Malec. Część pierwsza - Juliusz Verne - ebook

Malec. Część pierwsza ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Rok 1875, w Irlandii. Malec, porzucone dziecko, jak wiele o tamtych czasach, najpierw jest wyzyskiwane przez osobnika poruszającego marionetkami. Współczujący ludzie następnie umieszczają go w szkole dla dzieci odrzuconych, gdzie żyje mu się niewiele lepiej. Przeżywa dzięki Gripowi, młodzieńcowi, który wziął go pod swoją opiekę. Kiedy szkołę niszczy pożar, młoda ekstrawagancka komediantka zabiera go ze sobą, ale po pewnym czasie rozpieszczania, nagle się go pozbywa. Wzruszona nędznym życiem dzieciaka, adoptuje go rodzina Mac Carthych. Tam Malec spędza w towarzystwie cztery szczęśliwe lata.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

 

Malec

Część pierwsza

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Siódma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego:P’tit Bonhomme

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2011

 

86 ilustracji i mapka: Léon Benett

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Korekta: Krzysztof Czubaszek, Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2014

 

ISBN 978-83-64701-08-5 (całość)

ISBN 978-83-64701-09-2 (część pierwsza)

 

Wstęp

 

Po wielu obietnicach, w końcu oddaję do rąk Czytelników kolejny tom Biblioteki Andrzeja, w której publikuję nieznane i słabo wcześniej przetłumaczone utwory Juliusza Verne’a. Dwutomowa powieść Malec, należąca do cyklu Niezwykłe podróże, po raz pierwszy ukazała się we Francji w roku 1893, najpierw, w styczniu, w „Magazynie Wiedzy i Rozrywki”, a następnie, w listopadzie, w formie książki z 86 ilustracjami Léona Benetta. To właśnie wydanie stało się podstawą obecnego tłumaczenia na język polski. Z tej książki zaczerpnięto też wszystkie ilustracje zamieszczone w tymże wydaniu.

Powieść Malec już raz ukazała się w Bibliotece Andrzeja, nosząc numer 25. Okazało się jednak, że użyta czcionka (Garamond) nie sprawdziła się w druku cyfrowym (była zbyt delikatna i przez to niezbyt wyraźna). Wielu wytrawnych Czytelników zwróciło mi na to uwagę i dlatego zadecydowałem, że ukaże się drugie wydanie, dodatkowo poprawione o zauważone usterki. Dołożono także jedną ilustrację na stronie przedtytułowej.

Poza tym, jak wiadomo, od tomu 32. zmienił się wydawca serii Biblioteka Andrzeja. Została nim jednoosobowa firma JAMAKASZ, którą założyłem w celu wydawania wspomnianej serii, a także drugiej, czyli Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody. Wydawanie książek z tej serii, w której będą prezentowane utwory pisarzy francuskich z XIX wieku, takich jak: Louis Boussenard, Gustave Aimard, Adoulphe Galopin, Michel Zévaco czy Aleksander Dumas (ojciec), rozpocznie się w 2014 roku.

 

Książka należąca do cyklu Niezwykłe podróże musi opowiadać o podróży, i tak w istocie jest. W tym wypadku towarzyszymy małemu chłopcu, sierocie, zwyczajnie zwanemu „Malcem”, w podróży dookoła Irlandii. Razem z nim wzrastamy, uczestniczymy w jego trudnym życiu, od dwuletniego berbecia do piętnastoletniego „handlowca całą gębą”, obserwujemy jego wytrwałość i upór w dążeniu do wytkniętych celów, dostrzegamy jego szlachetność i dobre serce. W twórczości Verne’a, znanego głównie z powieści fantastycznonaukowych, jest to książka na tyle nietypowa, iż Czytelnik może pomyśleć, że to jedna z powieści Karola Dickensa. I niewiele się pomyli, utwór ten bowiem został napisany w hołdzie wielkiemu angielskiemu pisarzowi, o którym Verne w wywiadzie, jaki przeprowadził z nim Robert H. Sherard, powiedział: uwielbiam go niezmiernie i w mojej przyszłej powieści pt. „P’tit bonhomme” daję tego dowód i przyznaję się, że jestem jego dłużnikiem.

 

Życzymy przyjemnej lektury!

Andrzej Zydorczak

Część pierwsza

Pierwsze kroki

 

Rozdział II

Królewskie marionetki!

