Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cześć starenia! Cybulski we wspomnieniach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cześć starenia! Cybulski we wspomnieniach - ebook

Nowa, poszerzona o siedemnaście nowych wspomnień, poprawiona i uzupełniona książka Cześć, starenia złożona jest z opowieści o Zbigniewie Cybulskim (1927–1967), aktorze, legendzie polskiego kina, współtwórcy Studenckiego Teatrzyku Bim-Bom.

Niezapomniany Staszek z Giuseppe w Warszawie, Jacek z Do widzenia, do jutra, kapitan van Worden z Rękopisu znalezionego w Saragossie – w pamięci widzów na wiele lat zapisał się jako Maciek Chełmicki w Popiele i diamencie. Ta rola zmieniła jego życie. Czy wyłącznie na lepsze?

Był fenomenem, idolem swego pokolenia, obiektem uwielbienia. Już za życia stał się legendą.

Zbyszka Cybulskiego, brata-łatę zwracającego się do wszystkich „starenia!”, wspominają jego bliscy, m.in. żona Elżbieta Chwalibóg-Cybulska, szwagierka Maria Chwalibóg, cioteczny brat Wojciech Jaruzelski, jego przyjaciele i znajomi z okresu krakowskiego, gdańskiego i warszawskiego, wśród nich Magda Zawadzka, Beata Tyszkiewicz, Joanna Jędryka, Iga Cembrzyńska, Lucyna Winnicka, Agnieszka Osiecka, Jacek Fedorowicz, Daniel Olbrychski oraz Andrzej Wajda, reżyser, który w Zbigniewie Cybulskim – młodym aktorze w czarnej skórzanej kurtce i charakterystycznych ciemnych okularach – dostrzegł Maćka Chełmickiego.

Dzięki ogromnemu archiwum żony aktora i imponującym zbiorom autorki w książce znalazło się wiele dokumentów, pamiątek po aktorze oraz jego zdjęć prywatnych, a także wybrana korespondencja.

Mariola Pryzwan – autorka m.in. złożonych ze wspomnień książek o Annie German, Annie Jantar, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Haliny Poświatowskiej, Władysławie Broniewskim – przez całe swoje dorosłe życie zbiera materiały i wspomnienia o swym ulubionym aktorze, z właściwą sobie elegancją i skrupulatnością tworząc z nich jedyną w swoim rodzaju biografię.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64700-46-0
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MARIA ROKOSZOWA

ANIMATORKA KULTURY, REŻYSERKA I AUTORKA SCENARIUSZY PROGRAMÓW POETYCKICH

W latach 1949–1950 byłam kierowniczką Zespołów Żywego Słowa „Czytelnik” w Krakowie i tam pewnego dnia (nie pamiętam kiedy dokładnie) zgłosił się młody chłopaczek z prośbą o przyjęcie go do jednego z dwóch zespołów. Po krótkim stażu – krótszym aniżeli inni amatorzy – został przyjęty. Pracowało się z nim pięknie. Był zachłanny w pracy – cieszył go każdy wyjazd w teren, wtedy ten „teren” był ho, ho jaki inny od dzisiejszego, który bądź co bądź jest już w jakiś mniejszy lub większy sposób nasycony tym, co się ogólnie mieni kulturą. Jeździliśmy do wiosek i miasteczek z Opowieścią o Mickiewiczu i Opowieścią o Puszkinie. Dla Kielc specjalnie przygotowałam Opowieść o Żeromskim. Był to rodzaj bardzo bezpośrednich montaży. Słowo wiążące było wtopione w słowo literackie w sposób bezpośredni – nie referatowo, tylko tak, że publiczność mogła prowadzić z nami dyskusję. Pozostały mi z tych pięknych czasów trzy książki pamiątkowe, w których po każdej audycji (bo chyba tak to nazwę) ludzie wpisywali swoje uwagi. Była to najpiękniejsza robota w moim życiu . Zbyszek w Mickiewiczu miał naturalnie największe partie. Pamiętam, jak patrząc przez jakiś lufcik na ludzi siedzących na widowni, widziałam często łzy w ich oczach. Pamiętam również, jak pewnego razu, występując pomiędzy ludźmi, bo przecież w chacie chłopskiej estrady nie było, jakieś wiejskie pacholę uklękło sobie i złożyło ręce do Zbyszka. Pewno biedactwo myślało, że jest w kościele, a Zbyszek jest kaznodzieją. Tak mi ten obraz został w pamięci.

Legitymacja recytatora, Kraków 1949
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

To bezpośrednie stykanie się ze słuchaczami (proszę brać wyraz „bezpośredni” dosłownie) wpłynęło na Zbyszka, na jego sposób gry, w sposób nie-znisz-czal-ny. I jeśli – jako amator – miał jakieś ciągoty do patosu, to właśnie mój sposób reżyserii dążący do tego – jak zawsze moim „artystom” tłumaczyłam – by każdy słuchacz czuł prostotę wielkiej poezji, by poeci nie onieśmielali, lecz byli „za pan brat” ze swoimi słuchaczami – to Zbyszek od razu pojął w czym rzecz i od razu chwytał za gardła słuchaczy. Bezpośredniość podania wiersza wywoływała olbrzymie, prawdziwe wzruszenie.

Raz, pamiętam, mieliśmy „spektakl” w chłopskiej chacie, a duży piec kielecki służył dla ludzi starszych jako miejsca siedzące. Raz po inscenizacji Pani Twardowskiej i Golono, strzyżono jeden chłop spod Częstochowy pięknie się wysłowił: „ze tyz jo nie wiedzioł, ze ten Mickiewic to taka becko smiechu”. Uważam to do dzisiaj za najpiękniejszą recenzję.

Potem Zbyszek uciekł mi do szkoły aktorskiej. Kiedy martwiłam się, że zostawił tak nagle zespół – a tu było moc zobowiązań wobec terenu – powiedział, że daje w zastępstwie swego brata Antka. Antek, bystyja, był fenomenem pamięci. Był świetnym wykonawcą, tylko że wykonawstwo u Zbyszka szło przez serce, u Antka przez mózg.

Zbyszek został najsławniejszym z moich elewów. I jeszcze mam tę czelność powiedzieć, że od tego czasu nic się nie zmienił , bo czy szkoła aktorska może nauczyć tej wspaniałej bezpośredniości. To w nim tkwiło, a studia na pewno przydały mu się jako... potrzebny papierek, bez którego trudno się ruszyć w tym świecie aktorskim. Mimo sławy, jaką zyskał, nie wstydził się nigdy podkreślić, że zaczynał u mnie. W każdym występie w Krakowie w rozmowach z publicznością nie omieszkał o tym napomknąć. W wywiadzie z Bratkowskim w „Ty i ja” również podkreślił swój początek. To jest jakiś piękny rys charakteru.

Ze Zbyszkiem spotkałam się po latach na obozie grunwaldzkim, gdzie byłam z zespołem artystycznym województwa krakowskiego. Bałam się po prostu, jak też Zbyszek się zachowa po tylu latach, czy zechce mnie poznać. Bałam się nie o siebie, lecz o niego... A tymczasem Zbyszek swoją „Panią Mamę” (to była moja nazwa w zespole) uściskał na oczach tysięcy młodzieży i znowu przedstawił mnie jako swoją reżyserkę. Tego sposobu bycia nie nauczyłam go. On był taki!...

Kręcąc w Krakowie film (Jowitę), spotkał się Zbyszek z moją córką – dzisiaj aktorką estrady – kiedyś byli razem w Czytelniku i Zbyszek postanowił mnie uczcić, bo nie wiem, co nim kierowało. Po próbie wśród swoich wpierw zrobił mi olbrzymią reklamę, a potem napisał do mnie piękny list. Dziękował mi za wychowanie, zaklinał, że nigdy nie zapomniał moich rad i wskazówek dotyczących publiczności z wiosek i miasteczek.

