Archipelag w ogniu - Juliusz Verne - ebook

Archipelag w ogniu ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

W 1827 roku, podczas gdy greccy powstańcy bohatersko opierają się armii otomańskiej, filhelleni – europejscy wolontariusze różnych narodowości – przybywają wspomagać ich w tej nierównej walce. Pomiędzy nimi znajduje się też Henry  d’Albaret, kapitan marynarki francuskiej.  Inna postać tej powieści, Nicolas Starkos, bezwstydnie współpracuje z Turkami i przewozi na swoim statku własnych rodaków, by sprzedawać ich do ciężkich więzień berberyjskich. Jego matka, Andronika, która bije się w szeregach greckich,  przeklina go i wypiera się. Na Korfu Henry nawiązuje znajomość z  zagadkowym bankierem Elizundo, którego bogactwo pochodzi częściowo z jego transakcji ze Starkosem.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

 

Archipelag w ogniu

 

 

Przełożyła Iwona Janczy

Strona redakcyjna

Dziewiętnasta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: L’Archipel en feu

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2015

 

51 ilustracji, w tym 6 kolorowych i 1 podwójna mapka: Léon Benett

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Przypisy: Andrzej Zydorczak, Iwona Janczy

Konsultacja i skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2015

 

ISBN 978-83-64701-35-1

Wstęp

 

Oddając do rąk Czytelników kolejny, już czterdziesty czwarty tom „Biblioteki Andrzeja”, zawierający utwór Juliusza Verne’a Archipelag w ogniu, możemy stwierdzić, że powieść ta w pełni potwierdza, iż słusznie znalazła się w serii dzieł pisarza z Nantes, którą we Francji nazwano Niezwykłe Podróże. Jest to bowiem prawdziwa podróż, częściowo po Grecji kontynentalnej, ale głównie po różnych archipelagach i wyspach, małych i dużych, których nie brakuje w tej części świata, a szczególnie na Morzu Jońskim i Morzu Egejskim.

W obecnych czasach, gdy Polacy tłumnie wyjeżdżają do tej części Europy, taka podróżnicza powieść, uzupełniona spojrzeniem na historię Grecji, zarówno na tę niezbyt odległą, jak i na tak przecież bogatą w wydarzenia starożytność, często z odwołaniami do mitologii, może pomóc im spojrzeć trochę inaczej na odwiedzane regiony.

Bliski nam powinien być też temat przewodni powieści – walka Greków o niepodległość. Przecież nasz naród wiele razy podnosił głowę, by wyrwać się spod władających nami ciemięzców. Przykładów powstań w dziejach Polski jest aż nadto, choć tylko jedno zakończyło się zwycięstwem, mianowicie powstanie wielkopolskie, o czym z dumą wspominam jako wnuk Marii Sarnowskiej, która uczestniczyła w walkach w okolicach Obornik i Poznania. Jej Krzyż Powstańczy oraz inne odznaczenia pieczołowicie przechowuję w specjalnym pudełku schowanym w szufladzie przeznaczonej na tego rodzaju rzeczy.

Ten temat był bliski także Juliuszowi Verne’owi, który w swoich powieściach pokazuje walki o wolność różnych narodów. Można tu wspomnieć o takich utworach jak Mathias Sandorf czyRodzina bez nazwiska. Także we wspaniałym dziele Dwadzieścia tysięcy mil pod morzami nawiązuje do walk wyzwoleńczych w Gre­cji, pomagając powstańcom poprzez zasilanie ich działalności skarbami zdobytymi w głębinach mórz.

Powieść po raz pierwszy ukazała się we Francji w odcinkach w czasopiśmie „Le Temps” (Czas) od numeru 8463 (29 czerwca 1884) do numeru 8497 (3 sierpnia 1884). W formie książki (mały format) pojawiła się w księgarniach 14 sierpnia 1884, a w dużym formacie, z ilustracjami Léona Benetta – 16 października 1884 roku. Ponadto już 13 listopada została wydana jako XIX podwójny tom, razem z powieścią Gwiazda Południa.

W Polsce przed II wojną światową, w roku 1925, powieść ukazała się we Lwowie nakładem dra Maksymiliana Bodeka, w różnych okładkach, pod tytułem Archipelag w płomieniach. Trzeba stwierdzić, że tłumaczenie zostało w różnych miejscach nieco skrócone i zawiera sporo merytorycznych błędów. Ten sam przekład, z nieznacznymi poprawkami dotyczącymi ortografii i gramatyki, został użyty w wydaniu Oficyny Wydawniczej „Ajaks” z roku 1995.

Obecne wydanie jest, jak zwykle, pełnym przekładem powieści, do której zostało dołączonych pięćdziesiąt jeden ilustracji Léona Benetta, w tym sześć barwnych, które podkolorowała Barbara Linda.

Mam nadzieję, że mimo użycia wielkiej liczby nazw i nazwisk, dzieje głównych bohaterów spodobają się miłośnikom twórczości Juliusza Verne’a, czego im i sobie gorąco życzę.

 

Życzę przyjemnej lektury

Andrzej Zydorczak

Rozdział I

Statek na horyzoncie

 

Osiemnastego października 1827 roku, około godziny piątej po południu mały lewantyński stateczek ze wszech sił starał się pochwycić wiatr w żagle, tak by jeszcze przed nocą dobić do portu Itilo1, położonego u wejścia do zatoki Koroni2.

Port ten, występujący u Homera pod nazwą Oetylos, znajduje się na jednej z trzech głęboko wrzynających się w ląd zatok, które sprawiają, że kształt południowej Grecji na wodach Morza Jońskiego i Egejskiego śmiało można przyrównać do liścia platanu3. Na tym to liściu położony jest antyczny Peloponez, we współczesnej geografii zwany Moreą4. Od zachodu, pomiędzy Mesenią a Lakonią5 otwiera się zatoka Koroni, następnie zatoka Maraton6, która głębokim łukiem wcina się w surowe wybrzeże Lakonii, a jako trzecia w kolejności zatoka Nauplio, której wody rozdzielają wspomnianą Lakonię od Argolidy7.

Port Itilo położony jest właśnie w pierwszej z tych zatok. Wyżłobiony w jej wschodnim, nieregularnym brzegu, geograficznie należy już do podnóża nadmorskiego pasma gór Tajget8, których kamieniste zbocza stanowią szkielet półwyspu Mani9. Bezpieczne wody, ułożenie przesmyków i chroniące je strome ściany czynią z tego portu jedno z najlepszych schronień na nieustannie smaganych wichrami śródziemnomorskich wodach.

Statek, który sunął popychany dość silnym północno-zachodnim wiatrem, nie mógł być jeszcze dostrzeżony z portowego nabrzeża, od którego wciąż dzieliło go sześć lub siedem mil10, bo choć było całkiem bezchmurnie, na tle rozświetlonego horyzontu rysował się zaledwie brzeżek jego górnych żagli.