 

Wózek Thornpipe’a był skonstruowany w bardzo prosty sposób. Stanowiły go: dyszel – do którego był zaprzęgany dziki wyżeł; skrzynia umieszczona na dwóch kołach – co ułatwiało ciągnięcie wózka po wyboistych drogach hrabstwa; z tyłu dwa uchwyty – pozwalające go popychać, podobnie jak wózek wędrownego handlarza; nad skrzynią rozłożony był rodzaj płóciennego daszku rozciągniętego na czterech żelaznych prętach, chroniącego nie tyle przed niezbyt mocno grzejącym tu słońcem, co przed niekończącymi się deszczami padającymi w Górnej Irlandii. Wózek był podobny do jednego z owych pojazdów na kółkach, jeżdżących po wsiach i miasteczkach, przewożących katarynki, w których przeraźliwy dźwięk fletów miesza się z głosem trąbek. Jednak Thornpipe wcale nie woził od miasteczka do miasteczka organów. W tej dość skomplikowanej maszynerii organy zostały sprowadzone do prostej pozytywki, jak to można było w jednej chwili ocenić.

Skrzynia przykryta była wiekiem, które zakrywało też jedną z jej ścian. Gdy pokrywa ta została podniesiona i odsunięta na bok, zebrani – nie bez pewnego zdziwienia – mogli zobaczyć, co kryje się na wewnętrznej półce skrzyni.

Aby jednak uniknąć powtarzania się, posłuchajmy Thornpipe’a, wygłaszającego swoje zwykłe pochwalne frazesy. Nie było wątpliwości, że wędrowny kuglarz ze swoją niewyczerpaną gadatliwością przypominał sławnego Briochégo31, twórcę pierwszego teatrzyku marionetek, pokazywanego na targowiskach Francji.

– Panie i panowie…

Był to niezmienny początek występu, mający wzbudzić sympatię widzów, nawet jeśli był skierowany do najnędzniejszych obdartusów w miasteczku.

– Panie i panowie, oto przed wami wielka sala balowa w królewskim zamku na wyspie Wight32.

Istotnie, na półce znajdował się salon w miniaturze, zawarty pomiędzy czterema deszczułkami postawionymi na sztorc, na których namalowane były drzwi i udrapowane firankami okna. Gdzieniegdzie stały meble w dobrym guście, przyczepione do kolorowego dywanu. Stoły, fotele i krzesła ustawione były w taki sposób, aby umożliwić poruszanie się osobistości: książąt, księżnych, księżniczek, markizów, hrabiów, baronetów, przechadzających się dumnie na tym oficjalnym przyjęciu.

– W głębi – mówił dalej Thornpipe – możecie państwo zobaczyć tron królowej Wiktorii33, stojący pod karmazynowym aksamitnym baldachimem ze złotymi frędzlami, dokładny model tego, na którym siada Jej Królewska Mość podczas dworskich uroczystości.

Wspomniany tron miał około czterech cali wysokości i chociaż aksamit był włochatym papierem, a frędzle pomalowanymi na żółto jego strzępkami, to przynajmniej dawał wyobrażenie tym zacnym ludziom, którzy nigdy nie widzieli owego mebla, służącego głównie władcom.

– Na tronie możecie podziwiać królową, podobieństwo gwarantowane – ciągnął dalej Thornpipe – ubraną w odświętne szaty: królewski płaszcz na ramionach, koronę na głowie i z berłem w ręce.

My, którzy nigdy nie mieliśmy zaszczytu widzieć w apartamentach władczyni Zjednoczonego Królestwa i cesarzowej Indii, nie możemy stwierdzić, czy ta figurka pokazywała Jej Wysokość taką, jaka ona była. Jednakże przyjmując, że wkładała na wielkie uroczystości koronę, to już nie było takie pewne, że groziła berłem przypominającym trójząb Neptuna. Najprościej jednak byłoby uwierzyć Thornpipe’owi na słowo i tak właśnie mądrze uczyniła otaczająca go publiczność.

– Na prawo od królowej – oznajmił Thornpipe – zwracam uwagę widzów na Jej i Jego Książęce Mości, księcia i księżną Walii, którzy są tacy, jak mogliście to zobaczyć podczas ich ostatniej wizyty w Irlandii.

Nie można było się pomylić: książę ubrany był w strój feldmarszałka armii brytyjskiej, a córka króla Danii w koronkową suknię wyciętą z kawałka srebrnego papieru, w jaki zawija się pudełka pralinek.

Z drugiej strony tronu stali: książę Edynburga, książę Connaught, książę Fife, książę Battembergu, a także księżne – ich żony, wreszcie rodzina królewska w komplecie ustawiona w taki sposób, aby tworzyć przed tronem półokrąg. Było pewne, że te lalki – podobieństwo cały czas gwarantowane – będące pomalowanymi figurkami ubranymi w ceremonialne stroje, odtwarzające żywe postacie, dawały bardzo jasne wyobrażenie o dworze Anglii.

Dalej widać było naczelnych dowódców Korony, między innymi Pierwszego Lorda Admiralicji sir George’a Hamiltona34. Thornpipe dbał o to, aby wskazywać poszczególne figurki końcem pałeczki i dodawał, że każda z postaci zajmuje miejsce zgodne ze swoim stanowiskiem i rangą, tak jak tego wymaga dworska etykieta.

Przed tronem stał nieruchomo, w postawie pełnej szacunku, wysoki osobnik o iście anglosaskim wyglądzie. Nie mógł to być nikt inny jak jeden z królewskich ministrów35.

Rzeczywiście, był to szef gabinetu z Saint James36, bardzo łatwy do rozpoznania po plecach, lekko zgarbionych pod ciężarem różnych spraw do załatwienia.

Następnie Thornpipe dodał:

– W pobliżu premiera, na prawo, widzimy czcigodnego pana Gladstone’a37.

Doprawdy, trudno było nie rozpoznać znakomitego old mana38, tego wspaniałego starca, zawsze prawego, zawsze gotowego walczyć o zwycięstwo idei liberalnych nad autorytarnymi. Być może jednak mogło dziwić sympatyczne spojrzenie, jakim ten człowiek obdarzał premiera, ale między marionetkami – nawet między marionetkami politycznymi – wiele może się zdarzyć. To, co mogłoby budzić wstręt u osobników z krwi i kości, nie przynosiło wcale ujmy aktorom z papieru i drewna.

Oto jeszcze inne nieoczekiwane porównanie wywołane niesamowitym anachronizmem, kiedy Thornpipe, podnosząc głos, zawołał:

– Przedstawiam wam, panie i panowie, waszego sławnego patriotę O’Connella, którego imię zawsze znajdzie miejsce w sercach Irlandczyków!

Tak! O’Connell znajdował się pośród angielskiego dworu z roku 1875, chociaż od dwudziestu ośmiu lat już nie żył. Gdyby ktoś zwrócił na to uwagę Thornpipe’owi, kuglarz odpowiedziałby z pewnością, że dla Irlandczyków ów wielki obrońca praw ciągle żyje. W ten sposób można by wskazać równie dobrze na pana Parnella39, chociaż ten polityk nie był jeszcze znany w tamtych czasach.

W różnych miejscach rozstawieni byli inni bywalcy dworu, których nazwisk zbytnio nie pamiętam, wszyscy udekorowani gwiazdami i wstążkami. Byli tam sławni politycy i wojskowi, między innymi Jego Dostojność książę Cambridge obok świętej pamięci lorda Wellingtona40 i nieżyjący już lord Palmerston41 obok świętej pamięci pana Pitta42. Na końcu stali członkowie izby wyższej, bratający się z przedstawicielami niższej izby parlamentu. Za nimi gwardia konna w paradnym szyku, oczywiście na koniach – co wyraźnie wskazywało, że chodzi o święto, ponieważ rzadko można ich było zobaczyć na zamku Osborne43. Cały ten zbiór zawierał około pięćdziesięciu małych ludzików pomalowanych jaskrawymi kolorami, które, wyprostowane i sztywne, uosabiały wszystko to, co jest najbardziej arystokratyczne, najbardziej dystyngowane i oficjalne w wojskowym i politycznym świecie Zjednoczonego Królestwa.

Można też było zauważyć, że nie zapomniano o flocie angielskiej i chociaż królewski jacht „Victoria and Albert” nie był pod parą, tym niemniej na szybach okien były wymalowane okręty, a nawet reda Spithead. Niewątpliwie, posiadając dobry wzrok, można by rozróżnić jacht „Enchanteress”44 i znajdujących się na pokładzie Ich Dostojności lordów Admiralicji, z których każdy trzymał w jednej ręce lunetę, a w drugiej tubę.

Trzeba podkreślić, iż Thornpipe wcale nie oszukiwał swej publiczności, mówiąc, że taki pokaz jest jedyny na świecie. Niezawodnie pozwalał on zaoszczędzić na podróży na wyspę Wight. Widok ten wprawiał w zachwyt i podziw nie tylko uliczników, ale również osoby w wieku dojrzałym, które nigdy nie opuszczały hrabstwa Connaught i okolic Westport. Być może tylko proboszcz parafii pozwolił sobie na uśmiech in petto45. Jeśli idzie o aptekarza-drogistę46, to nie krył się on ze stwierdzeniem, że postacie do złudzenia przypominają oryginały, chociaż nigdy w swoim życiu ich nie widział. Piekarz sam przyznawał się do tego, że przerastało to jego wyobraźnię, i nie chciał uwierzyć, że dwór angielski może wyglądać tak wspaniale, błyszcząco i dystyngowanie.

– Jednak, panie i panowie, to jeszcze nie wszystko! – mówił dalej Thornpipe. – Myślicie zapewne, że postacie królewskie i inne nie mogą ani gestykulować, ani się ruszać… Mylicie się! One są żywe, żywe, mówię wam, jak wy czy ja, i zaraz to zobaczycie. Wcześniej jednak pozwolę sobie wykonać małą rundkę, polecając się łaskawości każdego z was.

 

To zawsze był krytyczny moment dla wszystkich pokazujących cudeńka, i nie tylko dla nich, kiedy drewniana miseczka zaczynała krążyć pomiędzy szeregami gapiów. Generalnie obserwatorzy obwoźnych wystaw dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy nie zamierzają wkładać rąk do kieszeni, i tych, których zamiarem jest zabawić się bez konieczności płacenia – ci ostatni, rzecz jasna, są znacznie liczniejsi. Istnieje jeszcze trzecia kategoria – płacących, ale ona jest tak niewielka, że nie warto o niej wspominać. Było to wyraźnie widać, kiedy Thornpipe „robił małą rundkę” z uśmiechem, który starał się uczynić miłym, chociaż pozostawał on dziki. Jakże jednak miał to uczynić z tą twarzą buldoga, złym wzrokiem i ustami gotowymi kąsać zamiast całować?

Rozumie się samo przez się, że wśród dzieciarni okrytej łachmanami nie udało mu się zebrać nawet dwóch miedziaków. Co do widzów, którzy przyciągnięci nawoływaniami kuglarza chcieli popatrzeć, nic nie płacąc, to ci odwrócili głowy w bok. Jedynie pięć czy sześć osób wyciągnęło z portmonetek kilka drobniaków, co dało dochód jednego szylinga i trzech pensów, które Thornpipe przyjął z pogardliwym grymasem… Cóż było robić? Trzeba się było tym zadowolić i poczekać na popołudniowe przedstawienie, które może przyniesie większe zyski. Teraz lepiej było kontynuować widowisko zgodnie z zapowiedzią, niż zwracać pieniądze.

Wtedy po milczącym zachwycie nastąpił zachwyt szczery i krzykliwy. Zaczęto klaskać w dłonie, tupać nogami, nadymać usta, by wydawać głośne „ochy” i „achy”, które z pewnością słychać było nawet w porcie.

Rzeczywiście, Thornpipe uderzył prętem w spód skrzyni, czemu odpowiedział jęk, na który nikt nie zwrócił uwagi. W jednej chwili wszystkie postacie ożyły w sposób, rzec by można, cudowny.

Marionetki, wprawione w ruch przez wewnętrzny mechanizm, zdawały się żyć prawdziwym życiem. Jej Wysokość królowa Wiktoria nie opuściła swego tronu – co byłoby niezgodne z etykietą – nawet się nie podniosła, lecz kiwała głową z nakrywającą ją koroną, opuszczając przy tym i podnosząc berło na podobieństwo dyrygenta orkiestry, wybijającego tempo na dwa. Członkowie rodziny królewskiej obracali się w jedną i drugą stronę, odwzajemniając pozdrowienia, podczas gdy książęta, markizowie i baroneci defilowali przed królową, okazując wielkie dowody szacunku. Prezes rady ministrów kłaniał się panu Gladstone’owi, który odwzajemniał mu się tym samym. Za nimi przesuwał się po niewidocznym rowku O’Connell, podążając za księciem Cambridge, poruszający się charakterystycznym krokiem. Następnie przesuwały się inne osobistości, a także gwardziści na koniach, które tupały i potrząsały ogonami, jakby nie znajdowały się w salonie, lecz na podwórzu przed zamkiem Osborne.

Cała ta menażeria poruszała się przy dźwiękach płynącej z pozytywki nieprzyjemnej i skrzypiącej muzyki, której brakowało wielu krzyżyków i bemoli. Czy jednak Paddy – tak wyczulony na sztukę muzyczną, że Henryk VIII47 włączył harfę do wyposażenia armii Zielonej Erin – nie byłby bardziej zadowolony, słysząc zamiast God Save the Queen48 i Rule Britannia49, pieśni melancholicznych, będących dostojnymi hymnami narodowymi smętnego Zjednoczonego Królestwa, jakiejś piosenki ze swej ukochanej Irlandii?

Doprawdy, było to bardzo piękne. Tego nie widuje się nigdy na scenach wielkich teatrów Europy i tylko tu mogło wywoływać tak szczere uwielbienie. Widok ruchomych marionetek wzbudził niesłychany entuzjazm, nazywany w fachowym języku „tanecznym pląsem”.

W pewnej chwili, wskutek nagłego zatrzymania się mechanizmu, królowa tak energicznie opuściła swoje berło, że to uderzyło w okrągłe plecy premiera. Na ten widok okrzyki publiczności wzmogły się w dwójnasób.

– Oni żyją! – zawołał jeden z widzów.

– Brakuje tylko, żeby mówili! – dodał drugi.

– Nie żałujmy tego! – wtrącił się aptekarz, który w wolnych chwilach stawał się demokratą.

Drogista miał rację. Wyobraźcie sobie marionetki wygłaszające oficjalne przemówienia!

– Chciałbym wiedzieć, co wprawia je w ruch – odezwał się piekarz.

– Diabeł! – zawyrokował stary marynarz.

– Tak, diabeł! – zawołało kilka matron50, nie do końca przekonanych, i spojrzało na proboszcza, który stał z zamyśloną twarzą.

– Dlaczego myślicie, że diabeł mógłby się zmieścić do tej skrzyni? – zapytał młody ekspedient, znany ze swej naiwności. – Przecież diabeł jest wysoki…

– Jeżeli nie jest wewnątrz, to z pewnością jest na zewnątrz – odparła stara plotkarka. – To on nam pokazuje to widowisko…

– Nie – zaoponował poważnie właściciel drogerii – przecież wiecie dobrze, że diabeł nie mówi po irlandzku!

Była to jedna z tych prawd, które Paddy przyjmuje bez zastrzeżeń, i dlatego można było mieć pewność, że Thornpipe nie był diabłem, gdyż mówił poprawnie językiem tego kraju.

A zatem, jeżeli stanowczo nie można było mówić o czarach, to należało przyjąć, że aktorów tego małego wędrownego teatrzyku wprawia w ruch jakiś ukryty mechanizm. Jednakże nikt z widzów nie zauważył, aby Thornpipe nakręcał sprężynę, a nawet – szczegół, który nie uszedł uwadze proboszcza – gdy ruch kukiełek ulegał spowolnieniu, wystarczało uderzenie bata pod skrzynię osłoniętą dywanikiem, by przyspieszyły. Dla kogo przeznaczone było uderzenie bata, któremu zawsze towarzyszył jakiś jęk?

Proboszcz chciał to wyjaśnić i zapytał Thornpipe’a:

– W tej skrzyni trzymasz jakiegoś psa?

Mężczyzna spojrzał, marszcząc brwi. Pytanie wydawało mu się bardzo niedyskretne.

– Jest, co jest! – odpowiedział. – To moja tajemnica… Nie jestem zobowiązany do jej wyjawienia…

– Nie jesteś zobowiązany – stwierdził proboszcz – lecz my mamy pełne prawo przypuszczać, że to pies wprawia w ruch twój mechanizm…

– No tak… pies! – odparł Thornpipe poirytowanym głosem. – Pies w obracającej się klatce. Ile czasu i cierpliwości kosztowało mnie jego wytresowanie! I jaką zapłatę za to otrzymałem? Nawet nie połowę tego, co daje się w jakiejś intencji proboszczowi!

W chwili, gdy Thornpipe kończył to zdanie, mechanizm zatrzymał się ku wielkiemu niezadowoleniu widzów, których ciekawość daleka była od zaspokojenia. Kuglarz oświadczył, że przedstawienie jest skończone i zabierał się do zamknięcia skrzyni.

– Czy zgodziłbyś się dać jeszcze jedno? – zapytał aptekarz.

– Nie – odparł gwałtownie Thornpipe, widząc wokół podejrzliwe spojrzenia.

– Nawet gdyby zapewniono ci piękną zapłatę dwóch szylingów?

– Ani za dwa, ani za trzy! – krzyknął Thornpipe.

Marzył tylko o tym, aby stamtąd odejść, ale publiczność wcale nie zamierzała odstąpić od swego zamiaru. Wyżeł stanął przy dyszlu i zaczął ciągnąć wózek, gdy nagle w głębi skrzyni rozległa się przeciągła skarga przerywana szlochaniem.

W tym momencie wściekły Thornpipe wykrzyknął słowa, które już wcześniej słyszeliśmy: