Wujek Robinson - Juliusz Verne - ebook

Wujek Robinson ebook

Juliusz Verne

1,0

Opis

Pierwsza wersja "Tajemniczej wyspy", odrzucona przez wydawcę Hetzela. Duże fragmenty tego utworu (szczególnie opisy) znalazły się w pierwszym tomie słynnej powieści francuskiego pisarza.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

 

Wujek Robinson

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Szesnasta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuły oryginału francuskiego: L’Oncle Robinson

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2014

 

26 ilustracji pochodzących z różnych powieści Juliusza Verne’a

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2014

 

ISBN 978-83-64701-26-9

 

 

Wstęp

 

Dzisiaj przedkładam Czytelnikom nigdy do tej pory nie przetłumaczoną na język polski powieść sławnego francuskiego autora, jednego z najczęściej tłumaczonych na świecie pisarzy. Tym razem chodzi o Wujka Robinsona, powieść napisaną dla młodych czytelników, a także pierwszą, do której Juliusz Verne w rolach głównych wprowadził dzieci. Tą rodzinną robinsonadą Verne zamierzał rywalizować ze słynnym, ulubionym przez niego wzorcem, czyli powieścią Johanna Dawida Wyssa Robinson szwajcarski, która ukazała się w języku francuskim w roku 1816, a nawet może ją przewyższyć.

Jego wydawca Hetzel nie chciał przyjąć rękopisu w takim stanie, jaki przedstawił mu Juliusz Verne, to znaczy z dziećmi jako bohaterami powieści. Według niego pisarz miał opisywać wyłącznie losy dorosłych ludzi, w miarę możliwości uczonych i wielkich ryzykantów.

Z tego powodu Wujek Robinson nigdy nie został wydany za życia francuskiego autora. W późniejszym czasie pisarz wziął z tej powieści pewne fragmenty i umieścił je w pierwszej części Tajemniczej wyspy, powieści, której deus ex machina jest kapitan Nemo. Wujek Robinson, którego akcja toczy się w 1861 roku na wyspie położonej na Oceanie Spokojnym, jest książką wychowawczą i pasjonującą, ponieważ nurza się w atmosferze niemającej porównania z późniejszymi utworami autora Nadzwyczajnych Podróży.

Niektóre rękopisy Juliusza Verne’a ujrzały światło dzienne dopiero, kiedy miasto Nantes zdecydowało się wykupić je od rodziny w 1981 roku za sumę sześciu milionów franków. W zbiorze znajdowały się m.in. oryginały powieści Piękny, żółty Dunaj, Latarnia na końcu świata, czy Magellania, a także Podróż wsteczna do Anglii i Szkocji czywłaśnie Wujek Robinson.

Powieść w formie książki po raz pierwszy została wydana we Francji przez Francuskie Towarzystwo Juliusza Verne’a, pod redakcją Christiana Robina.

Uważni czytelnicy twórczości J. Verne’a zapewne z łatwością odnajdą w niej te fragmenty, które później zostały przeniesione (niektóre w nieco zmienionej formie) do Tajemniczej wyspy.

 

Życzę przyjemnej lektury!

Andrzej Zydorczak

 

Rozdział I

Północny Ocean Spokojny – Opuszczona łódź – Matka i jej czworo dzieci – Człowiek trzymający ster – Niech się dzieje wola Nieba! – Pytanie bez odpowiedzi

 

Rozległy obszar morski ograniczony od zachodu i wschodu przez Amerykę i Azję, a od północy i południa przez Wyspy Aleuckie i wyspy Sandwich stanowi najbardziej opustoszałą cząstkę Oceanu Spokojnego. Statki handlowe bardzo rzadko odważają się zapuszczać na te wody. W tym rejonie nie można znaleźć żadnego punktu, gdzie dałoby się odpocząć, a do tego przepływające tu prądy są bardzo kapryśne. Statki dalekomorskie, które przewożą produkty i płody Nowej Holandii1 do Zachodniej Ameryki, trzymają się niższych szerokości geograficznych. Północną część Pacyfiku mógłby ożywić jedynie handel pomiędzy Japonią a Kalifornią, ale ten jest w tej chwili jeszcze mało znaczący. Trasa statków pasażerskich pływających pomiędzy Jokohamą a San Francisco przebiega przez ten ocean nieco poniżej czterdziestego równoleżnika naszego globu. Tak więc od czterdziestego do pięćdziesiątego stopnia szerokości geograficznej północnej istnieje coś, co można byłoby nazwać pustynią. Czasami być może jakiś statek wielorybniczy odważy się wpłynąć na te prawie nieznane wody, ale zaraz szybko stamtąd umyka, starając się przeskoczyć pas Wysp Aleuckich, aby wpłynąć w Cieśninę Beringa, poza którą schroniły się wielkie walenie, zbyt namiętnie są ścigane przez harpuny rybaków.

Czy na tym obszarze morskim, wielkim jak Europa, znajdują się jeszcze jakieś nieznane wyspy? Czy aż do tej szerokości geograficznej rozciąga się Mikronezja2? Nie umiano ani temu zaprzeczyć, ani to potwierdzić. Wśród tak wielkiej wodnej płaszczyzny mała wysepka nic nie znaczy. Taki prawie niedostrzegalny punkt mógł swobodnie ujść uwadze eksplorerów, którzy przemierzali te wody. Może nawet jakiś znaczniejszy ląd ukrywał się jeszcze do tej pory przed wzrokiem badaczy? Jak bowiem powszechnie wiadomo, w tej części globu dwa naturalne zjawiska powodują pojawianie się nowych wysp: z jednej strony jest to działanie sił plutonicznych3, które mogą nagle wydźwignąć ziemię powyżej fal, a z drugiej strony stała praca wymoczków4, budujących powoli koralowe ławice, które za kilkaset tysięcy lat będą tworzyć szósty kontynent na tej części Pacyfiku.

Tymczasem dwudziestego piątego marca 1861 roku ten kawałek Pacyfiku, który został powyżej opisany, nie był z pewnością opuszczony, po jego bowiem powierzchni pływała łódź. Nie był to ani statek parowy linii transoceanicznej, ani okręt wojenny idący strzec miejsca łowienia ryb na północy, ani statek handlowy, handlujący płodami Moluków albo Filipin, który nagłe uderzenie wiatru rzuciło poza jego ustaloną drogę, nawet nie łódź rybacka ani też zwykła szalupa. To była mizerna łódeczka wyposażona jedynie w mały fok5. Starała się dotrzeć do lądu, który znajdował się jakieś dziewięć lub dziesięć mil morskich6 po nawietrznej7. Dlatego też łódeczka halsowała8, trzymając się możliwie jak najbliżej linii przeciwnego wiatru i wykorzystując przypływ, który jednak niezbyt wiele pomagał w tych manewrach, gdyż pływy9 na Oceanie Spokojnym są bardzo niewielkie.

Pogoda była bardzo ładna, chociaż panował lekki chłód. Po niebie przetaczały się niewielkie chmury. Tu i ówdzie słońce zapalało swym blaskiem małe grzebienie pieniących się, długich fal, które kołysały łódką, ale nie powodowały zbyt silnych wstrząsów. Sztywno postawiony żagiel, co miało służyć lepszemu chwytaniu wiatru, sprawiał czasami, że łódeczka mocno się przechylała, szorując górną częścią burt powierzchnię wody. Jednak szybko się prostowała i znowu poddawała wiatrowi, przybliżając się powoli do morskiego wybrzeża.

 

Uważnie się przypatrzywszy, każdy marynarz rozpoznałby, że ta łódź była konstrukcji amerykańskiej, zrobiona z jodły kanadyjskiej10. Zresztą na tablicy znajdującej się na jej rufie można było przeczytać dwa słowa: „Vancouver”11 Montreal, które wskazywały na jej pochodzenie.

W łodzi znajdowało się sześć osób. Przy sterze siedział człowiek mający trzydzieści pięć do czterdziestu lat, niewątpliwie dobrze obznajomiony z morzem, gdyż kierował tą łódeczką niezwykle wprawną ręką. Był to mężczyzna bardzo mocno zbudowany, szeroki w ramionach, dobrze umięśniony, czyli w pełnej sile wieku. Jego spojrzenie tchnęło szczerością i wyglądał na otwartego człowieka. Na twarzy odzwierciedlała się wielka dobroć. Po jego prostej, zwykłej odzieży, po rękach pokrytych odciskami, po nieokrzesaniu wyciśniętym na całej jego postaci, po ciągłym gwizdaniu, jakie wydobywało się z jego warg, łatwo można było poznać, że nie należał do wyższych sfer. Po sposobie, w jaki kierował łodzią, nie można było wątpić, że był człowiekiem morza, ale nie oficerem, lecz tylko prostym marynarzem. Jeśli chodzi o jego pochodzenie, to z łatwością można je było określić. Z pewnością nie był Anglosasem12, nie posiadał bowiem twardych, ostrych rysów ani sztywnych ruchów, tak charakterystycznych dla ludzi tej rasy. Można by w nim dojrzeć pewien naturalny wdzięk, ale na pewno nie grubiańską bezceremonialność wskazującą na Jankesa13 z Nowej Anglii. Jeżeli ten człowiek nie był Kanadyjczykiem pochodzącym od tych śmiałych pionierów, u których odnajduje się jeszcze galijskie14 wpływy, to musiał być Francuzem, bez wątpienia trochę zamerykanizowanym, ale zawsze Francuzem, jednym z tych zręcznych, odważnych, dobrych, usłużnych zuchów, na wszystko gotowych się ośmielić, nigdy niczym się nieprzejmujących, pewnych siebie osobników nieulegających bojaźni, czyli takich, jakich często się spotyka na francuskiej ziemi.

Marynarz siedział w tylnej części łodzi. Cały czas uważnym wzrokiem śledził to morze, to żagiel. Równocześnie pilnował jednego i drugiego. Poprawiał kurs, jeżeli jakaś fałda na żaglu wskazywała, że płynie zbyt ostro do wiatru, albo też delikatnie zmieniał kierunek łódki, aby ominąć jakąś większą falę.

Od czasu do czasu z jego ust padało jedno słowo albo raczej polecenie. Gdy je wypowiadał, można było dosłyszeć pewien szczególny akcent, który nie mógł się wytworzyć w gardle Anglosasa.

– Nie obawiajcie się, moje dzieci – mówił. – Sytuacja nie jest bardzo dobra, ale mogłaby być ona jeszcze gorsza. Uspokójcie się i zniżcie głowy, będziemy robić zwrot.

Wtedy dzielny marynarz kierował swoją łódkę na wiatr. Żagiel z hałasem przelatywał nad pochylonymi głowami siedzących osób i szalupa, pochylając się na drugą burtę, powoli przybliżała się do wybrzeża nieznanego lądu.

W tylnej części, blisko silnego sternika, siedziała kobieta wyglądająca na jakieś trzydzieści sześć lat, zakrywająca twarz fragmentem szala. Kobieta płakała, ale starała się ukryć swoje łzy, aby nie doprowadzać do większej rozpaczy dzieci, które się przy niej skupiły.

Była to matka czworga dzieci, które razem z nią unosiła łódź. Najstarsze z nich miało siedemnaście lat. Był to dobrze zbudowany chłopak, który zapowiadał się na silnego mężczyznę, jakim niewątpliwie kiedyś się stanie. Czarne włosy i ogorzała od morskiego wiatru twarz dodawały mu uroku. W kącikach jego zaczerwienionych oczu widać było jeszcze kilka łez. Zapewne gniew, w równym stopniu co zmartwienie musiał go sprowokować do płaczu. Stał wyprostowany na dziobie łódki, blisko masztu i spoglądał na odległą jeszcze ziemię. Niekiedy, odwracając się, żywym a jednocześnie bolesnym i zirytowanym wzrokiem omiatał zaokrąglający się na zachodzie horyzont. Wówczas twarz mu bardzo bladła i ledwo panował nad sobą, by nie wykonać jakiegoś gniewnego gestu. Potem kierował wzrok ku człowiekowi trzymającemu ster, a ten z łagodnym uśmiechem na twarzy dawał mu niewielki znak głową, mający go pokrzepić.

Młodszy brat tego chłopca nie miał więcej niż piętnaście lat. Jego wielką głowę pokrywała wiecha rudych włosów. Cały czas był w ruchu, wykazując duże zniecierpliwienie i zaniepokojenie: to wstawał, to znowu przysiadał. Dało się wyczuć, że nie umiał się po­ha­mować. Dla niego ta łódka płynęła zbyt wolno, a ziemia nie przybliżała się tak szybko, jak by tego pragnął. Chciałby już postawić nogę na wybrzeżu, by uciec gdzieś daleko, gdy tylko się na nim znajdzie. Kiedy jednak jego spojrzenie spoczęło na matce, gdy usłyszał westchnienia, które podnosiły pierś biednej kobiety, podszedł do niej, objął ją ramionami i okrył gorącymi pocałunkami. Nieszczęśliwa kobieta przycisnęła go do piersi i szeptała: „Biedne dziecko! Biedne dzieci!”.

Jeżeli patrzyła wtedy na marynarza siedzącego u steru, ten nigdy nie zapominał dać jej znak ręką, który bez wątpienia oznaczał: „Ależ wszystko idzie dobrze, pani, i wykręcimy się z tej afery!”.

Tymczasem spoglądając na południowy zachód, człowiek ten widział podnoszące się powyżej horyzontu gęste, wielkie chmury, który nie zapowiadały nic dobrego dla jego towarzyszki drogi i jej dzieci. Istniało zagrożenie, że wiatr znacznie się nasili, a zbyt mocny wiatr okazałby się fatalny dla tej kruchej łupiny, nieposiadającej żadnego pokładu. Jednakże te obawy marynarz zachowywał dla siebie i w żaden sposób nie pozwalał sobie na okazywanie bojaźni, jaka nim wstrząsała.

Dwoje pozostałych dzieci to byli chłopczyk i dziewczynka. Chłopczyk w wieku ośmiu lat, o jasnych włosach, miał pobladłe od zmęczenia wargi; jego niebieskie oczy były na wpół przymknięte, a policzki, które kiedyś musiały być świeże i różowe, teraz łzy pozbawiły wszelkiego blasku. Małe ręce, obolałe od panującego zimna, ukrywał pod szalem matki. Przy nim siedziała jego siostra, siedmioletnia dziewczynka. Zmęczona wstrząsami falującego morza, na wpół śpiąc, tuliła się w ramionach matki, a jej główka chwiała się na boki w takt bocznych przechyłów łódeczki.

Jak to już wspomniano, tego dnia, dwudziestego piątego marca, powietrze było zimne; z północy nadlatywał ostry wiatr, zamieniając się w lodowate porywy. Nieszczęśni ludzie znajdujący w tej łodzi byli zbyt lekko ubrani, by mogli się opierać chłodowi. Zapewne musieli doświadczyć jakiejś katastrofy, brali udział w rozbiciu się statku albo kolizji, która zmusiła ich do szybkiej ucieczki tą łódeczką. Zresztą było to widać po małej ilości żywności, którą zdołali z sobą zabrać: w skrzyni stojącej na dziobie znajdowało się nieco sucharów i dwa czy trzy kawałki solonego mięsa.

Gdy na wpół przebudzony mały chłopiec potarł rączkami oczy, powiedział półgłosem:

– Mamo, jestem głodny!

Sternik natychmiast się podniósł, wziął z pudełka suchar i dał go dziecku, a następnie powiedział z uśmiechem:

– Jedz, mały, jedz! Jeśli teraz nie mamy dużo, to może później będziemy mieć więcej!

Tak zachęcone dziecko łapczywie gryzło twardą skórkę i z powrotem położyło główkę na ramieniu matki.

Tymczasem nieszczęśliwa matka, widząc, że dwoje jej dzieci trzęsło się z zimna mimo założonej odzieży, oddała im swoją. Zdjęła szal i okryła je, by było im cieplej. Wówczas można było zobaczyć jej piękną, zgrabną figurę, jej wielkie czarne oczy, poważne i zamyślone, twarz z głęboko zaznaczonym na niej wyrazem matczynej czułości i poświęcenia. To była matka w najlepszym znaczeniu tego słowa, matka, która mogłaby być matką Waszyngtona, Franklina albo Abrahama Lincolna, kobieta biblijna, silna i odważna, złożona z samych cnót i samych czułości. Aby ją zobaczyć wzburzoną i połykającą łzy, musiałaby chyba otrzymać jakiś śmiertelny cios. Teraz oczywiście walczyła z rozpaczą, ale łzy, które pojawiły się w jej oczach, pokazywały, co się działo w jej sercu. Podobnie jak jej starszy syn, czasami zwracała wzrok na horyzont, jakby szukając poza morzem jakiegoś niewidocznego obiektu, ale nie widząc nic oprócz ogromu pustkowia, biedna kobieta schowała się na dnie łodzi. Można było zauważyć, że jej wargi wypowiedziały te słowa ewangelicznej uległości:

– Panie, niech się dzieje Twoja wola!

Otuliwszy dzieci fałdami szala, sama pozostała lekko ubrana. Zwykła wełniana suknia i rodzaj dość cienkiego kaftanika nie mogły jej ochronić przed kłującym marcowym wiatrem, który swobodnie przedostawał się pod kapelusz z szerokim rondem. Każde z trójki jej dzieci nosiło wełnianą marynarkę, spodnie oraz skórzane kaftaniki, a na głowie płócienne wodoodporne czapki. Jednak na tę odzież powinny też mieć założone opończe z podwójnym kapturem i podróżne płaszcze z grubego materiału. Lecz dzieci nie narzekały na chłód. Niewątpliwie nie chciały przysparzać matce dodatkowych kłopotów.

Co do marynarza, to był ubrany w spodnie z welwetu15 i marynarską bluzę z brunatnej wełny, co nie wystarczało, by go ochraniać przed szczypiącym wiatrem. Jednakże ten odważny człowiek miał gorące serce, prawdziwy żar życia, które pozwalało mu silnie reagować na cierpienia fizyczne. Toteż większy ból sprawiało mu cierpienie innych niż własne. Spojrzawszy na nieszczęsną kobietę, która zdjęła szal, by okryć dzieci, zobaczył, że trzęsła się z zimna i mimowolnie szczękała zębami.

Natychmiast wziął szal i założył go na ramiona matki, a ściągnąwszy z siebie marynarską bluzę, jeszcze ciepłą od jego ciała, okrył nią starannie dwoje malców.

Matka chciała zaprotestować przeciw takiemu zachowaniu.

– Duszę się! – odpowiedział po prostu marynarz, ocierając czoło chustką do nosa, jak gdyby pot spływał z niego grubymi kroplami.

Biedna kobieta wyciągnęła do mężczyzny rękę, którą ten serdecznie uściskał, nie wypowiadając ani słowa.

W tym momencie najstarsze z dzieci podbiegło na mały pokład, który tworzył przód łodzi, i uważnie obserwowało zachodnią część morza. Podniosło dłoń powyżej oczu, by je osłonić przed promieniami słońca i lepiej widzieć. Ale ocean skrzył się w tamtej stronie i linia horyzontu gubiła się w intensywnym blasku. W tych warunkach dokładna i pewna obserwacja stawała się bardzo trudna.

Niemniej dziecko jeszcze dość długo patrzyło na morze, podczas gdy marynarz potrząsał głową, wydając się mówić, że jeżeli miała nadejść jakaś pomoc, to należało jej szukać gdzieś znacznie wyżej!

W tej chwili dziewczynka, obudziwszy się właśnie, wysunęła się z ramion matki, pokazując bladą twarzyczkę. Potem, przypatrzywszy się osobom, które znajdowały się w łodzi, zapytała:

– Gdzie jest tatuś?

Na to proste pytanie nikt nie udzielił odpowiedzi. Oczy pozostałych dzieci napełniły się łzami, a matka, ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła głośno szlochać.

Marynarz milczał, nie potrafiąc nic powiedzieć na widok tego głębokiego bólu. Słowa, którymi do tej pory pocieszał owych biednych ludzi, już nie cisnęły mu się na usta, i tylko chwycił swoją silną ręką za ster.

 

 

1Nowa Holandia – dawna nazwa Australii.

2Mikronezja – środkowa część Oceanii; do Mikronezji zalicza się obecnie: Mariany, Karoliny, Wyspy Marshalla, Wyspy Gilberta, Nauru, Banaba; łącznie około 1500 wysp.

3Siły plutoniczne – zjawiska związane z wciskaniem się magmy w warstwy skorupy ziemskiej, bez wydostania się na powierzchnię Ziemi; u J. Verne’a w szerszym pojęciu, w powiązaniu ze zjawiskami wulkanicznymi.

4Wymoczki – Verne użył tutaj wyrazu infusoires, obecnie oznaczającego orzęski (wymoczki), lecz w XIX wieku mającego bardziej szerokie znaczenie, określającego małe żyjątka, które można dostrzec jedynie pod mikroskopem, a w dziedzinie paleozoologii oznaczającego okrzemki lub otwornice; rafy tworzą obumarłe szkielety wapienne organizmów roślinnych i zwierzęcych; występują zazwyczaj masowo, tworząc kolonie; należą do nich m.in. koralowce (zwłaszcza madrepory), otwornice, pierścienice, mięczaki i mszywioły; z organizmami rafotwórczymi związane są w różny sposób liczne gatunki roślin i zwierząt zamieszkujących w szczelinach raf, a także takie, które żyją z nimi w symbiozie, pasożytują na nich lub odżywiają się nimi (np. gąbki, małże).

5Fok – główny żagiel przedniego masztu; tu: jedyny żagiel na jedynym maszcie.

6 Mila morska równa się 1,852 metrom.

7Nawietrzna – burta statku wystawiona na działanie wiatru.

8Halsowanie – metoda poruszania się statku żaglowego w kierunku, z którego wieje wiatr. Ponieważ nie ma możliwości, aby płynąć dokładnie wprost na wiatr, stosuje się manewr zastępczy, polegający na płynięciu zakosami, czyli lewym lub prawym halsem.

9Pływy morskie (przypływ i odpływ) – regularnie powtarzające się podnoszenie i opadanie poziomu wody w oceanie; wywołuje je zjawisko pływowe, którego przyczyną są siły grawitacyjne Księżyca i Słońca; największy skok pływu zanotowano w Zatoce Fundy (Kanada), gdzie wynosił prawie 20 m.

10Jodła kanadyjska (choina kanadyjska, Tsuga canadensis) – gatunek drzewa iglastego z rodziny sosnowatych; pochodzi z lasów Ameryki Północnej; wysokość do 50 m, średnica pnia do 1,5 m.

11„Vancouver” – u J. Verne’a: „Vankouver”.

12Anglosasi – ludy germańskie: Anglowie, Sasi i Jutowie, które w V-VI w. zajęły obszar obecnej Anglii, utworzyły niewielkie królestwa (heptarchia), a później państwo angielskie; różnice międzyplemienne zanikły, wykształcając społeczeństwo anglosaskie.

13Jankes – ironiczne określenie Amerykanina.

14Galia – w starożytności nazwa nadana przez Rzymian obszarowi zamieszkanemu przez plemiona celtyckie.

15Welwet – tkanina z grupy tkanin z okrywą włókienną (runowych); rodzaj pluszu, w którym okrywa włókienna utworzona jest z rozciętych długich przeplotów dodatkowego wątku runowego.

Rozdział II

„Vancouver” – Inżynier Harry Clifton – Ładunek Kanaków16 – Poprzez Ocean Spokojny – Bunt na pokładzie – Pierwszy oficer Bob Gordon – Uwięzienie Cliftona – Rodzina zdana na łaskę i niełaskę fal – Poświęcenie Flipa

 

Vancouver” był kanadyjskim trzymasztowcem o pojemności pięciuset beczek17. Został wynajęty do przewiezienia grupy Kanaków zdążających do San Francisco w Kalifornii. Wiadomo wszystkim, że Kanakowie, podobnie jak chińscy kulisi18, są dobrowolnymi emigrantami świadczącymi swe usługi za granicą. Na pokładzie „Vancouvera” podróżowało stu pięćdziesięciu emigrantów.

Zwykle podróżni unikają pokonywania Oceanu Spokojnego w to­warzystwie Kanaków, ludzi szorstkich, zawsze skorych do buntów. Ich towarzystwo nie jest pożądane. Tymczasem pan Harry Clif­ton, amerykański inżynier, nie zamierzał wraz z całą rodziną wsiąść na pokład „Vancouvera”. Mister Clifton, od kilku lat zatrudniony przy regulowaniu ujść rzeki Amur, szukał okazji, by powrócić do Bostonu, swego rodzinnego miasta. Zdobył tu majątek i czekał na połączenie, jeszcze dość rzadkie, między północnymi Chinami a Ameryką. Gdy„Vancouver” przybył na wybrzeże Azji, Harry Clif­ton odnalazł w ka­pitanie dowodzącym tym statkiem swego rodaka i przyjaciela. Zdecydował się więc odbyć podróż na pokładzie jego statku, wraz z żoną, trzema chłopcami i dziewczynką. Zdobył pewien majątek i nie pragnął niczego więcej, jak tylko odpoczynku, chociaż był jeszcze dość młody, gdyż miał zaledwie czterdzieści lat.

Jego żona, mistress Élisa Clifton, odczuwała jakąś bojaźń przed wsiadaniem na ten statek wypełniony Kanakami, ale nie chciała się sprzeciwiać mężowi, któremu pilno było zobaczyć znowu Amerykę. Zresztą podróż morska miała być krótka, a kapitan„Vancouvera” był doświadczony w tego rodzaju podróżach, co trochę uspokajało panią Clifton. Tak więc jej mąż i ona wsiedli na„Vancouvera” z trzema chłopcami: Marcem, Robertem, Jackiem, małą dziewczynką Belle i psem Fido.

Kapitan Harrisson, dowódca statku, był dobrym marynarzem, bardzo znanym w całej żegludze, szczególnie znającym te raczej bezpieczne rejony Oceanu Spokojnego. Związany przyjaźnią z inżynierem, dołożył wszelkich starań, by rodzina Cliftonów nie miała żadnego kontaktu z Kanakami, którzy zostali ulokowani na między­pokładzie19.

Załoga „Vancouvera” składała się z dziesięciu marynarzy, których nie łączyły żadne więzi narodowościowe. Trudno było uniknąć takiej załogi, skoro była werbowana w dalekich krajach. Z tego powodu często dochodziło do konfliktów, które zakłócały przebieg rejsów. W skład załogi statku wchodziło dwóch Irlandczyków, trzech Amerykanów, Francuz, Maltańczyk, dwóch Chińczyków i trzech Murzynów wynajętych do usługiwania na pokładzie.

„Vancouver” wypłynął czternastego marca i podczas pierwszych dni żegluga przebiegała normalnie, ale wiatr nie był pomyślny, gdyż wiał z południa, i dlatego oraz z powodu morskich prądów, pomimo zręczności kapitana Harrissona statek zniosło dużo bardziej na północ, niż należało. Jednak nie sprowadzało to żadnego poważnego niebezpieczeństwa oprócz przedłużenia się przeprawy. Prawdziwe zagrożenie tkwiło w nastawieniu niektórych członków załogi, którzy popychali Kanaków do buntu. Łotrzyków tych zachęcał do nieposłuszeństwa zastępca dowódcy Bob Gordon, skończony drań, nadużywający zaufania kapitana, z którym płynął po raz pierwszy. Już kilka razy doszło między nimi do ostrych sprzeczek, ale kapitanowi zawsze udawało się postawić na swoim. Były to godne pożałowania incydenty, które kiedyś mogły przynieść zgubne konsekwencje.

 

Jakoż wkrótce wśród załogi „Vancouvera” pokazały się ciężkie symptomy braku karności. Trudno było także dobrze kontrolować Kanaków. Kapitan Harrisson mógł liczyć tylko na dwóch Irlandczyków, trzech Amerykanów i Francuza, dzielnego marynarza prawie „zamerykanizowanego”, gdyż od dłuższego już czasu żył w Stanach Zjednoczonych. Ten zacny człowiek był z pochodzenia Pikardyjczykiem20. Nazywał się Jean Fanthome, ale reagował tylko na przezwisko Flip. Ten Flip poznał cały świat; przydarzyło mu się już wszystko, co może się przydarzyć ludzkiej istocie, ale nigdy nie tracił dobrego humoru, a cały jego umysł wypełniało wrodzone filozoficzne podejście do życia. To właśnie on zwrócił uwagę kapitanowi Harrissonowi na złe nastawienie załogi, to on namawiał do podjęcia bardziej energicznych kroków. Ale co można było zrobić w tej sytuacji? Czy nie lepiej było zachować umiarkowanie, zanim pomyślny wiatr nie popchnie statku w kierunku zatoki San Francisco?

Harry Clifton został poinformowany o knowaniach drugiego21 i jego niepokój z każdym dniem się powiększał. Widząc przymierze, jakie zawiązywało się między Kanakami i częścią marynarzy, poważnie żałował, że wsiadł na pokład „Vancouvera” i wystawił swoją rodzinę na niebezpieczeństwo podczas morskiej podróży, ale było już za późno.

Tymczasem naganne zachowanie zaczęło się przeradzać w akty przemocy i kapitan Harrisson kazał zakuć w kajdany Maltańczyka, który go obraził. To zdarzyło się dwudziestego trzeciego marca. Towarzysze Maltańczyka nie przeciwstawili się wykonaniu wyroku, tylko szeptali po kątach, kiedy ich kompan został schwytany przez Flipa oraz jednego Amerykanina i zakuty. Kara sama w sobie była niewielka, ale po przybyciu do San Francisco fakt niekarności mógł mieć dla tego Maltańczyka poważne konsekwencje. Tymczasem ten się nie opierał, niewątpliwie przekonany, że „Vancouver” nie osiągnie celu swego przeznaczenia.

 

Kapitan i inżynier często rozmawiali o tym przykrym stanie rzeczy. Harrisson, naprawdę zaniepokojony, myślał o zatrzymaniu Boba Gordona, który wcale nie krył zamiaru zawładnięcia statkiem. Jednak mogłoby to spowodować eksplozję, ponieważ pierwszego oficera popierała większość Kanaków.

– Oczywiście – odpowiedział mu Harry Clifton – aresztowanie niczego nie zakończy. Bob Gordon zostanie uwolniony przez swoich stronników i znajdziemy się w jeszcze gorszej sytuacji niż wcześniej.

– Masz rację, Harry – zgodził się kapitan. – Znam tylko jeden środek, by ten nędznik nie mógł już więcej nam szkodzić! Trzeba mu wsadzić kulę w głowę! Harry, jeśli on będzie dalej tak postępował, to tak zrobię! Ach, gdyby tylko wiatr i prądy nie były przeciwko nam!

Rzeczywiście, silny wiatr ciągle spychał „Vancouvera” poza wyznaczoną trasę. Wszystkie części statku ciężko pracowały. Pani Clif­ton i jej dwoje młodszych dzieci nie opuszczały rufówki22. Harry Clifton nie zamierzał powiadamiać żony o tym, co się działo na statku, nie chcąc niepotrzebnie jej niepokoić.

Tymczasem morze było tak wzburzone, a wiatr tak mocny, że „Vancouver” musiał zacząć sztormować pod foksztakslem i dwoma maksymalnie zrefowanymi marslami23. Dwudziestego pierwszego, dwudziestego drugiego ani dwudziestego trzeciego marca nie można było dokonać żadnych pomiarów. Słońce było ukryte za ciężkimi chmurami i kapitan Harrisson nie wiedział, ku jakiemu punktowi północnego Pacyfiku huragan pchał jego statek. Do starych kłopotów dołączył teraz kolejny.

Dwudziestego piątego marca około południa stan nieba lekko się zmienił. Wiatr obrócił się o ćwiartkę ku zachodowi i teraz sprzyjał żegludze. Pokazało się słońce, więc korzystając z tego, kapitan chciał dokonać pomiarów, tym bardziej nieodzownych, że o jakieś trzydzieści mil morskich na wschodzie zasygnalizowano ziemię.

Napotkanie w tej części Pacyfiku lądu, który nie był zaznaczony na najświeższych mapach, wywołało zdziwienie kapitana Harrissona. Czyżby jego statek został zaciągnięty tak daleko na północ, aż do szerokości geograficznej, na której leżały Aleuty? Tę ważną kwestię należało szybko zweryfikować. Kapitan podzielił się tą informacją z inżynierem, który okazał nie mniejsze od niego zdziwienie.

Kapitan Harrisson poszedł po sekstant24 i wspiąwszy na górny pokład rufowy, czekał, aż słońce osiągnie najwyższy punkt swego biegu, by dokonać obserwacji i dokładnie określić południk tego miejsca.

Była wówczas za dziesięć minut dwunasta i kapitan przyłożył oko do lunety sekstantu, kiedy na międzypokładzie rozległy się krzyki.

Kapitan Harrisson pognał na przód rufówki. W tej chwili około trzydziestu Kanaków, przytłoczywszy angielskich i amerykańskich marynarzy, wyskoczyło z luku25, wydając straszliwe okrzyki. Wśród nich był uwolniony Maltańczyk.

Kapitan Harrisson w towarzystwie inżyniera natychmiast zszedł na główny pokład, gdzie otoczyli go marynarze z jego załogi, którzy pozostali mu wierni.

Dziesięć kroków od niego, przed grotmasztem26, zatrzymała się stale rosnąca grupa zbuntowanych Kanaków. Większość z nich była uzbrojona w handszpaki27, przebijaki i kołki wyrwane ze ściągaczy28. Wywijali tą bronią, a ich okropne okrzyki mieszały się z okrzykami Maltańczyków i Murzynów. Zamiarem Kanaków było opanowanie statku, a bunt był wynikiem knowań pierwszego oficera Boba Gordona, który chciał zrobić z „Vancouvera” statek piracki.

Kapitan Harrisson zdecydował się skończyć z tym nędznikiem.

– Gdzie jest pierwszy oficer? – zapytał.

Nikt mu nie odpowiedział.

– Gdzie jest Bob Gordon? – powtórzył.

Z grupy buntowników wyszedł jeden człowiek. Był to Bob Gordon.

– Dlaczego nie jesteś przy boku twego kapitana? – zapytał go Harrisson.

– Nie ma już na pokładzie innego kapitana niż ja! – odpowiedział bezczelnie drugi.

– Ty łotrze! – wykrzyknął Harrisson.

– Chwytajcie tego człowieka! – zawołał Bob Gordon, wskazując kapitana zbuntowanym marynarzom.

Ale Harrisson zrobił krok do przodu, wyciągnął z kieszeni pistolet i skierowawszy go w stronę pierwszego oficera, wystrzelił.

Bob Gordon rzucił się w bok i kula przeleciała przez ściankę przegrody.

Strzał z pistoletu stał się sygnałem do generalnego buntu. Kanakowie, podżegani przez drugiego, rzucili się na małą gromadkę ota­czającą kapitana. Rozpoczęła się straszliwa walka wręcz, której wynik mógł być tylko jeden. Przerażona pani Clifton pobiegła razem z dziećmi za rufówkę. Angielscy i amerykańscy marynarze zostali schwytani i rozbrojeni. Kiedy trochę się rozluźniło, jakieś ciało obsunęło się na pokład. Był to kapitan Harrisson, śmiertelnie raniony przez Maltańczyka.