 

Ale to, czego żadnym sposobem nie dawało się dostrzec z dołu, można było doskonale zobaczyć z góry, czyli ze szczytu grani11 dominujących nad wioską. Itilo zostało zbudowane w kształcie amfiteatru na stromych skałach, które bronią starego akropolu Kelefa12. Nawet jeszcze teraz na szczytach wznoszą się zrujnowane wieże, choć zapewne znacznie późniejsze niż ciekawe szczątki świątyni Serapisa13, której kolumny i głowice wykonane w porządku jońskim14 wciąż ozdabiają tutejszy kościół. W pobliżu owych wież stoją jeszcze ze dwie lub trzy rzadko odwiedzane kapliczki, gdzie nabożeństwa odprawiają wyłącznie mnisi.

W tym miejscu należałoby się zatrzymać dłużej nad sformułowaniem „odprawiają nabożeństwa”, a także nad dokładnym znaczeniem słowa „mnich”, jakie stosuje się na wybrzeżu meseńskim w odniesieniu do wszystkich duchownych. Nawiasem mówiąc, jednego z nich, który właśnie opuścił swoją kapliczkę, będziemy mogli dokładnie opisać.

W owym czasie religia w Grecji wciąż stanowiła szczególny zlepek pogańskich legend i chrześcijańskich dogmatów. Wielu spośród wiernych uznawało starożytnych bożków za świętych nowej religii. Nawet obecnie, jak to zauważył pan Henry Belle, „mieszają bogów i półbogów ze świętymi, chochliki z zaczarowanych dolin z aniołami w raju, a do syren i furii zwracają się równie często co do Panagii15”. Stąd biorą się ich dziwaczne obrzędy, cudaczne praktyki wzbudzające śmiech i cały ten religijny chaos, z którym kler nie może sobie poradzić, a który ma niewiele wspólnego z właściwą religią.

W pierwszym ćwierćwieczu obecnego wieku, a szczególnie w czasach, gdy toczy się nasza historia, to jest około pięćdziesięciu lat temu, helleński kler był jeszcze bardziej niż dziś niefrasobliwy. Naiwnych mnichów powszechnie zwano „poczciwymi dzieciakami”, nie nadawali się więc specjalnie, aby przewodniczyć duchowo tej tak rozmiłowanej w zabobonach nacji.

 

Gdybyż jednak owi zakonnicy byli tylko nieoświeceni! Tymczasem w wielu regionach Grecji, a zwłaszcza na dzikich terytoriach Mani, ci z natury przywykli do żebractwa nieboracy – wyciągający rękę po każdą drachmę, jaką skłonni byli im rzucić miłosierni podróżni w zamian za ucałowanie podrobionej świętej ikony lub zapalenie w jakiejś zapomnianej grocie lampki oliwnej w czyjejś intencji – zmuszeni brakiem zarobków płynących ze spowiedzi, pogrzebów czy chrztów, nie wzdragali się przed uprawianiem rzemiosła morskich czatowników! Co zresztą nader dobrze szło w parze z ich niskim pochodzeniem. I to jakich czatowników! Na rzecz mieszkańców wybrzeża!

I tak marynarze z Itilo, wylegujący się w porcie niczym owi lazzaroni16, którzy już po kilku minutach pracy potrzebują długich godzin odpoczynku, podnieśli się raźnie na widok jednego z ich bazylianinów17, szybko zsuwającego się po zboczu i żywo wymachującego ku nim rękami.

Mnich nasz liczył sobie pomiędzy pięćdziesiąt a pięćdziesiąt pięć lat, był nie tyle otyły, ile raczej nalany, a zwykle stanowi to efekt skrajnego lenistwa. Jego nieszczera twarz nie budziła ni krzty zaufania.

– Co się stało? Co się dzieje, ojczulku?! – wołał jeden z podbiegających ku niemu marynarzy.

 

Przemawiający Itilończyk mówił to tak nosowym głosem, iż można by sądzić, że Hellenowie18 są w prostej linii potomkami Nasona19… Na dodatek posługiwał się typowym manijskim20 żargonem, w którym mieszają się języki grecki, turecki, włoski i albański, zupełnie jakby tutejszy dialekt powstał podczas budowania wieży Babel21.

– Żołnierze Ibrahima zajęli szczyty Tajgetu? – dopytywał się inny i równocześnie lekceważącym gestem dawał do zrozumienia, że jego patriotyzm pozostawia wiele do życzenia.

– O ile ci, o których mówimy, nie są Francuzami! – wtrącił pierwszy rozmówca.

– Warci siebie! – zauważył jeszcze inny z gromady.

Ta wymiana zdań najlepiej pokazywała, jak mało tubylców z południowego Peloponezu obchodziła tocząca się właśnie krwawa wojna o niepodległość Grecji. Zupełnie odwrotnie niż miało to miejsce w przypadku Manijczyków z północy, którzy dzielnie stawali do walki o suwerenność ojczyzny!

Ale tłusty bazylianin nie mógł odpowiedzieć żadnemu z pytających. Nie nabrał bowiem jeszcze tchu po sforsowaniu urwistego zbocza. Jego pierś wciąż unosiła się i opadała w astmatycznej pogoni za łykiem powietrza. Chciał mówić, a wciąż nie mógł. Jeden z jego helleńskich przodków, żołnierz spod Maratonu, padł wprawdzie ze zmęczenia, lecz wcześniej obwieścił zwycięstwo Miltiadesa22. Tym razem jednak nie chodziło ani o Miltiadesa, ani o wojnę Aten z Persami. Obecnych tu półdzikich mieszkańców półwyspu Mani zaledwie można by nazwać Grekami.

– No mówże, ojczulku! Mów w końcu! – huknął na zakonnika stary marynarz zwany Gozzo, być może bardziej od innych niecierpliwy, a być może zgadujący, cóż ten przybyły tak nagle „ojczulek” ma do powiedzenia.

Otyły mnich nareszcie nabrał tchu i wskazując ręką ku morzu, obwieścił:

– Statek w zasięgu wzroku!

Na te słowa wszyscy ci wałkonie żywo poderwali się z miejsca i zacierając z ochotą ręce, pobiegli na skałę górującą ponad portem, stamtąd bowiem wzrok obejmował znaczny kawał morza.

Ktoś niezorientowany mógłby sądzić, że przyczyną tego wzmożonego poruszenia było zwyczajne u każdego marynarza zainteresowanie morskimi sprawami, czyli w tym wypadku okrętem zmierzającym do portu. Jednak niezupełnie o to chodziło, a podekscytowanie tutejszej gromady wynikało ze zgoła innych powodów.

Obecnie – to jest w czasie, gdy historia ta jest opisywana, nie zaś w latach, w których nasza opowieść się toczy – Mani nadal pozostawało na peryferiach właściwej Grecji, która przecież z woli i z pomocą mocarstw europejskich, na mocy traktatu adrianopolskiego z 1829 roku23 znów stała się niepodległym królestwem. Manijczycy, a w każdym razie mieszkańcy najdalej wysuniętych na południe, położonych między zatokami półwyspów tej krainy, wciąż byli ludem na wpół barbarzyńskim, znacznie bardziej troszczącym się o własną wolność niż o wolność ojczyzny. Wrzynający się w morze południowy jęzor Morei nigdy i przez nikogo nie został podporządkowany. Nie poradzili mu ani tureccy janczarzy, ani greccy żandarmi. Kłótliwi i mściwi tuziemcy prowadzili się na wzór Korsykanów, topiąc we krwi rodzinne spory. Złodzieje z urodzenia, gdy nadarzyła się sposobność, nie cofali się nawet przed morderstwem, a przecież równocześnie byli to najgościnniejsi z ludzi! Ci nieokrzesani górale chętnie wywodzili swoje pochodzenie od starożytnych Spartan. Zagnieżdżeni w wąwozach Tajgetu, gdzie aż się roiło od owych „pyrgos”, czyli niezdobytych cytadel i forteczek, z ochotą upodabniali się do średniowiecznych opryszków grasujących po drogach, dochodzących swoich feudalnych praw za pomocą sztyletu i samopału.

Skoro więc nasi Manijczycy jeszcze dzisiaj są na pół dzikusami, cóż należało by o nich powiedzieć przed pięćdziesięciu laty? Nim jeszcze na morzach pojawiły się regularne kursy parowców, co ich skutecznie przepłoszyło, przez pierwsze trzydzieści lat obecnego wieku parali się najobrzydliwszym piractwem, śmiertelnie zagrażając wszystkim handlowym jednostkom na wodach Lewantu24.

Port Itilo, położony na samym krańcu Peloponezu, u zbiegu dwóch mórz, przez bliskie położenie wyspy Anticytera25, uwielbianej przez korsarzy, był doskonałym punktem schronienia dla wszystkich złoczyńców grasujących czy to na samym Archipelagu26, czy na okolicznych wodach Morza Śródziemnego. Najgęściej zaludniony obszar Mani nosił wówczas nazwę Kakovonni, a jego mieszkańcy, usadowieni na samym koniuszku przylądka Matapan, mieli stąd doskonałe pole i liczne sposobności do działania. Statki atakowali na pełnym morzu lub łupili je na lądzie, zwabiając wcześ­niej fałszywymi sygnałami. Po splądrowaniu podpalali. Nie miało dla nich żadnego znaczenia, kto znajdował się na pokładzie. Równie dobrze mogli być to Turcy, co Maltańczycy, Egipcjanie, a nawet Grecy. Wszyscy oni byli traktowani równie bezlitośnie – albo mordowani, albo sprzedawani jako niewolnicy na wybrzeżach berberyjskich27. Gdy przez dłuższy czas tutejsi ludzie nie mieli nic do roboty, bo statki nie pojawiały się ani w zatoce Koroni, ani w zatoce Maraton, ani na wodach wyspy Cytera28 czy przylądka Gallo29, wówczas wznosili publiczne modły do boga burz, by ten zechciał im sprowadzić jakiś zasobny statek, najlepiej o dużej wyporności i o bogatym ładunku. Bazylianie bynajmniej nie odmawiali swego udziału w modłach, przeciwnie, sami błagali o jak największe korzyści dla swych wiernych.

 

 

Tym razem stało się podobnie. Już od dobrych kilku tygodni nie nadarzyła się okazja do rabunku. Żaden statek nie zapędził się ku wybrzeżom Mani. Dlatego właśnie nastąpił ów wybuch powszechnej radości, gdy mnich, dysząc jak astmatyk, wyrzucił z siebie te słowa:

– Statek w zasięgu wzroku!

Równocześnie z tym okrzykiem rozległy się głuche uderzenia semantronu, czyli czegoś w rodzaju drewnianego dzwonu z żelaznym sercem, stosowanego w tych prowincjach, w których Turcy zakazali używania dzwonów zrobionych z metalu30. Jednak nawet jego ponury, matowy dźwięk wystarczył, aby przywołać żądną łupu hałastrę – mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet i zdziczałe, agresywne psy – wszyscy oni bez wyjątku stawili się gotowi do mordu i rabunku.

Tymczasem ci z Itilończyków, którzy zgromadzili się na wysokiej skale, zawzięcie między sobą dyskutowali: co to mógł być za statek zasygnalizowany przez bazylianina?

Z północno-północno-zachodnim wiatrem, który wzmógł się z nastaniem nocy, statek szybko płynął lewym halsem31. Wydawało się nawet, że całym pędem minie przylądek Matapan tuż przy samym brzegu. Sądząc po kursie, statek mógł przybywać z okolic Krety. Ponad bruzdą spienionej wody, którą zostawiał za sobą, dawało się już rozróżnić wyraźnie kadłub, choć ożaglowanie nadal pozostawało niezidentyfikowaną masą. Dlatego wciąż nie dało się określić, o jakiego typu jednostkę chodziło. Stąd też brały się podzielone zdania obserwujących, którzy zresztą co chwilę zmieniali poglądy.

– To jest szebeka32! – rzekł jeden z marynarzy. – Poznaję po czworokątnym żaglu na fokmaszcie33!

– Ech, nie! – odparł inny. – To jest pinka34! Popatrzcie na jej podwyższoną rufę i pogrubioną dziobnicę35!

– Szebeka czy pinka! A któżby rozróżnił jedną od drugiej z takiej odległości!

– A czy to przypadkiem nie polakra36 z ożaglowaniem rejowym? – zauważył inny marynarz, który ze swoich wpół zwiniętych dłoni uczynił lunetę.

– Oby Bóg był nam łaskawy! – odezwał się stary Gozzo. – Polakra, szebeka czy pinka, to wszystko są trzymasztowce, a lepiej posiadać trzy maszty niż dwa, gdy chodzi o dotarcie do brzegu gdzieś tu, w naszej okolicy, z dobrym ładunkiem wina z Kandii37 lub tkanin ze Smyrny38!

Po tym rozsądnym spostrzeżeniu z jeszcze większym natężeniem wpatrywano się w morze. Tymczasem statek przybliżał się i powoli nabierał rozmiarów. Jednakże, ponieważ płynął ostro na wiatr39, nie dało się go zobaczyć z boku, nie było więc wiadomo, czy rzeczywiście nosił trzy, czy tylko dwa maszty, dzięki czemu dałoby się określić jego tonaż, a w ślad za tym i wielkość ładunku.

– Ech! Stara bieda! A diabeł znów namieszał! – zaklął nagle Gozzo jednym z tych dziwacznie pomieszanych wielojęzycznych przekleństw, wyraźnie akcentując wszystkie słowa. – Przecież to tylko feluka40…

– A może nawet speronara41! – zawołał bazylianin nie mniej rozczarowany niż jego wierna trzódka.

Nie musimy dodawać, że obu tym uwagom towarzyszyły wyrazy niezadowolenia. Czymkolwiek jednak był ten statek, teraz już wyraźnie widziano, że nie przekraczał stu, maksymalnie stu dwudziestu ton wyporności. Zawsze pozostawała nadzieja, że nawet jeśli jego ładunek nie był zbyt pokaźny, to może za to okaże się niezwykle cenny. Zdarza się przecież, że na pokładach feluk lub speronar przewożone są szlachetne wina, drogie olejki lub kosztowne tkaniny. W takiej sytuacji napad niezwykle się opłaca, gdyż minimalny wysiłek potrafi przynieść wartościowe łupy! Nie było więc jeszcze nad czym lamentować. Zresztą najstarsi z bandziorów, najbieglejsi w tym rzemiośle, od razu spostrzegli niezwykle elegancką sylwetkę zbliżającego się do nich statku, co bardzo dobrze dla nich rokowało.

Tymczasem na zachodnich rubieżach Morza Jońskiego zaczynało zachodzić słońce. Jednak październikowy zmierzch dostarczał wystarczająco dużo światła, by przynajmniej jeszcze przez godzinę było widno i dało się zobaczyć statek zawijający do portu. Zresztą po opłynięciu przylądka Matapan skręcił o dwa rumby42, by łatwiej wpłynąć do zatoki. Tym sposobem stał się lepiej widoczny dla obserwatorów.

Dlatego też chwileczkę później z ust starego Gozzo wyrwał się okrzyk: sakolewa!

– Sakolewa! – powtórzyli jego towarzysze, a dając upust rozczarowaniu, rzucali ordynarne przekleństwa.

Nie dyskutowano już więcej na ten temat, gdyż rzecz nie budziła żadnych wątpliwości. Manewrujący u wejścia do zatoki Koroni statek bez wątpienia był sakolewą. Zresztą mieszkańcy Itilo nie mieli racji, narzekając na zły los. Przecież i na sakolewach często trafiano na bogate i cenne ładunki.

Nazwa ta – sakolewa – odnosi się do lewantyńskich statków o niezbyt dużej wyporności i o mocno wygiętej linii pokładu, która podnosi się w stronę rufy. Jej trzy jednoczęściowe maszty były wyposażone w ożaglowanie skośne43. Grotmaszt, mocno pochylony ku przodowi i umieszczony w środku statku, nosił trójkątny żagiel łaciński, bryfok, marsel i bramsel44. Na jej charakterystyczny wygląd dodatkowo wpływały dwa kliwry45 z przodu i dwa spiczaste żagle na dwóch nierównych masztach z tyłu. Zwykle żywe kolory kadłuba, wygięcie dziobnicy, różnorodność omasztowania, fantazyjne kształty żagli czynią z tych jednostek najciekawsze okazy pośród wszystkich statków i stateczków uwijających się całymi setkami w wąskich przesmykach Archipelagu. Nie ma nic piękniejszego ponad widok tej smukłej sylwetki wznoszącej się i opadającej na grzbiecie spienionej fali, podskakującej lekko niczym jakiś olbrzymi ptak zaledwie muskający skrzydłami morze i migocący w promieniach zachodzącego słońca.

Choć wiatr stawał się coraz gwałtowniejszy, a niebo pokryło się „wodnymi spodniami” – nazwa którą Lewantyńczycy nadają pewnym chmurom pojawiającym się na ich niebie46 – sakolewa bynajmniej nie zmniejszyła powierzchni żagli. Pozostawiono na niej nawet bramsel, który każdy nieco ostrożniejszy marynarz z całą pewnością by ściągnął. Bez wątpienia statek zamierzał dobić do tutejszego brzegu, a kapitan bynajmniej nie zamierzał spędzić noclegu na morzu, które teraz coraz bardziej i bardziej wzburzone, rosło w oczach…

Jeśli dla marynarzy z Itilo nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że celem statku było jakieś miejsce w zatoce, to wciąż zadawali sobie pytanie, czy miejscem tym okaże się ich port.

– Ejże! – zauważył jeden z obserwujących manewry statku – wydaje się, że ciągle zamierza szczypać wiatr47, zamiast przybijać do brzegu!

– A żeby go diabeł wziął na hol! – odparł inny. – Ma więc zamiar pokręcić się tylko tutaj i odpłynąć na pełne morze?

– Ale czy on płynie do Koroni48?

– Albo do Kalamaty49?

Oba te przypuszczenia były jak najbardziej dopuszczalne. Koroni to port na wybrzeżu Mani chętnie uczęszczany przez wszystkie handlowe statki Lewantu. Eksportuje się stamtąd przede wszystkim grecką oliwę z całego południa kraju. Podobnie Kalamata, położona nieco bardziej w głębi zatoki, jest jednym wielkim bazarem, na którym trwa nieustanna wymiana wszelkich produktów rzemiosła, tkanin i naczyń przywiezionych tam z różnych krajów zachodniej Europy. Było więc bardzo prawdopodobne, że sakolewa ze swym ładunkiem zmierzała do jednego z tych dwóch portów, co mocno stropiło żądnych łupiestwa i rabunku Itilończyków.

Obserwowana z tak wielką uwagą sakolewa, nic sobie z tego nie robiąc, sunęła z wielką szybkością i już w chwilę potem znalazła się na wysokości Itilo. W tym miejscu miał się rozstrzygnąć jej los. Gdyby nadal podążała w głąb zatoki, Gozzo wraz z kompanami nieodwołalnie straciliby wszelką szansę na dostanie jej w swoje łapska. Nawet gdyby natychmiast ruszyli jej śladem w najszybszych łódkach, jakie mieli, nie było żadnych szans, by dogonili rozpędzony statek idący pod pełnymi żaglami, które niósł z taką lekkością.

– Nadpływa!

Słowo to padło z ust starego marynarza, który na sam widok zbliżającego się statku bezwiednie zaciskał dłonie o szponiastych pazurach, całkiem jakby już się sposobił do abordażu50.

Gozzo się nie mylił. Ster skręcono na wiatr i teraz sakolewa zmierzała prosto do Itilo. W tym samym czasie zwinięto bramsel i drugi kliwer, a potem podciągnięto marsel na gordingach51. Statek uwolniony od części swych żagli łatwiej poddawał się ręce sternika.

Tymczasem zapadała noc. Sakolewa miała zaledwie czas, by utrafić w wąski przesmyk prowadzący do portu Itilo. W tym miejscu należało unikać rozsianych tu i ówdzie podwodnych skał i najmniejszy błąd mógł doprowadzić do rozszarpania kadłuba. Jednak na statku, a raczej na jego grotmaszcie, bynajmniej nie pojawiła się flaga wzywająca pomocy pilota. Oznaczało to tylko jedno – skoro kapitan radził sobie sam i bez najmniejszego wahania, znał doskonale tutejsze niebezpieczne wody. Być może też po prostu nie ufał tutejszym mieszkańcom – całkiem słusznie – dobrze znanym ze zbójeckich praktyk i doprowadzania statków na skały. Niejeden okręt został już w ten sposób stracony.

W owych czasach opisywanej tu części wybrzeża Mani nie rozświetlała żadna latarnia morska. Wejście do wąskiego kanału oświetlał tylko słaby ogienek portowej lampy.

Sakolewa była coraz bliżej. Od Itilo dzieliło ją nie więcej niż pół mili. Bez wątpienia zamierzała wylądować w porcie. Nie ulegało wątpliwości, że była prowadzona przez bardzo zręcznego żeglarza.

I to ostatnie było wyraźnie nie w smak gotującym się do napaści złoczyńcom. Woleliby, aby pożądany przez nich statek sam wpadł na skały. Wówczas mogliby sobie powiedzieć, że los tak chciał i to okoliczności zbiegły się na ich korzyść, a oni tylko dokończyliby dzieła… Najpierw katastrofa, potem rabunek… taki był sposób ich postępowania. Taki przebieg wypadków pozwoliłby im też na uniknięcie walki wręcz, bezpośredniego starcia, które z pewnością także i ich kosztowałoby kilka ofiar. Zdarzały się przecież statki zażarcie bronione przez dzielne załogi, które nie pozwalały atakować się bezkarnie.

Tak więc Gozzo z kompanami opuścili swój punkt obserwacyjny i nie tracąc ani chwili, zbiegli do portu. Mieli zamiar wprowadzić w czyn swoje korsarskie machinacje, ten sam repertuar co u wszystkich morskich rzezimieszków – czy to na Wschodzie, czy to na Zachodzie.

Zamierzali doprowadzić do rozbicia sakolewy w wąskim kanale portowym, udzielając jej fałszywych wskazówek. Nic łatwiejszego pośród panujących wokół całkowitych ciemności! I z każdą chwilą jeszcze większych… aż nadto wystarczających, by najmniejszy manewr statku stawał się praktycznie niemożliwy.

– Do portowej latarni! – rozkazał Gozzo, a jego towarzysze nawykli do słuchania go, zrobili, jak kazał.

Stary marynarz bez zbędnych wyjaśnień został właściwie zrozumiany i prawie natychmiast wątły płomień zwyczajnej latarni dyndającej na czubku masztu wieńczącego kraniec portowego molo – zgasł.

W tej samej chwili prawie w tym samym miejscu pojawiło się inne światło. Jednak tak jak poprzednie nieruchomo wskazywało żeglarzowi niezmienny kierunek, to drugie, przenoszone z miejsca na miejsce, miało go sprowadzić z wyznaczonej drogi i wystawić na niebezpieczeństwo podwodnych raf.

Mające omamić statek światło z pozoru niczym się nie różniło od pierwszego, tyle że ta druga latarnia, przywiązana do kozich rogów, wędrowała wraz z wolno przepędzanym wzdłuż urwistego brzegu zwierzęciem. Niestałe światło miało sprowokować żeglarzy do wykonania jakiegoś błędnego manewru.

Cóż, nie był to pierwszy raz, gdy ludzie z Itilo robili coś podobnego! O! Z całą pewnością nie! I niestety rzadko się zdarzało, aby ich zbrodnicze zamiary nie były uwieńczone sukcesem.

Tymczasem sakolewa płynęła już przesmykiem prowadzącym do portowego nabrzeża. Po zwinięciu głównego żagla obywała się teraz tylko żaglami łacińskimi na rufie i jednym kliwrem. Zmniejszone ożaglowanie było wystarczające, aby statek dobił i zakotwiczył.

Ku zdumieniu obserwujących jego manewry Itilończyków, stateczek poruszał się w zawiłościach kanału z wprost niebywałą pewnością, a na jego pokładzie na pewno nikt nie zwracał uwagi na światło przepędzane wraz z kozą. Nawet za dnia, w pełnym świetle nikt nie mógłby lepiej wykonać wszystkich potrzebnych tu manewrów. Było jasne, że kapitan tej jednostki decydujący się na nocne zawijanie do portu musiał nie raz wpływać do Itilo i znał tutejsze wody jak własną kieszeń.

Ale oto już dojrzano tego śmiałka! Jego sylwetka odcinała się wyraźnie od pogrążonego w cieniu dziobu sakolewy. Osłaniały go fałdy szerokiej abai52, rodzaju wełnianego płaszcza z kapturem, w tej chwili zakrywającego mu głowę. Postawa tego kapitana w niczym nie przypominała zachowania przeciętnych szyprów53 kabotażowców54, którzy podczas trudniejszych przepraw bez przerwy przesuwają w palcach grube ziarna różańca rozpowszechnionego na Archipelagu. O! Nie! Ten tutaj skupił się wyłącznie na wydawaniu niskim i spokojnym głosem rozkazów sternikowi stojącemu w tylnej części małego statku.

W tym momencie nagle latarnia przesuwająca się wzdłuż brzegu falezy55 całkowicie zgasła. To jednak w niczym nie przeszkodziło sakolewie, która nadal posuwała się tym samym kursem. Przez ułamek sekundy wydawało się, że gwałtowny skręt rzuci ją na niebezpieczną skałę, znajdującą się tuż pod powierzchnią wody w odległości kabla56 od wejścia do portu, a w ciemnościach niemożliwą do zauważenia. Jednak wystarczył minimalny ruch sterem, by statek zmienił kierunek biegu i w ten sposób o włos uniknął podwodnej skały.

Podobną zręcznością wykazał się sternik, gdy należało ominąć mieliznę, która w drodze do portu pozostawiała tylko bardzo wąski przesmyk. Mieliznę, gdzie osiadł już niejeden, i to zarówno prowadzony przez zdradliwych Itilończyków, jak i przez prawdziwego pilota.

Tak więc nasi rabusie musieli pożegnać się z nadzieją na plądrowanie bezbronnego wraku. Za kilka minut statek zakotwiczy w porcie i jedynym sposobem na opanowanie go będzie użycie siły.

To właśnie postanowiono w pospiesznej naradzie, rzezimieszki przystąpiły więc natychmiast do dzieła, czemu sprzyjały głębokie ciemności, bardzo pożądane przy tego typu operacji.

– Do łodzi! – zawołał stary Gozzo, a jego rozkazów nikt nie podważał, zwłaszcza gdy chodziło o wspólny rabunek.

Trzydziestka silnych ludzi, niektórzy uzbrojeni w pistolety, ale większość wywijająca nożami i toporkami, rzuciła się w kierunku przycumowanych na przystani łodzi. Z całą pewnością mieli przewagę liczebną nad załogą statku.

Równocześnie z pokładu sakolewy dobiegły słowa krótkiej komendy. Statek, po wyjściu z kanału, teraz znajdował się dokładnie pośrodku basenu portowego. Popuszczono fały57, rzucono kotwicę i wraz z ostatnim szarpnięciem łańcucha kotwicznego statek zastygł w bezruchu.

Od łodzi dzieliło go już tylko kilka sążni58. Zazwyczaj załogi wszystkich statków, dobrze znając złą reputację tutejszej ludności, nawet nie wiedząc o planowanym ataku, czekały na spotkanie z gospodarzami portu uzbrojone po zęby.

Ale tym razem nic takiego się nie wydarzyło. Po rzuceniu kotwicy kapitan sakolewy przechadzał się po pokładzie od dziobu do rufy, podczas gdy jego ludzie, nie przejmując się nadciągającymi łodziami, spokojnie zajmowali się porządkowaniem żagli, by uprzątnąć pokład.

 

Choć… dało się zauważyć, że żagli nie zwinięto zbyt mocno, tak by w każdej chwili bez trudu można je było szybko podciągnąć na fałach zaraz po odkotwiczeniu.

Pierwsza z łodzi dobiła do sakolewy od jej lewej burty, w części dziobowej. Pozostałe nadpłynęły tuż za nią. Ponieważ parapety59 statku nie były zbyt wysokie, napastnicy, przeraźliwie wrzeszcząc, przesadzili je jednym skokiem i znaleźli się na pokładzie.

Najzacieklejsi runęli na rufę. Jeden z nich pochwycił zapaloną latarnię i zbliżył ją ku twarzy kapitana.

Ten jednym ruchem ręki zerwał z głowy kaptur i jego twarz ukazała się w pełnym świetle.

– Hej! – zawołał. – Czyżby ludzie z Itilo nie poznawali swojego rodaka Nicolasa Starkosa?

Po takim zaanonsowaniu swojej osoby kapitan stał spokojnie, skrzyżowawszy ręce na piersiach. Chwilę później łodzie, umykając z wielką prędkością, skryły się w głębi portu.

 

 

1Itilo (Itylo) – u J. Verne’a: Vitylo; równorzędna nazwa tego portu to „Oitylo”.

2Zatoka Koroni – obecna nazwa: Zatoka Meseńska.

3Platan (Platanus) – rodzaj drzew z rodziny platanowatych, dochodzących do 50 metrów wysokości, o dużych, pachnących liściach; występujących w południowo-wschodniej Europie, Azji Mniejszej, Indiach i Ameryce Północnej.

4Morea – nazwa Peloponezu w średniowieczu i wczesnych czasach nowożytnych; J. Verne mógł użyć wyrażenia „współczesna geografia”.

5Mesenia (Messenia) – kraina historyczna w starożytnej Grecji, w południowo-zachodniej części Półwyspu Peloponeskiego; obecnie prefektura w Republice Greckiej ze stolicą w Kalamacie; Lakonia – kraina historyczna w południowej starożytnej Grecji, położona w południowo-wschodniej części Półwyspu Peloponeskiego; jej największym miastem była Sparta.

6Zatoka Maraton – obecnie Zatoka Lakońska.

7Zatoka Nauplio – obecnie Zatoka Argolidzka, nazwa pochodzi od starożytnego miasta Nauplia (obecnie Nafplion, Nafplio, Nauplion) położonego we wschodniej części Peloponezu, nad tą zatoką; Argolida – kraina historyczna w północno-wschodniej części Półwyspu Peloponeskiego, obecnie prefektura (nomos) w regionie administracyjnym Peloponez, ze stolicą w Nauplionie.

8Tajget – pasmo górskie w Grecji, na południu półwyspu Peloponez; rozciąga się południkowo na długości 100 km, stanowiąc naturalną barierę pomiędzy Lakonią a Mesenią; najwyższym szczytem jest Tajget, wznoszący się na wysokość 2407 m.

9Półwysep Mani – środkowy półwysep Peloponezu, administracyjna i historyczna część Lakonii; długość 75 km, szerokość w najszerszym miejscu 28 km; oparty o góry Tajget, sięga najbardziej wysuniętego na południe greckiego przylądka Matapan (Tenaro).

10Mila – tu: mila morska, jednostka długości wynosząca około 1852 m, odpowiadająca 1/60 stopnia długości geograficznej na równiku; jeśli nie zostanie zaznaczone inaczej, odległości będą podawane w milach morskich.

11Grań – ostry, skalisty grzbiet górski.

12Akropol – w starożytnej Grecji część miasta położona na wzgórzu, początkowo warowna, później będąca ośrodkiem kultu religijnego; Kelefa – obecnie wieś w pobliżu Itilo z ruinami zamku zbudowanego w 1670 roku przez Turków; w ciągu lat zamek przechodził z rąk do rąk: Manijczyków, Turków, Wenecjan; od 1780 budowla jest niezamieszkana.

13Serapis (Sarapis) – w starożytnym Egipcie zhellenizowana odmiana Osorapisa (czczonej w Memfis formy Ozyrysa-Apisa, wcielenia Ptaha).

14Porządek joński – system konstrukcyjny i kompozycyjny budowli powstały w starożytnej Grecji, charakteryzujący się lekkością i smukłością proporcji.

15Panagia – w Kościele prawosławnym Maryja, matka Jezusa, Przenajświętsza Panienka.

16Lazzaroni – nazwa najuboższej ludności w Neapolu, trudniącej się głównie żebractwem.

17Bazylianin – w Kościołach wschodnich członek zakonu męskiego opartego na regule św. Bazylego.

18Hellenowie – małe plemię w południowej Tesalii; od VII w. p.n.e. nazwa wszystkich Greków.

19Nason – prawdopodobnie powinno być: Nasusa; nasus po łacinie to nos.

20Manijczycy (gr. Maniatai, ang. Manioci lub Maniaci) – lud niepewnego pochodzenia osiadły na Peloponezie na południowych zboczach Tajgetu, na półwyspie Mani.

21Wieża Babel – według biblijnej Księgi Rodzaju wieża, którą zaczęto wznosić w ziemi Szinear w Babilonie (po hebrajsku Babel) z zamiarem, by sięgnęła nieba; rozgniewany zuchwałością budowniczych Bóg sprawił, że zaczęli mówić różnymi językami i nie mogąc się porozumieć, musieli przerwać budowę.

22Miltiades (ok. 550-489 p.n.e.) – ateński arystokrata i wódz; archont za rządów tyranów (przełom 525 i 524 roku); następnie sam był tyranem na Chersonezie Trackim; po klęsce powstania jońskiego wrócił do Aten (493); członek kolegium strategów (490); jego plan bitwy przyczynił się do zwycięstwa nad Persami pod Maratonem; w wyniku nieudanej wyprawy na Paros (489) został skazany na pobyt w więzieniu, gdzie zmarł.

23Traktat adrianopolski – traktat kończący zwycięską dla Rosji wojnę z Turcją (1828-1829), podpisany w roku 1829 w Adrianopolu (obecnie Edirne); na mocy traktatu Turcja uznała zabór Kaukazu (1801-1828) przez Rosję oraz wyraziła zgodę na przyłączenie do Rosji kaukaskiego wybrzeża Morza Czarnego oraz delty Dunaju, pozostających dotąd w jej gestii, Grecja uzyskała pełną autonomię (od 1830 – niepodległość), Serbia gwarancję autonomii wewnętrznej i poszerzenie swojego terytorium, a zmieniony status Mołdawii i Wołoszczyzny faktycznie likwidował zwierzchnictwo Turcji nad tymi krajami, zapewniając im równocześnie opiekę Rosji (patrz też przypis o konferencji londyńskiej).

24W oryginale Verne używa nazwy: Échelles du Levant – sformułowanie to oznaczało miasta i porty w imperium osmańskim, znajdujące się na Bliskim Wschodzie lub w Afryce Północnej, na rzecz których sułtan zrezygnował z niektórych przysługujących mu praw, zwłaszcza handlowych, najczęściej chodziło o kupców francuskich; słowo „échelles” (fr. drabina) pochodzi od tureckiego iskele, oznaczającego stopnie na podest, na którym dokonywano wymiany handlowej.

25Anticytera – dawna nazwa wyspy Antykithira, małej wyspy położonej pomiędzy Kretą a wyspą Kithira (Cytera), znanej w starożytności jako Ogylos; w IV-I wieku p.n.e. była bazą cylickich piratów.

26Archipelag – starożytni Grecy nazywali Archipelagiem wyspy na Morzu Egejskim.

27Berberia (Barbaria) – termin używany przez Europejczyków od XVI do XIX wieku w odniesieniu do krajów Maghrebu, czyli środkowych i zachodnich nadmorskich regionów Afryki Północnej – dzisiejsze Maroko, Algieria, Tunezja i Libia; nazwa pochodzi od koczowniczego plemienia Berberów, pierwotnych gospodarzy tych ziem; pojęcie to kojarzyło się z piratami berberyjskimi, których ostoją były porty tego wybrzeża, skąd atakowali statki i osady nadmorskie Morza Śródziemnego oraz północnego i środkowego Atlantyku.

28Cytera (Kytera) – dawna nazwa wyspy Kithira, położonej na południe od Zatoki Lakońskiej.

29Przylądek Gallo – dawna nazwa przylądka Akritas, położonego na południowym krańcu Półwyspu Meseńskiego.

30Semantron – właściwie jest to drewniana deska przymocowana do metalowej poprzeczki, która wydaje dźwięk przy uderzeniu młotkiem; instrument jest używany w prawosławiu do wzywania wiernych na kazanie, modlitwę lub procesję.

31Hals – strona (prawa lub lewa), z której wieje wiatr na płynącym żaglowcu; np. iść lewym halsem, znaczy mieć wiatr z lewej strony.

32Szebeka – statek żaglowo-wiosłowy o 2-3 masztach z ożaglowaniem łacińskim (od drugiej połowy XVIII wieku także częściowo rejowym); pierwsze szebeki miały 30 do 40 par wioseł, później jednak ich liczbę zmniejszono do około 9; popularny okręt w basenie Morza Śródziemnego od XVII do XIX wieku; duża zwrotność, szybkość i uzbrojenie (około 28 dział), a także niezależność od wiatru wpłynęły na dużą popularność tych okrętów wśród piratów i korsarzy; ze względu na niedużą ładowność szebeki działały zwykle w niewielkiej odległości od lądu.

33Fokmaszt – przedni maszt, pierwszy maszt od dziobu.

34Pinka – trzymasztowy statek z ożaglowaniem łacińskim, o płaskim dnie, umożliwiającym poruszanie się po przybrzeżnych wodach; odmiana szebeki.

35Dziobnica – belka stanowiąca przedłużenie stępki, łącząca obie burty statku i tworząca zakończenie jego dziobu.

36Polakra – typ trzymasztowego statku pływającego po Morzu Śródziemnym, początkowo z ożaglowaniem łacińskim, później także rejowym, używany jako statek handlowy, ale także wojenny, często wykorzystywany przez korsarzy i piratów.

37Kandia – dawna włoska nazwa (Candia) Heraklionu, największego miasta i głównego ośrodka administracyjnego Krety; miasto leży na północnym wybrzeżu Krety, około 6 km od Knossos; liczne zabytki i muzea.

38Smyrna – starożytna nazwa miasta Izmir w Turcji, w swoim czasie ważnego ośrodka handlowego.

39Płynąć ostro na wiatr – płynąć kursem jak najbardziej zbliżonym do kierunku, z któ­rego wieje wiatr.

40Feluka (feluga) – nieduży jedno- lub dwumasztowy statek z ożaglowaniem łacińskim, używany na Morzu Śródziemnym do rybołówstwa i żeglugi przybrzeżnej; w XVI-XVIII wieku statki te, wyposażane również w wiosła i kilka działek, chętnie używane były przez Turków i piratów arabskich ze względu na ich dużą prędkość.

41Speronara (xprunara) – mały (do 40 ton wyporności) statek żaglowy, bezpokładowy, posiadający ożaglowanie rozprzowe w kształcie litery „X”, używany w XVIII i XIX wieku na przybrzeżnych wodach Morza Śródziemnego do przewozu ludzi lub towarów, charakteryzujący się dużą prędkością.

42Rumb – w nawigacji morskiej pomocnicza miara nawigacyjna służąca do określania różnicy kątowej w płaszczyźnie horyzontu; jeden rumb to 1/32 kąta pełnego, czyli 11,25°.

43Ożaglowanie skośne (suche) – rodzaj ożaglowania, gdzie przednia krawędź żagli przymasztowych usytuowana jest w pobliżu płaszczyzny symetrii jachtu; w najpopularniejszych typach (ożaglowanie bermudzkie, gaflowe) jest ona przymocowana do masztu, ale w mniej popularnych może być przyczepiona do rejki (np. łacińskie) lub pozostawać wolna (np. lugrowe); żagle mogą być wychylane po około 90° na każdą burtę; zdecydowanie odmiennym systemem ożaglowania jest ożaglowanie rejowe.

44Bryfok, marsel, bramsel – tu: nazwy kolejnych żagli gaflowych, patrząc od pokładu.

45Kliwry – trójkątne żagle ustawione przed przednim masztem.

46„Wodne spodnie” (fr. échillon) – czarna chmura, której ogon przyjmuje formę trąby powietrznej.

47Szczypać wiatr – płynąć prawie pod wiatr.

48Koroni – miasto w Grecji, na południowo-zachodnim Peloponezie, na lewym brzegu Zatoki Meseńskiej.

49Kalamata – miasto w Grecji, na południowo-zachodnim Peloponezie, w głębi Zatoki Meseńskiej, stolica prefektury Mesenia, znane już za czasów Homera.

50Abordaż – dawny sposób walki na morzu, polegający na tym, że jeden okręt dobijał do burty drugiego, by przeprowadzić walkę wręcz i go opanować.

51Gording – lina służąca do podciągania żagla rejowego w czasie jego zwijania.

52Abaja – wierzchnie okrycie typowe dla krajów muzułmańskich: obszerny płaszcz czy kapota bez rękawów.

53Szyper – dowódca małego statku, np. kutra rybackiego, statku pilotowego; również właściciel takiego statku.

54Kabotażowiec – statek przystosowany do żeglugi przybrzeżnej lub żeglugi między portami tego samego państwa.

55Faleza (klif) – urwisko brzegu morskiego powstające na wysokich wybrzeżach wskutek niszczącej działalności falowania wód.

56Kabel – jednostka długości w żegludze morskiej równa 1/10 części mili morskiej, czyli 185,2 m.

57Fał – lina służąca do podnoszenia (albo opuszczania) żagli lub ruchomych części omasztowania.

58Sążeń – miara długości równa długości rozstawionych ramion, także miara używana przy pomiarach głębokości wód; we Francji rozróżniano sążeń (toise) jako miarę długości wynoszącą 1,95 m oraz sążeń morski, nazywany brasse, równy 1,63 m; sążeń angielski (fathom) wynosi 1,83 m; za pomocą tych dwóch miar określano głębokość wód.

59Parapet – lita, płaska poręcz obiegająca pokład statku ponad wierzchnią częścią burty.

Rozdział II

Twarzą w twarz

 

Dziesięć minut później od sakolewy odbiła lekka szalupa, gig60, i wysadziła na molo owego człowieka, który sam jeden – bez wsparcia towarzyszy czy nawet broni – tak skutecznie przepłoszył Itilończyków.

Był to kapitan „Karysty” – bo tak właśnie zwał się statek, który dopiero co zawinął do miejscowego portu.

Ów mężczyzna był średniego wzrostu. Pod grubą marynarską czapką rysowało się dumne i wysokie czoło, a zimne oczy słały zdecydowane spojrzenie. Powyżej górnej wargi sterczały mu napięte poziomo wąsy, wąsy kleftów61, kończące się nie ostrymi szpicami, a rozczapierzonymi kępkami. Z szerokiego torsu wyrastały krzepkie członki. Na ramiona spływały mu włosy – czarne, wijące się pukle. Zaledwie przed kilkoma miesiącami skończył trzydzieści pięć lat, jednak jego ogorzała od wiatrów cera, surowość rysów i pionowa zmarszczka przecinająca czoło na kształt bruzdy, w której raczej nie wykiełkowałoby nic dobrego, sprawiały, że zdawał się starszy niż był w rzeczywistości.

Co do ubioru, który wówczas nosił, to odziany był ni to w marynarkę, ni to w kamizelkę, ni to w fustanellę62 palikarów63. Jego brązowy kaftan z kapturem, ozdobiony niezbyt rzucającym się w oczy szamerunkiem64, zielonkawe spodnie o szerokich fałdach, wpuszczone w wysokie buty, składały się bardziej na wizerunek jakiegoś marynarza z berberyjskich wybrzeży.

A przecież Nicolas Starkos był z urodzenia i z pochodzenia Grekiem, i to właśnie z tutejszego portu, z Itilo. Tu minęły mu lata pierwszej młodości. To pomiędzy tutejszymi skałami, najpierw jako dziecko, a potem młodzieniec, poznawał życie na morzu. To na tych przybrzeżnych wodach żeglował – czy to zdany na łaskę prądów, czy to na kaprysy wiatru. W okolicy nie znalazłaby się ani jedna zatoka, w której nie sprawdziłby głębokości, nie poznał jej mielizn. Nie było takiej podwodnej skały, łachy piachu, płycizny, których położenia by nie znał. Pokrętną drogę kanału przez zatokę przemierzał bez pomocy pilota czy kompasu. Stąd staje się jasne, dlaczego pomimo zwodzących sygnałów słanych przez jego ziomków bez trudu udało mu się doprowadzić sakolewę do bezpiecznego portu. Zresztą wiedział aż nadto dobrze, na ile można zaufać Itilończykom! Nie raz widywał ich przy ich niecnej robocie. W sumie nawet nie potępiał tych bandyckich skłonności… tak długo jak on sam nie ponosił z tego tytułu szkody.

Ale tak jak Nicolas Starkos znał swoich rodaków, znali go i oni. Po śmierci ojca – będącego jedną z tysięcy ofiar tureckiego okrucieństwa – jego matka, zaślepiona żądzą zemsty, żyła tylko oczekiwaniem na wybuch powstania przeciwko otomańskiej65 tyranii. On sam w wieku osiemnastu lat opuścił Mani i ruszył na morze. Przemierzał głównie wody Archipelagu, kształcąc się nie tylko na marynarza, ale także doskonaląc się w rzemiośle pirata. Na pokładzie jakich statków służył w tym okresie swego życia, pod rozkazami ilu szefów flibustierów66 czy korsarzy służył? Pod czyją flagą stawiał swe pierwsze kroki w starciach wręcz? Czyją krew rozlewał? Wrogów czy może obrońców Grecji, tę samą, która płynęła w jego własnych żyłach – on jeden mógłby tylko na to odpowiedzieć. Wiele razy widywano go w rozlicznych portach zatoki Koroni. Niektórzy z jego rodaków mogliby niejedno opowiedzieć o ich wspólnych pirackich przewagach – napadanych i niszczonych statkach handlowych, bogatych ładunkach, które stały się zdobycznym łupem… Jednakże imię Nicolasa Starkosa otaczała mgła tajemnicy, co nie zmieniało faktu, że w prowincji Mani słyszano o nim powszechnie i przed tym imieniem chyliły się wszystkie głowy.

Tym też tłumaczy się przyjęcie, jakie zgotowali mu mieszkańcy Itilo, a przede wszystkim ich rejteradę na wieść o samej jego obecności i porzucenie zamysłu grabieży statku, któremu dowodził.

Gdy tylko kapitan „Karysty” dobił do nabrzeża, nieco poniżej molo, kobiety i mężczyźni nadbiegli tłumnie, by go powitać, z szacunkiem tworząc mu przejście w postaci szpaleru. Podczas gdy cumował, nie padło ani jedno słowo. Wydawało się, że Nicolas Starkos cieszył się tutaj tak wielką estymą, że ludzie milkli na sam jego widok. Oczekiwano, że pierwszy przemówi, a gdy tego nie robił – co przecież się zdarzało – nikt nie ośmielał się go zagadnąć.