Taka jestem i już! Edycja z autografem - Magdalena Zawadzka - ebook

Taka jestem i już! Edycja z autografem ebook

Magdalena Zawadzka

4,6

Opis

Wspomnienia i felietony Magdaleny Zawadzkiej, jednej z najlepszych polskich aktorek, napisane lekko i z humorem. Pod tą lekkością kryje się jednak wiele głębokich przemyśleń.

W wydanej wcześniej w 1999 roku książce Kij w mrowisko wspomnienia obejmowały tylko czas dzieciństwa, dojrzewania i młodości autorki. Tym razem Magdalena Zawadzka opowiada też o swych latach dojrzałych i o dorastaniu do dojrzałości (która przychodzi niepostrzeżenie), o traumatycznym czasie żałoby po śmierci męża Gustawa Holoubka (Świat bez Gustawa), o świecie bez rodziców (Mama autorki zmarła w 2014 roku). Pięknie też rozwija opowieść o Jaśku – swoim dorosłym już dziś synu – opatrując ją wieloma rodzinnymi anegdotami.

Osobną część książki stanowią Podróże, które są wielką pasją aktorki. A świat widziany jej oczami – fascynujący. Część trzecia to Felietony pisane w latach dziewięćdziesiątych (ale jest też współczesna niespodzianka!), jednak wciąż przejmująco aktualne. Jak bardzo nic się w Polsce nie zmienia (a jeśli tak – to na gorsze), świadczy nowy, napisany specjalnie do książki felieton z sierpnia 2014 roku, który dowcipnie i dosadnie pokazuje, co się dzieje z kulturą języka, kulturą polityczną i kulturą osobistą. Cięte diagnozy rzeczywistości zapadają w pamięć i pokazują mało znane oblicze aktorki, która mówi we wstępie: „Taka jestem i już to wprawdzie tytuł mojej książki, ale ja naprawdę taka jestem, a przynajmniej tak mi się wydaje. We wszystkim, co pisałam zarówno we wspomnieniach, jak i w felietonach, które wzajemnie się uzupełniają, starałam się być sobą, być szczera. Inaczej pisanie nie miałoby dla mnie żadnego sensu”.

Tę szczerą, wielobarwną opowieść ilustruje unikatowy materiał zdjęciowy z bogatego archiwum Autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (13 ocen)
8
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący, redakcja: DOROTA KOMAN
Korekta: IRMA IWASZKO, DOROTA KOMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Zdjęcia na okładce © Zuza Krajewska / Laf dla VIVA!
Zdjęcie na 4 stronie okładki fot. Jerzy Troszczyński / Filmoteka Narodowa
Łamanie, montaż: MANUFAKTURAmanufaktu-ar.com
Copyright © by Magdalena Zawadzka Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
Wydanie pierwsze w tej edycji (rozszerzone, poprawione i uzupełnione wydanie książki Magdaleny Zawadzkiej Kij w mrowisko) Warszawa 2014
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
ISBN 978-83-64700-78-1
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

MOJEJ RODZINIE, PRZYJACIOŁOM

I WSZYSTKIM ŻYCZLIWYM MI LUDZIOM

MAGDA Z.

DRODZY CZYTELNICY!

Taka jestem i już! to wprawdzie tytuł mojej książki, ale ja naprawdę taka jestem, a przynajmniej tak mi się wydaje. We wszystkim, co pisałam zarówno we wspomnieniach, jak i w felietonach, które wzajemnie się uzupełniają, starałam się być sobą, być szczera. Inaczej pisanie nie miałoby dla mnie żadnego sensu.

Mam nadzieję, że upływ czasu nie zaszkodził moim felietonom. Problemy w nich poruszane nie tylko bowiem nie zniknęły, ale wręcz są boleśnie aktualne. Natomiast wspomnienia znacznie się rozrosły i wzbogaciły. W nowej książce – Taka jestem i już! – opartej na bazie wydanego w 1999 roku Kija w mrowisko pokusiłam się o opisanie następnych etapów swojego życia. Mój mąż zawsze twierdził, że najlepiej piszą o sobie ci, którzy niczego nie pamiętają. Nie wiem, czy tych moich wspomnień jest za mało, czy zbyt wiele, czy są zbyt szczegółowe, czy za powierzchowne. Ponieważ jednak zwierzanie się jest sprawą delikatną i nie zawsze bezpieczną, wyrugowałam z nich wszystko, co mogłoby być zbyt wielką ingerencją w prywatność zarówno moją, jak i osób, z którymi zetknęłam się w życiu. Wiem, że pozbawiłam je w ten sposób atrakcyjności i pikanterii, która tak bardzo pociąga rzesze czytelników, ale nie chcę żerować na braku dyskrecji.

Jestem raczej optymistycznie nastawiona do świata i nawet w najgorszych momentach życia dostrzegam światełko, które wyprowadza mnie z kłopotów. Takie też są moje wspomnienia. Zachowuję bowiem w pamięci dobre, odrzucam złe. Nie pielęgnuję żalów, wolę wybaczać, wierzyć, że tak widocznie musiało być. A zasada mojej babci Jadwigi – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – przyświeca mi przez całe życie. Jeżeli więc moje wspomnienia mogą się wydać Państwu zbyt szczęśliwe, to tylko dlatego, że takie a nie inne chciałam zachować w pamięci.