 

Harry Clifton chciał się rzucić na pierwszego oficera, ale Bob Gordon mocno go przytrzymał i rozkazał, by zamknięto Cliftona w jego kajucie razem z psem Fido.

– Harry! Harry! – zawołała pani Clifton, dołączając swój okrzyk do błagań dzieci.

Harry Clifton nie mógł dłużej walczyć. Czy można wyobrazić sobie rozpacz inżyniera, kiedy pomyślał, że jego żona i dzieci będą zdane na łaskę i niełaskę wściekłej bandy… Kilka chwil później został uwięziony w kajucie.

Od tej chwili Bob Gordon był panem statku. „Vancouver” dostał się pod jego władzę. Mógł zrobić wszystko, co mu się podobało. Rodzina Cliftonów przeszkadzała mu na statku, ale już podjął decyzję w sprawie nieszczęsnych ludzi i nie dręczyły go nawet najmniejsze skrupuły.

O pierwszej po południu statek przybliżył się do ziemi na dwadzieścia mil od nawietrznej. Gordon zatrzymał statek i rozkazał spuścić na morze łódkę. Marynarze włożyli do niej dwa wiosła, maszt, żagiel, worek sucharów i kilka kawałków solonego mięsa. Flip, który pozostał na wolności, śledził wzrokiem te przygotowania. Cóż mógł zrobić sam przeciw wszystkim?

Gdy tylko łódź była gotowa, Bob Gordon rozkazał wsiąść do niej pani Clifton i jej czworgu dzieciom, wskazując najpierw na łódź, a potem na ląd.

Nieszczęsna kobieta próbowała wzruszyć tego łajdaka. Płakała i błagała, by nie rozdzielał jej z mężem, ale Bob Gordon odpędził ją szorstkim gestem, nie mając zamiaru niczego słuchać. Bez wątpienia chciał się pozbyć inżyniera Cliftona w jakiś inny, pewniejszy sposób, więc na błagania biednej kobiety odpowiedział jej tylko jednym słowem:

– Właź!

Tak! Taki był zamiar tego nędznika! Porzucić tę kobietę i jej czworo dzieci w lichej łódeczce pośrodku wielkiego oceanu, bardzo dobrze wiedząc, że bez marynarza, który by nią kierował, wszyscy zginą. Jeśli chodzi o jego kompanów, takich samych jak on łotrów, pozostawali głusi na prośby matki i płacz dzieci!

– Harry! Harry! – powtarzała nieszczęśliwa kobieta.

– Tato! Tato! – krzyczały biedne dzieci.

 

Najstarszy z nich, Marc, chwycił żelazny pręt i rzucił się na Boba Gordona, ale ten odepchnął go gwałtownie i wkrótce nieszczęśliwa rodzina została opuszczona do łodzi. Ich krzyki rozdzierały serce. Harry Clifton musiał je słyszeć w kajucie, w której go uwięziono. Pies Fido odpowiadał na krzyk wściekłym szczekaniem.

W tym momencie na rozkaz Boba Gordona rzucono cumę przytrzymującą łódź przy „Vancouverze”. Chwilę później, po przebrasowaniu rej29, statek zaczął się oddalać.

Dzielny Marc stanął przy sterze jak prawdziwy marynarz i chwycił go pewną ręką. Nie można jednak było wciągnąć żagla i łódka stanęła w poprzek fal, co w każdej chwili groziło jej przewróceniem.

Nagle z wysokości pokładu rufowego „Vancouvera”spadło do morza jakieś ciało.To marynarz Flip skoczył do wody i teraz płynął szybko w kierunku łodzi, pragnąc przyjść z pomocą porzuconym pasażerom.

Bob Gordon się odwrócił. Przez chwilę pomyślał o ściganiu zbiega, ale gdy popatrzył na groźne niebo, po jego wargach przemknął tylko złowrogi uśmiech. Postawił fok i dwa bramsle30 i wkrótce „Vancouver” znalazł się w znacznej odległości od łodzi, która teraz jawiła się jako mały punkt w przestrzeni.

 

 

16Kanakowie (Kanaka) – rdzenni mieszkańcy Nowej Kaledonii.

17Beczka – miara pojemności, stosowana jako tonaż; b. amerykańska – 907 kg, b. angielska – 1016 kg.

18Kulis – w południowo-wschodniej Azji: najgorzej opłacany robotnik, tragarz.

19Międzypokład – pokład położony między głównym pokładem a dnem statku.

20Pikardyjczyk – mieszkaniec Pikardii, regioniu administracyjnego i krainy historycznej w północnej Francji, położonej nad cieśniną La Manche.

21Drugi – tu: drugi po Bogu na statku, czyli pierwszy oficer (pierwszym jest kapitan); może także oznaczać skróconą nazwę drugiego oficera.

22Rufówka – nadbudówka w rufowej (tylnej) części statku; rozciągająca się na całą szerokość pokładu.

23Sztormowanie – sposób prowadzenia statku podczas sztormu w celu zminimalizowania zagrożenia; foksztaksel – trójkątny żagiel rozpięty przed fokmasztem; marsel – górny żagiel na maszcie, ponad głównym żaglem; refowanie – zmniejszanie powierzchni żagla stosowane przy silniejszych wiatrach w celu zmniejszenia siły działającej na żagiel.

24Sekstant – optyczny przyrząd nawigacyjny stosowany niegdyś w żeglarstwie i astronomii, służący do mierzenia wysokości ciał niebieskich nad horyzontem, a także kątów poziomych i pionowych pomiędzy obiektami widocznymi na Ziemi; najczęstszym zastosowaniem sekstantu jest określenie szerokości geograficznej na podstawie pomiaru wysokości Słońca o godzinie 12 w południe czasu słonecznego lub określenie pozycji na podstawie pomiarów wysokości gwiazd rano i wieczorem.

25Luk – zamykany otwór w pokładzie statku lub jego nadbudówki, służący do ładowania i wyładowywania towarów, do schodzenia w głąb kadłuba statku, do oświetlania i wietrzenia pomieszczeń pod pokładem itp.

26Grotmaszt – główny maszt na żaglowcu, na „Vancouverze” drugi maszt od dziobu.

27Handszpak – drewniany lub metalowy drążek długości 1-2 metrów, służący do wprawiania w ruch urządzeń znajdujących się na statku żaglowym; dawniej handszpaki służyły głównie do obsługi wielkich kabestanów, przy których pracowało od kilku do kilkudziesięciu marynarzy.

28Ściągacz talrepowy – urządzenie stosowane do napinania lin olinowania stałego na dawnych żaglowcach; działa na zasadzie pary wielobloków uproszczonej do pary jufersów, czyli tarcz z kilkoma (najczęściej trzema) otworami, zwanych kipami; przez te otwory jest przewleczony talrep, czyli lina tworząca z jufersami rodzaj talii.

29Brasowanie – obracanie rej pod najkorzystniejszym kątem do wiatru za pomocą lin zwanych brasami.

30Bramsle – żagle znajdujące się powyżej rzędu żagli głównych i marsli.

