Polot nad niskimi sferami. Rozproszone i niepublikowane wiersze-przekłady poetyckie-dramaty-1942-1970 - Miron Białoszewski - ebook

Polot nad niskimi sferami. Rozproszone i niepublikowane wiersze-przekłady poetyckie-dramaty-1942-1970 ebook

Miron Białoszewski

0,0

Opis

Trzynasty tom Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego to obszerny zbiór wierszy rozproszonych i niepublikowanych z wczesnego i dojrzałego okresu twórczości poety – począwszy od  młodzieńczych tekstów pisanych podczas okupacji, poprzez utwory z czasów debiutu książkowego i późniejszych eksperymentów językowych, aż po nasycone żywiołem dziennikowości wiersze z lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych.

Teksty zamieszczone w zbiorze, z różnych powodów niewłączone przez autora do opublikowanych tomów, w znaczący sposób uzupełniają obraz jego twórczości. Najwcześniejsze są frapującym świadectwem poetyckiej drogi, jaką Białoszewski przeszedł przed swoim późnym debiutem. Późniejsze wzbogacają zakres tematyczny jego poezji o nowe wątki, wśród których na pierwszym miejscu wymienić należy wyrazisty wątek miłosny. Są także ciekawym literackim śladem istotnych momentów biografii Białoszewskiego.

W tomie znalazły się wszystkie znane inedita poetyckie i wiersze rozproszone pochodzące ze wspomnianego okresu, z wyjątkiem tekstów niedokończonych, szkiców i utworów, które autor definitywnie odrzucił (przekreślając je i opatrując komentarzem „niedobre”). Opublikowano tu także przekłady poetyckie Białoszewskiego oraz dramaty: Kalejdoskop i Rozalie. Teksty pochodzą z różnych źródeł – ze zbiorów prywatnych, archiwów PIW-u oraz z Muzeum Literatury.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1578236561330394

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Okładkę i strony tytułowe projektował

MIECZYSŁAW WASILEWSKI

na podstawie projektu

HENRYKA TOMASZEWSKIEGO

Teksty zebrali, ułożyli i przygotowali

MACIEJ BYLINIAK

MARIANNA SOKOŁOWSKA

Korekta

DONATA LAM

Księgarnia internetowa

www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

© Copyright by the Estate of Miron Białoszewski, Warszawa 2017

ISBN 978-83-64822-89-6

Skład wersji elektronicznejTOMASZ SZYMAŃSKI

konwersja.virtualo.pl

Wiersze

Przerwany poemat

Piec zaczyna poemat… prostokątny,

Ułożony na wzór kafli,

Przedzielony szparami. — — —

Pośród każdej białej tafli — — —

Ślizga się nie zrodzony pomysł,

Przemyka, powraca sekundami — — —

I znika, znika…

Biel pieca…

Biel śniegu na skarpie…

To wzrok wyobraźni pracuje,

Wspomnieniami szarpie, — — —

Układa, przesypuje

W strzępy akcji.

Wzrok cielesny narzuca zamkniętą przestrzeń,

Pada ukosem na teczkę papierową,

Przyległą do ściany…

Teczka rozpoczyna poemat,

Pusty, niezamknięty na dwa lśniące zamki,

Zawisły, nieruchomy…

Okienne framugi — — —

Wychwytują temat, — — —

Scalają fragmenty, ułamki

W utwór olejno malowany, długi…

Nagle za oknami — — — — — dom…

Wzrok wyobrażeniowy dom rozmnaża na domy,

Kalkuje z jednego domu inne domy,

Odbija, powiela…

Dużo pięter…

A wśród tych pięter

Coś się rozściela…

Ruiny..... ruiny:.....

Żelastwa… łachmany tkanek…

Kształty poobrywane, ścięte

Zmartwychwstają.....

Układają się w cegły,

Wpijają w siebie rdzenie balkonów,

Rosną, potężnieją.....

Wywlekają z grobów ludzi,

Ludzi bardzo dziwnych,

Którzy żyją czymś…

Gazy wybuchowe sprężają się, łączą,

Zamykają w pociski i bomby,

Znaczą plomby,

I lecą do góry, w bok

Wracają ku lufom dział,

Ku skrzydłom samolotowym

Wszystko pośpiesznie energicznie,

Ciągiem sekund, ułamków sekundy,

Cofanie się w tył.....

Dwudziesty szósty wrzesień,

Dwudziesty piąty,

Wstecz, wstecz…

Ten co był, każdy z nich, co był.

Chodzi o każdą najdrobniejszą rzecz:

Aż trzeci....

Manifestacja!

Święto niesłychane,

Rytm uniesień…

Tłuszcza warszawska… wojna…

I pierwszy wrzesień!

Wojna!!!

Mobilizacja!!! — — —   — — —   — — —

…… Dlaczego wszystko znowu się wraca,

Od strasznego początku (!)

Piwnice — — — schrony,

(Katakumby),

Ludzie modlą się,

Śpiewają „Pod Twoją obronę…”

Na ulicy doły — — — doły…

Pożary — — — padlina — — — cuchnące konie…

Swąd spalenizny…

Huk! ..... — — — ..... — — — (Nagle giną)…

— — — — — — — — — — — — — — —

Wzrok cielesny dotychczas drzemiący

Wyrywa się z oczu, chce w przestrzeń biec,

Uderza o piec.....

Piec prowadzi akcję:

Powtarza ten sam temat,

O szparach, o kaflach.

Pod teczką maszyna

Krzyczy że jest obojętna,

Że nie obchodzi ją firma,

Ani harowanie, ani lenistwo…

........ Nieprawda, że za drzwiami,

Tam — — — kiedyś — — — na górze, gdy wiatr wył,

To na maszynie ktoś szył.....

Nieprawda…

(Ja wiem że prawda)

Maszyna krzyczy,

Że to ja wmawiam w nią,

Zaś pedałów klapanie

Nie oznacza żadnego bólu..!

Metampsychoza mebli… sprzętów.....

Szaleństwo, obłęd… — — — precz!

Słuch cielesny plącze myśli,

Gdyż na podwórku ktoś żebrze,

Śpiewa, wyje idiotycznie w kółko:

Lecz wzrok wyobrażeniowy rzuca się na oczy,

Chce snuć dalej… (o czym… o czym?),

Rozpiera ściany, obnaża półki biblioteczne,

I namiętnie zagrzebuje się w algebrze.

Niespodzianka!

Coś nieoczekiwanego!

Pomysł… pomysł… stary, nowy……

Cyfry szukają sensu w swym istnieniu

I chcą zrozumieć, dlaczego…

Znaki mniejszości i większości,

Dodawania i odejmowania…

Poemat o pierwiastkach!

Koniecznie poemat!

Pierwiastki nie dadzą z siebie

Wyciągnąć pierwiastków na temat.

Czernieją dziobami

W matematycznym gniewie…

Jakie to dziecinne, Boże!

Zarzuty, najgorsze zarzuty, że dziecinne!

Dajcie inne!

Książki wdzierają się w mózg,

W świadomość, w kombinacje…

Algebra pogrąża — — —

I nie wie nic, że jest dziecinnym pomysłem,

Ale reklamuje swą zawartość,

Wskazuje teksty…!

(Głupota! Upartość! Preteksty!)

Nie ma nic,

Poetycznego nie ma nic

Jest tylko liczenie, liczenie,

Dlaczego czwórka ze stu czterech

Nie stanowi czy stanowi tożsamość

Ze czwórką z czternastu,

Albo z dwudziestu czterech.

Nagle chemia… reakcja…

Wapń płynący po wodzie

Wapń, a może sód…

Temat zanim się skrystalizował,

Uleciał z wodorem w powietrze,

Rozwiał się…

— — — — — — — — — — — — — — —

Wzrok cielesny buduje ściany…

Piec, teczka, maszyna…

Coś się zaczyna o tym…

Teczka pusta, nie zna dalszego ciągu,

Wzrok cielesny jej tłumaczy.

Mózg zwraca się do wzroku, pyta o piec.

Piec bezsilny… kafle… szpary… nieruchomo…

Maszyna obojętną jest na wszystko,

Ale zaczyna szyć

I swą akcją pobudza… akcję wyobraźni,

Akcja wyobraźni wyciąga warsztaty, motory,

Pracuje nad światem techniki,

Konstruuje z wiadomości i z inteligencji,

Wysila się…

Lecz oto samochody,

Ciężarówki… robaki… grzbietem do ziemi,

Kołami do góry,

Bebechy motorów widoczne i wstrętne!

Wzrok wyobraźni coraz bardziej mętny,

Otępia się zbytnim natężeniem myśli,

Wolno — — — — — — ustępuje………

……… Piec chce czymś być,

Czymś chce być… stanowczo……

Ale czym?

Pomysł gubi się zatraca.....

Poemat o gwiazdach, planetach,

Słońca, słońca…

Okultyzm… błędne szlaki…

…Dramat — — — —

Życie — — — —

Ziemia — — — —

Poeta — — — —

Skąd nagle:

W rezerwacie syfilitycy

Z nosami, czy bez nosów,

Jak zwierzęta w zoo,

Zamknięci…!

Jedzenie podaje się im na drągach,

Na kijach,

Płot… parkan… może szary…

Przez szpary… przez szpary....

— — —   — — —   Ściany.....

Ze ścian spełzają tapety,

To pomysł ukradziony,

Ale wzrok się czepia,

Wyłania esy… floresy — — — …

Wzrok wyobrażeniowy

Ciska je o podłogę

I wyczerpuje się szybko…,

Aby tym szybciej wrócić.

Sufit zniża się i leci do góry.

— — — — —   Piec biały.....

Płaszczyzna śniegu na skarpie,

Wichry milczące, białe, dymią.

Potem lampa, gabinet,

(Lampa naftowa na piecu),

Stolik… wykład filozofii…

Akcja słabnie

Wzrok nadzmysłowy, chory, zupełnie…

Ale pracuje w szaleńczym tempie…

Choć go oczy strzępią.

Lato wrześniowe…

Na ulicach Warszawy popołudnie słoneczne,

Cienie kładą się skąpo po jezdniach, chodnikach,

Roje ludzi wrastają w bajki niedorzeczne,

Pełno, pełno powozów, ale nic nie słychać……

Popołudnie wrześniowe, i nic więcej

Nie da się wysnuć — — — — — — — zamarło…

Oczy wyciągają się do pieca:

Na taflach majaczą lśnienia,

Piec…

Teczka…

Zamki srebrne… (otwarte)…

Pokój…

Słuch wyobrażeniowy wspomina

Wrażenia ostatniej nocy,

Jęczenie — — — — — śpiewania,

Wicher wybuchający,

(Detonacje wichru)…

Pokój — — — — kiedyś — — — — przed laty — — — —

Detonacje…… złowieszcze,

Ale to nie wojenne …jeszcze

dalekie…

Tamto było przeczuciem…

Warszawa 29 września 1942

Wesele czy chaos

Biegło po błocie wprost, na przemian — kłusem,

To wolno… biegło tuż koło tramwaju,

A spoglądało nieraz w świat, co usechł,

Na drzewa, co się w ulicę wgnębiają.

A nazywało się niby — — — wesele,

Wesele myśli, chaosów i wariactw,

A było sobie mało i za wiele.

Wykrzykujące na głos Jezus, Maria!

Biegło wzdłuż muru czerwonego getta,

Pod wstrętnym mostem i patrzało

W okno tramwaju, gdzie siedział poeta

I rozplątywał: wesele czy chaos…???

Warszawa 29 listopada 1942

Zimowa legenda

Szła ponoć pani zima ścieżą w śnieg nieskąpą.

Witali ci ją wszyscy z pokłonami, z pompą.

Rzucali jej pod nogi atłasy płatkowia

Sądząc, że sama wieniec ze ziół ma na głowie.

Witali ją kwiatami z pieścideł, z cieplarni,

I myśleli, że pewno do ust je przygarnie.

Witali ją kwiatami i zaśmiechem lata,

Lecz ona szła milcząca, zła i jędzowata.

Nie podnosiła darów, depcąc zjadle po nich,

Pluła zmarzlinami na płaskie pokłony.

A gdy ktoś jej przez okno rzucił wiązkę kwiecia,

Cisnęła nim na powrót w okno, niby śmieciem,

Aż kwiat ocknął się w szybie w mrozowate wzory,

By odtąd być dla ludzi zimowym upiorem.

Warszawa 4 grudnia 1942

Żyd

Żyd nędzny, obłąkany, zarośnięty w brudzie.

Ustrojony odświętnie w sabatowe łachy,

Kręci się wkoło rynku między mrowiem ludzi

I mamle ogłupiałe modlitwy — — — postrachy.

Przeżył łuny pożarne, bomby i kartacze,

Tułaczkę pstrych w toboły pielgrzymów wychudłych

I nie trudził się nawet spytać, co to znaczy,

Drapiąc roztargane robaczywe kudły.

Patrzał ślepo na groby rozsiane po mieście,

Na wyciągane z ziemi zacuchnięte bryły,

Na skrzynie z trupim chlorem, których świat nie pieścił,

Lecz gnał po pięć, po dziesięć, na cmentarz, co siły…

Żyd czarny rozmamłany i zaskorupiały

Chodzi dokoła rynku jedną ciągle drogą,

Na nogach ciągnie stare zgnojone sandały,

Osłania się łachmanem, jak senator togą.

Łazi po rozbłoconych kamieniach ulicy,

Mamrocze sam do siebie, gałganami macha…

(Może jemu coś Jahwe powie w tajemnicy,

Prorokowi w zawszonych sabatowych łachach?)

Warszawa 18 września 1942

Pustka

Ze rżysk krwawiących w skwarze po sierpniowych skosach,

Z wygasających ognisk przewoniałych kwiatów

Zła, spozorniała zwiędza, sucha i prze-bosa

Podświadomym oddechem struła żywość światu.

Jakaś młodość, ujrzawszy — — — gdzieś — drugą ojczyznę

Rzuciła odwłokowi pustki przestrzeń całą,

Drzewa zdarły ze siebie wężową rdzawiznę,

Ale im nowe liście w czas pobrązowiały.

Żurawie w najsmutniejszą wkreślone literę

Uleciały w skłon nieba głuche na krzyk słońca,

Tylko księżyc, wschodzący pełnym żółtym zerem

Nie zrozumiał, szczęśliwy, że to… oczy… końca..!

Warszawa 25 sierpnia 1942

Piąta jesień (1943)

Grób nieznanych popiołów.

Zniczem — mglący się księżyc;

hymnem — wieczny szum kolumn.

Zwyciężony zwycięży.

Tu — za siebie, w tył, przed tym…

Ręce idą po zmierzchu…

Drzwi jak rzeźba wrót ślepych…

Odgłos stąpań i szeptów…

Czarne druki w szufladach,

niby tajny papirus.

Hallo… Hallo… Warszawa!

Z ciemni kąta chryp wyrósł.

Nocą przeczuć zgrzyt opon,

oczy spojrzeć niezdolne.

Cienie hełmów ku oknom,

gwizd, rewizja, w drzwi kolby.

Rozdzieranych bram skowyt,

co krok lufa i żandarm.

Pogrzeb… dudni przez schody

wóz dla żywych karawan.

Odjazd! — Bóg dziś nie zbawia.

Bruk pod sercem się trzęsie.

Pierwsze słowo — to Pawiak,

drugie słowo — Oświęcim.

W mrocznych ulic prześwicie

kształty mgłami zatarte,

widma ognia i wycie

i schlastany krwią parter.

Chryzantemy — szloch ściany

mokrym zmierzchem zasnuty.

W reflektorach skąpane

tratujące wbrew buty.

Gdzieś w więziennych barłogach

śmierć sinością twarz maże,

blask w źrenicach już dogasł.

Niewskrzeszeni Łazarze.

Sieć obwieszczeń po rogach

z amarantu plakatów

wzrok przechodnia przyciąga.

Spójrz — bo każdy jest na to.

W zimnych deszczach jesieni

przerażone ssie trzewia.

Gdy los oczu nie zmieni…

Nad Warszawą strach przewiał.

Po zjeżonym w szkło grzbiecie

murów czarnych pożarem

gna legenda o Getcie

skargą Miszny — Gemary.

Patrzy w kośćce kamienic,

w jamy okien i dachów

i łka księgi tajemnic

z trupich piwnic — katakumb.

I w obłędzie się tuła

pięść dźwigając przed Bogiem,

gdzie ogromna kopuła

wryta w gruz synagogi.

A hen potop płomieni

piętrzy fale na zachód,

jęk dygoce po ziemi

i czas pełen jest znaków.

Jeśli tutaj front dotrze,

to Warszawa — to szkielet.

Przy rozpaczy proroczej

świst motłochu — wesele.

Kto w moc pięści nie wierzy,

nie rżnie karku o pieniądz,

ten nie będzie mógł przeżyć,

zginie piątą jesienią.

W wieczór wielbiąc tragiczność,

po zdobyciu sal szturmem,

spijaczona publiczność

święci polską kulturę.

Sześć dni błotem targowisk

stopy depcą się brudne,

aż w manifest — też mrowiem

zdepcą kościół w dzień siódmy.

Jutro w mieście szaleńców

brzask zobaczy swym bielmem

skołysanych wisielców,

jak huśtawki niedzielne.

Jutro albo już dzisiaj

w dzwony nerwów — Twój Amen.

Popiół mgły, który wisiał,

i ciemności nieznane.

Warszawa, listopad 1943

Do ducha — siebie

Czyś jest sprzed wieków, ja nie wiem,

czyś bliski zrodzeniu gwiazd,

nieznane mi Twoje brzemię,

ale mam w sobie Twój blask.

I kiedyś od Jego pełni

odszedł na własny dzień,

głucho jest o tym we mnie,

czym dłużej wiem, to tym mniej.

Lecz nic to — Ty wciąż bezsenny

przeobraź wolę na cud,

bym widział twarz swoją w ziemi

i zapach krwi w sobie zmógł.

Czerwone znaki cierpienia,

co plecy cisną i pierś,

w stygmaty wiary przemieniaj,

a szlochy w pokutną pieśń.

Kiedy zaś ból się rozleje,

gdy trzewia zaciśnie głód,

szepcz Jego i Swoje dzieje,

weź ciężar głowy, rąk, nóg

i daj zapomnieć o kościach

dźwigając w bezkres, w swój czas,

by popiół myśli nie osiadł,

bym sobą dla Ciebie gasł.

Patrz, we mnie jest myśl świadoma,

rozesnuj ją w świętą sieć,

niech stanie się nieskończona

i mocna nawet przez śmierć.

I nie zwól nigdy jej szargać

tchnieniami grzechu i żądz,

ciało — to moja skarga,

więc abym w szlochu się trząsł.

Wbrew woli zmysłów oślepłej

i oczom i dłoniom wbrew,

niech się wszystkiego wyrzeknę,

bylem nie błagał o grzech.

Kładź zawsze na ust pragnienie

„Bądź wola Twoja” — i — „Przyjdź”,

dzwoń w serce i dzwoń w sumienie,

aż będę, gdzie Ty chcesz być.

Choć żeś zaś moim żywotem,

żeś wyższym, żeś czystym mną,

klękam przed Tobą z tęsknoty

i modlę się wnętrzem w głąb.

I Ty się modlisz — Ty we mnie,

do siebie nad ciałem duch,

aż nie znam, choć chcę daremnie,

czyś sobą, czyś mną, czyś Bóg.

Opole, październik 1944

Jerozolima

1

Naprzeciw siebie zatrzaśnięte

żelaznym chwieją się lamentem

drzwi Małego Getta,

drzwi Dużego Getta — — —

Za pojazdami — przy murze

tłoczy się karawana chrześcijan,

patrzy w to Małe i Duże,

gdzie naród Melchizedeka

oczekuje przejścia…

Przez czarne galerie prętów

spojrzenia ścigają się prędko,

aż dwoje wrót

skrzydłami ku sobie łopoce

i jezdnię w poprzek zamyka

jak Morze Czerwone:

Getto się jednoczy!

I wówczas

migają:

siwe plamy bród,

przekrwione oczy,

toboły,

ruchy rąk,

tramwaje konne,

kolumny riksz…

Na straży

niemieckie twarze

wlane w spiż.

2

We świt — dniem wzbierający

starcy zdławieni, czarni,

jakby łańcuchem kroków

związani

przechodzą…

przechodzą…

w głąb Getta-gehenny — — —

A ówdzie

proroków cienie

czy głos wiekami pełny:

„Jerozolimo…

— — — Rzekł Pan do Pana mego:

siądź mi po prawicy,

aż wszystkie twoje wrogi

dam za twój podnóżek…”

A tamci

oślepli czerwonością muru

widzą tylko

ścianę płaczu.

3

Żydziak

wiekami strasznych chwil

wyschnięty na mumię

skrada się,

by nie widział tamten,

i jedno rozumie:

„Jahwe…

buraki… kartofle…

cebula…

dla matki…

dla braci małych…”

Sinego potu krople,

ręka łachmany przytula,

„Jahwe!”

Na skrzyżowaniu asfaltów

skrwawione ciało, wyrzucone z bunkra;

cebula sypie się z palta…

bezwładna ręka na drutach

sina jak kartofle

dla matki, dla braci…

Nie! Nie oszukał!

Za czerwone buraki

czerwoną krwią zapłacił!

Cień żydowskiego psalmisty

chyli się

nad jękiem dziecka niskim:

„Chwalcie, o dziatki, Pana,

Pan jeden godzien chwały…”

Lecz ono nie słyszy psalmisty

„…dla matki

…dla braci małych

cebula……”

Ostatnie słowa z warg

wyschły.

4

W sabat

z wysokich okien granicznych

różowieje pościel.

W szczątkach szyb

nie płoną święte menory.

Tylko od dołu

z ulicy

lichtarze luf

goreją w cel

ku oknom.

A z głębi Getta, jak z bożnicy

jęk… wycie…

niby modły

Sądnego Dnia.

I tylko prorocy

kołyszą się w pokłon:

„Jerozolima — dom nasz, dom boży,

a chwała jego do końca wieka…”

Nie słyszy nikt.

Wśród trotuarów

gorący słońca balsam

na zwłokach zmarłych i chorych.

Widma proroków

czytają słowa z Tory,

co przyrzekł Pan sam.

Nie słyszy nikt.

5

Na torowiskach Powązek

rzesze

gnane

pustynią przedmieść

ku ziemi nie-obiecanej

bez Mojżesza…

Gwiazdy wieczoru

jak lampki oliwne Chanuki;

przestwór

jak synagoga.

Skądś płynie rozkaz

— po torowiskach Powązek:

ludzie stanęli

zastygli

w rzeźby świątynne z brązu…

I stała się scena z Biblii,

nowy testament Boga……

Nie........

Strach jest zimny

i senny,

czucie ucieka z żył…

śmierć się tym czuciem zamgli…

Nie ma kamiennych tablic

ni góry Synaj.

Są tylko hełmy

i karabiny

i trumny zachlorowanych wagonów.

Jest Getto-Jerozolima!

6

Tam — — w męczeńskim mieście

wśród ulic jasnych i złych

między posągi trupów

błądzą psalmiści

grając na strunach zardzewiałych drutów:

„……Jerozolimo....”

Nie słyszy nikt.

Warszawa, 17 czerwca 1945

Zwiastowanie

Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie,

dzwonom zwiastował wiecznego słowa szmer.

Anioł się zsunął i szumiał w piór hosannie,

fale pokoju roztętniał biciom serc.

„Bądź pozdrowiona” — posadzka w lśnieniu senna

budzi się nagle w płynący biały kształt.

„Nie trwóż się, Mario, albowiem łaskiś pełna”.

Witraż zachodu na pióra złotem padł.

„Oto ja wierna i służebnica Pańska”.

Z omdlałych ramion przepełza dreszcz do stóp…

„Niech mi się stanie, jak wola zechce Pańska”.

W głębiach posadzki odleciał anioł-duch.

„Dawida rodu zestąpi Emanuel”.

Od dźwierzy Jahwy głów zbocze… wielki hymn…

Kolumny słońca w świątyni między tłumem,

modły kapłanów — szkarłatny w zorzy dym.

Anioł zwiastował — niepostrzeżonym widmem,

archanioł Gabriel — u Salomona wrót;

po twarzach zwiędłych upałem i kadzidłem

przewiał skrzydlaty i szeleszczący chłód.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili wieków w zachodzie sczerwienionym

pod akacjami spoczywający Piast

za zatopionym w zielonych cieniach domem

ujrzał podróżnych i rzekł: „Pozdrawiam was”.

„Ty — łaski pełny”. — Przy wonnych siedli stołach,

w górze chór pszczelny kwiatową brzęczał pieśń.

„A oto weźcie lipcowy miód i kołacz”.

„A oto nasze błogosławieństwo weź”.

W gasnącym słońcu korony blask widmowy

i nad zagrodą ku niebu skrzydeł skrzyp,

wzruszone serce tętniło wciąż Piastowi,

brzęczały pszczoły… Przy stole nie był nikt…

Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie

w Jerozolimie, gdy dzień w purpurze stygł.

A oczom Piasta przyniosły zwiastowanie

anioły — duchy, że… Ona — jutro — w świt…

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili wieków my nędzni i bezdomni

na zgliszczach życia i nad popiołem ksiąg

patrzymy w niebo, składając z żalu dłonie,

czerwone słońce zagląda nam do rąk.

Z pogorzeliska zielone ostów kolce

szkarłatniejące w milczeniu długim, złym…

Czy anioł spłynie zwiastować nam o Polsce.

Czy się narodzi — tu, u nas — Boży Syn.

Dzwony nie biją nawet po nocach złudą,

gdzież je zawiesić — na wież zwalonych gruz.

To najpierw trzeba zwiastować siebie długo,

i w sobie szukać błogosławiących ust.

Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie…

Anioły zeszły, gdzie mieszkał święty Piast…

A nam zwiastował — Najświętszej Marii Pannie,

a nam na zgliszczach ostatni promień zgasł…

Warszawa, 18 czerwca 1945 r.

Chrystus powstania

Na ramionach usnął ci ogień

kołysze go w brąz płonące miasto

dwa stosy masz zamiast powiek

ale jest krzyż z gorących oddechów.

Idź przez mur do czerwonych arkad

między popiół tłumu

i przemieniaj na wargach

ogromne liście płomieni w wino.

Barykady jak Góry Oliwne

szumią okruchami kości —

dłoń po dłoni wywlecz

spod ziemi bruków i odpuść.

Wstąp w Jordan kanałów —

w szlamie zielonym jak wieczność

szukaj nieżywych włosów:

w Imię Ojca… i Ducha…

Scherzo h-moll

1

W czerwonym pyle lampy oliwnej

Czerwienieją złote Aniołów stopy

Ręce wzniesione barokowo — tylko półwidne

Głowy odchylone w cień i cienie w pół skrzydeł

— To gra nocą w katedrze Chopin.

Przed błyszczącym masywem organów,

Jak przed wrotami gór i światła,

Palcami szepcze do klawiszów — piano

On — melancholijny kapłan…

W zorzę prezbiterium szkarłatną

I po całej katedrze

Świerki przez ciemność pachną,

Majacząc jak gotyckie wieże.

Twarz Mistrza drga

Niespokojnym płomieniem świecy

Gra

W mrok wrastają włosy i plecy.

Zadzwonił fletami organów wigilijne scherzo.

Poruszone stopy Aniołów

Strząsają światło ze złotych fałd

Suną pod czarny las kolumn

Jak żywy betleemski mszał.

Serpentynami tańca — wybłyskując wciąż rojniej

Złotymi plamami w ćmie

Zniżają się barokowo gałęziom choin

I ołtarzom — ukłonami lśnień.

Mistrz jak widmo objawione na grającej górze,

Wyrzeźbiony światłem — nad zmierzchami

Z arki dźwięków akordy wynurza

I zaklina wicher fletów — w święty taniec.

2

Aniołowie zapatrzeni w kapitele kolumn

Nastrajają wiolonczele i wiole

Długie pajęczyny dźwięków

Urywają w skrzyp

Każdy, jak liść brązowy — trzyma — skrzypce w ręku

I jak promień — smyk

Madonna tchnieniem przeszła

Narodził się Mesjasz

Chopin ręce uniósł

Rojem smyków błysnął w mroku tłum

I uderzył w szloch radosny strun

Lulajże, Jezuniu

Zapach świerków majaczy ciemnością

Zakołysał się na skrzypcach kościół

Chopin grzmi z organów — i dzwoni

Tam Cheruby z Dziewiątej symfonii

Chwieją się dźwiękami przed ołtarz odwiecznych snów

Z głowami w zmierzchu, z blaskiem czerwonym u stóp

Na gałęziach w świerkowym oddechu

Kołyszące się rytmy zawisły

Jak łzy wszystkich wieków:

Lulajże, Chryste

Na falach wioli i wiolonczel

Organy rozlegają się szumiące

Twórca przed ich żaglem srebrnym

Nawą chóru płynie w mrok katedry

Serafini z tęczami w źrenicach

Przed Madonną łkają na skrzypcach

Źrenicami w natchnienie Mistrz zasnął

I od powiek zamkniętych wyczuł

Spełzające smugi po obliczu:

Lulajże, Zbawco

3

Nagle ręce jak żagiewne ognie

Podpalają rytmy i melodie

Mistrz oczami zagubiony w tłumie

Przestał w siebie patrzeć i rozumieć

Serafini cisnęli skrzypce w czarność

I z dłońmi jak z gałęźmi bez liści

Stoją zapatrzeni na darmo

W wizję Wielkiego Przyjścia

Pod łuną symfoniczną echa

Zastygają w barokowy letarg

Nieruchoma złotych plam procesja

Nie przyszedł i nie przyjdzie Mesjasz

Prorok Dawid szalony przysięgał

I Izajasz, Samuel i Saul

Nad wiekami zawisła kolęda

Nieskończoność wesela i żalu

I w muzyce stał się wielki Amen

Narodzenia grający testament

Nad twarzami duchów strąconych

Szept „Lulajże” obłąkanej Madonny

Mistrz rzucił ostateczny ton

Szalonego Scherza

Echo przeszło jak dym po katedrze

Odpoczywają strzępy rąk

I oddech zmęczony szemrze

— — — — — — — — — — — — — — —

Skończyła się msza pasterska

Warszawa, grudzień 1945

Ty — tęsknota

Wieczór jest pełen białej ziemi

i czarnego nieba.

I teraz już wiem…

przez drzewa

wyciągające szronowe palce

gałązek…

Że we mnie trwasz…

Nad kopułami krzewów

okrytych chochołami śniegu

unoszę Twoją twarz…

Zaczynam rozumieć w tę noc

bez gwiazd,

że trzeba mi tworzyć Twój głos

nad wiatr…

Opuszczam głowę,

aby dotknąć włosami wizji Twych rąk.

Czy wiesz, że mi zimno,

że mi brak — tych rąk.....

I dopóki nie zamienię ich ustami

w dotyk,

przestrzeń nie będzie inną

od tęsknoty…

Gdańsk, 20 stycznia 1946

Cóż z tego, że ziarna gwiazd

Rozsypią się o zmierzchu?

Dzień — czy wieczór

To tylko blask — czy ciemność

Nic więcej

W szarych chodnikach

Jak w popiołach

Wiem, że Twój ślad za śladem

Ale nie zdołam

Odgrzebać

Nie wiem, co teraz robić

Mam takie kamienne nogi

I takie próżne ręce

Że wśród fal ciepłego powietrza

Zabłąkam się w miejscu

A jak spytam w nieba ogrom:

Czy mam?

Odpowiedzą mi zielone oczy gwiazd:

— Nikogo

Warszawa 2 IV 46

Wyjdź naprzeciw

Ta droga, która dawniej

Ale wspomnienie śniegu, jakby jakieś życie odeszło

Teraz — pod ciepła rozkołysaniem

Na miejscach brudnego lodu wzmaga się zielsko.

Jedna, a dwie obce sobie ziemie: żywa — martwa,

Tylko te same gruzy zwarte w popiół — w horyzont;

na zachód Mleczną Drogę latarń

i morze czerwone nad nimi widząc,

idę zawsze, nawet — gdy nie wiem,

czuję Twe oczy, nawet inną myślą.

Wyjdź naprzeciw zielonych ruin i świateł brzegiem,

póki zorza… bo później możemy się minąć bardzo blisko.

Warszawa, 16 lipca 1946 r. wieczorem

Listopad popielny

…to w urnie z liści

twoje opadłe prochy

niosą je

zgarbione gałęzie

spaliły cię

ni kora ni mgła

w źrenice wilgoci

byłeś —

ramionami płaczu

byłeś —

twarzą z tęsknoty