Kaprys doktora Oxa. Część druga - Juliusz Verne - ebook

Kaprys doktora Oxa. Część druga ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Zbiór dziesięciu opowiadań o różnej tematyce. W prezentowanym zbiorze znajdziemy różne nurty twórczości Verne’a: powiastki obyczajowe, przygodowe, a także fantastyczne.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

Kaprys doktora Oxa

i inne opowiadania

Część druga

 

Strona redakcyjna

Dziewiąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuły oryginałów francuskich: Maître Zacharius, Frritt-Flacc, Un drame dans les airs, Une fantaisie du docteur Ox, Gil Braltar, Les Forceurs de blocus, Un Drame au Mexique. Les Premiers navires de la marine mexicaine, Martin Paz, Les Révoltés de la „Bounty”, Un Hivernage dans les glases

 

© Copyright for the Polish translation by Winicjusz Łachaciński, Andrzej Zydorczak, Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a

 

128 ilustracji różnych rysowników

(zaczerpnięte z XIX-wiecznych wydań francuskich)

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Przypisy: Krzysztof Czubaszek i Andrzej Zydorczak

 

Skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2014

 

ISBN 978-83-64701-14-6 (całość)

ISBN 978-83-64701-16-0 (część druga)

 

Dramat w Meksykuczyli pierwsze okręty marynarki meksykańskiej

 

Un Drame au Mexique.

Les Premiers navires de la marine mexicaine

 

Przełożyła Barbara Supernat

 

Po raz pierwszy opowiadanie ukazało się we Francji w lipcu 1851 roku pod tytułem Ameryka Południowa.Studia historyczne. Pierwsze okręty marynarki meksykańskiej w „Muzeum Rodzinnym”, gdzie zamieszczono trzy ilustracje E. Foresta i A. de Bara. Następnie, pod tytułem Dramat w Meksyku. Pierwsze okręty marynarki meksykańskiej wydrukowano je w listopadzie 1876 roku razem z powieścią Michał Strogow, gdzie zamieszczono też sześć ilustracji Julesa-Descartesa Férata.

 

Pierwszy polski przekład Joanny Belejowskiej pojawił się w roku 1877 w „Przyjacielu Dzieci”, pod tytułem Dramat w Meksyku. Pierwsze okręty marynarki meksykańskiej. Pełny przekład ukazał się w roku 2004, w 16. tomie „Biblioteki Andrzeja”, z sześcioma ilustracjami Férata.

 

Obecna edycja została oparta na wydaniu z 2004 roku i zawiera dziewięć ilustracji (w tym jedną barwną, podkolorowaną przez Barbarę Lindę) pochodzących z „Muzeum Rodzinnego” i francuskiego wydania książkowego.

 

I

Z wyspy Guajan do Acapulco

 

Osiemnastego października 1825 roku „Azja”, hiszpański okręt wojenny, oraz „Constanzia”, bryg o ośmiu działach,zatrzymały się dla odpoczynku na Guajan1, jednej z wysp należących do archipelagu Marianów2. Sześć miesięcy po tym, jak te statki opuściły Hiszpanię, ich załogi, źle żywione, kiepsko opłacane, wyczerpane zmęczeniem, szykowały po kryjomu plany buntu. Oznaki braku dyscypliny dało się wyraźnie zauważyć szczególnie na pokładzie „Constanzii”,dowodzonej przez kapitana don Ortevę, człowieka z żelaza, którego nic nie było w stanie ugiąć. Bryg zatrzymywały w czasie tego rejsu poważne uszkodzenia, do tego stopnia nieoczekiwane, tak bardzo nieprzewidziane, że można je było przypisać jedynie czyimś złym zamiarom. „Azja”,dowodzona przez don Roque de Guzuarte’a, była zmuszona zatrzymywać się na postój razem z brygiem. Jednej nocy – nie wiadomo w jaki sposób – strzaskał się kompas. Podczas innej – zniknęły wanty przedniego masztu, jakby zostały odcięte, i maszt przewrócił się z całym swoim wyposażeniem. Na koniec, w trakcie wykonywania skomplikowanego manewru, dwa razy zerwały się łańcuchy poruszające sterem.

Wyspa Guajan, podobnie jak całe Mariany, podlegała Kapitanatowi Generalnemu3 Wysp Filipińskich. Hiszpanie, będąc tam gospodarzami, mogli szybko naprawić awarie.

Podczas tego przymusowego pobytu na lądzie don Orteva powiadomił don Roque’a o rozprężeniu, jakie zauważył na swoim statku, i obaj kapitanowie postanowili podwoić czujność i dyscyplinę.

Don Orteva miał zwracać szczególną uwagę na dwóch ludzi ze swojej załogi, to jest porucznika Martineza i marynarza José.

Porucznik Martinez, skompromitowany udziałem w tajnych naradach załogi w kubryku na przednim pomoście, kilka razy został skazany na areszt. Pod jego nieobecność w obowiązkach pierwszego oficera „Constanzii” zastępował go kadet Pablo. Jeśli idzie o marynarza José, był to człowiek nikczemny i godny pogardy, który ważył uczucia tylko na wagę złota. Zdawał też sobie sprawę, że jest obserwowany przez bosmana Jacopa, człowieka uczciwego, do którego don Orteva miał absolutne zaufanie.

Kadet Pablo był jedną z tych wyśmienitych natur, otwartych i odważnych, które szlachetność prowadzi do rzeczy wielkich. Sierota, przygarnięty i wychowany przez kapitana don Ortevę, dałby się zabić dla swojego dobroczyńcy. W czasie długich rozmów prowadzonych z bosmanem Jacopem pozwalał sobie, ogarnięty żarem młodości i uniesieniem serca, mówić o synowskich uczuciach, jakie żywił do kapitana Ortevy. Zacny Jacopo ściskał mu mocno dłoń, bo dobrze rozumiał to, co kadet czuł i o czym tak pięknie mówił. Tak więc don Orteva miał dwóch oddanych sobie ludzi, na których mógł całkowicie polegać. Ale cóż mogli zdziałać we trzech przeciw gwałtownym namiętnościom rozzuchwalonej załogi? Mimo że cały czas, dzień i noc, starali się zapanować nad duchem niezgody, Martinez, José i inni marynarze coraz mocniej dążyli do buntu i zdrady.

Dzień poprzedzający podniesienie kotwicy porucznik Martinez spędził w jednym z najgorszych szynków na wyspie Guajan, wraz z kilkoma bosmanami i dwudziestką marynarzy z obu okrętów.

– Towarzysze – powiedział Martinez – dzięki awariom, które zdarzyły się we właściwym czasie, bryg i okręt wojenny musiały się zatrzymać na Marianach, a ja mogłem tu przybyć, aby potajemnie z wami porozmawiać!

– Brawo! – odezwali się jednym głosem zgromadzeni.

– Proszę mówić, panie poruczniku! – krzyknęło kilku marynarzy. – Chcemy poznać pański projekt!

– Oto mój plan – odrzekł Martinez. – Kiedy tylko zawładniemy obydwoma okrętami, skierujemy się ku brzegom Meksyku. Wiecie zapewne, że nowa Konfederacja nie posiada marynarki wojennej. Kupi więc nasze okręty z zamkniętymi oczami i tym sposobem nie tylko otrzymamy zaległe wynagrodzenie, ale także podzielimy równo między wszystkich nadwyżkę osiągniętą ze sprzedaży.

– To nam odpowiada!

– Co będzie sygnałem do jednoczesnego rozpoczęcia działań na pokładach obu statków? – zapytał marynarz José.

– Raca wystrzelona z „Azji” – odrzekł Martinez. – Wszystko będzie trwało jedną chwilę! Jest nas dziesięciu na jednego, więc zanim oficerowie brygu i okrętu się spostrzegą, już będą więźniami.

– Gdzie i kiedy będzie dany ten sygnał? – zapytał jeden z bosmanów „Constanzii”.

– Za kilka dni, jak tylko znajdziemy się na wysokości wyspy Mindanao4.

– Ale czy Meksykanie nie przyjmą naszych statków pociskami z dział? – wyraził wątpliwość marynarz José. – Jeśli się nie mylę, Konfederacja wydała dekret, który nakazuje kontrolę wszystkich hiszpańskich statków. Może stać się tak, że zamiast złotem zasypią nas żelazem i ołowiem!

– Nie martw się tym, José! Zostaniemy rozpoznani, i to z daleka – odparł Martinez.

– Jakim sposobem?

– Podnosząc na naszych bezangaflach5 flagę Meksyku.

To mówiąc, porucznik Martinez rozwinął na oczach buntowników zielono-biało-czerwoną flagę.

Ukazanie się tego symbolu niepodległości meksykańskiej przyjęto ponurym milczeniem.

– Już żałujecie barw Hiszpanii?! – zawołał drwiącym tonem porucznik. – A więc dobrze! Niech ci, którzy odczuwają wyrzuty sumienia, odłączą się od nas i popłyną pod wiatr, pod rozkazy kapitana don Ortevy lub komendanta don Roque’a! Natomiast my, którzy już nie chcemy być im posłuszni, potrafimy ich zmusić do uległości!

– Tak jest! Tak jest! – odwrzasnęli jednym głosem wszyscy zgromadzeni.

– Towarzysze! – mówił dalej Martinez. – Nasi oficerowie zamierzają płynąć ku Małym Wyspom Sundajskim6, wykorzystując wiejące pasaty. Ale my im pokażemy, że i bez nich potrafimy popłynąć lewym czy prawym halsem7, nie zważając na monsuny szalejące na Pacyfiku!

Marynarze, którzy byli obecni na tej tajnej naradzie, rozeszli się po tym oświadczeniu i różnymi drogami wrócili na swoje okręty.

Nazajutrz o świcie „Azja” i „Constanzia”podniosły kotwice i obierając kurs na południowy zachód, skierowały się pod pełnymi żaglami ku Nowej Holandii8. Porucznik Martinez podjął swoje czynności, ale zgodnie z rozkazami kapitana Ortevy był bacznie obserwowany.

Mimo to don Ortevy nie opuszczały ponure przeczucia. Rozumiał, jak nieuchronny był upadek marynarki hiszpańskiej, jak niesubordynacja prowadziła do jej zguby. Do tego patriotyzm nie pozwalał mu się pogodzić z kolejno następującymi po sobie nieszczęściami spadającymi na jego ojczyznę, których dopełnienie stanowiła rewolucja stanów meksykańskich. Czasami dyskutował z kadetem Pablem o tych poważnych problemach, szczególnie jeśli dotyczyły dawnego panowania floty hiszpańskiej na wszystkich morzach świata.

 

– Moje dziecko! – powiedział któregoś dnia. – Wśród naszych marynarzy nie ma już dyscypliny. Oznaki buntu są szczególnie widoczne na moim statku i może się zdarzyć – takie mam przeczucie – że postradam życie wskutek jakiejś haniebnej zdrady! Ale ty mnie pomścisz, prawda? Pomścisz też zarazem Hiszpanię, którą chcą dosięgnąć, uderzając we mnie!

– Przysięgam, że to uczynię, kapitanie Orteva! – odrzekł Pablo.

– Nie rób sobie wroga z nikogo na brygu, ale zapamiętaj, moje dziecko, że tego dnia, w chwili nieszczęścia, najlepszym sposobem służenia swojemu krajowi jest najpierw uważnie obserwować, a jeżeli to możliwe, ukarać nędzników, którzy chcą go zdradzić!

– Obiecuję, że umrę, tak!, że jeśli będzie trzeba, poświęcę życie, aby ukarać zdrajców! – zapewnił kadet.

 

Minęły trzy dni od czasu, kiedy okręty opuściły Mariany. „Constanzia”, korzystając z umiarkowanego wiatru, płynęła pełnym baksztagiem9. Wysmukły, pełen wdzięku, szybki bryg, z masztami pochylonymi do tyłu, sunął po powierzchni morza, podskakując na falach, które okrywały pianą jego osiem sześciofuntowych karonad10.

