedział Max, z którym podzielił się tym spostrzeżeniem.

– Zwłaszcza nasi rodacy tak uważają. Tu nic by nie zdziałali swoim bałaganiarstwem i cwaniactwem. Wiesz, jak teraz określa się nasze cechy narodowe? Polactwo. Dobre, co? To wymysł internautów, na ogół kretynów i smarkaczy, ale akurat to im się udało.

– Polactwo. Brzmi jak robactwo.

– Fakt. Może też o to im szło. Generalnie chodzi im o zohydzenie wszystkiego, to są hejterzy.

– A cóż to znowu?

– Nazwa pochodzi od angielskiego hate – nienawidzić, nie znosić. Zjawisko pojawiło się oczywiście w Ameryce, ale u nas rozpowszechniło się w piorunującym tempie. W internecie aż kipi od złości na wszystko, co się da, nie ma takiej sprawy, której nie można obrzygać, obrzydzić. Zwłaszcza czyjś sukces jest natychmiast atakowany i kwestionowany, tak jak czysta ściana prowokuje graficiarza, żeby ją zabazgrać. Hejterzy są zapewne wszędzie, ale skala tego zjawiska w Polsce zastanawia. Krytykanctwo, malkontenctwo, zawiść zaczynają być postrzegane jako cechy narodowe, dominujące. Reakcje są różne, ale coraz częściej słyszę głosy, i to młodych ludzi: „Wyjechać z tego kraju, tu się nie da żyć!”.

– Nie mówisz tego, żeby mnie pocieszyć? – rzucił Max autoironicznie.

– Co cię mam pocieszać?! Przecież możesz wrócić w każdej chwili. Myślę, że pocieszają się tym nasi młodzi emigranci, na przykład w Anglii, a są ich tam setki tysięcy; piszą, że dlatego wyjechali z kraju, a przecież wyjechali za chlebem...

– Ja, jak wiesz, nie wyjechałem za chlebem, ale czy mogę wrócić w każdej chwili? Przecież minęło już prawie czterdzieści lat, odkąd stałem się Niemcem, „Niemcem” – powtórzył, pokazując palcami znak cudzysłowu – to już więcej niż połowa mojego życia, i to w jednym miejscu. Może powinienem powiedzieć: nareszcie w jednym miejscu. Przedtem wszędzie po parę lat: w Cieszynie pierwsze dziesięć, we Lwowie parę miesięcy, za Uralem pięć lat, w Cieszynie rok, w Monachium dwa lata i tak dalej, i tak dalej... Miałem czterdzieści lat, kiedy wyjeżdżałem na stałe...

– Ale te pierwsze dziesięć lat w Cieszynie jest decydujące. Więcej znaczy niż następne prawie siedemdziesiąt, prawda?

Max milczał chwilę, zanim odpowiedział cichym głosem, opuszczając wzrok:

– Masz rację.

Podnieśli się i poszli do pociągu, który już zajechał na peron. Zjedli lekką kolację w wagonie restauracyjnym, co okazało się dobrym pomysłem, bo kiedy kilka minut po dwudziestej drugiej dojechali do Sankt Moritz, okazało się, że miejscowość już śpi. Plac przed dworcem był pusty i ciemny, jedyną taksówkę zabrał im sprzed nosa jakiś gbur obładowany naręczem małych kartonowych pudełek, które albo były puste, albo zawierały jakieś lekkie przedmioty, bo mężczyzna manipulował nimi bez wysiłku.

– Ozdoby choinkowe? – rzucił Karol.

– Na początku maja? – Max wyciągnął z kieszeni telefon i odszukał numer hotelu.

– Piszą w folderze, że hotel wysyła samochód po gości, ale tylko do dwudziestej... To jakaś straszna dziura!

– Zobaczymy... – Max połączył się z hotelem i poszwargotał chwilę. – Przyjadą – powiedział, rozłączając się.

– To miasto kipi, ale w sezonie. Zakopane – zimowa stolica Polski, Sankt Moritz – zimowa stolica świata. To nie przesada?

Samochód pojawił się po minucie, bo hotel był tuż za rogiem.

– Recepcjonistka proponowała, żebyśmy się przeszli te trzysta metrów, powiedziałem jej, że dla naszych nóg to podróż dookoła świata... – opowiadał Max, gramoląc się do auta. – Moritz-Szmoritz, wielkie mi mecyje! Pamiętasz to: „Moniek, powiedz: ryba”?

– Nie.

– Dobra, potem ci opowiem. „Czi nam sze spieszi?” – zapytał w tonie przedwojennego szmoncesu.

– Nie. Nigdzie nam się nie spieszy.

– No!

Hotel był nowoczesny jakieś pięćdziesiąt lat temu, ale utrzymany w nienagannym stanie. Recepcjonistka, zaspana dziewczyna, dała im klucze do pokojów, kierowca, który ich przywiózł, wstawił bagaże do windy.

– Śniadanie od szóstej trzydzieści – powiedziała recepcjonistka. Szofer, któremu Max dał dziesięć euro, życzył im dobrej nocy. Pokoje ich sąsiadowały ze sobą, umówili się na śniadanie o ósmej. Karol umył tylko zęby, rozebrał się i runął do łóżka. Zasnął natychmiast i spał bez snów do rana.

Obudził się przed siódmą, wstał i rozsunął zasłony. Ranek był słoneczny, ale kiedy otworzył okno, poczuł, że powietrze jest chłodne. Rześkie, poprawił, optymistycznie nastawiony do świata po tak dobrej nocy, bo zwykle budził się i wstawał zmuszany przez pęcherz kilkakrotnie. Teraz też poszedł najpierw do łazienki, ale zaraz wrócił i położył się jeszcze do łóżka, bo za wcześnie byłoby się ubierać. Leżąc, spostrzegł, jak mały jest ten pokój, chociaż idealnie rozplanowany, ale dzięki sosnowej boazerii upodobniony do pudełka po cygarach, w którym można się nabawić klaustrofobii. Tu od biedy mogło to być usprawiedliwione jakimś nawiązaniem do stylu alpejskiego, ale jemu przypomniało to lata siedemdziesiąte w Warszawie, kiedy wszyscy wybijali sobie ciasne przedpokoje w ponurych blokach takimi listewkami i malowali je bezbarwnym lakierem, wdychając miesiącami jego trujące opary.

Nie poleżał długo, wstał, jeszcze raz wyjrzał przez okno i z wysokości ósmego piętra zobaczył skrzyżowanie trzech stromych ulic, sklep sportowy na jednym rogu, na drugim wysoki hotel z napisem stylizowanym na szwabachę przez wszystkie piętra: „Steffani – Hotel – Restaurant – Hallenbad” i parking przed nim, na którym stała tylko jedna biała furgonetka, trzeciego narożnika nie było widać. Hotel Steffani... „Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii” – przypomniał mu się Boy. Sęk w tym, że nie było już żadnej Stefanii ani żadnej manii, ani nawet żadnych zachcianek, niestety. Była Mara, a może wciąż jest Mara? – strząsnął tę myśl z siebie jak osę, nim zdążyła użądlić. Przez głowę przemknęły przywołane na ratunek – na odepchnięcie w kąt uwierającej wciąż pamięci – stare obrazy Jamy Michalikowej sprzed lat: jakaś randka z drętwą koleżanką, strach, że nie starczy na drugą kawę i będzie wstyd... Czy to było naprawdę, czy jakieś lektury, film lub skamieniałe, odwieczne krakowskie klimaty, klisze, które utrwaliły nas wszystkich? W nagłym natłoku reminiscencji i skojarzeń łańcuch ośnieżonych szczytów wystający zza czerwonych dachów wyglądał przez chwilę martwo, nierzeczywiście, jak zastawka w studiu telewizyjnym, ale po sekundzie zabłysło na nim słońce i wszystko powróciło na swoje miejsce.