Piękny list. Taki list starczy jako wszelkie ordery na całe życie.RENATA KUŁAKOWSKA

AKTORKA

Poznaliśmy się na pierwszym roku Akademii Handlowej w Krakowie. Profil studiów nie odpowiadał jednak ani jemu, ani mnie. Pierwsza zdecydowałam się zmienić uczelnię. Zdałam egzaminy do szkoły aktorskiej i dobrze się w niej czułam. Na drugim roku spotkałam Zbyszka. Powiedziałam wtedy, żeby też zdawał do szkoły aktorskiej, że pomogę mu w przygotowaniu tekstów. „Wiesz, chyba się zastanowię”, usłyszałam w odpowiedzi. Myślę, że miał wielu nauczycieli, nie tylko mnie.

Przygotował Fortepian Szopena. Był jeszcze ogromnie wstydliwy. Mówił dobrze. Nie były to wprawdzie szczyty, ale nastawiłam go optymistycznie i... zdał egzamin.

W szkole nie krył się ze swoim negatywnym stosunkiem do rzeczywistości. Był zawsze na „nie” i wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy musieliśmy maszerować w pochodzie pierwszomajowym, patrzyli, czy Kułakowska i Cybulski podniosą do góry pięść. Naturalnie nigdy nie zrobiliśmy tego, nie zhańbiliśmy się i nie zaśpiewaliśmy Międzynarodówki. Nikt też od nas nie wymagał wstąpienia do partii. „Czarna reakcja” – tak nas wtedy nazywano. Opowiedzieliśmy się po innej stronie niż większość studentów szkoły aktorskiej. Wychowywaliśmy się jednak w komunizmie i niestety został nam w jakiś sposób zakodowany...

Studenci szkoły aktorskiej byli wyjątkowo zżyci. Czuliśmy do siebie ogromny sentyment. Przez cały okres nauki bardzo blisko Zbyszka była Alicja Migulanka, poza tym Kalina i ja. Ala i Zbyszek odwiedzali się codziennie. Byli prawdziwymi przyjaciółmi. A potem, po śmierci Zbyszka, nagle znalazło się tylu przyjaciół...

Dokumenty Bratniej Pomocy Akademii Handlowej
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Nasza przyjaźń ze szkoły pogłębiła się dopiero na Wybrzeżu.

Zbyszek był naturszczykiem – nie potrafił grać technicznie. Wszystko przeżywał: płakał, kochał... Grał bardzo spontanicznie.

Miał słaby wzrok, okulary były koniecznością, a nie kokieterią. Jako Ferdynand w Intrydze i miłości musiał grać bez okularów. Wymyślił natomiast, że powinien dokleić nos, aby nie mieć swojego zadartego.

Zaczęliśmy próby. Reżyser tak ustawił scenę mojego umierania, że leżałam na plecach, a bezwładna ręka zwisała z tapczanu na podłogę. Zbyszek rzucał się na mnie. Za każdym razem powtarzałam, że mam łaskotki i żeby uważał, gdy mówi, bo strasznie pluje. Niestety, codziennie historia się powtarzała – byłam opluta i zawsze dostawałam drgawek! Zbyszek zapominał o moich prośbach i grał niezwykle naturalnie. Dzień w dzień autentycznie przeżywał swoją rolę! Grał z ogromnym sercem i zapałem. Lubiłam z nim występować!

Zbyszek uwielbiał jazdę na motorze. Dostałam od brata motocykl (SHL). Trochę na nim jeździłam, ale Zbyszkowi i Bobkowi Kobieli tak się spodobał, że dostali amoku na jego punkcie. Po wielu namowach sprzedałam im. To był ich pierwszy motocykl. Bardzo to przeżywali. Dość długo na nim jeździli, potem zmienili na większy.

Zbyszek był minimalistą życiowym i to go zgubiło. W pociągu na przykład nie dbał o to, żeby mieć wygodne miejsce, by nie palono w przedziale. Nie interesowały go takie drobiazgi. Żył daną chwilą i filmem, który aktualnie kręcił. To była pasja i tylko ona naprawdę się liczyła.

Tego ranka, gdy zginął, wcale nie był pijany... W ogóle nie pił dużo, tylko miał – jak to się mówi – słabą głowę. Większość ludzi filmu piła, a w przypadku Zbyszka utarło się, że jest pijakiem. Nieprawda. Od samego początku, jeszcze w szkole aktorskiej i później w teatrze na Wybrzeżu, Zbyszek wypijał dwa kieliszki i już go bolała głowa. „Stara, to ja idę się położyć”. I opuszczał towarzystwo wtedy, gdy inni dopiero zaczynali się bawić.

Kiedyś lecieliśmy razem samolotem. Nie lubię latać, natychmiast robi mi się niedobrze. Zbyszek chciał, bym zapomniała o locie, i postanowił zająć mnie opowieścią:

– Opowiem ci historię, która zdarzyła mi się w Paryżu. Mieszkaliśmy z kolegami w hotelu. Pewnego razu w recepcji czekała na mnie karteczka napisana po francusku: „Obejrzałam pańskie filmy. Bardzo chciałabym pana poznać. Proszę mnie odwiedzić. Edith Piaf”. Podała swój adres. Zlekceważyłem zaproszenie, myśląc, że to kolejny dowcip kolegów. Na drugi dzień znowu dostaję karteczkę: „Może pan nie otrzymał tej poprzedniej? Chciałabym pana poznać”. Myślę sobie – pójdę tam. Idę, znajduję ulicę, dzwonię. Ciemny korytarz, drzwi otwiera „coś takiego” małego, niepozornego. Myślałem, że to służąca Edith Piaf. Nawet nie chciałem jej podać ręki... A to była ona! Kiedy ją bliżej poznałem i zaprzyjaźniłem się, nie chciałem nawet pomyśleć, że wtedy wziąłem ją za pomoc domową! Była samym urokiem i wdziękiem. Wspaniała!

Przychodził potem do niej, a ona śpiewała jemu i swojemu mężowi, chociaż już była chora. „Czy wiesz, że się w niej zakochałem? Nie wierzysz? W tej «służącej», która mi otworzyła drzwi, a której ja nie chciałem podać ręki!”, mówił.

To była jedna z jego większych platonicznych miłości. Uwielbiał Piaf, cenił ją i często wspominał. Tak jak ona miał w sobie wiele wdzięku i uroku.BOGUSZ BILEWSKI

AKTOR

Przez rok nauki w szkole aktorskiej mieszkaliśmy razem u pani Hofmanowej na ulicy Dolnych Młynów 5 w Krakowie. Mały stary domek z wypadającą na ulicę ścianą i podpartym palami sufitem. Kotara dzieliła nasz pokój na dwie części: oficjalną i nieoficjalną. W pokoju stała wysłużona kanapa. Taszczyliśmy ją przez „cały Kraków”, często odpoczywając na niej, co wzbudzało ogólną sensację. Było też biureczko klasycystyczne, fotelik... Część nieoficjalną stanowiła koza, czyli piecyk na węgiel, na którym przygotowywaliśmy sobie gorące czerwone wino z przyprawami i herbatę. Stało jeszcze łóżko, a właściwie same sprężyny, znakomite przedwojenne sprężyny. Oprócz tego miednica i dzbanek z wodą, bo nie mieliśmy kranu. Co miesiąc zmienialiśmy sobie pokój – oficjalny na nieoficjalny i odwrotnie.

Zbyszek i Bogusz Bilewski wśród koleżanek ze szkół artystycznych, Jadwisin 1951
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Od pokoju właścicielki oddzielał je przedpokoik, w którym stał piec. Piec ów ogrzewał jednocześnie przedpokoik i nasz pokoik. Pani Hofmanowa paliła w nim zazwyczaj wtedy, gdy ktoś do nas przychodził. Nie pamiętam już, która z dziewcząt, Połomska czy Kucówna, musiała jakiś czas siedzieć w szafie, bo gospodyni koniecznie chciała wejść do naszego pokoju sprawdzić piec. Oczywiście wiedziała, że weszła jakaś dziewczyna, stąd jej ciekawość.

Najbliżsi sobie byliśmy poprzez młodzieżowe harcerstwo i wzniosłe ideały. Zbyszek, Jurek Grotowski i ja stworzyliśmy Koło Naukowe, które pracowało w oparciu o metodę Stanisławskiego. Teoretykiem koła był Grotowski – wymyślił metodę „nakładania okoliczności do głównego zadania aktora”. Zbyszek był motorem koła, ja zajmowałem się sprawami organizacyjnymi. Pracowaliśmy po zajęciach. Brała w tym udział nasza pani profesor Halina Gryglaszewska. Nie przyjmowaliśmy wszystkich, tylko elitę naukową. Interesowała nas praca nad rolą i jej przygotowanie. Zbyszek miał konkretne plany na przyszłość: chciał objąć teatr, zmienić zespół aktorski na młodszy, zlikwidować biurokrację. Chodziliśmy nawet do ministra, ale nie chciał nam dać teatru...

Legitymacje sportowe Zbyszka
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Pierwsza grupa absolwentów naszego roku poszła na Wybrzeże razem z Lidią Zamkow. Trudno było małej grupie początkujących aktorów przebić się przez to, co zastali w teatrze... Stąd u Zbyszka tęsknota za czymś nowym, wielkim, nieznanym. Dlatego związał się ze studentami i założył Bim-Bom.

Inną wielką pasją Zbyszka był sport. W szkole założył koło AZS-u, do którego zapisał... wszystkich (blisko siedemdziesiąt osób). Jako grupa po raz pierwszy wystąpiliśmy na Lekkoatletycznych Mistrzostwach Akademickich Krakowa. Zdobyliśmy pierwsze miejsce, walcząc z Akademią Górniczo-Hutniczą, Uniwersytetem Jagiellońskim, z Akademią Wychowania Fizycznego. Obsadziliśmy wszystkie konkurencje! I zwyciężyliśmy. Jako zwycięzcy pojechaliśmy na zawody do Wrocławia. Zbyszek biegał na pięć kilometrów, a ponieważ w ogóle nie uprawiał tej dyscypliny – wolał czerwone wino z goździkami – przybiegł chyba trzydzieści minut po zwycięzcy. Biegł sam.

Wszyscy mężczyźni mieli obowiązek startować w zawodach. Jeżeli ktoś nie chciał, był wyklęty przez Zbyszka ze studenckiej społeczności i traktowany jak wyrzutek.

Zimą Zbyszek organizował nasz udział w ogólnopolskim rajdzie do Zakopanego. Pierwszy Ogólnopolski Rajd Narciarski: Rabka–Turbacz–Przełęcz Knurowska–Czorsztyn–Bukowina Tatrzańska–Gubałówka pamiętam doskonale, bo dostaliśmy wtedy trzy tabliczki czekolady i pięć konserw mięsnych! Zbyszek załatwił te smakołyki, na które nikogo z nas nie było wówczas stać.

Wszystko z nim było zabawne: rajdy, marsze, zawody, praca też. Zbyszek wcielił w życie nasze marzenia o teatrze, grając w taki sposób, w jaki grał. To się wywodziło właśnie z naszego Koła Naukowego, z naszych dyskusji, pracy nad Poematem pedagogicznym Makarenki, rozmów z Grotowskim...

W teatrze Zbyszek grywał niewiele, wolny czas poświęcał Bim-Bomowi. To było jego ukochane dziecko.

Gdy skończył pracę w szwedzkim filmie Kochać, przyszedł do mnie: „Bogusz, kurczę blade, dostałem tyle dolarów za film, że nie wiem, co z nimi zrobić. Muszę kupić samochód, ale nie wiem jaki”. „Stary, jak już, to już”.

Kupił półwyścigowe volvo. Kupił, ale nie jeździł. Żona jeździła. Ja przez dwa lata jeździłem jego pierwszym samochodem wartburgiem coupé. Miałem Zbyszka uczyć, lecz ciągle brakowało mu czasu. Kiedyś usiadł za kierownicą, ruszył ostro, wykrzykując: „James Dean, James Dean”. Chciał być polskim Jamesem Deanem. Jakoś wyhamowałem i powiedziałem: „Stary, nie będziesz dzisiaj prowadził, nie jesteś w formie”.

Był uparty, uczciwy, ambitny. Miał szereg kompleksów, m.in. że łysieje, że ma trochę krzywą głowę, krótki wzrok, że nigdy nie zostanie aktorem filmowym, że skazany jest na teatr...

Bardzo nie lubił Warszawy. Był patriotą Wybrzeża. Warszawa to Warszawka, miasto karierowiczów. Niewiele brakowało, a na którymś z bankietów u Agnieszki Osieckiej pobiłby się z Jeremim Przyborą. Właśnie o tę warszawskość.

Zbyszek wśród kolegów z AZS-u
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)WITOLD PYRKOSZ

AKTOR

Szkoła aktorska mieściła się wtedy naprzeciwko Teatru Słowackiego w przedwojennym dużym mieszkaniu, które zajmowało całe piętro. Ciągle spotykaliśmy się na korytarzu. Wszystkich studentów było może pięćdziesięciu, więc znaliśmy się doskonale. Już wtedy niektóre osoby się wyróżniały. Zbyszek Cybulski nadawał ton tej szkole. Wspaniały człowiek. Nazywaliśmy go „Stary Polak z tako nisko dużo dupo”, bo nie wymawiał samogłosek nosowych. Był wspaniały, pięknie spontanicznie przemawiał, trudno było go nie lubić. Miał takie słynne powiedzenie, jak coś mu się podobało, ktoś dobrze zagrał: „Ja cie o dwunastej w południe pod kościołem Mariackim w dupe za to pocałuje”. Ten komplement to był największy zaszczyt. Mnie udało się go usłyszeć kilka razy.

Cybulski interesował się wszystkim. Chodził na nasze egzaminy, zaliczenia, przejmował się, był życzliwy każdemu.

Świadectwo ubóstwa, 1948
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)BARBARA POŁOMSKA

AKTORKA

Gdy myślę o Krakowie, o moich studenckich latach, to przede wszystkim wracam wspomnieniami do lat 1952–1953. Cały mój pierwszy rok studiów wiąże się ze Zbyszkiem Cybulskim. Pamiętam wielu starszych kolegów z ówczesnego czwartego roku, ale Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela pozostawili po sobie trwały ślad.

Zbyszek Cybulski był moją wielką platoniczną miłością. Byłam nim zafascynowana.

Z Barbarą Połomską i Bogumiłem Kobielą, Warszawa grudzień 1952
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Gdy zdawałam do szkoły aktorskiej w Krakowie, podchodził do mnie „czarny” chłopak o szerokim, bardzo dziecinnym uśmiechu i ciągle coś do mnie zagadywał. Prosił, bym się nie bała, bo wszystko skończy się dobrze i na pewno zdam. Pytał, skąd przyjechałam. To był właśnie on – Zbyszek.

O tym, że Zbyszek i Bobek Kobiela byli wielkimi przyjaciółmi, wiedzą wszyscy, ale ja to widziałam. Wszędzie chodzili razem. Otoczyli mnie opieką, jak młodszą siostrę, z tym że tak bardzo, jak ja byłam oczarowana Zbyszkiem, Bobek był oczarowany mną. Zbyszek mnie ogromnie lubił, to prawda, ale Bobek podkochiwał się we mnie. Wszędzie łaziliśmy we trójkę.

Zbyszek był bardzo ambitny. Przyszedł kiedyś i powiedział, że jest przewodniczącym AZS-u, więc koniecznie muszę się zapisać. Nie namawiał mnie długo, chciałam być jak najbliżej niego, chciałam patrzeć na jego działalność. Dla mnie był już dojrzałym aktorem, więc to, że przychodzi do mnie, miało wtedy ogromne znaczenie.

Namówił mnie na szermierkę. Ćwiczyłam floret, a ponieważ byłam wygimnastykowana, bo chodziłam w gimnazjum do baletu i lubiłam tańczyć, więc dobrze mi szło. Trener Sołtan powiedział Zbyszkowi, że jeśli będę pilnie ćwiczyła, to za dwa lata zrobi ze mnie młodzieżową mistrzynię Polski.

Zbyszek miał II klasę sportową w szermierce
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Pamiętam rozgrywkę o mistrzostwo okręgu Krakowa we florecie. Walczyłam dzielnie, ale byłam tak wyczerpana, że zasłabłam w trakcie zawodów. A zostałam tylko ja i koleżanka, która była leworęczna. Wszyscy mnie ratowali. Natychmiast zobaczyłam koło siebie Zbyszka i Bobka. Zbyszek dał mi dużego pomidora, żebym się odżywiła. Mówię mu, że już nie mogę walczyć, bo jestem wyczerpana i słaba, a on: „Musisz, musisz, inaczej zostaniesz zdyskwalifikowana, a tak, to nawet jeżeli przegrasz, będziesz wicemistrzynią”.

Rzeczywiście, przegrałam z tą leworęczną dziewczyną. Nie byłam dobrze wyćwiczona na ciosy padające bardziej z lewej strony, troszkę pod innym kątem. Poza tym moją rywalką była dziewczyna wielka, silna, rumiana, a ja po omdleniu byłam słabiutka, ale i tak Zbyszek chodził dumny ze mnie, że zostałam wicemistrzynią okręgu Krakowa we florecie.

Kiedy nie chciało mi się iść na trening, potrafił przyjść do mnie do domu i wyciągnąć na siłę. Często powtarzał: „Baśka, polska krew, musimy pokazać!” albo: „Starenia, nie martw się”.

To były jego dwa słynne powiedzenia.

Kadr z nieukończonego filmu Feliks Dzierżyński
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Gdy nadeszła zima, Zbyszek zorganizował wyjazd naszego AZS-u na narty do Zakopanego. Szliśmy pieszo aż do Murowańca, niosąc ze sobą narty i plecaki. Pierwszego dnia jeździłam, a właściwie szalałam na nartach. Ostrzegano mnie, lecz nikogo nie słuchałam. I przewróciłam się. Nie złamałam wprawdzie nogi, ale wykręciłam w kostce tak fatalnie, że bardzo spuchła i zrobił się wielki krwiak. W efekcie założono mi gips do kolana. Byłam ogromnie nieszczęśliwa, gdyż wszyscy wychodzili rano, a ja musiałam zostawać w schronisku. Na otarcie łez dostałam lornetkę, więc leżąc na tarasie, mogłam obserwować szczyt Kasprowego oraz jazdę chłopców w Kotle Gąsienicowym. Bobek jeździł świetnie, klasycznie, był wysportowany, a Zbyszek jechał tak jakby siedział. Pupa mu wisiała, bo miał krótkie nogi, nad czym ogromnie bolał. Wszyscy się z niego śmiali, ale on się nie obrażał. Śmiał się razem z nami.

Zbyszek i Bobek zajęli się mną niezwykle serdecznie – znosili i wnosili mnie na wszystkie posiłki. Starali się uprzyjemnić czas, jak tylko to było możliwe. Potem mieli ze mną kłopot: musieli wynająć sanie i wieźć przez Głodówkę do pociągu. Później leżałam w domu. Oczywiście bardzo często były telefony do gospodyni z pytaniem, jak się czuję.

Pewnego razu słyszę jakieś kroki pod drzwiami pokoju, a potem odgłos dzwoneczków. Wchodzi Zbyszek Cybulski z wielkim pudłem, a za nim Bobek. Przyszli mnie odwiedzić, ale powiedzieli, że przyjechali saniami. „Słyszałaś te dzwoneczki?”. „Słyszałam”. „No właśnie, wynajęliśmy sanie, bo jakoś musieliśmy dostarczyć ci to pudło”. Gdy wychodzili, ponownie usłyszałam dźwięk dzwoneczków, w ich wykonaniu oczywiście. Mieli niesamowite pomysły. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa z ich odwiedzin. Spytałam, co jest w tym pudle. „Rozpakuj”, usłyszałam w odpowiedzi. Otwieram jedno pudło, w nim drugie mniejsze, zupełnie jak z tą ruską babą. W tym mniejszym pudle trzecie pudło, potem jeszcze jedno. Dopiero w kolejnym, niedużym zresztą, był drewniany chłopczyk i dziewczynka, takie laleczki z Cepelii. Parkę tę mam do dzisiaj. Przez czterdzieści lat jest ze mną prezent od Zbyszka Cybulskiego.

Był trochę jak dziecko, nieraz wydawało mi się, że jestem poważniejsza, choć młodsza o kilka lat. Jego reakcje były takie dziecinne... Cieszył się ze wszystkiego i wierzył wszystkim. Był szalenie dowcipny, łapał dowcip momentalnie i śmiał się całą gębą.

Był bardzo ruchliwy, energiczny, pełen temperamentu. Jeżeli wpadał w depresję, to też robił to żywiołowo. Nie zapomnę, jak przyjechał z próbnych zdjęć do jakiegoś filmu i powiedział Bobkowi i mnie, że jest załamany, bo nigdy nie zagra w filmie. Jakiś asystent czy drugi reżyser stwierdził, że gdy Zbyszek mówi, rusza mu się tylko dolna szczęka, a to straszny feler – nieruchoma górna szczęka. Demonstrował nam, mówiąc: „Popatrzcie, jaką mam nieruchomą szczękę”.

Jakże inaczej odbieram to dzisiaj, gdy Zbyszek stał się gwiazdą filmu polskiego. Nikt przed nim, żaden aktor, nie był idolem młodzieży. Rola Maćka w Popiele i diamencie okazała się jakby specjalnie napisana dla niego. Tą jedną rolą podbił publiczność. Ale trudna to była droga, mimo że porównywano go do Jamesa Deana. To nie był żaden przypadek czy cudowny debiut. Grając w Popiele i diamencie, Zbyszek był już dojrzałym aktorem. Nie od razu powiodło mu się w filmie, a chciał być kimś. Był szalenie ambitny, aktywny. Ja na pierwszym roku grałam już w filmie, a on kończył szkołę i zdawał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Martwił się, że nie może wejść w świat filmu.

Popadał szybko w depresję, nagle się załamywał, ale wystarczyło, że powiedziano mu coś pokrzepiającego, wesołego, a rozpromieniał się natychmiast i nie pamiętał urazów oraz krzywd. Nie był dyplomatą, nie potrafił ukryć żadnych nastrojów, wszystko malowało się na jego twarzy. Miał naiwność dziecka i wielką wiarę w ludzi.

W szkole miewał sporo kłopotów, bo nie dał się prowadzić ani narzucać sobie stylu gry. Poza tym miał problemy z dykcją, ale był wielką indywidualnością i wykładowcy to dostrzegali i cenili.

Gdy wyjeżdżał z Krakowa, powiedział, że będzie do mnie pisał, ale nie chce mnie niczym wiązać, bo jestem młodziutka (miałam wtedy osiemnaście lat).

Pisał trochę, odwiedziłam go na Wybrzeżu, potem spotkaliśmy się w szkole. Byłam już na trzecim roku. Rozmawialiśmy przede wszystkim o pracy, o teatrze. Nigdy nie graliśmy wspólnie. Żałuję ogromnie.

Zawsze chciał się wyróżniać. Wiedział, że zwraca uwagę, ale mimo to robił jeszcze coś takiego, żeby skupiała się na nim całkowita uwaga. Jeśli schodziliśmy ze schodów i była poręcz, to zjeżdżał po poręczy. Często liczył też schody, po których schodził.

Przypomina mi się pewna historia związana z pociągiem i Zbyszkiem. Kiedyś wyjeżdżałam z Krakowa do rodziców do Bydgoszczy. Zbyszek odprowadził mnie na dworzec. Stałam w oknie, pociąg już ruszał i Zbyszek skoczył na stopień wagonu. Teraz już nie ma takich pociągów ze schodkami na zewnątrz.

Zrobił to, co kilka lat później powtórzył w filmie Kawalerowicza Pociąg. Przerażona krzyczałam „skacz”, a on tylko śmiał się. Zeskoczył na nasyp kolejowy dosłownie w ostatniej chwili. Gdy dowiedziałam się, że w podobny sposób zginął...

Jakieś fatum, zły los.

Zawsze kusił los. Żył na krawędzi niebezpieczeństwa. Bardzo żałuję, że zabrakło go wśród nas. Ale gdyby było inaczej, może nie stałby się legendą?JAN ADAMSKI

AKTOR, PISARZ

W 1952 roku mówiło się dość dużo w garderobach teatrów krakowskich o pewnym krnąbrnym i nieugłaskanym elewie szkoły teatralnej, któremu nie wróżono zresztą kariery aktorskiej. Student ów, niezdyscyplinowany i – jak mówiono – chaotyczny, sprawiał swoim przełożonym wiele kłopotu, pozostając w jawnej opozycji do głoszonych ex cathedra prawd o teorii i praktyce aktorstwa. Przebąkiwano o „wylaniu” i trudnościach z uzyskaniem dyplomu. Niemniej jednak, mimo niezbyt różowych prognoz na przyszłość, nazwisko młodego gniewnego dość często obijało się o czcigodne mury krakowskich przybytków Melpomeny i wielu aktorów zadawało sobie pytanie: „Co z tego Cybulskiego wyrośnie?”. Przepowiednie nie sprawdziły się.

Przedstawienie dyplomowe – rola Smakosza w Przyjaciołach Fredry, 1953
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Świeżo upieczony adept sztuki dramatycznej po ukończeniu studiów aktorskich wyjeżdża na Wybrzeże. Jest rok 1953. Nasze pierwsze spotkanie to dyplomowe przedstawienie którejś z rzadziej grywanych sztuk Fredry , potem bliższe i częstsze kontakty w Łodzi w 1955 roku. Zbigniew Cybulski kręcił wówczas jeden ze swych pierwszych filmów. Był to Koniec nocy, gdzie grał jedną z głównych ról. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu i razu pewnego Zbyszek zaprosił nas na plan. Skorzystaliśmy skwapliwie z zaproszenia. Pamiętam mroczną i odrapaną sień jakiejś starej łódzkiej kamienicy i Cybulskiego w podniszczonym dresie z rękami w kieszeniach, który oparty o kamerę zawzięcie dyskutował z operatorem. Nakręcono kilka dubli. W przerwie między jednym a drugim ujęciem Zbyszek żywo rozprawiał, proponując nowe warianty tej sceny, której sfilmowanie zakończono dość późno.

Wieczorem tego dnia spotkaliśmy się w mieszkaniu jednego z naszych łódzkich kolegów Włodzimierza Wiszniewskiego. Było dużo młodzieży aktorskiej. Przykuwała urodą debiutująca w filmowej Zemście Beata Tyszkiewicz.

Zbyszek stronił od rozgwaru i ogólnej wesołości. Siedział cicho na uboczu i coś z uwagą tłumaczył kolegom. Krytykował metody pracy niektórych teatralnych pedagogów, zarzucając im skostnienie, rutynę, cynizm i brutalność w ujawnianiu wiedzy o życiu, a nade wszystko nieznajomość psychiki młodego pokolenia. Mówił spokojnie, z troską. Miał bardzo dużo racji. Potem długo włóczyliśmy się po Łodzi tą parną, lipcową nocą.

Rok 1958. Siedzimy w czwórkę w Klubie Literatów przy ulicy Krupniczej w Krakowie. Zbyszek, Izabela Olszewska, Tadeusz Jurasz i ja. Zbyszek mówił dużo o gorącym przyjęciu, jakie zgotowano występom Bim-Bomu w Moskwie. „Nie macie pojęcia, jaka to serdeczna i klawa publiczność ci moskwianie. Chciałoby się dla nich grać, grać i grać. Jak oni fantastycznie słuchają. Jacy niezblazowani i jak skorzy do entuzjazmu”. Potem podjął rozmowę o Paryżu, gdzie był tego roku. Chwalił pracowitość i niezwykłą sprawność fizyczną aktorów francuskich. Z gniewem i przekąsem wyrażał się o jakimś „grającym ważniaka” bubku z naszej ambasady: „On do mnie protekcjonalnie: «No Bim-Bomy, już pora do domu». Ja do niego: «Wolnego, panie starszy. Artyści Polski Ludowej nie są przyzwyczajeni do takich form i takiego zachowania. Nam to nie w smak. Proszę osiem oktaw niżej». No i facet zmiękł, zreflektował się i przeprosił”.

Potem mówił o swoim najnowszym filmie. Co chwila odrywał się od stolika i syntetycznie, szkicowo, pokazywał nam poszczególne sceny. „No i oczywiście musiałem się pożreć z reżyserem. On do mnie: «Kręćmy prędko tę scenę, bo nie ma czasu». Ja do niego: «Co znaczy prędko? Kręćmy pomału. Mamy czas. Zastanówmy się, jak zagrać. To nie piekarnia». No i, rozumiecie, jeszcze inżynier od dźwięku stale do mnie: «Proszę głośniej» i «Proszę głośniej». Ja: «Kiedy absolutnie nie odczuwam potrzeby wrzeszczenia». On: «Tak, ale aparatura słaba». Ja: «To sprawcie lepszą aparaturę i nie zatłukujcie tekstu i aktora. Tak się nie będziemy bawić». Na każdym kroku bij i walcz, bo nie myślą, byleby zbyć, byleby z głowy. Byleby jeszcze jeden banał. Boją się, kiedy aktor chce pokazać coś nowego, co się nie mieści w przyjętej normie. Co szokuje. Rutyniarze od siedmiu boleści. Uch...”.

W rok czy dwa potem widziałem go w Krakowie w Kapeluszu pełnym deszczu. W sztuce tej, którą wspomógł i wzbogacił swą rozbitą nieomal na atomy rolą, tak drobiazgowo i precyzyjnie była opracowana, Cybulski pokazał licznym rzeszom „zawodowych pomniejszaczy”, że jest nie tylko świetnym aktorem filmowym, ale i teatralnym, a jak wiadomo, bracia Film i Teatr nie zawsze chodzą w parze. Zbigniew Cybulski przyszedł do filmu z teatru, z którym nigdy więzów nie zerwał i któremu pozostał wierny.

Ostatni raz rozmawiałem z nim w Krakowie w listopadzie 1966 roku. Wśród marmurów i nikli hotelu Cracovia mignęła szybko jego sportowa postać w jasnej sztruksowej marynarce. Poprosiłem o zdjęcie dla mojej córki. Zbyszek chwycił mnie za rękę. „Chodź stary, dam ci, ale szybko, bo się spieszę”. Wyciągnął z szuflady fotos. Weszły dwie pokojowe, prosząc też o zdjęcia. Cybulski dał im kilka, mówiąc: „Macie tu, słoneczka drogie, dla was i dla sąsiadów”.

Potem biorąc torbę podróżną, rzucił mi jeszcze: „Wiesz, będziemy robić Lalkę. Bardzo się cieszę na Wokulskiego. Kłaniaj się Juraszom. Powiedz, że wpadnę do nich. Pozdrów kolegów. Będę u was w teatrze”. Podaliśmy sobie ręce.

Widzę go, jak szybko zbiega ze schodów, oddaje klucz w recepcji i naraz przystaje na chwilę, czyści szkła swoich ciemnych, rozbitych potem przez śmierć, okularów.TADEUSZ JURASZ

AKTOR

Ze Zbyszkiem poznaliśmy się w Państwowej Wyższej Szkole Aktorskiej. Już w pierwszych dniach studiów Zbyszek stał się popularną postacią. Dyrektor Euzebiusz Balicki, słusznie zaniepokojony wzrastającą absencją studentów na poszczególnych wykładach, zapowiedział, że jeśli ktoś opuści trzy godziny bez usprawiedliwienia, zostanie skreślony z listy słuchaczy PWSA. A ponieważ Zbyszek miał już kilka godzin opuszczonych – wciąż jeszcze jakieś zobowiązania w Estradzie, gdzie jeździł z poetyckim programem tak zwanego żywego słowa, a może jeszcze jakiś niezaliczony egzamin z Akademii Handlowej, do której poprzednio uczęszczał – w każdym razie mimo groźnej zapowiedzi dyrektora szkoły był nieobecny. Pamiętam, jak dyrektor „Żebo” – bo tak przezywaliśmy go ze względu na szadzenie – otworzywszy dziennik i przeczytawszy pierwsze nazwisko z brzegu: „Czybulszki Żbigniew?”, a nie otrzymawszy potwierdzenia obecności, wśród gęstniejącej coraz bardziej ciszy wyjął wieczne pióro i skreślił Zbyszka z listy studentów szkoły aktorskiej. Oczywiście po skończonej lekcji „zawrzało” i przy poparciu pedagogów Zbyszek został przywrócony studiom aktorskim.

Bliżej i serdeczniej zaprzyjaźniliśmy się przy pracy poza obowiązkowym programem nauczania w Kole Naukowym, tworząc tak zwany Drugi Kolektyw (Pierwszy, bardzo ideologiczny, powstał w czasie ferii letnich, nasz po przyjściu nowego roku studiów). Słowo „kolektyw” budzi dziś pewną nieufność, ale w rzeczywistości była to spontaniczna, silna więź ludzi bliskich sobie, zapalonych do pracy, a w perspektywie marzyliśmy o grupowym wejściu do teatru (coś tam słyszeliśmy o Reducie Osterwy). Nie zrażaliśmy się trudnościami ani uszczypliwymi docinkami w rodzaju „harcerzyki”, „towarzystwo wzajemnej adoracji” itp. Marzyliśmy o teatrze dla młodego widza i z tą głównie myślą pracowaliśmy nad Poematem pedagogicznym Makarenki. Pomysł – jeśli się nie mylę – wyszedł chyba od Zbyszka, który interesował się tym utworem jeszcze przed wstąpieniem w progi Melpomeny. Wkrótce też Zbyszek stał się nieformalnym kierownikiem Kolektywu. Opiekę artystyczną nad całością naszych poszukiwań sprawowała profesor Halina Gryglaszewska, którą admirowaliśmy ogromnie i darzyliśmy wielką sympatią. Od strony literackiej pomagał nam Jerzy Pleśniarowicz, kierownik literacki Teatru Młodego Widza w Krakowie, człowiek wielkiej erudycji i niezwykłej łagodności. Próby trwające zazwyczaj do późnych godzin nocnych, zarówno analityczne, jak również sytuacyjne, były bardzo ciekawe; szukaliśmy niekonwencjonalnych środków wyrazu, sposobu bycia, prawdy scenicznej. Myślę, że miało to pewien wpływ na późniejszy sposób gry Zbyszka, zarówno w teatrze, jak i na planie filmowym.

Z kolegami ze szkoły aktorskiej – Danutą Zaborowską i Tadeuszem Juraszem
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Mieliśmy znakomite grono pedagogów, a z nich największy wpływ na nas mieli profesor Lidia Zamkow i profesor Jerzy Kaliszewski. Już na trzecim roku studiów Kaliszewski wystawił ciekawie wyreżyserowaną przez siebie sztukę Chłopiec z naszego miasta Simonowa, graną z dużym powodzeniem na małej scenie Starego Teatru (dziś Sala Modrzejewskiej). Kaliszewski zdaje się rozważał możliwość stworzenia teatru na bazie naszego kursu i z tą myślą (choć zapewne liczyły się tu również oszczędności finansowe) powierzył kolegom grającym mniejsze role czy epizody udział w obsłudze przedstawienia. Zbyszek, jeśli dobrze pamiętam, był asystentem i grał rolę Doktora bardzo zabawnie (do tej pory słyszę jego kwestię: „Pierożki z mięsem?!” – wypowiedzianą z wdziękiem przez prawdziwego smakosza, choć w życiu prywatnym, przynajmniej wtedy, nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do jedzenia; lubił na przykład kaszkę, toteż w dyplomowej sztuce Przyjaciele Fredry zagrał właśnie rolę Smakosza).

Z Kaliną Jędrusik w czasie studiów
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Grupę absolwentów z naszego roku studiów (m.in. Leszka Herdegena, Kalinę Jędrusik) wzięła Lidia Zamkow, której właśnie powierzono kierownictwo artystyczne teatru Wybrzeże. Trzeba przyznać, że wszystkim zapewniła możliwość „pokazania się”, to znaczy artystyczny start. Jeśli chodzi o Zbyszka, to wnet po zaangażowaniu wszedł w zastępstwo w Intrydze i miłości. Wkrótce też otrzymał ciekawą rolę w Poszukiwaczach Krona, ale prawdziwie błysnął talentem i żywiołowym temperamentem w roli Herszta anarchistów, w słynnej inscenizacji Tragedii optymistycznej Wiszniewskiego. Po dwóch sezonach Zamkow objęła Teatr Dramatyczny w Warszawie, zabierając ze sobą Bilewskiego. Zbyszek z Kobielą zostali, tworząc w Gdańsku niezapomniany Bim-Bom, a większość z naszej grupy przeniosła się do nowo powstającego teatru w Nowej Hucie.

Chciałbym jeszcze wrócić wspomnieniem do szkoły aktorskiej. Zbyszek był pełen entuzjazmu dla sportu. Uważał, nie bez racji, że aktor musi być świetnie wysportowany, że musi mieć szczególną kondycję fizyczną. Kochał jazdę na nartach, nie pił wódki, nie palił papierosów, brał nawet udział w jakimś biegu, zyskując duże brawa za ambicję.

Nie znosił kawiarnianych snobów marnujących zdrowie i czas. Wraz z profesorem Sołtanem założył sekcję szermierczą, która odniosła pewien sukces. Potrafił również zapalić do treningów kilku kolegów i koleżanki, którzy dzięki jego niezmordowanej pasji i pracy osiągnęli imponujące wyniki (Basia Połomska, Bogusz Bilewski, Ferdynand Matysik), a nasz AZS zajął dobre miejsce. Braliśmy też (dwukrotnie) udział w Ogólnopolskim Rajdzie Narciarskim, zajmując w ostatecznej punktacji czołowe miejsca. W pierwszym rajdzie nie brak było naprawdę dramatycznych momentów, wymagających dużej wytrzymałości fizycznej i odporności psychicznej. W drugim Zbyszek wystawił aż dwie drużyny z naszej uczelni. Przygotował też program rozrywkowy, aby w schroniskach dać uczestnikom rajdu trochę odprężenia i aby zdobyć kilka dodatkowych punktów.

Ten drugi rajd poprzedzony był obozem treningowym na Hali Gąsienicowej. Tam też zdarzył się wypadek. Dwóch turystów z Zakopanego nie dotarło do schroniska. Wraz z trenerem Jackiem Nowakowskim wyruszyliśmy na akcję ratowniczą. Zapadał mrok, a mróz przenikał do szpiku kości. Wargi mieliśmy popękane do krwi. Pamiętam, że Zbyszek wykazał wtedy duży hart ducha. Gdy wróciliśmy do schroniska, okazało się, że owi turyści wrócili do Zakopanego. Ktoś zaklął, wściekły, że cała akcja była niepotrzebna. Wtedy Zbyszek przypomniał starą maksymę ratowniczą, że niepotrzebnie idzie się tylko wówczas, gdy zabłąkani już nie żyją. A trzeba jeszcze dodać, że byliśmy przepracowani i niedożywieni, Zbyszek zaś spalał się w swej działalności najbardziej. Dla lepszego zobrazowania ówczesnej naszej kondycji przypomnę, że gdy na lekcji rytmiki jeden z kolegów zasłabł, wprowadzono darmową szklankę gorącego mleka i suchą bułkę jako drugie śniadanie. Dla niektórych było to pierwsze i jedyne śniadanie.

Niewątpliwie film polski rozsławił imię Zbyszka Cybulskiego na cały świat, ale równocześnie wyrządził mu wielką krzywdę. Wiem, że nie ma odpowiedzialności zbiorowej i każdy jest kowalem swego losu, lecz w tym wypadku została zaprzepaszczona wielka, niepowtarzalna szansa zarówno dla filmu polskiego, jak również dla Zbyszka.

Cybulski w Popiele i diamencie to nie tylko jedna więcej kreacja artystyczna, nawet nie tylko to, że oto na pochmurnym dotąd niebie polskiego kina zajaśniała gwiazda pierwszej wielkości. To było – używając określenia Norwida – zaranie. Nadzieja, że mrok się przeciera i zaczyna padać jaśniejsze światło na tragiczne losy powojennego pokolenia. A nie była to zasługa samego scenariusza, nawet nie wyłącznie Wajdy. Był to przede wszystkim Zbyszek Cybulski. Miał on nie tylko wielki talent aktorski i nieprawdopodobny wdzięk, ale przede wszystkim był niezwykłą osobowością. Emanowało z niego to, czego nie da się wyuczyć ani wypracować doskonałością warsztatu. Miał w sobie niepowtarzalne piękno – wartości, które wyniósł z rodzinnego domu, z harcerstwa, z tradycji religijnych i patriotycznych. I wrażliwość mądrego dziecka. Sam określał te wartości z żartobliwym uśmiechem: „polska krew”, „stary Polak”. To był wtedy nawet pewien akt odwagi cywilnej. W Popiele i diamencie to wszystko zaistniało. I dlatego, jak Polska długa i szeroka, pojawiły się tysiące młodych „Cybulskich”: w ciemnych okularach, dżinsach, trampkach. To było nie tylko naśladownictwo, zewnętrzna moda, choć ona również miała tu swój sens. To była manifestacja solidaryzowania się z przywódcą pokolenia. Obsadzanie Zbyszka po tym filmie w rolach negatywnych było niewybaczalnym błędem. W czasie spotkania z widzami po filmie Jak być kochaną został bardzo ostro skrytykowany. Sprawił ludziom dotkliwy zawód nie dlatego, że negatywnie oceniali kolejną jego rolę. Oni oceniali zachowanie Cybulskiego. Zachowanie ich bohatera z Popiołu i diamentu. Tak jak na przykład Chaplin w wykreowanej przez siebie postaci – z laseczką w ręku, w meloniku i w przydługich nieco butach – nie mógł grać zbrodniarza, bo ludzie się z nim utożsamiali.

Jest w Popiele i diamencie scena, gdy bohater odczytuje tekst Norwida:

„Czy popiół tylko zostanie i zamęt,

Co idzie w przepaść z burzą? – czy zostanie

Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,

Wiekuistego zwycięstwa zaranie!...”.

Zbigniew Cybulski – sumienie pokolenia. Za ten jeden choćby film pozostanie na zawsze „gwiaździstym dyjamentem”.

Rękopis Zbyszka z czasów studenckich
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)JERZY GOLIŃSKI

AKTOR, PEDAGOG

Przełom w szkolnictwie wyższym przypadł na rok 1949. Był to wspaniały rok w krakowskiej szkole aktorskiej. Zaowocował talentami: Cybulskiego, Kobieli, Herdegena, Jędrusik.

W szkole panował ogromny rygor. Założyliśmy wtedy tak zwany Kolektyw Koła Naukowego: Herdegen, Mrożek i ja. Natychmiast dołączył do nas Zbyszek Cybulski. Miał taką naturę, że musiał coś organizować. Potem powstał Drugi Kolektyw. W Pierwszym przygotowywaliśmy chyba Komunę Paryską Broniewskiego.

Według kryteriów, które trzeba było spełnić, by zostać przyjętym do szkoły aktorskiej, Zbyszek w ogóle nie kwalifikował się na aktora! Chyba podbił komisję swoim wdziękiem.

Karta uczestnika Zlotu Młodych Przodowników Budowniczych Polski Ludowej, 1952
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Po pierwszym roku był kimś w rodzaju szefa Zarządu Szkolnego. Zawsze na zakończenie i rozpoczęcie roku akademickiego przemawiał rektor, tak zwany czynnik społeczny i student. Zbyszek wychodził i zaczynał od słów: „Koledzy, koledzy, ja nie jestem mówcą”. Ryk straszliwy, bo to przecież szkoła teatralna. W każdej innej takie stwierdzenie nie zwróciłoby niczyjej uwagi... „Mówię wam, jak Boga kocham, nie jestem mówcą”. Dosłownie sikaliśmy ze śmiechu. „Zrozumcie, nie jestem oratorem”. Cisza, spokój. Komu innemu studenci powiedzieliby, żeby się nauczył dykcji, ale jemu nikt nie śmiał zwrócić uwagi, bo to był Zbyszek. Taki rozbrajający!

Miał instynkt społeczny typowo harcerski – może dlatego aktywnie działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Nigdy nie ukrywał swojej harcerskiej przeszłości. Był harcerzem Rzeczypospolitej, a to zobowiązywało.

Nie był konfliktowy, był natomiast ogromnie śmieszny. Można było żartować z niego – pozwalał na to. Już wtedy zaczął się kreować.