– Dwanaście węzłów11, poruczniku – powiedział tego wieczora kadet Pablo do Martineza. – Jeśli dalej będziemy tak szybko płynąć, mając wiatr pod rejami, podróż nie będzie długa.

– Bóg tego chce, ponieważ znieśliśmy już tyle i byłby czas, aby nasze cierpienia wreszcie się skończyły!

W tym czasie marynarz José stał przy tylnym pomoście, słuchając słów porucznika.

– Wkrótce powinniśmy dostrzec ziemię na horyzoncie – powiedział głośno Martinez.

– Wyspę Mindanao – odrzekł kadet. – W rzeczy samej, znajdujemy się bowiem pod sto czterdziestym stopniem długości zachodniej i ósmym stopniem szerokości północnej, a o ile się nie mylę, ta wyspa leży pod…

– Sto czterdziestym stopniem i trzydziestoma dziewięcioma minutami długości i siódmym stopniem szerokości – dokończył szybko Martinez.

José podniósł głowę i uczyniwszy słabo dostrzegalny gest, poszedł na przód statku.

– Pełni pan dzisiaj wachtę od północy, Pablo? – zapytał Martinez.

– Tak, poruczniku.

– Jest szósta wieczorem, więc nie zatrzymuję pana.

Pablo się oddalił.

Martinez został sam na mostku i skierował spojrzenie na „Azję”, która żeglowała na zawietrznej od brygu. Wieczór był wspaniały i zapowiadał jedną z tych nocy podzwrotnikowych, spokojnych i orzeźwiających.

W zapadających ciemnościach porucznik szukał wzrokiem ludzi z wachty. Rozpoznał José i marynarzy, z którymi rozmawiał na wyspie Guajan.

W chwilę później podszedł do człowieka stojącego przy sterze. Cichym głosem rzucił mu kilka słów i to było wszystko.

Jednakże można było zauważyć, że ster został ustawiony tak, aby statek płynął bardziej z pełnym wiatrem, i tym sposobem bryg zaczął zbliżać się nieznacznie do okrętu wojennego.

Wbrew zwyczajom panującym na pokładzie Martinez chodził nerwowo na zawietrznej, by móc lepiej obserwować „Azję”. Niespokojny, wzburzony, ściskał w ręku tubę.

Nagle na pokładzie okrętu wojennego rozległ się huk.

Na ten sygnał Martinez podbiegł do stanowiska oficera wachtowego i krzyknął donośnym głosem:

– Wszyscy na pokład! Zwinąć dolne żagle!

W tym momencie don Orteva w towarzystwie swoich oficerów wyszedł z rufówki i zwracając się do porucznika, zapytał:

– Co znaczy ten manewr?

Nie odpowiedziawszy, Martinez opuścił stanowisko wachtowe i pobiegł na przedni mostek.

– Ster na zawietrzną!– rozkazał. – Do brasów12 lewej burty! Brasować! Luzować szoty13 foka!

W tym momencie na pokładzie „Azji” rozległy się nowe detonacje.

Załoga posłusznie wykonywała rozkazy porucznika, a bryg, płynący szybko na wiatr, stanął nagle nieruchomy, mając rozwinięty jedynie górny marsel, obecnie nieczynny.

Don Orteva, zwracając się do kilku ludzi, którzy zgromadzili się wokół niego, krzyknął:

– Do mnie, przyjaciele!

A zbliżając się do Martineza, rozkazał:

– Aresztować tego oficera!

– Śmierć kapitanowi! – zawołał Martinez.

Pablo i dwaj oficerowie chwycili szpady i pistolety. Kilku marynarzy, z Jacopem na czele, rzuciło się im na pomoc, ale otoczeni przez buntowników, zostali rozbrojeni i pozbawieni możliwości działania.

Żołnierze marynarki i załoga zajęli całą szerokość statku i posuwali się w kierunku oficerów. Ludzie oddani dowódcom, osaczeni na rufówce, mieli tylko jedno wyjście: rzucić się na buntowników.

Don Orteva skierował lufę pistoletu w stronę Martineza.

W tym momencie z pokładu „Azji” wystrzeliła rakieta.

– Zwyciężyliśmy! – krzyknął Martinez.

Kula don Ortevy minęła cel.

Zdarzenie, które potem nastąpiło, trwało zaledwie kilka chwil. Kapitan zaatakował porucznika wręcz, lecz wobec przeważającej liczby nacierających, będąc ciężko ranny, poddał się swemu przeciwnikowi. Chwilę później inni oficerowie podzielili jego los.

 

Wówczas na brygu zapalono i wciągnięto na górę latarnie, odpowiadając w ten sposób na sygnały dawane z „Azji”. Bunt wybuchł i zatriumfował również na okręcie wojennym.

Porucznik Martinez stał się zatem panem „Constanzii”. Więźniów brutalnie wrzucono do kajuty, w której odbywano narady.

Ale na widok krwi w marynarzach ożyły dzikie instynkty. Nie wystarczyło im zwycięstwo, oni chcieli mordować.

– Zabijmy ich! – krzyczało wielu z tych szaleńców. – Na śmierć! Tylko martwi nic nie powiedzą!

Porucznik Martinez ruszył na czele krwiożerczych buntowników w stronę kabiny narad, ale reszta załogi sprzeciwiła się masakrze i oficerowie zostali ocaleni.

– Przyprowadzić don Ortevę na pokład! – zarządził Martinez.

Rozkaz wykonano.

– Orteva – powiedział Martinez – teraz ja dowodzę dwoma statkami. Podobnie jak ty, don Roque stał się moim więźniem. Jutro zostawimy was obu na bezludnym lądzie. Potem skierujemy się do portów Meksyku, a okręty sprzedamy rządowi republikańskiemu.

– Zdrajca! – odrzekł don Orteva.

– Postawić dolne żagle i płynąć bajdewindem ostro do wiatru14! A tego człowieka przywiązać do rufówki! – rozkazał porucznik, wskazując na don Ortevę.

Rozkaz wykonano.

– Pozostali na dno ładowni. Zwrot na wiatr! Wykonać! Śmiało, towarzysze!

Manewr został szybko wykonany. W tej chwili kapitan don Orteva znalazł się na zawietrznej15 stronie statku, ukryty poza bezanem16. Można było jeszcze usłyszeć jak nazywa swojego porucznika nikczemnikiem i zdrajcą!

Martinez, nie panując nad sobą, rzucił się na rufę z siekierą w ręku. Nie pozwolono mu się zbliżyć do kapitana, lecz on silnym ciosem zdołał przeciąć szoty bezanu. Bom17, gwałtownie popchnięty przez wiatr, uderzył don Ortevę i roztrzaskał mu czaszkę.

Po brygu przebiegł okrzyk zgrozy.

– Przypadkowa śmierć! – stwierdził porucznik Martinez. – Rzucić zwłoki do morza!

Rozkaz, jak zwykle, został wykonany.

Oba statki, płynąc bardzo blisko siebie, ruszyły w dalszą drogę, zmierzając ku meksykańskim brzegom.

Następnego dnia spostrzeżono na trawersie jakąś wysepkę. Z „Azji” i „Constanzii” spuszczono na wodę szalupy i porzucono oficerów – z wyjątkiem kadeta Pabla i bosmana Jacopa, którzy oddali się pod rozkazy porucznika Martineza – na tym bezludnym wybrzeżu. Ale kilka dni później, szczęśliwie dla nich, zostali zabrani przez angielski statek wielorybniczy i przewiezieni do Manili18.

Jak to się stało, że Pablo i Jacopo przeszli na stronę buntowników? Aby ich osądzić, trzeba poczekać na rozwój wypadków.

Kilka tygodni później oba okręty stanęły na kotwicach w zatoce Monterey, położonej w północnej części właściwej Kalifornii. Martinez zawiadomił komendanta wojskowego portu o swoich zamierzeniach, a mianowicie o chęci przekazania Meksykowi, pozbawionemu floty wojennej, dwóch hiszpańskich okrętów wraz z wyposażeniem, uzbrojeniem wojennym, jak również oddania załóg tych statków do dyspozycji Konfederacji. W zamian za to Konfederacja miała im spłacić wszelkie zaległości, jakie narosły od czasu wypłynięcia z Hiszpanii.

Odpowiadając na te wstępne propozycje, gubernator wyjaśnił, że nie ma wystarczających upoważnień do pertraktacji. Doradził Martinezowi, aby się udał do Meksyku19, gdzie osobiście będzie mógł tę sprawę spokojnie doprowadzić do końca. Porucznik posłuchał tej rady i po miesiącu oddawania się różnym przyjemnościom, pozostawiwszy „Azję” w Monterey, wyruszył w morze na „Constanzii”. Pablo, Jacopo i José znajdowali się wśród załogi brygu, który płynąc pełnym baksztagiem20, rozwinął wszystkie żagle, by jak najszybciej dotrzeć do portu Acapulco21.

 

 

 

 

II

Z Acapulco do Cigualan

 

Z czterech portów, jakie Meksyk posiada na Pacyfiku: San Blas, Zacatula, Tehuantepec i Acapulco, ten ostatni może najwięcej zaoferować przebywającym w nim statkom. To prawda, że samo miasto jest niezdrowe i źle zbudowane, ale duża, bezpieczna reda22 mogłaby spokojnie przyjąć sto okrętów. Ze wszystkich stron chroniona jest przez wysokie, urwiste brzegi, tworzące basen tak spokojny, że cudzoziemcowi przybywającemu od strony lądu mogłoby się wydawać, że widzi jezioro otoczone górskim łańcuchem.

W tym czasie Acapulco było chronione trzema bastionami, otaczającymi go z prawej strony, podczas gdy cieśniny broniła bateria z siedmioma działami, które w razie potrzeby mogły prowadzić ogień krzyżujący się pod kątem prostym z ogniem prowadzonym z fortu San Diego. Fort San Diego, wyposażony w trzydzieści dział artyleryjskich, panował nad całą redą, mogąc zatopić każdy okręt, który próbowałby sforsować wejście do portu.

Miasto nie miało się więc czego obawiać, a jednak trzy miesiące po opisanych wyżej wypadkach zapanowała w nim powszechna panika. Na otwartym morzu zasygnalizowano bowiem okręt. Bardzo zaniepokojeni zamiarami podejrzanego statku, mieszkańcy Acapulco nie czuli się całkowicie bezpieczni. Młode państwo związkowe ciągle się obawiało, i to nie bez podstaw, powrotu hiszpańskiego panowania! Niezależnie od umów handlowych podpisanych z Wielką Brytanią, pomimo przybycia chargé d’affaires23 z Londynu i uznania przez niego republiki, rząd meksykański nie miał do dyspozycji ani jednego statku dla obrony swoich wybrzeży!

W każdym razie statek ten mógł być tylko śmiałym zuchwalcem, a północno-wschodnie wiatry, które mocno wieją w tej okolicy od jesiennego przesilenia aż do wiosny, musiały silnie napierać na liki24 jego żagli! Tak więc mieszkańcy Acapulco nie wiedzieli, czego się spodziewać, przeto na wszelki wypadek przygotowali się do zejścia obcych na ląd. Wówczas ten bardzo podejrzany statek rozwinął na maszcie sztandar meksykańskiej niezależności!

Dotarłszy do połowy zasięgu artylerii portu, „Constanzia”, którą to nazwę można było wyraźnie odczytać na pawęży25, natychmiast rzuciła kotwicę. Zwinięto żagle na rejach i spuszczono łódź, która wkrótce dopłynęła do portu.

Porucznik wysiadł szybko, udał się do gubernatora i poinformował go o okolicznościach, które go tutaj sprowadziły. Gubernator pochwalił decyzję porucznika, by udać się do Meksyku dla otrzymania od generała Guadalupe Victorii26, prezydenta Konfederacji, zatwierdzenia sprzedaży. Zaledwie ta wiadomość rozeszła się po mieście, zewsząd rozległy się okrzyki radości. Wszyscy mieszkańcy przyszli podziwiać pierwszy okręt meksykańskiej marynarki, widząc zarazem w fakcie jego zdobycia dowód na brak dyscypliny we flocie hiszpańskiej i nadzieję na jeszcze pełniejsze przeciwstawienie się każdej nowej próbie odzyskania władzy przez dawnych panów.

Martinez wrócił na pokład. Kilka godzin później bryg „Constanzia” stanął w porcie na dwóch kotwicach, a jego załoga była goszczona przez mieszkańców Acapulco.

Lecz gdy porucznik zebrał z powrotem swoich ludzi, okazało się, że Pablo i Jacopo zniknęli.

 

Meksyk odróżnia się od wszystkich innych krajów kuli ziemskiej z powodu swego centralnego położenia na rozległym i wysokim płaskowyżu. Łańcuch górski Kordylierów, znany ogólnie jako Andy, ciągnie się przez całą Amerykę Południową, przecina Gwatemalę i dochodząc do Meksyku, dzieli się na dwa pasma, które biegnąc równolegle, urozmaicają z obu stron tę krainę. Zresztą oba odgałęzienia są jedynie dwoma zboczami olbrzymiej wyżyny Anahuac, położonej dwa tysiące pięćset metrów ponad poziomem sąsiadujących z nią mórz. Ten ciąg płaskowyżów, znacznie bardziej rozciągniętych a równie jednostajnych jak płaskowyże Peru i Nowej Grenady, zajmuje około trzech piątych kraju. Kordyliery, wdzierając się w dawną jednostkę administracyjną Meksyk, przybierają nazwę „Sierra Madre”, a rozdzieliwszy się na trzy rozgałęzienia na wysokości miast San Miguel i Guanaxato, ciągną się dalej i zanikają dopiero na pięćdziesiątym siódmym stopniu szerokości północnej.

 

Pomiędzy portem Acapulco i miastem Meksyk, odległymi od siebie o osiemdziesiąt mil27, zmiany ukształtowania nie są tak gwałtowne, a pochyłości są mniej strome niż pomiędzy Meksykiem i Veracruz. Po przejściu masywu granitu, który jest widoczny w odnogach sąsiadujących z wielkim Oceanem i w który jest wycięty port Acapulco, podróżny napotyka jedynie skały porfirowe, którym przemysł wydziera gips, bazalt, wapień, ołów, miedź, żelazo, srebro i złoto. Oprócz tego droga z Acapulco do Meksyku oferuje wspaniałe punkty widokowe oraz kompleksy bardzo szczególnej roślinności, na które zwracali uwagę, albo i nie zwracali, dwaj jeźdźcy, jadący jeden obok drugiego, kilka dni po zakotwiczeniu brygu „Constanzia” w Acapulco.

Byli to Martinez i José. Marynarz doskonale znał tę drogę. Już tyle razy przemierzył góry Anahuac! Nawet indiański przewodnik, którego im zaproponowano, został odprawiony, i dwaj awanturnicy, dosiadając doskonałych koni, kierowali się szybko ku stolicy Meksyku.

 

Po dwóch godzinach szybkiego kłusa, który nie pozwalał im na prowadzenie rozmowy, jeźdźcy się zatrzymali.

– Jedźmy stępa, poruczniku – odezwał się José, mocno zasapany. – Santa Maria28! Wolałbym przez dwie godziny jechać konno po bombramrei29 w czasie uderzenia północno-zachodniego wiatru!

– Spieszmy się! – odrzekł Martinez. – Znasz dobrze drogę, José, dobrze ją znasz, co?

– Tak jak pan zna drogę z Kadyksu do Veracruz. Nie napotkamy tutaj sztormów panujących w zatoce30 ani przybojów jak te koło Taspan czy Santander31, które mogłyby nas zatrzymać!… Ale jedźmy wolniej!

– Przeciwnie, szybciej! – odparł Martinez, pobudzając konia ostrogami. – Niepokoi mnie to zniknięcie Pabla i Jacopa! Czyżby chcieli sami skorzystać na tej sprzedaży i ukraść naszą część?

– Na świętego Jakuba! Tylko tego by brakowało! – odparł cynicznie marynarz. – Okraść takich złodziei jak my!

– Ile dni potrzebujemy, aby dotrzeć do Meksyku?

– Cztery do pięciu, poruczniku! To zwykły spacerek! Ale jedźmy wolniej! Widzi pan przecież, że teren powoli się wznosi!

Istotnie, można było zobaczyć na tej długiej równinie pierwsze oznaki zbliżających się gór.

– Nasze konie nie są podkute i ich kopyta szybko się zedrą na tych granitowych skałach! – rzekł marynarz, zatrzymując się. – Mimo wszystko nie mówmy źle o tym gruncie!… Pod spodem jest złoto, panie poruczniku, a to, że po nim depczemy, nie oznacza, że nim pogardzamy!

Dwaj podróżni wjechali na małe wzniesienie, doskonale ocienione palmami wachlarzowatymi32, nopalami33 i szałwiami meksykańskimi. U ich stóp rozpościerała się rozległa uprawna równina. Przed oczami mieli całą bujną roślinność gorących krain. Widok ten od lewej strony obcinał las drzew mahoniowych. Wytworne pieprzowce kołysały gałęziami wystawionymi na gorące podmuchy od Oceanu Spokojnego. Na dole ciągnęły się pola trzciny cukrowej. Wspaniałe łany bawełny poruszały bezszelestnie swoimi siwymi, jedwabistymi pióropuszami. Tu i ówdzie pokazywały się powoje lub wilce, kolorowe papryki, indygowce, kakaowce, drzewa kampeszowe i gwajakowe. Wszelkie tak urozmaicone wytwory tropikalnej flory – dalie, mentzelie, słoneczniki – upiększały wszystkimi kolorami tęczy te cudowne tereny, najbardziej urodzajne w całej prowincji meksykańskiej.

