Sfinks lodowy. Część druga - Juliusz Verne - ebook

Sfinks lodowy. Część druga ebook

Juliusz Verne

4,0

Opis

W 1839 roku Amerykanin Jeorling, pragnący opuścić Wyspy Kerguelena, na których przebywał, wsiada na pokład szkunera „Halbrane”, dowodzony przez kapitana Lena Guya, człowieka milczącego, który akceptuje pasażera z pewną rezerwą. Na pokładzie bosman Hurliguerly chętnie gawędzi z Jeorlingiem, natomiast Len Guy zachowuje dystans;  można domniemywać, że ukrywa tajne zmartwienie. Tymczasem pewnego dnia, przekazuje Jeorlingowi nadzwyczajną informację: wypadki i osobistości opisane w sławnej powieści Edgara Poego „Przygody Artura Gordon Pyma” nie są zmyślone, ale zupełnie prawdziwe.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

 

Sfinks lodowy

Pamięci Edgara Poego

Dla moich przyjaciół z Ameryki

Część II

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Osiemnasta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuły oryginału francuskiego: Le Sphinx des glaces

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2015

 

69 ilustracji, w tym 13 kolorowych i 1 mapka: George Roux

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2015

 

ISBN 978-83-64701-30-6 (całość)

ISBN 978-83-64701-32-0 (część druga)

 

 

Część druga

 

 

Rozdział I

A Pym...?

 

Postanowienie kapitana Lena Guya, by opuścić następnego dnia kotwicowiska przy wyspie Tsalal i ponownie wyruszyć na północ, ta tak nieudana wyprawa, to wyrzeczenie się poszukiwań angielskiego szkunera w innej części morza antarktycznego – myśli o wszystkich tych sprawach kołatały się bezładnie w mojej głowie.

Jakże to, więc „Halbrane” miała opuścić sześciu ludzi, o których zapiski znalazły się w notesie Pattersona, a którzy jeszcze kilka miesięcy temu znajdowali się w tych okolicach…? Czy załoga statku nie wypełni do końca zadania, jakie nakazuje humanitaryzm…? Czy nie należało dalej próbować odkryć jakiś kontynent lub wyspę, gdzie może udało się schronić pozostałym przy życiu rozbitkom z „Jane” po opuszczeniu wyspy Tsalal, która po trzęsieniu ziemi nie nadawała się do zamieszkania…?

Był przecież dopiero koniec grudnia, dzień po świętach Bożego Narodzenia, zaledwie początek letniej pory roku. Jeszcze dwa długie letnie miesiące pozwalały nam żeglować po tej części rejonu Antarktydy. Mielibyśmy czas powrócić do koła podbiegunowego przed straszliwą antarktyczną zimą… Tymczasem „Halbrane” szykowała się do obrania kursu na północ…

Tak, takie były racje przemawiające „za”, ale było też prawdą – co zmuszony byłem przyznać – że „przeciw” opierało się na serii bardzo ważnych argumentów.

Na pierwszym miejscu był ten, że do tej pory „Halbrane” nie żeglowała na chybił trafił. Podążała drogą wskazaną przez Arthura Pyma, kierowała się do jasno zdefiniowanego punktu, czyli do wyspy Tsalal. Biedny Patterson twierdził, że z tej wyspy, której współrzędne były znane, miał zabrać Williama Guya i pięciu marynarzy, którzy zdołali się wydostać z zasadzki w Klock-Klock. A przecież nie znaleźliśmy ich na Tsalal, nawet nikogo z populacji krajowców, unicestwionej w niewiadomo jakiej katastrofie, której daty nie potrafiliśmy określić. Czy zdążyli uciec przed wspomnianą katastrofą, która nastąpiła niespodziewanie dopiero po odłączeniu się Pattersona, to znaczy jakieś siedem czy osiem miesięcy temu…?

W każdym razie ta ważna kwestia sprowadzała się do bardzo prostej alternatywy:

Albo ludzie z „Jane” zginęli i „Halbrane” bezzwłocznie musiała opuścić te rejony, albo oni przeżyli i wówczas absolutnie nie należało zaprzestać poszukiwań.

Zatem, gdybyśmy trzymali się drugiej wersji, co należało zrobić, jeśli nie przeszukać, wyspa po wyspie, archipelag położony na zachodzie, wspomniany w opowieści Pyma, który trzęsienie ziemi może oszczędziło…? Poza tym, w braku tej grupy wysp, czy zbiegowie z wyspy Tsalal nie mogli się skierować w inną stronę Antarktydy…? Czy na tych wodach wolnych od lodów nie istniało dużo innych archipelagów, które mijała łódź Arthura Pyma i Metysa, kiedy płynęli… nie wiadomo dokąd…?

Było też prawdą, że jeżeli ich łódka została zaciągnięta poza osiemdziesiąty czwarty równoleżnik, gdzie mogliby wylądować, jeżeli żadna ziemia, ani ląd stały, ani wysepka, nie wynurzała się z tej olbrzymiej płynnej równiny…? Co więcej, nie mogę powstrzymać się od powtórzenia, że koniec opowieści zawiera tylko same dziwaczności, nieprawdopodobieństwa, pogmatwania zrodzone w jakiejś chorej mózgownicy… Ach! Jakże teraz przydałby się nam Dirk Peters, gdyby kapitan Len Guy miał tyle szczęścia i odszukał jego kryjówkę podczas swej bytności w Illinois i sprowadził go na pokład „Halbrane”…!

Powracając zatem do przedstawionego wcześniej dylematu: w przypadku gdybyśmy zdecydowali się kontynuować poszukiwania, ku jakiemu punktowi tych tajemniczych regionów musiałby się skierować nasz szkuner…? Czy wszystko nie sprowadziłoby się do, że tak powiem, obrania przypadkowego kursu…?

Poza tym była jeszcze inna trudność. Czy załoga „Halbrane”, mogąc spokojnie powrócić na wody amerykańskie lub afrykańskie, zgodziłaby się podjąć ryzyko żeglugi w nieznane, zagłębić się w rejony położone bliżej bieguna, obawiając się zderzenia z jakimś straszliwym, niemożliwym do pokonania masywem lodowym…?

Istotnie, jeszcze kilka tygodni i powróci antarktyczna zima, z całą swoją zmiennością, dużo gorszą pogodą i niskimi temperaturami. To morze, obecnie otwarte, zupełnie zamarznie i nie będzie się nadawało do żeglugi. Oznaczałoby to więc uwięzienie w lodach na jakieś sześć do ośmiu miesięcy, nawet bez żadnej gwarancji znalezienia się przy jakimś lądzie. Czy taka perspektywa nie wystraszyłaby nawet najodważniejszych marynarzy? Czy przełożeni mieli prawo ryzykować życiem ludzi z załogi przy znikomej nadziei odnalezienia rozbitków z „Jane”, których nie spotkaliśmy na wyspie Tsalal…?

Zapewne takie myśli kłębiły się od wczorajszego dnia w umyśle kapitana Lena Guya. Następnie, ze złamanym sercem, nie mając już żadnej nadziei spotkania swego brata i jego ludzi, głosem drżącym ze wzruszenia, wydał rozkaz:

– Jutro odpływamy o pierwszym blasku dnia!

Według mnie musiał zgromadzić w sobie tyle moralnej energii, by zawrócić z drogi, ile jej wykazywał, posuwając się do przodu. Ale decyzja została podjęta, a on starał się stłumić w sobie niewysłowiony ból, jaki mu sprawiło niepowodzenie wyprawy.

Jeśli chodzi o mnie, to przyznaję, że byłem głęboko rozczarowany i nikt nie był bardziej zmartwiony, że nasza wyprawa kończyła się w takich przykrych okolicznościach. Po tym, jak z wielką pasją związałem się z przygodami „Jane”, zupełnie nie chciałem zawieszać poszukiwań tak długo, jak długo możliwe było ich kontynuowanie w rejonie Antarktydy.

Ilu żeglarzy, będąc na naszym miejscu, przejęłoby się rozwiązaniem geograficznego problemu bieguna południowego! Wszak „Hal­brane” płynęła poza rejonami, które odwiedziły statki Weddella, ponieważ wyspa Tsalal leżała mniej niż siedem stopni od miejsca, gdzie zbiegają się wszystkie południki. Wydawało się, jakby żadna przeszkoda nie zagradzała jej drogi prowadzącej do najwyższych szerokości geograficznych. Czy dzięki wyjątkowo sprzyjającej porze roku wiatry i prądy nie doprowadzą szkunera do samego krańca ziemskiej osi, od którego oddzielało nas teraz zaledwie czterysta mil…? Gdyby morze nadal było wolne od lodów, byłaby to kwestia zaledwie kilku dni… Gdyby znajdował się tam kontynent, to byłaby sprawa kilku tygodni… Ale naprawdę nikt z nas nie myślał o biegunie południowym i jego zdobyciu, kiedy na „Halbrane” postanowiono stawić czoła niebezpieczeństwom Oceanu Antarktycznego!

Nawet jeśli przyjąć, że kapitan Len Guy chciałby popchnąć dalej swoje badania, to czy otrzymałby poparcie Jema Westa, bosmana i sta­rych członków załogi, czy zdołałby przekonać dwudziestu rekrutów przyjętych na Falklandach, których Hearne, łowca fok, nie przestawał utrzymywać w przekonaniu, że wydarzą się straszne rzeczy…? Nie! Nie, niepodobna było, by kapitan Len Guy mógł zapanować na tymi ludźmi, stanowiącymi większość załogi, których i tak już zaciągnął na wyspę Tsalal. Na pewno odmówiliby żeglugi na południe po tych antarktycznych wodach, i to musiało być jedną z przyczyn, dla których nasz kapitan powziął postanowienie powrotu ku północy, pomimo głębokiego bólu, jakiego doświadczał…

Uważaliśmy więc wszyscy naszą kampanię za zakończoną, więc tym większe było nasze zaskoczenie, gdy usłyszeliśmy nagle te słowa:

– A Pym… biedny Pym…?

Odwróciłem się…

Tym, który wypowiedział te słowa, był Hunt…

Stojąc w bezruchu przy pokładówce, ten dziwaczny osobnik pożerał wzrokiem horyzont.

Wszyscy na pokładzie szkunera byli tak nieprzyzwyczajeni do głosu Hunta – być może były to pierwsze słowa, jakie wymówił od czasu zaokrętowania się – że z wielkiej ciekawości cała załoga zgromadziła się wokół niego. Czy jego niespodziewana interwencja nie zapowiadała – miałem takie przeczucie – jakiegoś cudownego odkrycia…?

Jem West skinieniem ręki odesłał załogę na dziób statku. Na miejscu pozostali tylko: pierwszy oficer, bosman, żaglomistrz Martin Holt oraz mistrz uszczelniacz Hardie, którzy uważali się za upoważnionych, by z nami pozostać.

– Co powiedziałeś…? – zapytał kapitan Len Guy, zbliżając się do Hunta.

– Powiedziałem: A Pym… biedny Pym…?

– Jak śmiesz przypominać nam nazwisko człowieka, którego obrzydliwe rady pociągnęły mego brata aż do tej wyspy, gdzie została zniszczona „Jane”, gdzie została zamordowana większa część jego załogi, gdzie my nie znaleźliśmy nawet jednego z tych, którzy tu przebywali jeszcze przed siedmioma miesiącami…?

Hunt nie odezwał się ani słowem.

– Odpowiadaj! – krzyknął kapitan Len Guy, który mając zbolałe serce, nie potrafił zapanować nad sobą.

Wahanie Hunta nie wynikało z tego, że nie wiedział, co odpowiedzieć, ale jak się wkrótce dowiedzieliśmy, z powodu pewnej trudności w wyrażaniu myśli. Były one jasno sprecyzowane, chociaż wypowiadał je urywanymi zdaniami, zaledwie łącząc z sobą poszczególne słowa. Poza tym posługiwał się swoim własnym językiem, czasami bardzo obrazowym, a wymowę miał obarczoną chrapliwym akcentem Indian z Dzikiego Zachodu.

– Otóż… – zaczął wreszcie – nie wiem, jak powiedzieć o pewnych rzeczach… Język staje kołkiem… proszę mnie zrozumieć… mówiłem o Pymie… o biednym Pymie… czy tak…?

– Zgadza się – potwierdził suchym tonem pierwszy oficer. – Co masz nam do powiedzenia o Arthurze Pymie…?

– Chcę powiedzieć… że nie należy go porzucać…

– Nie porzucać go…?! – zawołałem.

– Nie… nigdy… – mówił dalej Hunt. – Proszę pomyśleć… to byłoby okrutne… zbyt okrutne… Musimy go szukać…

– Szukać go…? – powtórzył kapitan Len Guy.

– Proszę mnie zrozumieć… dlatego wsiadłem na pokład „Halbrane”… tak… czy nie, by odszukać… biednego Pyma…

– Gdzie on zatem jest, jeśli nie w grobie, na cmentarzu w swoim rodzinnym mieście? – zapytałem.

– Nie… on jest tam, gdzie pozostał… sam… sam jeden… – odparł Hunt, wskazując ręką na południe. – Już jedenaście razy od tego czasu słońce wzniosło się nad tym horyzontem!

W ten sposób Hunt chciał wskazać na antarktyczne rejony, to było oczywiste… Ale co miał na myśli?

– Czy ty nie wiesz, że Arthur Pym już nie żyje…? – powiedział kapitan Len Guy.

– Martwy…! – zawołał Hunt, podkreślając to słowo wyrazistym gestem. – Nie…! Posłuchaj mnie… wiem wszystko… proszę mnie zrozumieć… on nie umarł…

– Czekaj, Hunt – powiedziałem. – Przypomnij sobie… Czy w ostatnim rozdziale o przygodach Arthura Pyma Edgar Poe nie mówi, że jego koniec był nagły i opłakany…?

Było prawdą, że amerykański poeta nie wskazał, w jaki sposób zakończył się żywot tego nadzwyczajnego człowieka, i z naciskiem podkreślam, że cały czas wydawało mi się to dość podejrzane! Czy tajemnica tej śmierci miała zostać w końcu odkryta, skoro, jeśli mieliśmy uwierzyć Huntowi, Arthur Pym nigdy nie powrócił ze strefy antarktycznej…?

– Wytłumacz się, Hunt! – rozkazał kapitan Len Guy, który podzielał moje zaskoczenie. – Pomyśl… nie spiesz się… Powiedz wyraźnie to, co masz do powiedzenia!

Podczas gdy Hunt pocierał dłonią czoło jak ktoś, kto szuka dalekich wspomnień, przekazałem kapitanowi pewną obserwację…

– Jest coś dziwnego w zachowaniu tego człowieka, i jeśli nie zwariował…

Na te słowa bosman pokiwał głową, ponieważ w jego mniemaniu Hunt nie był przy zdrowych zmysłach.

Hunt zrozumiał gest bosmana i zawołał ostrym głosem:

– Nie… nie zwariowałem…! Wariaci tam… na prerii… poważa się ich, chociaż im się nie wierzy… ale mnie… mnie trzeba wierzyć… Nie…! Pym nie umarł…!

– Edgar Poe zapewnia, że tak się stało – odparłem.

– Tak… wiem… Edgar Poe… z Baltimore… ale on nigdy nie widział biednego Pyma… nigdy…

– Jak to?! – zawołał Len Guy. – Ci dwaj ludzie się nie znali…?

– Nie!

– Więc to nie Arthur Pym opowiedział swe przygody Edgarowi Poemu?

– Nie, kapitanie, nie! – odpowiedział Hunt. – Tamten… w Baltimore… miał tylko notatki zapisane przez Pyma od dnia, kiedy schował się na pokładzie „Grampusa”… pisane do ostatniej godziny… do ostatniej… chciej mnie zrozumieć… zrozum mnie…!

Widocznie biedny Hunt obawiał się, że nie będzie zrozumiany, więc raz po raz powtarzał ostatnie słowa. Zresztą – nie mogę temu zaprzeczyć – jego stwierdzenia wydawały się niemożliwe do przyjęcia. Więc według niego Arthur Pym nigdy nie skontaktował się z Edgarem Poem…? Amerykański pisarz zaznajomił się tylko z notatkami redagowanymi dzień po dniu przez cały czas trwania tej nieprawdopodobnej podróży…?

– Kto zatem przywiózł jego dziennik…? – zapytał kapitan Len Guy, chwytając Hunta za rękę.

– Towarzysz Pyma… ten, który go kochał jak własnego syna… biedny Pym… Metys Dirk Peters… który sam powrócił z tamtej krainy…

– Metys Dirk Peters…?! – zawołałem.

– Tak.

– Sam…?

– Sam.

– I Arthur Pym byłby…?

– Tam! – odparł Hunt silnym głosem, pochylając się ku południowym regionom, na które zawsze kierowało się jego spojrzenie.

Czy takie oświadczenie mogło przezwyciężyć nasze niedowierzanie? Oczywiście, że nie! Martin Holt trącił łokciem bosmana i obaj z politowaniem spojrzeli na Hunta, podczas gdy Jem West nie spuszczał z niego oka, nie okazując swoich odczuć. Co do kapitana Lena Guya, to dał mi znak, że nie należy brać na serio tego, co twierdzi ów nieszczęśnik, którego umysł już od dawna był mocno rozchwiany i zmącony.

A jednak, gdy uważnie spojrzałem na Hunta, zaskoczyło mnie bijące z jego oczu jakieś promieniowanie prawdy.

Wówczas skupiłem się i zacząłem wypytywać Hunta, zadając mu pytania i precyzyjne, i podchwytliwe, na które próbował odpowiadać kolejnymi kategorycznymi potwierdzeniami, nigdy na żadne nie zaprzeczając.

– Posłuchaj… – rzekłem – czy po tym, jak razem z Dirkiem Petersem został zabrany z wraku „Grampusa”, Arthur Pym przebywał na pokładzie „Jane” aż do dopłynięcia do wyspy Tsalal…?

– Tak!

– Czy podczas wizyty kapitana Williama Guya we wsi Klock-Klock Pym oddzielił się od swych towarzyszy w tym samym czasie co Metys i jeden z marynarzy?

– Tak… – odparł Hunt – marynarz Allen… który prawie natychmiast udusił się pod kamieniami…

– Potem dwaj pozostali patrzyli z wysokiego wzgórza na atak krajowców i zniszczenie szkunera…?

– Tak…

– Następnie, po upływie pewnego czasu, obaj opuścili wyspę na ukradzionej łodzi, której krajowcy nie zdołali im zabrać…?

– Tak…

– I dwadzieścia dni później, przybywszy przed zasłonę oparów, obaj zostali uniesieni w otchłań wodospadu…?

Tym razem Hunt nie dał krótkiej, potwierdzającej odpowiedzi, lecz jąkając się, wymawiał urywane, niezrozumiałe słowa… Wydawało się, że starał się rozniecić w swej pamięci już prawie wygaszony żar… W końcu popatrzył na mnie i potrząsnął głową.

– Nie… nie obaj – odpowiedział. – Proszę mnie zrozumieć… Dirk Peters nigdy mi o tym… nie mówił…

– Dirk Peters…? – zapytał żywo kapitan Len Guy. – Poznałeś Dirka Petersa…?

– Tak…

– Gdzie…?

– W Vandalii, w stanie Illinois.

– Czy to od niego otrzymałeś wszystkie informacje o owej podróży…?

– Od niego…

– I powrócił sam… sam… stamtąd… pozostawiwszy Arthura Pyma…?

– Sam.

– Opowiedz nam o tym… Mówże! – zawołałem.

To była prawda: wrzałem z niecierpliwości! Jak to?! Hunt znał Dirka Petersa i dzięki temu wiedział o rzeczach, o których myślałem, że na zawsze pozostaną tajemnicą…! On znał rozwiązanie tych nadzwyczajnych przygód…!

Wówczas Hunt zaczął swoją relację, cały czas mówiąc urywanymi zdaniami.

 

– Tak… tam… zasłona z oparów… mówił mi często Peters… proszę mnie zrozumieć… Obaj, Arthur Pym i on, płynęli w tsalalskiej łódce… Potem… wielka kra… natarła na nich ogromna kra… Po zderzeniu Dirk Peters wpadł do morza… Zdołał się uczepić kry… wdrapać się na nią… proszę mnie zrozumieć… widział łódkę odpływającą z prądem… daleko… bardzo daleko… zbyt daleko…! Na próżno Pym usiłował dołączyć do swego towarzysza… nie potrafił… łódka opływała… odpłynęła…! A Pym… biedny i kochany Pym został uniesiony… To on nie powrócił… Jest tam… ciągle jeszcze tam…!

Doprawdy, gdyby ten człowiek był Dirkiem Petersem we własnej osobie, nie wypowiedziałby bardziej emocjonalnie, mocniej i bardziej serdecznie „biedny i kochany Pym”!

Tymczasem poznaliśmy nowy fakt – dlaczego mieliśmy w niego wątpić? – więc Arthur Pym i Metys rozdzielili się przed zasłoną z oparów…?

Jeżeli tak było, jeżeli Arthur Pym nadal posuwał się w kierunku najwyższych szerokości geograficznych, to jak jego towarzysz Dirk Peters zdołał powrócić na północ… powrócić poza masyw lodowy… powrócić do Ameryki, gdzie przywiózł notatki, które przedstawił Edgarowi Poemu…?

Postawiliśmy Huntowi kolejne, bardzo szczegółowe pytania, a on na wszystkie odpowiedział, można to tak określić, stosownie do pytania, zgodnie z tym, co wiele razy opowiedział mu Metys.

Według tego, co nam oznajmił, Dirk Peters miał w kieszeni notes Arthura Pyma w chwili, gdy kurczowo uczepił się kry, i ten ocalony dziennik udostępnił amerykańskiemu pisarzowi.

– Proszę mnie zrozumieć… – zapewniał Hunt – powtarzam tylko wszystko, czego dowiedziałem się od Dirka Petersa… Gdy prąd unosił go na lodowcu, krzyczał ze wszystkich sił… Pym, biedny Pym już zniknął w zasłonie oparów… Jeśli chodzi o Metysa, to posilając się surowymi rybami, które udało mu się złapać, został uniesiony przez przeciwny prąd ponownie do brzegów wyspy Tsalal, na którą wysiadł, umierając z głodu…

– Na wyspę Tsalal…?! – wykrzyknął kapitan Len Guy. – A ile czasu upłynęło od czasu, jak ją opuścił…?

– Trzy tygodnie… tak… najwyżej trzy tygodnie… jak mnie zapewniał Dirk Peters…

– Czy zatem odnalazł tych, którzy pozostali z załogi „Jane”… mego brata Williama i ludzi, którzy razem z nim przeżyli…? – zapytał kapitan Len Guy

– Nie – odpowiedział Hunt. – Peters zawsze myślał, że zginęli do ostatniego… tak… wszyscy zginęli…! Na wyspie nikogo już nie było…!

– Nikogo…? – powtórzyłem, bardzo zdziwiony takim stwierdzeniem.

– Nikogo! – potwierdził Hunt.

– A miejscowa ludność…?

– Nikogo… już to panu powiedziałem… nikogo…! Wyspa była pusta… tak…! pusta…!

To w zdecydowany sposób zaprzeczało pewnym faktom, których byliśmy pewni. Mimo to mogło zdarzyć się tak, że gdy Dirk Peters wrócił na wyspę Tsalal, ludność nie wiadomo czym się przestraszyła i poszukała schronienia na archipelagu położonym na południowym zachodzie, podczas gdy William Guy i jego towarzysze ukrywali się jeszcze w wąwozach Klock-Klock. To wyjaśniało, dlaczego Metys ich nie spotkał oraz dlaczego pozostali przy życiu rozbitkowie z „Jane” już nie musieli się obawiać wyspiarzy podczas swego jedenastoletniego pobytu na wyspie. Z drugiej strony, jeżeli Patterson zostawił ich tu siedem miesięcy temu, a my ich teraz nie znaleźliśmy, musieli opuścić wyspę Tsalal po tym, jak trzęsienie ziemi uczyniło ją niezdatną do zamieszkania.

– A więc – zagadnął znowu Len Guy – Dirk Peters po powrocie nie zastał na wyspie ani jednego mieszkańca…?

– Nikogo… nikogo… – powtarzał Hunt. – Metys nie natknął się tam na żadnego krajowca1…

– Co wówczas zrobił Dirk Peters…? – zapytał bosman.

– Proszę mnie zrozumieć…! – odparł Hunt. – Znalazł tam opuszczoną łódź… w głębi zatoki… było w niej suszone mięso i kilka baryłek słodkiej wody… Metys rzucił się do łódki… południowy wiatr… tak… z południa… bardzo mocny – ten sam, który razem z przeciwnym prądem dopchał jego krę do wyspy Tsalal – niósł jego łódkę całymi tygodniami… w stronę masywu lodowego… w którym znalazł przesmyk… Proszę mi wierzyć… powtarzam tylko to, co ze sto razy opowiedział mi Dirk Peters… Tak! Znalazł przejście… a potem minął koło podbiegunowe…

– A co później…? – zapytałem.

– Później… został zabrany przez amerykański statek wielorybniczy „Sandy Hook”, na którym dotarł do Ameryki.

Zatem przyjmując, że opowieść Hunta była prawdziwa – co przecież było możliwe – oto w jaki sposób rozwiązał się, przynajmniej w części dotyczącej Dirka Petersa, ten straszliwy dramat antarktycznych regionów. Powróciwszy do Stanów Zjednoczonych, Metys nawiązał kontakt z Edgarem Poem, wówczas wydawcą „Southern Literary Messenger”, i na podstawie zapisków Arthura Pyma powstało to cudowne opowiadanie, które nie zostało wymyślone, jak pierwotnie uważano, i któremu brakowało ostatecznego zakończenia.

Co do części, w których amerykańskiego autora poniosła wyobraźnia, to bez wątpienia dotyczyły dziwaczności zrelacjonowanych w ostatnich rozdziałach – chyba że w końcowych godzinach ogarnięty majakami Arthur Pym sądził, że widział poprzez zasłonę oparów owe cudowne i nadprzyrodzone zjawiska…

Jakkolwiek było, to dowiedzieliśmy się, że Edgar Poe nigdy nie poznał się z Arthurem Pymem. Dlatego, chcąc pozostawić czytelnika w drażniącej niepewności, autor pozwolił Pymowi zginąć śmiercią „równie nagłą, co opłakaną”, której ani przyczyny, ani natury nie wskazał.

Jeżeli jednak Arthur Pym nigdy nie powrócił, można było rozsądnie przyjąć, że nie umarł natychmiast po rozłączeniu się ze swoim towarzyszem… że jeszcze żył, choć od jego zniknięcia minęło jedenaście lat…

– Tak… tak! – powtarzał Hunt.

Mówił to z takim przekonaniem, jakby to Dirk Peters natchnął jego duszę, kiedy obaj zamieszkiwali w mieścinie Vandalia, położonej w sercu Illinois.

Teraz musieliśmy się dogłębnie zastanowić na jedną rzeczą: czy Hunt był przy zdrowych zmysłach…? Czy to nie on był tym, który w czasie zaćmienia umysłu – co do tego nie miałem wątpliwości – po wniknięciu do mojej kajuty wyszeptał do mego ucha słowa:

– A Pym… biedny Pym…?

Tak…! Wcale mi się to nie śniło…!

Krótko mówiąc, jeżeli to wszystko, co powiedział Hunt, było prawdą, jeżeli wiernie przekazał tajemnice, jakie mu powierzył Dirk Peters, musiał być przekonany, kiedy powtarzał głosem zarazem nakazującym i błagalnym:

– Pym nie umarł…! Pym jest tam…! Nie należy opuszczać biednego Pyma!