Wiem, że jestem postrzegana jako osoba silna wewnętrznie, dobrze zorganizowana, potrafiąca dawać sobie radę w życiu. Nic bardziej mylnego. Bardzo staram się nikogo sobą nie obarczać i nie wymagać specjalnych względów. Od wczesnego dzieciństwa hołdowałam zasadzie mojego taty: nim poprosisz o pomoc, najpierw spróbuj poradzić sobie sama. Jednak dręczącymi wątpliwościami, roztargnieniem i brakiem wiary w siebie mogłabym obdzielić spore osiedle. Niepowodzenia i przykrości – mimo nabytego przez lata doświadczenia i dystansu – nie spływają po mnie jak woda po kaczce. Płaczę częściej, niż można by przypuszczać. I obwiniam głównie siebie. Ale właśnie tym, co mi się nie udaje, nie chciałabym ani epatować, ani obarczać czytelników. Temu natomiast, co mnie denerwuje i niepokoi, zastanawia i śmieszy, poświęciłam swoje felietony.

Znak zodiaku, pod którym się urodziłam – SKORPION – dał mi pasję. To ona stanowi przewodni motyw mojego życia. Staram się temu sprostać.

Bardzo lubię się śmiać. Pamiętam, jak w pałacu Porczyńskich na uroczystej promocji książki Kij w mrowisko Pan Jerzy Waldorff, który był wśród zaproszonych gości, w pewnym momencie wyznał publiczności, że bardzo mnie lubi i marzy o tym, żebym kiedyś spoczęła na Powązkach blisko niego. Mógłby wtedy szeptać czule: „Sąsiadeczko, uchyl wieczko”.

Uchylam więc – nie wieczka, ale rąbka tajemnicy...

To ja – Magdalena Zawadzka w wieku dwóch lat!

DZIECIŃSTWO

Kocham zdjęcia. Pobudzają wszystkie moje zmysły. W jednej sekundzie ożywają wspomnienia. Wracają zapomniany koloryt, zapach i nastrój utrwalonej na zawsze chwili. Ale fotografie z wczesnego dzieciństwa niewiele mi mówią. Nie rozpoznaję siebie w tej malutkiej dziewczynce. Nie wyobrażam sobie nawet, że mogłam mieć taką zabawną fryzurkę z lokiem pośrodku głowy.

Najwcześniejsze wspomnienie to moje piąte urodziny. Stoję na schodkach prowadzących do domu, w którym mieszkałam z rodzicami, w mojej ulubionej sukience w pomarańczowe wzorki (nazywałam ją „w marchewki”) i uświadamiam sobie z dumą, że właśnie kończę pięć lat. A wcześniejsze wspomnienia to raczej ich błyski, nie wiadomo czemu tak wyraźnie zapamiętane. Wielkie, ciężkie drzwi wejściowe z mosiężną gałką, której nie mogłam dosięgnąć. Rodzice wychodzili do pracy wcześniej niż ja do przedszkola. Nie miał kto mnie odprowadzać, szłam więc sama. Zatrzaśnięcie za sobą tych wielkich ciężkich drzwi było ponad moje siły. Prosiłam przypadkowych przechodniów o pomoc i gdy wreszcie udało się je zamknąć, ruszałam w drogę, w daleki świat. Ten daleki świat to przedszkolny budynek tuż za parkiem, w którym przerażała mnie ukryta w krzakach budka wysokiego napięcia z trupią główką na drzwiczkach. Mama prosiła, żebym nigdy nie zbliżała się do tej budki, bo może mnie porazić prąd. Posłusznie ją omijałam, ale upiorna trupia główka, wyzierająca z krzaków, utkwiła mi w pamięci.

Elegancka od stóp do głów.

Te codzienne wyprawy do przedszkola były moimi pierwszymi krokami w samodzielność. Od najmłodszych lat rodzice traktowali mnie jak życiowego partnera. Nie stać ich było na sztab nianiek czy służących czuwających nad każdym moim krokiem. Byli młodzi, pracowali, równocześnie studiując, i mieli mnie. Godzili jak mogli wszystkie obowiązki, oczekując ode mnie zrozumienia. Uświadamiali zagrożenia, tłumaczyli konieczności w tak przystępny sposób, że rozumiałam, dlaczego tak musi być. Starałam się więc być odpowiedzialna i nie zawieść ich zaufania. Robiłam to tak wiarygodnie, że w końcu uznali mnie za mądrą, posłuszną i dzielną małą dziewczynkę. Nie wiedzieli jednak, że w dążeniu do tej dzielności codziennie pokonuję wiele barier przerastających kilkuletnie dziecko. Jedną z nich był strach.

Nasz dom stał w ogrodzie, wśród drzew i krzewów. Wieczorami, gdy często zostawałam sama, ciemne okna stawały się przepaściami pełnymi poruszających się, tajemniczych zjaw. Bałam się straszliwie, ale wstydziłam się do tego przyznać. Ponadto nie lubiłam słuchać uspokajających i według mnie bezsensownych wyjaśnień na temat braku podstaw do lęku, jakimi raczyli mnie dorośli, którzy szybko zapominają, że kiedyś byli dziećmi i tak samo się bali. Ten strach pozostawał moją wielką tajemnicą. Aż pewnej zimowej nocy wszystko się wydało. Tańcząca w ciemnym oknie zjawa zmaterializowała się w postać złodzieja, który usiłował otworzyć drzwi od werandy. Rozdzierający krzyk i szok, jaki przeżyłam, uświadomił rodzicom, że moja dzielność i odwaga to tylko pozory. Tamtej pamiętnej nocy pożegnałam się raz na zawsze z poczuciem bezpieczeństwa i tylko czasami udaję, że je mam.

Przedstawiam moje dwa psy: Azę i Norika.

Czy nie wyglądam tu jak Halka z opery Moniuszki?