Tak! Cała ta piękna przyroda wydawała się ożywiać pod palącymi promieniami słońca. Natomiast nieszczęśni mieszkańcy w tym nieznośnym upale zwijali się z bólu w objęciach żółtej febry! Dlatego w zamarłych i opuszczonych wioskach brak było gwaru i ruchu.

– Co to za stożek wznosi się przed nami na horyzoncie? – spytał José Martinez.

– Stożek Brea, który zaledwie wyłania się z równiny! – odparł lekceważąco marynarz.

Stożek ten był pierwszą znacząca wypukłością olbrzymiego łańcucha Kordylierów.

– Jedźmy prędzej! – powiedział Martinez, dając przykład. – Nasze konie pochodzą z hacjend34 północnego Meksyku, a ponieważ wielokrotnie przemierzają sawanny, są przyzwyczajone do nierówności terenu. Skorzystajmy więc z tych stromych dróg i opuśćmy rozległe pustkowia, które nie są stworzone do tego, aby nas rozweselać!

– Czyżby porucznik Martinez miał wyrzuty sumienia? – zapytał José, wzruszając ramionami.

– Wyrzuty!… Nie, skądże!… – Martinez znów pogrążył się w milczeniu.

Dwaj jeźdźcy podążali żwawym kłusem na swych wierzchowcach. Wkrótce dotarli na szczyt góry Brea, który osiągnęli, wspinając się krętymi ścieżkami wzdłuż stromych urwisk, niebędących jeszcze tymi niezgłębionymi otchłaniami pasma Sierra Madre. Następnie, po zejściu po przeciwnym zboczu, dwaj jeźdźcy zatrzymali się, aby dać odpocząć koniom.

Słońce znikało na horyzoncie, kiedy Martinez i jego towarzysz przybyli do wioski Cigualan. Wioska liczyła zaledwie kilka chatek zamieszkanych przez biednych Indian, nazywanych „mansos”, co oznacza rolników. Osiadli tubylcy są w zasadzie bardzo leniwi, ponieważ wystarczy im tylko zbierać bogactwa, które wytwarza ta urodzajna ziemia. To próżniactwo jest główną cechą odróżniającą ich od Indian zamieszkujących wyżej położone części wyżyny, których niedostatek zmusił do zręcznego zdobywania żywności, czy też nomadów z północy, którzy żyjąc z rabunku i grabieży, nigdy nie zamieszkują na stałe w jednym miejscu.

W Cigualan Hiszpanie spotkali się z dość chłodnym przyjęciem. Indianie, uznając ich za dawnych ciemiężycieli, okazali się mało skłonni do służenia im pomocą. Poza tym przed nimi przejeżdżali przez wioskę dwaj inni podróżni i zabrali mieszkańcom resztki zapasów żywności. Porucznik i marynarz nie zwrócili uwagi na ten szczegół, który zresztą nie miał w sobie nic osobliwego.

Martinez i José schronili się w jakimś nędznym domostwie i przygotowali na swój posiłek głowę barana. Wygrzebali w ziemi dziurę i wypełniwszy ją palącym się drzewem oraz odpowiednimi kamykami, które miały trzymać ciepło, odczekali, aż wypalą się palne substancje. Następnie na rozżarzonych popiołach ułożyli bez żadnych przygotowań mięso owinięte aromatycznymi liśćmi i wszystko to przykryli szczelnie gałęziami oraz ubitą ziemią. Jakiś czas później obiad był gotowy. Pochłonęli go jak ludzie, którym długa droga zaostrzyła apetyt. Po skończonym posiłku rozłożyli się na ziemi ze sztyletami w dłoniach. Wkrótce też zasnęli, gdyż pomimo twardego posłania i nieustających ukąszeń komarów zmęczenie wzięło górę.

 

Jednakże Martinez w niespokojnym śnie powtórzył kilka razy imiona Jacopa i Pabla, których zniknięcie ciągle nie dawało mu spokoju.

 

 

 

 

III

Z Cigualan do Taxco35

 

Nazajutrz o świcie konie były osiodłane i okiełznane. Wędrowcy ruszyli w drogę, podążając na wschód, w kierunku słońca, wijącymi się przed nimi na wpół przetartymi ścieżkami. Podróż zapowiadała się pod dobrą wróżbą. Gdyby nie milczenie porucznika, tak kontrastujące z dobrym humorem marynarza, można byłoby ich wziąć za najuczciwszych ludzi na ziemi.

Teren wznosił się coraz bardziej. Wkrótce rozpostarła się przed nimi, aż do granic horyzontu, rozległa równina Chilpancingo, gdzie panuje najłagodniejszy klimat w Meksyku. Ta kraina, należąca do strefy umiarkowanej, położona jest tysiąc pięćset metrów nad poziomem morza i nie doznaje ani upałów terenów niżej położonych, ani chłodów wyższych stref. Pozostawiając tę oazę po swojej prawej stronie, dwaj Hiszpanie przybyli do małej wioski San Pedro i po trzygodzinnym postoju ruszyli w dalszą drogę, kierując się ku miasteczku Tutela del Rio.

– Gdzie będziemy dzisiaj nocować? – zapytał Martinez.

– W Taxco! – wyjaśnił José. – W porównaniu z tymi mieścinami jest to duże miasto, poruczniku!

– Znajdzie się tam dobra oberża?

– Tak, pod pięknym niebem i we wspaniałym klimacie! Tam słońce jest mniej palące niż nad brzegiem morza. Może się tak zdarzyć przy tej ciągłej wspinaczce, że wcale nie zauważymy, jak będziemy marznąć na wierzchołkach Popocatépetl.

– José, kiedy przekroczymy góry?

– Pojutrze wieczorem, poruczniku, i z ich szczytów dostrzeżemy, co prawda bardzo oddalony, kres naszej podróży – złote miasto Meksyk! Wie pan, o czym myślę, poruczniku?

Martinez nie odpowiedział.

– Zadaję sobie pytanie, co się stało z oficerami okrętu i brygu, których porzuciliśmy na bezludnej wysepce.

Martinez zadrżał.

– Nie wiem!… – odrzekł głucho.

– Chciałbym wierzyć – ciągnął dalej José – że wszystkie te dumne osobistości umarły z głodu! Poza tym, kiedy przewoziliśmy ich na ląd, wielu z nich wpadło do morza, a w tych okolicach żyje pewien gatunek rekina, bezlitosna tintorea, czyli żarłacz tygrysi. Santa Maria! Gdyby kapitan Orteva zmartwychwstał, musielibyśmy się ukryć w brzuchu wieloryba! Ale jego głowa szczęśliwie znalazła się na wysokości bomu w chwili, kiedy szoty w tak dziwaczny sposób się zerwały…

– Zamilcz! – warknął Martinez.

Marynarz nie odezwał się ani słowem.

„Dręczą go skrupuły” – rzekł do siebie w duchu José.

– W tej chwili myślę – podjął na głos – że gdy skończy się ta wyprawa, zamieszkam Meksyku, w tym uroczym kraju, gdzie żegluje się pomiędzy ananasami i bananami, można zaś osiąść na rafie zbudowanej ze srebra i złota!

– To dlatego zdradziłeś? – zapytał Martinez.

– Dlaczego nie, poruczniku? Kwestia pieniędzy!

– Ach! – rzucił z obrzydzeniem Martinez.

– A pan? – spytał José.

– Ja?… Sprawa hierarchii! Jako porucznik chciałem się przede wszystkim zemścić na kapitanie!

– Ach tak!… – rzucił pogardliwie José.

Ci dwaj ludzie warci byli jeden drugiego, bez względu na pobudki, jakie nimi kierowały.

– Cicho!… – powiedział Martinez, zatrzymując się nagle. – Co ja tam widzę?

José uniósł się w strzemionach.

– Nie ma nikogo – odrzekł.

– Widziałem człowieka, który natychmiast zniknął! – powtórzył Martinez.

– Złudzenie!

– Widziałem go! – stwierdził zniecierpliwiony porucznik.

– To niech go pan szuka, jeśli taka pańska wola!…

I José ruszył w dalszą drogę.

Martinez podążył sam ku kępie drzew mangrowych36, których gałęzie, z chwilą kiedy dotkną ziemi, ukorzeniają się, tworząc nieprzebyte zarośla.

Porucznik zsiadł z konia. Wokoło rozciągało się zupełne pustkowie.

Nagle spostrzegł coś jakby spiralę, poruszającą się w cieniu. Był to niedużych rozmiarów wąż, którego zmiażdżona głowa przygnieciona była kawałkiem skały, a tylna część ciała zwijała się jeszcze, jak gdyby była naładowana elektrycznością.

 

– Tutaj ktoś był! – wykrzyknął porucznik.

Zabobonny Martinez, dręczony poczuciem winy, rozglądał się na wszystkie strony. Zaczął drżeć z przerażenia.

– Kto to mógł być? Kto?… – wyszeptał.

– No i co? – zapytał José, który dogonił swojego towarzysza.

– Nic takiego – odparł Martinez. – Jedźmy!

Podróżni podążyli wzdłuż brzegów Mexali, małego dopływu większej rzeki, jadąc w kierunku jego źródeł. Wkrótce unoszący się w powietrzu dym zdradził obecność tubylców i wreszcie ukazało się miasteczko Tutela del Rio. Ale Hiszpanie opuścili je po krótkim odpoczynku, spieszno im bowiem było dotrzeć przed nocą do Taxco.

Droga stawała się coraz bardziej stroma, toteż wierzchowce mogły się posuwać jedynie stępa. Tu i ówdzie na zboczach gór ukazywały się gaje oliwne. Teraz można było dostrzec wyraźne zmiany w ukształtowaniu terenu, temperaturze oraz występującej roślinności.

Wkrótce nastał wieczór. Martinez podążał o kilka kroków za swoim przewodnikiem. José orientował się z trudem w nieprzeniknionych ciemnościach. Szukał ścieżek, którymi można było posuwać się naprzód, co chwila pomstując to na pniaki, o które się potykał, to na gałęzie smagające go po twarzy, co groziło zgaszeniem doskonałego cygara, które właśnie palił.

Porucznik pozwolił iść swemu koniowi za koniem towarzysza. Zmagał się z dopadającymi go wyrzutami sumienia. Nie zdawał sobie sprawy z obsesji, która powoli go ogarniała.

Zapadła głęboka noc. Podróżni przyspieszyli kroku. Nie zatrzymując się, minęli małe osady Contepec oraz Iguala i przybyli do miasta Taxco.

José mówił prawdę. W porównaniu z nędznymi mieścinami, które pozostawili za sobą, było to wielkie miasto. Przy najszerszej ulicy mieściło się coś w rodzaju zajazdu. Oddawszy konie chłopcu stajennemu, weszli do głównej sali, gdzie stał długi i wąski stół, już nakryty.

Hiszpanie zajęli przy nim miejsca, siadając naprzeciwko siebie, i zaczęli spożywać posiłek, który mógł smakować tylko tubylcom, dla podniebień zaś Europejczyków znośnym czynił go jedynie głód. Były to drobiny kurczaka pływające w sosie z zielonego pieprzu, porcje ryżu doprawione czerwoną papryką i szafranem, stary drób faszerowany oliwkami, rodzynkami, orzeszkami ziemnymi, cebulą, słodką dynią, ciecierzycą, nazywaną tu garbanzo, i portulaką. Do tego podawane były „tortillas”, rodzaj placków kukurydzianych upieczonych na żelaznej blasze. Po posiłku serwowano napoje.

Jakkolwiek było, pominąwszy walory smakowe, głód został zaspokojony, a zmęczenie sprawiło, że Martinez i José obudzili się dopiero, gdy dzień stał już wysoko.

 

 

 

 

Rozdział IV

Z Taxco do Cuernavaca

 

Porucznik wstał pierwszy.

– José, ruszamy w drogę! – powiedział.

Marynarz się przeciągnął.

– Jaką drogą pojedziemy? – zapytał Martinez.

– Znam dwie, poruczniku.

– To znaczy jakie?

– Jedna prowadzi przez Zacualican, Tenancingo i Toluca. Gdy już zdołamy się wdrapać na Sierra Madre, to z Toluca do Meksyku droga jest bardzo wygodna.

– A druga?

– Druga odsuwa nas nieco na wschód, ale również prowadzi w pobliżu wyniosłych gór Popocatépetl i Iztaccíhuatl. Ta droga jest pewniejsza, bo mniej uczęszczana. Będzie to piękny piętnastomilowy37 spacerek po mocno pochylonych zboczach!

– Wybieram tę dłuższą! Ruszajmy! – zarządził Martinez. – Gdzie będziemy dziś nocować?

– Jeśli popłyniemy z szybkością sześciu węzłów, to w Cuernavaca – odparł marynarz.

Obydwaj Hiszpanie poszli do stajni osiodłać konie, napełnili mochillas, to jest rodzaj sakw, które stanowią część uprzęży, kukurydzianymi plackami, owocami granatu i suszonym mięsem, ponieważ w górach mogli nie znaleźć wystarczającej ilości pożywienia. Po zapłaceniu należności dosiedli koni i podążyli w dalszą drogę.

Po raz pierwszy zobaczyli dąb, drzewo dobrej wróżby, u którego stóp zatrzymują się niezdrowe wyziewy dochodzące z zalegających niżej płaskowzgórzy. Na tych równinach, położonych około tysiąca pięciuset metrów powyżej poziomu morza, rośliny sprowadzone tu w czasie podboju Meksyku wymieszały się z miejscową florą. W tej żyznej oazie rozciągały się pola wszelkich europejskich zbóż. Występowały tutaj obok siebie, mieszając swoje listowie, drzewa pochodzące z Azji i Francji. Kwiaty Wschodu, połączone z fiołkami, chabrami, werbeną i stokrotkami stref umiarkowanych, ubarwiały zielone kobierce. Tu i ówdzie pejzaż ozdabiało kilka wykrzywionych krzewów żywicznych, a węch mile drażniły słodkie wonie wanilii, chroniących się w cieniu amyrisów, i ambrowców38. Toteż dwaj awanturnicy dobrze się czuli w tej średniej temperaturze dwudziestu do dwudziestu dwóch stopni, zwykle panującej w regionach Xalapa i Chilpancingo, znanych pod nazwą „krain umiarkowanych”39.

Tymczasem Martinez i jego towarzysz wspinali się coraz bardziej na płaskowyż Anahuac, pokonując poważne przeszkody kształtujące Wyżynę Meksykańską.

– Nareszcie! – wykrzyknął José. – Oto pierwszy potok, przez który musimy się przeprawić!

Istotnie, przed wędrowcami ukazała się rzeka, płynąca wąskim korytem między wysokimi brzegami.

– W czasie mojej ostatniej podróży ten potok był suchy – powiedział José. – Niech pan idzie za mną, poruczniku.

Zeszli obaj dosyć łagodnym stokiem wyżłobionym w skałach i dotarli do brodu, który z łatwością dało się przebyć.

– Jeden mamy za sobą! – rzucił José.

– Czy inne są równie łatwe do pokonania? – zapytał porucznik.

– Oczywiście, poruczniku – odparł José. – Kiedy w porze deszczowej te potoki wzbiorą, wpadają do małej rzeki Ixtolucca, którą napotkamy w wysokich górach.

– Czy nie musimy się niczego obawiać na tym odludziu?

– Niczego, chyba tylko meksykańskiego sztyletu!

– To prawda – przytaknął Martinez. – Ci Indianie z wysoko położonych regionów są tradycyjnie wierni sztyletowi.

– Podobnie – mówił dalej marynarz, śmiejąc się – jak słowom określającym ich ulubioną broń: estok40, verdugo, puna, anchilo, beldok, nawacha! Te nazwy pojawiają się na ich ustach równie szybko, jak sztylet w ich ręku! Santa Maria! Tym lepiej dla nas! Przynajmniej nie musimy się obawiać niewidzialnych kul wyrzucanych z długich karabinów! Nie znam nic bardziej przykrego niż nieświadomość, kim jest nikczemnik, który cię zabija!

– Jacy Indianie zamieszkują te góry? – dopytywał się Martinez.

 

– Ech, poruczniku, któż zliczy te przeróżne rasy, które tak licznie występują w tym meksykańskim Eldorado! Przyjrzyjmy się raczej wszelkim krzyżówkom, które dokładnie przestudiowałem z zamiarem zawarcia któregoś dnia korzystnego małżeństwa! Znajdzie się tutaj Metys, zrodzony z Hiszpana i Indianki; Castiza41, zrodzony z Metyski i Hiszpana; Mulat, zrodzony z Hiszpanki i Murzyna; Morisca42, zrodzony z Mulatki i Hiszpana; Albina43, zrodzony z kobiety Morisca i Hiszpana; Tornatras, zrodzony z Albina i Hiszpanki; Tintinclaire44, zrodzony z Tornatras i Hiszpanki; Lobo, zrodzony z Indianki i Murzyna; Cambuyo45, zrodzony z Indianki i Lobo; Barquino46, zrodzony z Coyote i Mulatki; Grifo, zrodzony z Murzynki i Lobo; Albarazado, zrodzony z Coyote i Indianki; Chanisa47, zrodzony z Metyski i Indianina; Mechino, zrodzony z kobiety Lobo i Coyote!

José mówił prawdę, a czystość ras, mocno w tych okolicach problematyczna, czyni studia antropologiczne bardzo niepewnymi.