Kiedy kończyłem przesłuchanie Hunta, mocno zaabsorbowany kapitan Len Guy ocknął się wreszcie z głębokiego zamyślenia i ostrym głosem rozkazał:

– Cała załoga na rufę!

Kiedy marynarze ze szkunera zgromadzili się wokół niego, powiedział:

– Posłuchaj mnie, Hunt, i dobrze się zastanów, zanim odpowiesz na ważne pytania, jakie chcę ci zadać.

Hunt podniósł głowę i powiódł wzrokiem po marynarzach z „Halbrane”.

– Twierdzisz, Hunt, że wszystko to, co powiedziałeś o Arthurze Pymie, jest prawdą…?

– Tak – odparł Hunt, podkreślając swoją twierdzącą odpowiedź szorstkim gestem.

– Znałeś Dirka Petersa…?

– Tak.

– Przeżyłeś z nim kilka lat w Illinois…?

– Dziewięć lat.

– I często opowiadał ci o tych wydarzeniach…?

– Tak.

– A ty sam nie masz żadnych wątpliwości, że opowiedział ci całą prawdę…?

– Nie.

– Dobrze, a czy nigdy nie przyszło mu do głowy, że kilku ludzi z „Jane” mogło pozostać na wyspie Tsalal…?

– Nie.

– Czy wierzył, że William Guy i jego towarzysze musieli wszyscy zginąć podczas osunięcia się ziemi ze wzgórz Klock-Klock…?

– Tak… i… według tego, co często mi powtarzał… Pym myślał tak samo.

– Gdzie po raz ostatni widziałeś Dirka Petersa…?

– W Vandalii.

– Dawno temu?

– Minęły dwa lata.

– A z was dwóch, czy ty… albo on… kto pierwszy opuścił Vandalię…?

Zaskoczyła mnie krótka chwila wahania u Hunta w chwili, gdy miał udzielić odpowiedzi.

– Opuściliśmy ją razem… – odparł.

– Gdzie ty się udałeś?

– Na Falklandy.

– A on?

– On…! – powtórzył Hunt.

Rozejrzał się dookoła i jego spojrzenie w końcu spoczęło na Martinie Holcie, na tym, któremu podczas burzy uratował życie, narażając przy tym własne.

– Ejże – nalegał kapitan Len Guy – zrozumiałeś, o co cię pytam…?

– Tak.

– Zatem odpowiedz! Gdy Dirk Peters wyjechał z Illinois, czy opuścił Amerykę?

– Tak.

– I gdzie się udał…? Mów!

– Na Falklandy!

– A gdzie jest teraz?

– Przed panem!

 

 

 

1Metys nie natknął się tam na żadnego krajowca – w tym miejscu w rękopisie J. Verne dodaje, że Peters znalazł Tygrysa, nowofundlandczyka, żywego, wściekłego i groźnego; jednak później przeniósł wszystkie opisy dotyczące losu Tygrysa do jednego z końcowych rozdziałów powieści, gdzie służą wyjaśnieniu tajemnicy tego, co przydarzyło się wyspiarzom.

Rozdział II

Podjęcie decyzji

 

Dirk Peters…! Hunt był Metysem Dirkiem Petersem… oddanym towarzyszem Pyma. Tym, którego kapitan Len Guy tak długo i bez powodzenia poszukiwał w Stanach Zjednoczonych i którego obecność mogła dostarczyć nowego powodu do kontynuowania tej poszukiwawczej kampanii…

Jeśli Czytelnicy byli na tyle spostrzegawczy, że już kilkadziesiąt stron wcześniej rozpoznali w osobie Hunta Dirka Petersa, że oczekiwali zwrotu akcji – wcale bym się nie zdziwił, a nawet twierdzę, że byłbym zaskoczony, gdyby tak nie było.

Doprawdy, taki sposób rozumowania był bardzo logiczny i bardzo naturalny. Jak kapitan Len Guy i ja, tyle razy przeczytawszy książkę Edgara Poego, w której fizyczny portret Dirka Petersa został narysowany precyzyjną kreską, mogliśmy nie podejrzewać, że człowiek, który wsiadł na statek na Falklandach, i Metys to jedna i ta sama osoba…? Czy nie świadczyło to o naszym braku bystrości…? Przyznaję, a jednak w pewnej mierze można to wytłumaczyć.

Tak, wszystko zdradzało u Hunta, że ma indiańskie pochodzenie, podobnie jak Dirk Peters, skoro należał do plemienia Upsarokas z Dzikiego Zachodu, i może to powinno naprowadzić nas na właściwy trop. Jednak proszę przypomnieć sobie okoliczności, w jakich Hunt przedstawił się kapitanowi Lenowi Guyowi, okoliczności, które nie pozwalały podawać w wątpliwość jego tożsamości. Hunt zamieszkiwał na Falklandach, bardzo daleko od Illinois, pośród marynarzy wszelkich narodowości, którzy czekają na letnią porę roku, by się zatrudnić na statkach wielorybniczych… Od czasu pojawienia się na pokładzie zachowywał względem nas daleko posuniętą rezerwę… Dopiero teraz pierwszy raz mieliśmy okazję usłyszeć, jak mówi, a do tej pory – przynajmniej w jego zachowaniu – nic nie dawało podstaw, by sądzić, że ukrywał swoje prawdziwe nazwisko… Jak widzieliśmy, wypowiedział swoje imię i nazwisko Dirk Peters dopiero po ostatnich naciskach kapitana.