Pewnego dnia, wczesną wiosną, spotkała mnie zapierająca dech w piersiach niespodzianka. Kiedy otworzyłam drzwi wejściowe, ujrzałam tatę i grzecznie stojącego przy nim psa. Był to duży płowoczarny owczarek alzacki, niezwykle piękny. Patrzył na mnie uważnie wielkimi brązowymi oczami. Jego uszy postawione były na baczność, a niziutko opuszczony ogon zdradzał wielką czujność. Wszedł w nasze progi godnie, bez pośpiechu i nerwowości. Prowadzony przez tatę na smyczy i w kagańcu obwąchał wszystkie kąty, mamę i mnie, a potem przysiadł taktownie z boku, czekając na dalszy rozwój wypadków. Nie wiedział przecież, że jest już naszym psem i że to będzie jego dom. Dopiero gdy próbowaliśmy umościć mu posłanie pod stołem, szukać misek na picie i jedzenie, zagadywać i sprawdzać, czy rozumie, co się do niego mówi, zaczął niejasno przeczuwać, że ta uradowana jego obecnością trójka ludzi chce go przyjąć pod swój dach. Po wyjaśnieniach taty, że to specjalnie tresowany pies obronny i musimy być ostrożne, bałyśmy się z mamą go pogłaskać. Ale na szczęście trwało to krótko. Najeżony i groźny postrach okolicy w domu zmieniał się w łagodnego baranka. A ja wreszcie poczułam się bezpieczna.

Szatan, bo tak go nazwaliśmy, został moim przyjacielem i obrońcą. Pilnował domu, w nocy spał przy moim łóżku, był wspaniałym partnerem do zabaw, rozumiał wszystko, wręcz zgadywał myśli, i właściwie nie umiał tylko mówić. Poza tym kochał mnie wierną psią miłością, dając codzienne dowody cierpliwości i wyrozumiałości. Tolerował moje nieustające wizyty pod stołem, tarmoszenie za uszy, czesanie ostrą szczotką, przecieranie oczu watką i inne kosmetyczne zabiegi, uwłaczające może psiej godności, ale świadczące o tym, że jest kochany.

Rodzice z naszym ukochanym Szatanem.

Po lekcjach pędziłam do domu, bo czekał na mnie mój pies. Brałam rower i wyruszałam z Szatanem na przejażdżkę po parkach i ulicach. A te ulice były piękne i bezpieczne. Rzadko przejeżdżał nimi samochód, a kwitnące wiosną magnoliowe drzewa odurzały zapachem. Gnaliśmy więc co koń wyskoczy, a potem odpoczywaliśmy pod jabłonią w naszym ogrodzie. Było to tajemnicze miejsce, pełne zakamarków. W każdym z nich świat pachniał inaczej. Pod oknem bez, na końcu ogródka jaśmin i forsycja. Przy płocie nasturcje i dzika róża. W rogu – delikatne drzewko czeremchy, kwitnące bladoróżowymi kwiatuszkami. Szatan nie odstępował mnie na krok. Szczególnie lubił asystować przy wiosennych porządkach w ogrodzie. Sprawdzał i obwąchiwał rozkopaną przez ojca ziemię, warczał na ptaki wyjadające z grządek robale i nasiona, rozgrzebywał spopielałe resztki ogniska. W zdumienie wprawiały go moje wielogodzinne akrobacje na trzepaku i łażenie po drzewach. Czekał cierpliwie z zadartym łbem i od czasu do czasu tylko szczekał, jakby chciał powiedzieć: „Złaź, nudzę się sam na dole”.

Tata jako mistrz Warszawy juniorów w jeździe figurowej na lodzie, 1936.

Najwspanialsze były niedziele. Chodziliśmy na dalekie wycieczki do lasu, na grzyby i jagody. Jeździliśmy nad jezioro na pikniki i na nocne wyprawy na raki. Wracaliśmy z nich ogromnie zmęczeni, a najbardziej chyba Szatan, bo ledwo czołgał się do domu. Wszyscy kochaliśmy takie aktywne spędzanie wolnego czasu. Sprawność fizyczna rodziców bardzo mi imponowała. Oboje biegali, pływali, jeździli na rowerze, grali w tenisa i ping-ponga. A mój tato Andrzej Zawadzki trzykrotnie, w latach 1935–1937, zdobył młodzieżowe mistrzostwo Warszawy w jeździe figurowej na łyżwach, a w roku 1938 zdobył tytuł mistrza Polski juniorów w tej dyscyplinie sportu. Ponadto trenował boks i walki wręcz oraz motorowodniactwo, latał na szybowcach i żeglował, więc ani mama, ani ja nie zdziwiłyśmy się wcale, gdy kupił kajak, żeby trochę powiosłować. Pływaliśmy nim, wraz z psem, wzdłuż pięknych, porośniętych trzciną i nenufarami brzegów Odry, rzeki mojego dzieciństwa.

Pierwszych jedenaście lat życia mieszkałam w Szczecinie, w pięknej dzielnicy Pogodno. Powojenny wyjazd rodziców na Ziemie Odzyskane był bardziej koniecznością niż radosnym, wolnym wyborem. Cała nasza rodzina, rodzice także, pochodzi z Warszawy, więc tęsknota do najbliższych i do miasta ich młodości towarzyszyła im przez cały okres pobytu w Szczecinie. Mnie również udzielał się ten dziwny nastrój tymczasowości i podświadomie czułam, że powrót do stolicy wcześniej czy później jest nieunikniony.

Moja mama Danuta Szubańska i mój tata Andrzej Zawadzki.