Rozdział III

Pierwsze chwile – Burza – Zachęty Flipa – Uśmiechy – Widok wybrzeża – Wielka fala – Pomiędzy rafami – Niepokój Flipa – Przybicie do brzegu

 

Prawy Flip, przepłynąwszy kilkanaście sążni31, dotarł do łodzi, a po­tem zręcznie się do niej wślizgnął, doskonale zachowując jej równowagę i nie powodując zbytniego przechyłu. Ubranie przylgnęło mu do ciała, ale zbytnio się tym nie przejmował. Jego pierwsze słowa brzmiały:

– Nie bójcie się, moi młodzi panowie, to tylko ja!

Następnie, zwracając się do pani Clifton, dodał:

– Wyjdziemy z tego, madame. Musimy być silni!

W końcu powiedział do Marca i Roberta:

– Chodźcie mi pomóc, drodzy chłopcy!

Wyznaczywszy każdemu zadanie do wykonania, zajął się wciąganiem żagla i wspomagany przez dwójkę dzieci, silnie naciągnął fał32. Następnie przeciągnąwszy szot33 na tył łódki, chwycił ster i ruszył ostro na wiatr34, by w ten sposób zbliżyć się do wybrzeża mimo przeciwnego wiatru, ale jednocześnie korzystając z przypływu.

Teraz już wiadomo, co się zdarzyło wcześniej. Zacny Flip, zachęcając każdego z tego małego światka, mówiąc z niewzruszonym zaufaniem, zupełnie u niego naturalnym, uspokajając matkę i uśmiechając się do dzieci, ciągle kontrolował najmniejszy ruch łodzi. Pomimo to miał zachmurzone czoło, zaciśnięte wargi i mimowolnie ogarniał go strach, kiedy patrzył na kruchą łódkę, na oddalone o jakieś osiem do dziewięciu mil wybrzeże, niepomyślny wiatr i podejrzanie niepokojące chmury, które pojawiły się na horyzoncie. Słusznie gadał do siebie, że jeżeli nie uda mu się przybić do brzegu podczas tego przypływu, to będą zgubieni!

Zadawszy ponownie pytanie o nieobecnego ojca, dziewczynka znowu zasnęła w ramionach matki; jej brat także drzemał. Dwaj starsi chłopcy czynnie pomagali przy częstych zmianach halsów łódki. Nieszczęśliwa mistress Clifton myślała o swoim mężu, z którym ją rozdzielono, wystawionym na wybryki zbuntowanej załogi. Kiedy jej napuchnięte od łez oczy spoczywały na dzieciach, o czym ona myślała, jeśli nie o opłakanym losie, jaki ich czekał na nieznanym wybrzeżu, może opustoszałym, ale może zamieszkanym przez okrutnych ludzi! Jednakże musieli tam dopłynąć, bo inaczej z pewnością zginą. Pomimo swej moralnej energii była niezmiernie przygnębiona. Nie potrafiła przezwyciężyć strapienia, chociaż chciała swoją osobą dawać przykład odwagi i pogodzenia się z losem, i co chwilę, pośród głośnych szlochów, z jej ust wydobywało się imię Harry’ego.

Ale przecież był tu Flip. Pani Clifton wiele razy ściskała rękę tego odważnego człowieka. Mówiła sobie, że Niebo ich tak zupełnie nie opuściło, skoro ten oddany towarzysz, ten skromny przyjaciel był blisko niej.

Podczas podróży na pokładzie „Vancouvera” Flip zawsze okazywał wielką sympatię jej dzieciom, czerpiąc przyjemność z częstych zabaw z nimi! Tak! Nieszczęśliwa wszystko to sobie mówiła, ale zawładnęło nią poczucie rozpaczy, a po ostatnim spojrzeniu na olbrzymi pusty obszar z jej oczu polały się łzy, z piersi wyrwał się szloch. Ukrywszy twarz w dłoniach, pozostała bezwładna, pozbawiona świadomości, unicestwiona.

O trzeciej po południu ziemia, którą było wyraźnie widać, znajdowała nie więcej jak o pięć mil na nawietrznej łódki. Szybko tworzyły się coraz groźniejsze chmury. Opadające ku zachodowi słońce czyniło je jeszcze bardziej czarnymi, a miejscami iskrzące się morze kontrastowało z czarnym widokiem nieba. Wszystkie te symptomy były bardzo niepokojące.

– Bez wątpienia – mruczał Flip – bez wątpienia wszystko to jest złe. Gdybym miał wybór, wybrałbym lepiej. Nie zawahałbym się pomiędzy domem z ciepłym kominkiem a tą łódką. Ale co tam! Tu nie ma wyboru!

W tym momencie w bok łódki uderzyła silna fala i mocno nią wstrząsnąwszy, przykryła ją płynnym obrusem. Marc, który stał na przodzie i został uderzony przez falę, potrząsał głową jak zmoczony pies.

– Dobrze, panie Marc, bardzo dobrze, panie Marc! To tylko trochę wody, dobrej wody morskiej, porządnie osolonej! To nie może panu zaszkodzić!

Następnie, poluźniwszy nieco szot, zręczny marynarz lekko skręcił łodzią, by uniknąć zbyt wielkich bałwanów. Potem według swego zwyczaju powrócił do monologu i mówiąc sam do siebie, rozważał poważne przypuszczenia.

– Gdybyśmy znajdowali się na lądzie, na tej opuszczonej ziemi, zamiast walczyć z falami w tej łupinie orzecha, gdybyśmy mieli przyjemną grotę, która by nas chroniła, to niewątpliwie byłoby lepsze rozwiązanie! Ale co tam! Jeszcze tam nie jesteśmy! Przebywamy na morzu, które tylko chce nam pokazać swój paskudny charakterek, więc musimy znosić to, czemu nie możemy zapobiec!

Wiatr wiał z coraz większą gwałtownością. Widać było nadchodzące z daleka ostre porywy, tworzące białą pianę na powierzchni oceanu, płynne opary przelatujące nad wielkimi falami. Łódź przechylała się w bardzo niepokojący sposób, co sprawiało, że odważny marynarz marszczył brwi.

– Jeśli nie mamy ani domu, ani nawet groty – mamrotał pod nosem swoje myśli – to gdybyśmy mogli znaleźć się na pokładzie dobrej łodzi z dobrym pokładem, zdolnej się przeciwstawić uderzeniom morza, nie byłoby powodów do narzekania. Ale nie! Nic, tylko kruche, łamliwe deski! Dopóki jednak trzymają się szkieletu, nie ma o czym mówić! Skoro wiatr przybiera na sile, należy się zająć żaglem!

Rzeczywiście, zmniejszenie powierzchni żagla stawało się sprawą naglącą. Łódź się kładła, a to groziło napełnieniem jej wodą. Flip ustawił ją na wprost wiatru, poluźnił fał i przy pomocy dwóch chłopców opuścił żagiel na jeden ref35. Łódź, mniej naciskana, teraz zachowywała się lepiej.

– Bardzo dobrze, moi młodzi panowie! – wykrzyknął Flip. – Możliwość refowania to wspaniały wynalazek! Patrzcie, jak pędzimy! Pytam się was, czy można sobie życzyć czegoś lepszego?

Wciąż zbliżali się do brzegu. Ptaki lądowe dokazywały pośród uderzeń wiatru. Jaskółki, mewy i rybitwy wirowały, piszcząc, wokół łodzi. Później nadleciał szkwał36 i uniósł je daleko.

W tej chwili wybrzeże przedstawiało mało zachęcający widok. Ziemia wydawała się sucha i dzika. Ani jedno drzewo, ani jeden pas zieleni nie rozweselał ponurej linii brzegowej. Wydawała się złożona z wysokich granitowych klifów, u podstawy których z hukiem rozbijała się kipiel37. Wielkie, mocno pocięte skały były z pewnością niedostępne. Flip zadawał sobie pytanie, jak łódź zdoła przybić do tego zwartego brzegu, w którego granitowej kurtynie38 nie było widać żadnej wyrwy. Na południe, w odległości jednej mili, wznosił się wysoki przylądek, zakrywając znajdującą się za nim ziemię. Nie można więc było jeszcze zająć stanowiska w kwestii, czy to jest wyspa, czy kontynent. W oddali wznosiła się góra zakończona ostrym szczytem, nakrytym kapeluszem śniegu. Po widoku czarniawych, poskręcanych skał, po brunatnych pasach przecinających górę geolog powiedziałby, że ta ziemia była pochodzenia wulkanicznego, że była produktem działania sił plutonicznych. Ale nie o tym myślał Flip, szukając w olbrzymim skalnym murze jakiejś małej zatoczki, jakiegoś pęknięcia, jakiejkolwiek luki, do której mógłby podpłynąć łodzią.

Pani Clifton podniosła głowę i patrzyła na ten jałowy ląd. Nie mogła się pomylić co do jego dzikiego widoku i skierowawszy wzrok na Flipa, pytała spojrzeniem zacnego marynarza.

– Piękne wybrzeże! Piękne wybrzeże! – mruknął Flip. – Piękne skały! W takich kamieniach, madame, natura tworzy groty! Jak dobrze będziemy się mieli, kiedy zamieszkamy w jakiejś jaskini z dobrym ogniem z suchego drewna i dobrym mchem, na którym będziemy spali!

– Czy jednak zdołamy tam dopłynąć? – zapytała pani Clifton, rzucając zrozpaczone spojrzenie na wściekłe, ryczące wokół nich morze.

– Co to znaczy: czy tam dopłyniemy!? – odpowiedział Flip, zręcznie omijając wielką falę. – Proszę zobaczyć, z jaką szybkością pędzimy! Widzi pani, że mamy wiatr w plecy i jeszcze trochę, a wylądujemy u stóp tych klifów. Śmiem twierdzić, że znajdziemy tam mały naturalny port, by schronić w nim naszą łódź! Ach, cóż to za wspaniała łódź! Unosi się nad falami jak mewa!

Flip nie zakończył tych słów, gdy straszliwy bałwan nakrył z rozmachem łódź i w trzech czwartych napełnił ją wodą. Pani Clifton krzyknęła. Jej dwoje młodszych dzieci, nagle obudzonych, pospieszyło do niej. Dwaj starsi chłopcy, mocno trzymając się ławek, oparli się atakowi fali. Flip szybkim ruchem steru utrzymał łódź na powierzchni.

– Dalej, panie Marc, dalej, panie Robercie, wylewajcie wodę, wylewajcie wodę! Łódź! Opróżnijcie łódź! – krzyczał, rzucając chłopcom swoją czapkę z garbowanej skóry, która mogła zastąpić czerpak.

Marc i Robert wzięli się do roboty i dopomagając sobie czapką, szybko opróżnili szalupę.

Flip zachęcał ich gestami i słowem:

– Dobrze, moi młodzi panowie! Bardzo dobrze! Hej! Jakim wynalazkiem są te czapki! Prawdziwe garnki. Można by w nich gotować zupę!

Łódź, pozbywszy się ciężaru, na nowo skakała po grzbietach fal, które teraz pędziły razem z nią, gdyż wiatr stanowczo zmienił się na zachodni. Był jednak tak gwałtowny, że Flip musiał prawie całkiem zwinąć żagiel i przymocować go do końca rei. Łódź miała teraz wystawiony do wiatru tylko mały trójkąt płótna, ale to wystarczało, by utrzymywać ją na falach.

Szybko zbliżali się do wybrzeża i można było dokładnie dostrzec wszystkie jego szczegóły.

– Dobry wiatr! Dobry wiatr! – wykrzykiwał Flip, pilnując jednocześnie, by nie nakrywały ich fale z tyłu. – Jakże w samą porę się zmienił! Może jest nieco za silny, ale nie trzeba brać mu tego za złe!

O wpół do piątej brzeg znajdował się w odległości nie większej niż jedna mila. Łódź zdawała się pędzić wprost na niego. Wydawało się, że lada chwila weń uderzy. Takie wrażenie wywołuje wysoko wzno­szący się ląd, kiedy się do niego zbliżamy.

Wkrótce Marc, który stał na przodzie, zasygnalizował czarniawe wierzchołki raf wynurzające się spośród kipieli. Morze, całe białe, kipiało. To była chwila ekstremalnego niebezpieczeństwa. Gdyby łódź choćby musnęła skały, zostałaby rozbita na kawałki.

Flip wstał i mocno ustawiwszy się na nogach, trzymał między nimi ster. Starał się wyszukiwać przejścia pomiędzy pieniącymi się falami i chociaż bał się, że lada moment łódka się rozleci, nie okazywał tego po sobie. Wprost przeciwnie!

– Jaki to dobry wynalazek te skały! – mówił. – Można by powiedzieć, że to pławy39, którymi oznaczony jest kanał! Przepłyniemy, przepłyniemy!

Łódź pędziła wśród raf ze straszliwą szybkością, gdyż wiatr, wiejąc w kierunku lądu, popychał ją wprost na skalny mur. Flip, prawie ocierając się o skały, ale nie zderzając się z nimi, przepływał ponad czarnymi łatami oznaczającymi mielizny i nie dotykał dna. To instynkt marynarza prowadził go między wszystkimi niebezpieczeństwami, cudowny instynkt, który stoi wyżej niż cała nauka żeglugi.

Flip dał teraz znak chłopcom, by całkiem zwinęli żagiel. Zrozumieli, i zwinąwszy żagiel, umocowali go przy rei. Łódź, pchana przez wiatr, płynęła wciąż jeszcze z nadmierną prędkością.

Pozostawała jeszcze jedna kwestia, która mocno dręczyła Flipa: gdzie przybić do brzegu? Marynarz nie widział żadnego rozwarcia w wysokich klifach, zamkniętych jak mury potężnej twierdzy. Przybić do ich podstawy na pełnym morzu byłoby niewykonalne. Tymczasem zaledwie dwieście sążni dzieliło łódź od wybrzeża. Jeśli nie chcieli dopłynąć w tym miejscu, należało podjąć szybką decyzję i przygotować się do żeglugi wzdłuż brzegu.

Flip stał się bardzo niespokojny. Marszcząc brwi, patrzył na niedostępną ziemię i mełł w ustach jakieś niezrozumiałe słowa. Lekko odchyliwszy ster, zmienił kierunek łódki i posuwał się na ukos, zamiast płynąć wprost do wybrzeża. Jednak przy obecnym kursie łódź posuwała się w poprzek nadbiegających fal i była przez nie zalewana. Toteż Marc i Robert nie przestawali wylewać wody, używając do tego skórzanej czapki marynarza.