To prawda, że Hunt był dość niezwykłym typem i osobnikiem tak się wyróżniającym, że powinno to zwrócić naszą uwagę. Tak… teraz wszystko do mnie wracało: jego dziwaczne zachowanie, od czasu jak szkuner przekroczył koło podbiegunowe, od czasu jak żeglował po wodach morza wolnego od lodów… jego spojrzenia nieustannie skierowane na południowy horyzont… jego ręka, która jakimś instynktownym ruchem wyciągała się w tym kierunku… Potem była Wysepka Benneta, na której, jak się wydawało, już kiedyś był, na której zebrał szczątki poszycia kadłuba „Jane”, i wreszcie wyspa Tsalal… Tam szedł przodem, a my posuwaliśmy się za nim jak za przewodnikiem poprzez zniszczoną i powywracaną równinę aż do wsi Klock-Klock, do wejścia do parowu w pobliżu wzgórza, w którym wydrążony był labirynt, po którym nie pozostał żaden ślad… Tak… wszystko to powinno było zwrócić naszą uwagę i wzbudzić – przynajmniej we mnie – myśl, że Hunt mógł być zamieszany w przygody Arthura Pyma…!

Zatem nie tylko kapitan Len Guy, ale także jego pasażer Jeorling miał klapki na oczach…! Przyznaję, byliśmy jak dwaj ślepcy, a przecież pewne strony z książki Edgara Poego powinny były uczynić nas bardziej przenikliwymi i przewidującymi!

W sumie absolutnie nie można było podawać w wątpliwość, że Hunt rzeczywiście był Dirkiem Petersem. Chociaż starszy o jedenaście lat, wyglądał tak, jak go opisał Arthur Pym. Co prawda nie miał już drapieżnego wyglądu, jak wspomina się w opowiadaniu, a poza tym, według samego Arthura Pyma była to tylko „pozorna drapieżność”. Jego wygląd fizyczny nie zmienił się: niski wzrost, potężna muskulatura, członki „odlane z formy Herkulesa”, dłonie „tak grube i tak wielkie, że zaledwie zachowywały ludzką formę”, pałąkowate nogi, głowa niesamowitych rozmiarów, usta rozciągające się od ucha do ucha i „długie zęby, nawet częściowo nie zakrywane przez wargi”. Powtarzam tu rysopis naszego człowieka zwerbowanego na Falklandach. Jednak na jego twarzy już nie można było odnaleźć tego wyrazu, który, jeżeli uznać go za oznakę wesołości, mógł być tylko „wesołością szatana”!

Rzeczywiście, Metys zmienił się pod wpływem wieku, doświadczeń, życiowych doznań, strasznych scen, w których uczestniczył – wydarzeń, jak mówił Arthur Pym, „całkowicie będących poza zasięgiem ludzkiego doświadczenia i przekraczających miarę ludzkiej łatwowierności”. Tak! Ten szorstki pilnik doznań mocno przytarł morale Dirka Petersa! Ale nie miało to znaczenia! Nadal był to bardzo wierny towarzysz, któremu Arthur Pym zawdzięczał życie, który kochał go jak syna i który nigdy nie stracił – nie, nigdy! – nadziei na odnalezienie go któregoś dnia pośród straszliwych pustkowi Antarktydy!

Dlaczego jednak Dirk Peters ukrywał się na Falklandach pod nazwiskiem Hunt, dlaczego od czasu wejścia na pokład „Halbrane” nadal zachowywał incognito, dlaczego nie powiedział, kim jest, skoro znał zamiary kapitana Lena Guya, którego wszystkie starania były skierowane na uratowanie swoich rodaków, gdy podążał dokładnie trasą, jaką płynęła „Jane”…?

Dlaczego…? Niewątpliwie z obawy, by jego nazwisko nie stało się źródłem strachu…! Był przecież człowiekiem zamieszanym w przerażające wydarzenia na „Grampusie”, który zabił marynarza Parkera… żywił się jego ciałem, poił jego krwią…! Aby wyjawić swoje prawdziwe nazwisko, musiał mieć nadzieję, że dzięki temu „Halbrane” spróbuje odnaleźć Arthura Pyma…!

Dlatego też, spędziwszy kilka lat w Illinois, postanowił przenieść się na Falklandy z zamiarem wykorzystania pierwszej nadarzającej się okazji, która pozwoli mu powrócić na wody Antarktydy. Wsiadając na „Halbrane”, miał nadzieję, że przekona kapitana Lena Guya, by zabrał swoich rodaków przebywających na wyspie Tsalal, popłynął jeszcze dalej, na wyższe szerokości geograficzne, i pomógł Arthurowi Pymowi… A jednak: jaki człowiek przy zdrowych zmysłach mógł myśleć, że po jedenastu latach ów nieszczęśnik nadal żył w tamtym świecie…? Wyspa Tsalal miała przynajmniej zasoby pozwalające utrzymać się przy życiu kapitanowi Williamowi Guy­owi i jego towarzyszom, a poza tym notatki Pattersona zapewniały, że oni jeszcze tam przebywali, gdy ich opuszczał… Co do istnienia Arthura Pyma…

Niemniej jednak, wobec stwierdzenia Dirka Petersa, które – muszę to przyznać – nie opierało się na niczym konkretnym, mój umysł się nie buntował, chociaż powinien był to czynić…! Wcale nie…! A kiedy Metys wołał: „Pym nie umarł… Pym jest tam… Nie należy opuszczać biednego Pyma!”, te okrzyki nie wywołały głębokich refleksji w moim umyśle…

Wówczas pomyślałem o Edgarze Allanie Poem i zastanawiałem się, jak by zareagował, może: jakże czułby się zakłopotany, gdyby „Halbrane” przywiozła człowieka, którego śmierć „równie nagłą, co żałosną” obwieścił…!

Z pewnością od czasu, jak postanowiłem uczestniczyć w wyprawie na pokładzie „Halbrane”, już nie byłem tym samym człowiekiem – człowiekiem wcześniej praktycznym i logicznie rozumującym2. Kiedy chodziło o Arthura Pyma, to czułem obecnie, że moje serce bije tak samo jak serce Dirka Petersa…! Naszła mnie myśl, że gdybyśmy opuścili wyspę Tsalal, by udać się na północ, na Atlantyk, byłoby to wyzbyciem się ludzkich uczuć, obowiązku niesienia pomocy biedakowi porzuconemu na lodowych pustyniach Antarktydy!

Było też prawdą, że żądać od kapitana Lena Guya, by skierował szkuner znowu na południe, przydając załodze nowych trudów i wysiłków po stawieniu czoła tylu niebezpieczeństwom, co nie przyniosło żadnych rezultatów, było równoznaczne z narażeniem się na odmowę. Czy zatem w tej chwili nie powinienem interweniować…? Przecież czułem, że Dirk Peters liczył na mnie, że będę bronił sprawy jego biednego Pyma!

Po oświadczeniu Metysa zapanowało dość długie milczenie. Niewątpliwie nikt nie śmiał zaprzeczyć jego prawdomówności. On powiedział: „Jestem Dirk Peters”. On był Dirkiem Petersem!

Wszystko, co dotyczyło Arthura Pyma: że nigdy nie wrócił do Ameryki, że rozłączył się ze swoim towarzyszem, że został w tsalalskiej łodzi pociągnięty w okolice bieguna, to były zdarzenia noszące znamiona prawdopodobieństwa, i nic nas nie upoważniało, żeby nie wierzyć, że Dirk Peters mówił prawdę. Ale czy Arthur Pym jeszcze żył, jak o tym zapewniał Metys, i czy obowiązek nakazywał nam ruszyć na jego poszukiwania, jak tego żądał Metys, i narażać się na tyle nowych niebezpieczeństw – to już była zupełnie inna kwestia.

Jednakże, postanowiwszy stanowczo wspierać Dirka Petersa, ale bojąc się stawać na polu bitwy, gdzie ryzykowałem pobicie już na samym początku, powróciłem do argumentacji w sumie możliwej do przyjęcia, żeby mianowicie podjąć na nowo poszukiwania kapitana Williama Guya i pięciu marynarzy, których śladów nie znaleźliśmy na wyspie Tsalal.

– Moi przyjaciele – powiedziałem – zanim zapadnie ostateczna decyzja, byłoby mądrze przyjrzeć się z całym spokojem aktualnej sytuacji. Jeżeli zrezygnujemy z naszej wyprawy właśnie w chwili, gdy być może nadarza się okazja odniesienia sukcesu, czy później przez całe życie nie będziemy żałowali i czynili sobie gorzkich wyrzutów…? Pomyśl o tym, kapitanie, i wy, moi towarzysze. Zaledwie przed siedmioma miesiącami biedny Patterson zostawił waszych ziomków jeszcze żywych na wyspie Tsalal…! Jeżeli oni wówczas tam przebywali, to znaczy, że przez jedenaście lat dzięki zasobom wyspy zdołali się utrzymać przy życiu, nie musząc się obawiać wyspiarzy, z których część zginęła w nieznanych nam okolicznościach, a reszta prawdopodobnie przeniosła się na inne sąsiednie wyspy… To jest oczywiste i nie widzę niczego, co można by zarzucić memu rozumowaniu…

Nikt nie odpowiedział na moje słowa, bo i nie było co odpowiadać.

– Jeśli nie spotkaliśmy się z kapitanem „Jane” i jego ludźmi – podjąłem na nowo, ale bardziej agresywnie – to dlatego, że po odpłynięciu Pattersona zostali zmuszeni do opuszczenia wyspy Tsalal… Jaki był tego powód…? Moim zdaniem trzęsienie ziemi spowodowało takie spustoszenie, że wyspa nie nadawała się do zamieszkania. Zatem wystarczyła im łódź tubylców, by podążając z północnym prądem, dotrzeć czy to na inną wyspę, czy też do jakiegoś punktu kontynentu antarktycznego… Tak prawdopodobnie było, i myślę, że nie posunąłem się zbyt daleko w tym stwierdzeniu… W każdym razie wiem i powtórzę to, że nie dokonamy niczego, jeżeli nie będziemy kontynuowali poszukiwań, od których zależy ocalenie waszych rodaków!

Pytałem spojrzeniem moje audytorium… Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi…

Kapitan Len Guy, ogarnięty wielkimi emocjami, schylił głowę, gdyż czuł, że miałem rację, że przez odwołanie się do obowiązków ludzkości wskazywałem jedyną drogę, jaką powinni podążać ludzie o czułych sercach!

– O co właściwie chodzi? – zapytałem po krótkiej chwili milczenia. – Należy pokonać kilka stopni szerokości geograficznej i to w czasie, kiedy morze będzie spławne, kiedy pora roku zapewnia nam dwa miesiące pięknej pogody, kiedy nie musimy się obawiać antarktycznej zimy, gdyż nie żądam, żeby stawiać czoła jej surowości…! Czy mamy się wahać, kiedy „Halbrane” jest dobrze zaopatrzona, kiedy jej załoga jest zdrowa i w pełnym składzie, gdyż żadna choroba nie pojawiła się na naszym statku…? Czy mamy się wystraszyć urojonych niebezpieczeństw…? Czy też odważymy się podążać dalej przed siebie, stąd… tam… tam dalej…?

Wskazałem ręką południowy horyzont, podczas gdy Dirk Peters, nie mówiąc ani słowa, także wskazywał ten sam kierunek nakazującym gestem, który mówił za niego!

 

Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na nas, ale jeszcze tym razem nikt nie zdobył się na odpowiedź!