Życiorys rodziców to klasyczny przykład losów pokolenia Kolumbów. Moja mama, Danusia, była córką Jadwigi i Mieczysława Szubańskich, a mój ojciec, Jędrek, synem Heleny i Felicjana Zawadzkich. Wzrastali w niepodległej Polsce. Zostali wychowani w duchu praworządności, uczciwości i patriotyzmu. Znali i kochali przedwojenną Warszawę tak bardzo, że nawet po wielu latach wspominali ją jako jedno z najpiękniejszych miast świata. Mama uczyła się na prywatnej pensji pań Gaczeńskiej i Kacprowskiej, tata w Gimnazjum im. Władysława IV.

Wybuch wojny położył kres ich beztroskiej i pełnej planów na przyszłość młodości. Podczas okupacji obie rodziny – Szubańskich i Zawadzkich – należały do Armii Krajowej. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, ojciec jako dowódca plutonu w kompanii „Zemsta”, należącej do batalionu „Pięść” w zgrupowaniu „Radosław”, pseudonim „Butny” i „Andrzejewski”, brał udział w ciężkich walkach na Woli, Starówce i w Śródmieściu. Towarzyszył mu rodzony brat mamy, Zbyszek Szubański. Kanały były ich drogami komunikacyjnymi, a głód, choroby, strach i zagrożenie życia – codziennością. Z licznych odznaczeń wieńczących wojenne dokonania ojca najważniejszymi są: srebrny Krzyż Kawalerski Virtuti Militari, złoty Krzyż Zasługi z Mieczami, dwukrotne odznaczenie Krzyżem Walecznych oraz inne. Trudno je wszystkie wymienić.

Ślub rodziców w kościele Niepokalanego Poczęcia N.M.P. w Warszawie,marzec 1943.

Na warszawskiej ulicy – moi rodzice piękni i eleganccy nawet w czasie okupacji.

Po upadku powstania został wzięty do niemieckiej niewoli i jako jeniec znalazł się w oflagu VII A w Murnau. Po wyzwoleniu obozu zgłosił się do armii generała Władysława Andersa. Po ponadrocznym pobycie we Włoszech, gdzie służył w oddziałach pancernych jako oficer 6. Pułku Pancernego Dzieci Lwowa, potem 3. Pułku Pancernego Ułanów Śląskich, wraz z wojskiem dotarł do Anglii. Natomiast mama podzieliła los warszawiaków wysiedlonych z własnego miasta po upadku powstania. Miała wielkie szczęście, że nie rozdzielono jej z rodzicami. Zabrali ze sobą resztki ocalałego dobytku i dwa ukochane pieski – pekińczyki: Kajtka i Muzę. Oficerowi SS tak spodobała się Muza, że mama zmuszona była mu ją oddać. Gdy – uformowani w kolumnę wraz z innymi wygnańcami – dziadkowie i mama opuszczali Warszawę, minął ich jadący samochodem ów oficer SS. Muza siedziała na miejscu pasażera, z tabliczką czekolady w pysku.

Bydlęce wagony wywiozły moich najbliższych daleko od spalonego domu i zrujnowanej stolicy. Dlatego przyszłam na świat w Filipowicach pod Krakowem, w biednej chałupie państwa Święszków, którzy dali schronienie wygnańcom. Mama urodziła mnie w strasznych, prymitywnych warunkach, na wiązce słomy przykrytej papierową torbą po soli. W czasie porodu nastąpił krwotok i mama omal nie umarła. Uratowały ją okłady z lodu, który dziadek przyniósł z potoku. Ze strachu przed każdym następnym dniem dziadek ochrzcił mnie tuż po urodzeniu. Dał mi imię Magdalena, bo zawsze uważał je za najpiękniejsze. Dziękuję, Dziadku! Też bardzo mi się ono podoba. Dopiero tydzień później ochrzczono mnie w kościele.

Zaczęły się dla dziadków i mamy miesiące strasznej nędzy. Dziadkowie wyprzedawali resztki skromnego dobytku, imali się wszelkich robót, a przede wszystkim opiekowali się mamą i mną. Mnie, bądź co bądź, było najlepiej. Głodu podobno nie cierpiałam, bo chudziutka jak patyczek mama karmiła mnie piersią, a ponieważ sypiałyśmy razem, chroniła mnie przed zimnem. Natomiast wilgoć była nie do pokonania. Po ścianach płynęła woda, ubrania gniły, a pieluchy i sienniki nigdy nie wysychały. Od pierwszych miesięcy życia w pamięci mojego ciała wilgoć zakodowała się jako coś obrzydliwego i do dziś jej nie cierpię. Cały ten koszmar rekompensowało dobre serce gospodarzy, dzięki którym jakoś przetrwaliśmy długi pobyt pod Krakowem.

Mama i ja.

Dziadkowie i mama wyszli z powstania z jednym tobołkiem, w którym pomieścili to, co ocalało, a do Warszawy powrócili z dwoma: tym drugim byłam ja. Gdy miałam dwa lata, przyjechał z Londynu mój ojciec. Wrócił do nas, do rodziny, bo plan sprowadzenia mamy i mnie do Anglii nie powiódł się. Mama wpadła w łapy UB. Na szczęście udało się ukryć za tapetą dokumenty dotyczące wyjazdu. Przesłuchiwał ją osobiście pułkownik Józef Różański. Cud, że wypuścił ją na wolność. Tata wrócił, żeby ratować mamę. W Polsce perspektywy miał marne. Chciał studiować, ale w Warszawie – z tą kartą wojenną i bez dachu nad głową – nie miał żadnych szans. Stąd pomysł wyjazdu do Szczecina, gdzie rodzice mieli więcej możliwości życiowego startu. Studia ojca w Wyższej Szkole Ekonomicznej, na wydziale transportu morskiego, a potem praca w Polskiej Żegludze Morskiej zatrzymały nas na długie lata w tym portowym mieście.

Moja klasa w szkole podstawowej w Szczecinie – w pierwszym rzędzie, szósta od lewej to ja!

Odległość Szczecina od Warszawy do dziś wydaje mi się ogromna, a mimo to byliśmy w bardzo bliskim kontakcie z całą rodziną w stolicy. Poza nieustannie krążącymi listami i paczkami krążyliśmy również i my. A to babcia, mama mojej mamy, zjeżdżała na dłużej do Szczecina, by przejąć gospodarstwo i opiekę nade mną, podczas gdy rodzice wybierali się do Warszawy na spotkania z resztą rodziny i przyjaciółmi. To znów ja jechałam do dziadków na zimowe lub letnie wakacje. Byłam życiową szczęściarą, bo miałam dwie pary dziadków i byłam ich ukochaną wnuczką. Pamiętam radosne podniecenie, jakie towarzyszyło mi, gdy zapakowana do pociągu relacji Szczecin–Warszawa, polecona opiece konduktora i pasażerów, słyszałam sakramentalne „Gotów-odjazd!”. Migające światła, poruszenie i zgiełk budzące mnie w środku nocy świadczyły o tym, że jestem już w Poznaniu, czyli w połowie drogi do szczęśliwego celu.

Moje częste i długo trwające pobyty w domu dziadków Szubańskich zaliczam do najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa. Uwielbiałam gościć w ich malutkim, ciasnym mieszkaniu na Grochowie, na które składały się: przedpokój, toaleta i jeden słoneczny pokój. W jego rogu wygospodarowali kuchnię. Poza kilkoma podstawowymi meblami, takimi jak szafa, stół, krzesła i dwa łóżka, nic więcej nie można było w nim zmieścić; babcia z dziadkiem dosłownie obijali się o siebie i o sprzęty. A mimo to jeszcze ja się tam mieściłam.

Mama mamy Jadwiga Szubańska.

Racjonalizatorskim pomysłem okazało się codzienne słanie łóżek i wściełanie tam wszystkiego, co mogłoby w ciągu dnia przeszkadzać i robić bałagan. Poranne porządki kończyło usadowienie na posłanych łóżkach moich lalek i misiów. Lubiłam spać razem z babcią. Było mi ciepło i bezpiecznie. Cichutko tykał wiszący na ścianie zegar i wybijał godziny, nieuchronnie przybliżające poranek.

Dziadek codziennie wstawał o szóstej i włączał radio. Jeszcze przez sen słyszałam różne komunikaty, delikatną muzykę i krzątaninę związaną z myciem i szykowaniem śniadania. Potem rozpoczynała się poranna gimnastyka radiowa, prowadzona przez Karola Hoffmana. Dziadek nigdy jej nie zaniedbywał. Po skłonach i wymachach w ruch szły hantle i sprężyny do rozciągania. Leżąc jeszcze w łóżku, uwielbiałam patrzeć na ten gimnastyczny rytuał. Mój dziadek, Mieczysław Szubański, był przed wojną znanym zapaśnikiem i sędzią tej dyscypliny sportu. Ukochane zapasy uprawiał amatorsko. Był uczniem słynnego Pytlasińskiego i na swoim sportowym koncie miał walki z Garkowienką. W nieoficjalnej walce pokonał słynnego mistrza Teodora Sztekkera. Ale, co tam Sztekker! Dla mnie dziadek był najsilniejszym i najwspanialszym na świecie mistrzem! Po wojnie, w 1951 roku, uległ ciężkiemu wypadkowi samochodowemu. Wprawdzie dzięki niebywałej sile i kondycji fizycznej uszedł z niego z życiem, ale już na zawsze został kaleką. Był więc na rencie i dużo czasu spędzał w domu.

Tata mamy Mieczysław Szubański.

Babcia również nie pracowała i cały swój czas poświęcali mnie. Słuchaliśmy razem gaworzącego przez cały dzień radia, które nadawało mnóstwo słuchowisk i piosenek. Znałam je na pamięć i ochoczo wyśpiewywałam przy każdej okazji. Tylko ukochaną piosenkę dziadka Walczyk Warszawy śpiewałam specjalnie dla niego. Z zapartym tchem śledziłam losy Plastusia w odcinkach Plastusiowego pamiętnika, wspaniale czytanego przez Irenę Kwiatkowską. Natomiast bajki, nadawane przez radiowy teatr dla dzieci, a szczególnie o Liczyrzepie, rozbudzały moją już i tak wybujałą wyobraźnię.

Nie przypominam sobie, żebym się nudziła. Potrafiłam bawić się sama, najprostszymi zabawkami, chociażby takimi, jak drewniane klocki. Pomaganie babci w sprzątaniu czy szyciu też było raczej zabawą niż obowiązkiem. Dużo czasu spędzałam na podwórku. Piaskownica, skakanka, gra w klasy, akrobacja na trzepaku, podchody, zabawa w chowanego – to klasyka gatunku sprzyjająca dziecięcej integracji i wyrabianiu sprawności.

Na tym samym piętrze, prawie drzwi w drzwi mieszkały siostrzenice babci, moje ukochane ciocie – Alinka i Hania Zarzyckie. Były pięknymi młodymi dziewczynami i potrafiły godzinami bawić się z małą dziewczynką, którą wtedy byłam. U dziadków nigdy nie czułam się samotna.

Babcia Jadwiga, mama i ja ze starannie wyprasowaną kokardą.

W czasie pobytu w Warszawie babcia postanawiała mnie odżywić, bo żebym nie wiem jak dobrze wyglądała, dla niej zawsze byłam za chuda. Gotowała więc potrawy zdrowe i pożywne: kasza manna na gęsto, polana domowym sokiem, z kilkoma wisienkami na okrasę, rosół ze starannie wybranej i kupionej na targu kury, kluski domowej roboty, pierożki, pyzy, naleśniki, mięso, warzywa, surówki, żurawinowe kisiele. Wszystko to miało mi dodać tężyzny i siły na przetrwanie stołówkowej doli w Szczecinie. Raz w tygodniu kobieta ze wsi przynosiła jajka prosto od kury, mleko prosto od krowy, masło, biały ser i śmietanę. Zakup tych produktów zapowiadał przygotowania do pieczenia, albowiem prawdziwą specjalnością babci były ciasta. W ciągu tygodnia piekła „takie byle co”, kruche ciasteczka z dziurką, natomiast w sobotę, gdy czołowe miejsce w kuchennym kąciku zajmowała emaliowana miska, wiedziałam, że w planach jest sernik wiedeński lub placek drożdżowy. Smaku i zapachu ciast mojej kochanej babci nie zapomnę do końca życia. Dziadek uwielbiał zakalec, więc marzył, żeby ciasto się zaziębiło i klapnęło, ale dla babci zakalec był przykrością i plamą na honorze, więc pragnęłam, żeby ciasto się udało.

Dziadkowie bardzo mnie kochali i starali się, jak mogli, umilić mi pobyt w Warszawie. Chodziliśmy na filmy dla dzieci do kina 1 Maj i na spacery po mieście. Wychodząc ze mną, dziadek zwykł mawiać: „Idziemy popatrzeć na moją kochaną Warszawę”. Naprawdę ją kochał i swą miłością do tego miasta zaraził mnie na całe życie. Na początku lat pięćdziesiątych stolica była jeszcze bardzo zniszczona. Dziadek opowiadał mi historię obróconych w gruzy budynków i nieistniejących już ulic. Z babcią odwiedzałam ciocie, wujków i dziadków Zawadzkich, którzy mieszkali prawie na końcu świata, bo aż na Ochocie, przy ulicy Słupeckiej 4. Dzięki wizytom u znajomych babci na Pradze poznałam ocalałe, stare, przedwojenne mieszkania. Wysokie, mroczne, pełne ciężkich mebli, obrazów i bibelotów, z oknami wychodzącymi na podwórka-studnie. Ciemne, odrapane klatki schodowe, na murach ślady po kulach, rynsztoki; jakże to wszystko różniło się od naszego tonącego w zieleni domu w Szczecinie i wesołego, pełnego słońca mieszkanka dziadków na Grochowie przy ulicy Stanisławowskiej 75.

Mama taty Helena Zawadzka i tata taty Felicjan Zawadzki.

Robiłyśmy również dalsze wyprawy niż na Pragę. Wyjazd do centrum miasta babcia planowała przynajmniej tydzień wcześniej. Było to dla mnie wielkie przeżycie. Wkładałam najlepszą sukienkę, a babcia malowała usta i robiła sobie grzanym na gazie żelazkiem fale. Drżałam ze szczęścia na myśl, że wsiądziemy w tramwaj i pojedziemy na zakupy do CDT-u, a może nawet przystanek dalej, i popatrzę na Pałac Kultury, który ku zgrozie rodziny wydawał mi się zjawiskowo piękny. Mój syn, Jasiek, gdy był mały, tym razem ku mojej zgrozie, myślał podobnie. „A cóż to za piękny zameczek?”, zapytał, gdy zobaczył go po raz pierwszy.

Najbardziej jednak lubiłam jazdę tramwajem przez Pragę. Droga obfitowała w atrakcje, które dobrze znałam, ale nie mogłam się doczekać, żeby je znowu zobaczyć. Gdy mijało się kolorowy, tętniący życiem bazar Różyckiego, znany mi z wypraw po kurę na rosół, w oddali lśniła złotem ogromna kopuła cerkwi, tajemnicza jak baśnie z tysiąca i jednej nocy. Potem misie na wybiegu i w tle Ogród Zoologiczny, do którego mogłabym chodzić nawet codziennie. Jadąc przez most, patrzyłam z góry na Wisłę, która w odróżnieniu od groźnej, ciemnej Odry była błękitnozielona i wesoła. Za mostem Mariensztat – jasny, nowiutki, miniaturka dużego miasta – i szczyt atrakcji: ruchome schody, którymi wolno mi było jeździć w tę i z powrotem.

Po rodzicach odziedziczyłam między innymi zamiłowanie do sportu.

Przeżycia związane z latem 1955 roku przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Wielobarwny tłum z całego świata zjechał do Warszawy z okazji Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Szare, skromne i niezbyt bogate w atrakcje miasto rozkwitło. Radosne podniecenie udzielało się wszystkim. Było kolorowo, wesoło, wszędzie rozbrzmiewała muzyka i wielojęzyczny gwar. Różnorodność imprez odbywających się w dzień i w nocy sprawiała, że nie było czasu na odpoczynek. Biegałam z rodzicami, trzymana mocno za rękę, żeby się nie zgubić, z jednej imprezy na drugą, szczęśliwa, że tak dużo się dzieje. „Rozmawiałam” w różnych językach, nie znając oczywiście żadnego, z młodymi ludźmi z drugiego krańca kuli ziemskiej, podziwiałam ich występy i swobodę, z jaką się zachowywali, zbierałam autografy. Ten rozbawiony, kolorowy świat, który tego lata zagościł w Warszawie, zawrócił mi w głowie zupełnie i wyzwolił tęsknotę za czymś niezwykłym, dalekim od codzienności.

Ponieważ obejrzałam wtedy przedstawienia dwóch wspaniałych cyrków, chińskiego i radzieckiego, podjęłam życiową decyzję, że zostanę cyrkową akrobatką. Pomysł natychmiast wprowadziłam w czyn. Zaczęłam chodzić na zajęcia kółka baletowego i akrobatycznego i ćwiczyć, by w przyszłości jako kobieta-guma jeździć w srebrnym cekinowym kostiumie na występy po świecie.

Marzenia o cyrkowej arenie spełniły się. Dwa razy w życiu, w 1976 i 1994 roku, brałam udział w wielkich imprezach charytatywnych Artyści dzieciom. Wprawdzie nie zostałam kobietą-gumą, ale tresowałam foki.

Pewnej jesiennej nocy 1956 roku obudził mnie niepokojący ruch w naszym domu. Przez uchylone drzwi, w smudze światła, zobaczyłam rodziców słuchających przemówienia transmitowanego przez radio. Jeszcze tej nocy ojciec wyjechał do Warszawy. Od mamy dowiedziałam się, że było to przemówienie Gomułki i że zaczyna dziać się coś bardzo ważnego. Do tej pory rodzice starali się trzymać mnie z daleka od kłopotów, jakie mieli z racji swoich przekonań politycznych i wojennej przeszłości. Chronili mnie również przed stalinowską indoktrynacją nawet na szczeblu przedszkolnym. W tym jednak wypadku uznali, że należy mi się dokładne wyjaśnienie zarówno sytuacji politycznej, jak również podjętej przez nich decyzji. W ciągu niespełna roku zamierzali opuścić Szczecin i nareszcie wrócić do domu – do Warszawy.

DORASTANIE

Nareszcie Warszawa! Ale niezupełnie. Zamieszkaliśmy w Wesołej. Rodzice zamienili nasze piękne szczecińskie mieszkanie na jeden skromny pokój z kuchnią w przedwojennej letniskowej willi. Nie mieli prawa do meldunku w swoim rodzinnym mieście.

Radość z połączenia z rodziną byłaby zapewne pełniejsza, gdyby nie towarzyszył mi smutek związany z rozstaniem się ze szkołą, koleżankami, kolegami i wszystkim, co łączyło mnie ze Szczecinem. Nie bardzo umiałam odnaleźć się w nowym środowisku. Wśród zasiedziałego od pierwszej klasy szkolnego towarzystwa byłam zupełnie obca. Wydawało mi się również, że nowe koleżanki i koledzy są bardziej dojrzali niż ja i niewątpliwie więcej umieli. Okazało się, że w siódmej, czyli ostatniej klasie szkoły podstawowej, którą przyszło mi kończyć w Warszawie, mam potworne braki, szczególnie w przedmiotach ścisłych. Wstydziłam się mego niedouczenia, a widmo egzaminów wstępnych do liceum ogólnokształcącego kazało mi zabrać się nie na żarty do roboty. Nie przypominam sobie, żebym w Szczecinie godzinami ślęczała nad zadanymi do domu lekcjami lub opuszczała zajęcia szkolne ze strachu przed klasówką. Warszawska szkoła dostarczyła mi tych doświadczeń. Dzięki dobrowolnej rezygnacji z wolnego czasu i przyjemności udało mi się pod koniec roku dorównać do poziomu klasy. Bezsensowne wydawało się tylko to, że poświęcałam czas i wysiłek przedmiotom, których serdecznie nienawidziłam i przeczuwałam, że nigdy do niczego mi się nie przydadzą.

Moim głównym zainteresowaniem i ambicją była wiedza humanistyczna i instynktownie czułam, że z nią zwiążę swoją przyszłość. Wyobrażałam sobie, że te upiorne pociągi z zadań matematycznych, wyjeżdżające ze stacji X i Y, mknęły w nieznany, piękny świat, a nie ku rozwiązaniu równania z dwiema niewiadomymi. Wolałabym czas zmarnowany na matematykę i fizykę poświęcić książkom. Kochałam je od najmłodszych lat, a szczególnie te pięknie wydane, z bogatymi, kolorowymi ilustracjami. Dość wcześnie nauczyłam się czytać, więc nuda była stanem mi nieznanym. Książki odrywały mnie od rzeczywistości, rozbudzały wyobraźnię i kształtowały gust. Na początku były bajki, które czytałam, umierając z ciekawości i ze strachu o los bohaterów, oraz pełne wdzięku i dowcipu wiersze Brzechwy i Tuwima. Potem, w miarę dorastania, pochłaniałam dosłownie wszystko, nie gardząc nawet lekturą szkolną. W naturalny sposób, jakby niechcący, nasiąkałam wiedzą historyczną, geograficzną, przyrodniczą. Filozofia i psychologia też nie były mi obce. Do dziś kocham niepowtarzalny zapach nowej książki i dreszcz emocji, czy spodoba mi się tak bardzo, że nie będę mogła się od niej oderwać. Tak jak to było w dzieciństwie.

Ten rok wkuwania odkrył nieznaną dotąd stronę mojego ja. Okazało się, ku mojemu zdumieniu, że potrafię być bardzo uparta i zdyscyplinowana w dążeniu do celu. Najbardziej cenne było to, że tę dyscyplinę narzuciłam sobie sama, bez jakichkolwiek nacisków z zewnątrz. Zawsze czułam się wolna duchem i rygorystyczne nakazy i zakazy rodziły we mnie bunt, który dla świętego spokoju ukrywałam pod maską pozornego posłuszeństwa.

Najlepiej uświadomiło mi to dwukrotne uczestnictwo w obozach harcerskich. Niby bardzo miło, bo i zabawy przy ognisku, i nowe znajomości, aż tu nagle trąbka gra, stawaj, człowieku, w szeregu i maszeruj noga w nogę, nie wiedzieć gdzie i po co, w rytm werbla lub masowej pieśni. Albo dzień w dzień to samo, według regulaminu: pobudka, apel, zbiorowe mycie, jedzenie, wspólny namiot i prycza, warta przy słupie, hasło, odzew, nie mówiąc już o menażkach, manierkach i rolowaniu koca. Życie na rozkaz, z kompasem i podręczną siekierką, wydawało się nieodparcie komiczne i nudne.

Ale los potrafi płatać figle i nigdy nie wiadomo, z jakich doświadczeń przyjdzie nam korzystać. Harcerska sprawność, czujność i gotowość bardzo przydały mi się w czasie czteroletnich dojazdów pociągiem z Wesołej do Warszawy. Szczęśliwie zdałam wstępny egzamin do żeńskiego Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie, na Saskiej Kępie, i rozpoczęłam życie z rozkładem jazdy w ręku. O szóstej rano dzwonił budzik. Zrywałam się na równe nogi i po wszystkich porannych czynnościach ruszałam marszem przez las na stację, z której pociąg odjeżdżał o siódmej dwanaście. Jego spóźnienia, zwłaszcza zimą, były na porządku dziennym. Podróż w potwornym tłoku i zaduchu do stacji Warszawa Wschodnia nie należała do przyjemności. Tu, na pół uduszona, przesiadałam się do równie zatłoczonego tramwaju, który wiózł mnie w kierunku Saskiej Kępy. Ostatni odcinek drogi, między rondem Waszyngtona a ulicą Obrońców, gdzie mieściła się moja szkoła, pokonywałam biegiem, żeby nareszcie odetchnąć świeżym powietrzem i nadrobić spóźnienie pociągu. Kondycja psychofizyczna, którą zdobyłam w czasie dojazdów do szkoły, procentuje do dziś. Moje liceum uznawano za jedno z najlepszych w Warszawie, byłam więc dumna, że jestem jego uczennicą. Obowiązywał w nim regulamin, któremu należało się podporządkować. Granatowy fartuch z białym kołnierzykiem i kapcie były naszym podstawowym strojem w czasie zajęć szkolnych. O wymyślnych fryzurach, farbowaniu włosów, malowaniu oczu czy ust nie mogło być nawet mowy. Lekko podmalowana uczennica lądowała z twarzą w umywalce i dopiero gdy doprowadziła się do naturalnego wyglądu, mogła uczestniczyć w lekcjach. Żadna z nas nie próbowała więc sztuczek z makijażem, bo błyskawicznie ją demaskowano. Przebywanie bez tarczy i granatowego beretu poza terenem szkoły równało się łamaniu regulaminu. Profesor Ehrenfeucht, wspaniały nauczyciel fizyki i autor podręczników, człowiek wielkiej dobroci i łagodności, czatował już na rondzie Waszyngtona na niesubordynowane uczennice, bez tarcz na rękawach i beretów na głowach, którym wydawało się, że umkną jego bystremu oku i zdążą doprowadzić się do przepisowego wyglądu tuż przed bramą szkoły. Niestety, należałam do nich i nałapałam przez to wiele minusów ze sprawowania. Natomiast berecik jako nakrycie głowy skreśliłam wtedy raz na zawsze. Na domiar złego, dla zamanifestowania odrębności sprawiłam sobie przykrótki, czarny, a nie granatowy, fartuch. Nosiłam go od góry do dołu rozpięty, aby pokazać, w co jestem ubrana. Żeby jednak nikt nie mógł mi zarzucić niechlujnego wyglądu, przepasywałam się szerokim skórzanym paskiem z harcerską klamrą. Cały szyk polegał na tym, że pasek, wysłużony w bojach na obozach, miał kolor starego siodła. Tak przystrojona paradowałam po szkole w błogim poczuciu grzechu, osiągnąwszy to, o co mi chodziło – wybicie się z tłumu jednakowo umundurowanych koleżanek.

Nauczyciele przymykali oko na te drobne odstępstwa od przepisów, słusznie uważając, że są tylko przejawem niegroźnej przekory. Byli na tyle światli i doświadczeni, by wiedzieć, że aprobata, życzliwość i wyrozumiałość są podstawowym pomostem porozumienia między nimi a młodzieżą. Poza głównym zadaniem, jakim było nauczanie, wpajali w nas zasady dobrego wychowania, wymagali poprawnej polszczyzny, uczyli szacunku dla wiedzy i autorytetów. Stawiali nam wysokie wymagania i cieszyli się, gdy potrafiłyśmy im sprostać. Sprawiedliwość, którą kierowali się w ocenie, była wyznacznikiem ich klasy.

Teraz, gdy minęło wiele lat, wiem, że moje liceum, czerpiące z przedwojennej tradycji nauczania, mogłoby być wzorcem przy tworzeniu zasad najnowocześniejszej reformy edukacyjnej. Nauczyciele uczyli w taki sposób, że wiadomości z poszczególnych dziedzin wiedzy nie były traktowane osobno, wzajemnie się przenikały, tworząc pełny obraz danej epoki.

Ponadto mojej szkole udało się uniknąć kontaktów z polityką, co na początku lat sześćdziesiątych było sprawą trudną. Nie przypominam sobie pierwszomajowych przymusowych pochodów czy szkolnych akademii „ku czci”.