Zobaczyłem go kiedyś, gdy grał Mazepę. Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Nie umiał grać w kostiumie, wstydził się. Dlatego odpowiadała mu praca w filmie. W teatrze też, byleby tylko nie musiał się przebierać. Grał takie role, na przykład w Kapeluszu pełnym deszczu, kiedy przychodził za pięć siódma w swoich prywatnych dżinsach i nie musiał się przebierać. Wchodził prosto na scenę.

Jak się z nim grało? Przede wszystkim nigdy nie umiał tekstu do końca, ale nie był bezradny. Każdy spektakl potrafił zagrać inaczej i to właśnie uważam za jego największą zasługę. Dla partnerów nie musi to być uciążliwe, jeśli tylko poczują „tego samego bluesa”. Zbyszek wyprzedził swoją epokę. Wyszedł z harcerstwa, z artystycznych happeningów, jakby to dzisiaj powiedziano. Improwizował do końca.

Razem graliśmy tylko raz – w Tragedii optymistycznej. Ja marynarza, on przywódcę anarchistów. To było zabawne, ponieważ Zbyszek dobrze się czuł w roli anarchisty i był niezwykle sympatyczny.

Był dobrym człowiekiem. Wszyscy mu podpowiadali, jaki ma być. Stał się ofiarą stereotypu. Nie wytrzymał ogromnej popularności. Nie był przystosowany do show-biznesu.

Kiedyś zabrał mnie do Gdyni. Siedział w taksówce przy kierowcy, nagle zwrócił się do niego, prosząc: „Jakby tak można szybciej?...”. „Zaraz, jadę jak mogę”. „A co, pan mnie nie poznaje?”. „Panie, czy ja muszę znać każdego w tym mieście?!”. Tak załamanego jeszcze go nie widziałem.

Bardzo przeżywał porażki i złe recenzje. Chciał, by go kochano. To było mu potrzebne do życia. Można by nakręcić o nim film zatytułowany Jak być kochanym.LIDIA RYBOTYCKA

PRZYJACIÓŁKA ZBIGNIEWA CYBULSKIEGO Z CZASÓW STUDENCKICH, AKTORKA, REŻYSERKA TEATRALNA

Zbyszek? Wrażliwy, delikatny, trochę romantyczny, a jednocześnie dynamiczny. Wszystko było dla niego niejednoznaczne, umiał spojrzeć z innej perspektywy. Czuł to, co jest poza słowami. Pamiętam nasze nocne dyskusje o Bogu. Szukał różnych odpowiedzi. Był bardzo wierzący i nie ukrywał tego. Miał odwagę modlić się przy innych. Na Wybrzeżu klękał przy łóżku, opierał się o nie, a koledzy pytali, co robi, bo nie wiedzieli, czy jeszcze się modli, czy już czegoś szuka...

Bardzo się przyjaźniliśmy. Nie było mowy o miłości – to była prawdziwa przyjaźń. Mogliśmy godzinami gadać o sensie życia, o prawdzie, o pięknie...

Byłam mu szczególnie bliska w okresie, kiedy darzył wielką miłością Ewę Lassek. To było na drugim i trzecim roku studiów. Ewa była śliczną, trochę tajemniczą, zgrabną, świetnie ubraną dziewczyną. Poza tym była znakomitą aktorką i w życiu, i na scenie. Pracowała już w teatrze w Katowicach, a my jeszcze studiowaliśmy.

Ze Zbyszkiem przyjaźniłam się, Ewę też dobrze znałam, więc zostałam ich „kurierem”. Woziłam listy, przywoziłam suszone kwiaty...

Z kolegami studentami
(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Potem przyszedł taki moment, że coś się między nimi popsuło. Podejrzewam, że Ewa zaczęła wszystko niszczyć.

Pamiętam, jak Zbyszek przychodził do mnie do domu w Krakowie, kładł się na kanapie i mówił o Ewie. Cierpiał z jej powodu. Myślę, że gdyby Ewa była autentycznie zakochana, nie dopuściłaby do zerwania. To Zbyszek był zakochany, to jemu zależało na niej. Poszedł nawet do jej matki, by z nią porozmawiać. Traktował całą sprawę bardzo poważnie. Opowiadał mi potem, że wziął u nich ze stołu popielniczkę i powiedział: „Gdy już będę znanym aktorem, wtedy zabiorę sobie Ewę jak teraz tę popielniczkę”.

Nie stało się tak, ale Zbyszek głęboko pragnął być z Ewą.

Sytuacja zmieniła się dopiero wówczas, gdy stał się popularny. Na Wybrzeże przyjechała do niego matka Ewy i prosiła, by wrócił do jej córki. Zbyszek opowiadał mi o tej historii z żalem i goryczą. Już wygasło dawne uczucie.

Do końca szukał głębszego sensu życia. Dramatem było to, że się rozpił. Kiedyś spotkałam go w Warszawie na ulicy, poszliśmy do jakiejś knajpy. „Czy wiesz, że ja piję?! To wszystko jest nie tak”, skarżył się. Prawdopodobnie zaciążyła na nim sprawa Ewy, skoro tak różnych dziewczyn potem szukał...

Bardzo intensywnie przeżywał życie. Ciągle za czymś tęsknił, gonił czas... Został sam z ogromnym bogactwem duchowym. Z lękiem przed teatrem, przed złym światem. Tęsknił za prawdą, pięknem, autentycznym przeżyciem. Trudno mu było to znaleźć, więc zaczął pić...

Już w szkole był inny niż reszta studentów. Nie wiem, co w nim było takiego, ale wyróżniał się. Był stworzony do wielkich spraw, niemalże misji, gdzie zrealizowałby tęsknotę za czymś większym niż on. Założyć teatr na Syberii, o, to byłoby wspaniałe dla niego!

Wszystko co robił, robił z niezwykłą pasją i zachłannością.

W tamtych latach grał inaczej niż pozostali. Nie mógł się „przebić przez siebie”. Nie trafił na człowieka, który by mu pomógł, który by go pchnął w górę. Nikogo takiego nie znalazł.

Był zwolennikiem grania od wewnątrz, „na bebechach”. W szkole grał w Chłopcu z naszego miasta i za żadne skarby nie mógł wymówić zwrotu: „pod plandeką” – zmienili mu na „pod brezentem”. Nie pomogło, Zbyszek mówił „pod prezentem”. Był przy tym ogromnie zabawny.

W teatrze Wybrzeże nie odnalazł się. Może gdyby trafił ze mną do teatru Byrskich do Kielc... Umiał się zachwycać pięknem. Mawiał: „Słowami można zmieniać świat”. U Byrskich można było doświadczyć, że aktorstwo to powołanie. Zbyszkowi brakowało tego na Wybrzeżu. Częściowo rekompensował ten brak prowadzeniem Bim-Bomu. Teatrzyk był tak samo romantyczny jak on.

W Bim-Bomie mieli taki zwyczaj: tworzyli krąg i zapalali świeczkę za coś, na przykład za gwiazdy, za ławki w parku, za samotnych, za...

Był człowiekiem poszukującym prawdy i piękna. Miewał również załamania – martwił się tym, że nie jest zdolny, że ma złą dykcję, że wszystko jest nie tak. A przecież był zdolny, i to niezwykle. Taki zresztą był cały nasz rok – dużo ciekawych indywidualności, talentów: Leszek Herdegen, Alka Migula, Kalina Jędrusik, Halina Żaczek, Masza Możdżeń, Tadek Jurasz, Bobek Kobiela, ale i tak na ich tle Zbyszek wysuwał się na jakiś inny plan.

Był ogromnie naturalny, z dużym poczuciem humoru. Był zwykły, serdeczny dla ludzi i zwierząt – bardzo je kochał. Prawdziwy człowiek.

Przez swoje aktorstwo chciał coś przekazać widzowi. Swój zawód traktował jako powołanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: