Coś zupełnie innego. Piekło dorastania - Arnhild Lauveng - ebook

Coś zupełnie innego. Piekło dorastania ebook

Arnhild Lauveng

0,0
21,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Arnhild Lauveng od czasu swojego bestsellerowego debiutu w roku 2005 w postaci autobiografii „Byłam po drugiej stronie lustra“ (I morgen var jeg alltid en løve), osiągnęła wielki sukces jako pisarka literatury popularnonaukowej oraz wykładowca. „Coś zupełnie innego“ to jej czwarta książka, a jej tematem jest młodzież i szeroko rozumiane zdrowie psychiczne.

Książka „Coś zupełnie innego” została napisana z myślą o młodych ludziach borykających się z różnymi trudnościami natury psychicznej. Ale w równym stopniu adresowana jest do partnerów, członków rodziny oraz przyjaciół chorego twierdzi psycholog i autorka - Arnhild Lauveng.

Opinia Norweskiego Związku Psychologów:

Dla młodych ludzi, czytających opowiadania o Monie, Amirze i wszystkich pozostałych bohaterach, przesłanie jest jasne: Nie jesteś sam. A poza tym: Dostajesz do ręki pewne przemyślenia, a wręcz zasób słów, z których możesz skorzystać, gdybyś chciał porozmawiać z kimś o nękających cię problemach.

Dorastanie staje się dla młodych ludzi coraz trudniejsze. Burzliwe zmiany związane z dojrzewaniem, nadmiar bodźców płynących z ogólnie dostępnych środków masowego przekazu i niezmierna samotność doskwierająca mimo aktywności towarzyskiej przeniesionej do sieci prowadzą często młodzież do ciężkich stanów depresyjnych, psychotycznych, samookaleczeń, zażywania narkotyków, a czasami do rozwiązań ostatecznych - samobójstw.

W dyskusjach prowadzonych na forach młodzieżowych Lauveng zauważyła potrzebę zaistnienia książki dla nastolatków poruszającej ich problemy związane z dorastaniem i już od dłuższego czasu nosiła się z zamiarem napisania jej. Twierdzi, że kiedy sama pracowała z młodzieżą, taka książka była jej bardzo potrzebna, a kiedy była nastolatką, brakowało jej praktycznych informacji na temat sposobu zorganizowania służby zdrowia.  

Autorka pragnie, aby książka miała pozytywny wydźwięk, była źródłem nadziei, wglądu i pożytecznych  informacji. Jako, że pierwsza część książki zawiera historie młodych osób, a druga poświęcona jest faktom i prezentuje konkretne informacje na temat możliwości znalezienia pomocy, może w praktyce funkcjonować jako podręczny leksykon wiedzy dla psychologa i pedagoga szkolnego.

We wstępie do książki autorka pisze:

Znaczna większość problemów, które przeżywasz jako młody człowiek, mija sama. Smutek zawiedzionej miłości. Długie szkolne dni i ciężkie klasówki. Kłótnie z rodzicami. Konflikty z przyjaciółmi, ludzie, którzy cię zawodzą, kłamią i nie można im ufać. Sprawy, w których chciałeś wziąć udział albo które miały się udać, ale wyszło inaczej. W czasie, kiedy to wszystko się dzieje, możesz niekiedy odczuwać dotkliwe cierpienie, ale po kilku godzinach, dniach lub tygodniach wszystko przemija. W międzyczasie, niestety, wyłaniają się nowe problemy. Na szczęście pomiędzy tym wszystkim zdarzają się też miłe rzeczy! Na tym właśnie polega bycie żywym człowiekiem. Że zdarzają się nam bardzo trudne sprawy. A czasem wspaniałe.

Czasami jednak trudności przeważają. Niektóre rzeczy, które nas dotykają, są tak bolesne i niebezpieczne, że nie przejdą same z siebie. Zdarza się również, że nasze cierpienie tak bardzo rozciąga się w czasie, chociaż sami nie wiemy dlaczego, że nie dajemy już rady wykonywać naszych zwykłych czynności, na przykład chodzić do szkoły albo spotykać się z przyjaciółmi. Cierpienie nie przechodzi wówczas samo - pomimo, że rozmawiasz z rodzicami, przyjaciółmi czy innymi osobami, do których masz zaufanie ­a czasem nawet nie daje się z nikim rozmawiać o tym, co nas bolii to też stanowi część problemu. Wtedy potrzebna jest nam dodatkowa pomoc.”

Pierwsza część książki zawiera opowiadania o młodzieży. Każdy z przedstawionych bohaterów w chwili, gdy jego lub ją poznajemy, zmaga się z jakimiś kłopotami natury psychicznej. Jedni mają za sobą przeżycia, które przyczyniły się do wywołania choroby, inni po prostu cierpią nie wiedząc do końca dlaczego, ani co powinni z tym zrobić. Druga część książki zawiera trochę prosto podanych faktów na temat zjawiska choroby psychicznej i sposobów uzyskania pomocy, informacje o obowiązku dochowania tajemnicy lekarskiej oraz wielu innych przydatnych rzeczach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 445

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

Życie często bywa dosyć trudne. Zdarzają się sprawy, które nie powinny były się wydarzyć. Ludzie robią coś, czego nie powinni byli robić. Czasami bycie człowiekiem jest tak bolesne, że wręcz przekracza to, co możemy znieść.

Znaczna większość problemów, które przeżywasz jako młody człowiek, mija sama. Smutek zawiedzionej miłości. Długie szkolne dni i ciężkie klasówki. Kłótnie z rodzicami. Konflikty z przyjaciółmi, ludzie, którzy cię zawodzą, kłamią i nie można im ufać. Sprawy, w których chciałeś wziąć udział albo które miały się udać, ale wyszło inaczej. W czasie, kiedy to wszystko się dzieje, możesz niekiedy odczuwać dotkliwe cierpienie, ale po kilku godzinach, dniach lub tygodniach wszystko przemija. W międzyczasie, niestety, wyłaniają się nowe problemy. Na szczęście pomiędzy tym wszystkim zdarzają się też miłe rzeczy! Na tym właśnie polega bycie żywym człowiekiem. Że zdarzają się nam bardzo trudne sprawy. A niekiedy wspaniałe.

Czasami jednak trudności przeważają. Niektóre rzeczy, które nas dotykają, są tak bolesne i niebezpieczne, że nie przejdą same z siebie. Zdarza się również, że nasze cierpienie tak bardzo rozciąga się w czasie, chociaż sami nie wiemy dlaczego, że nie dajemy już rady wykonywać naszych zwykłych czynności, na przykład chodzić do szkoły albo spotykać się z przyjaciółmi. Cierpienie nie przechodzi wówczas samo, pomimo że rozmawiasz z rodzicami, przyjaciółmi czy innymi osobami, do których masz zaufanie. A czasem nawet nie daje się z nikim rozmawiać o tym, co nas boli, i to też stanowi część problemu. Wtedy potrzebna jest nam dodatkowa pomoc.

Ta książka opowiada o zdrowiu psychicznym, które – tak samo jak nasze zdrowie fizyczne – może być dobre lub złe. Pierwsza część książki składa się z opowiadań o młodzieży, a wielu młodych ludzi, których w nich spotykamy (chociaż nie wszyscy) odznacza się słabym zdrowiem psychicznym w chwili, kiedy ich poznajemy. Przeżyli rzeczy, które spowodowały u nich chorobę, albo po prostu odczuwają ogromne cierpienie, nie do końca wiedząc, dlaczego tak jest i co powinni z tym zrobić. Te historie nie są prawdziwe – Petter, Jeanette, Thea i pozostali nie istnieją naprawdę. Nie spotkałam dokładnie tych młodych ludzi, ale jako psycholog poznałam wielu podobnych do nich, przeżywających te same sprawy, co oni, z głowami pełnymi tych samych myśli, co moi bohaterowie. Dlatego wiem, że wszystkie te historie mogłyby być prawdziwe i że wielu młodych ludzi przeżywa historie podobne do tych właśnie.

W drugiej i ostatniej części książki znajdziesz wiele informacji rzeczowych. Na temat chorób psychicznych, tego, kto może ci pomóc, kiedy będziesz miał problemy, o obowiązku dochowania tajemnicy i o wielu innych kwestiach. Opisane tu sprawy są oczywiście prawdziwe, to po prostu fakty. A jednak niekoniecznie muszą się one w pełni zgadzać z twoimi osobistymi przeżyciami i doświadczeniami. System zdrowotny w Norwegii jest dość zróżnicowany i oferta dostępna akurat tam, gdzie mieszkasz, może być nieco odmienna od opisywanej przeze mnie, nawet jeśli pewne sprawy mają w założeniu wyglądać podobnie na terenie całego kraju.

Jeszcze jedna bardzo ważna kwestia. Pisanie książki wiąże się z dokonywaniem określonych wyborów. Jednym z najtrudniejszych wyborów, jakich musiałam dokonać, pisząc tę właśnie książkę, była decyzja, czy mam odnosić się do świata zgodnego z moimi życzeniami, czy do takiego, jaki jest naprawdę. Osoby, które czytały inne moje książki, wiedzą, że mam raczej „mieszane” i dosyć złe doświadczenia ze służbą zdrowia. Jako psycholog spotkałam również wielu innych ludzi z podobnymi doświadczeniami, zarówno wśród moich pacjentów, jak i ludzi, których poznałam przy okazji licznych wykładów. Jako pracownik służby zdrowia widzę też bardzo wyraźnie, że nawet jeśli wiele rzeczy funkcjonuje dobrze i liczni ludzie uzyskują pomoc, to nadal niektóre mechanizmy w ogóle nie działają, są błędne i uderzają w pacjentów oraz ich rodziny i ważne jest, aby wciąż nad nimi pracować, zmieniać je i ulepszać.

Sądzę, że my – służba zdrowia – jesteśmy nieco za szybcy z myśleniem w kategoriach „choroba” – tego słowa generalnie nie lubię i w wielu kontekstach wolałabym je zamienić na coś innego. Uważam również, że zbytnio koncentrujemy się na diagnozach. Czasami diagnozy są użyteczne, ale innym razem nie pozwalają nam zobaczyć, z czym ludzie tak naprawdę się zmagają, i mogą prowadzić do uprzedzeń i stygmatyzacji. Spotkałam wiele osób, które odniosły korzyść z przyjmowania lekarstw, ale znam też równie wiele takich, które są zdania, że lekarstwa są nadużywane, że przepisuje się je zbyt szybko i że ci, którzy tego naprawdę oczekują, mają zbyt wiele trudności, aby uzyskać dobre leczenie pozbawione farmaceutyków. Wiem, że istnieje wielu wspaniałych, cechujących się mądrą postawą pracowników służby zdrowia. Dużą część z nich znam, spotkałam ich osobiście i rozmawiałam z ich pacjentami. Wiem jednak również, że są i tacy pracownicy służby zdrowia, których podejście do pacjentów jest problematyczne, wiedza niewystarczająca, a umiejętności niedostateczne. I którzy nie troszczą się specjalnie o to, aby wykonywać dobrze swoją pracę. Ich także poznałam. Oraz ich pacjentów.

Wiem, że wielu ludzi otrzymuje należną im od służby zdrowia pomoc. Poznałam tych ludzi, rozmawiałam z nimi i wysłuchałam ich historii. Mówią, że nie byliby dzisiaj przy życiu albo nadal bardzo by cierpieli, gdyby we właściwym czasie nie otrzymali pomocy. Wierzę w to. Spotkałam również ludzi mówiących, że „tak, bolało mnie i cierpiałem, ale nie uzyskałem żadnej pomocy od służby zdrowia, przeciwnie, zrobiłem się jeszcze bardziej chory, a udzielona mi pomoc naraziła mnie na rany i szkody, które teraz muszę nieść dalej przez życie”. W to również wierzę. A sama doznałam jednego i drugiego. Wiem, że potrzebowałam pomocy, kiedy byłam chora, a po kilku latach uzyskałam również taką pomoc, która była dla mnie korzystna, ale wcześniej zaznałam sporo „pomocy”, która przyniosła więcej szkody niż pożytku. Tak skomplikowany i złożony jest świat.

Dlatego, właśnie teraz i szczególnie w tej książce, próbowałam opisać, w jaki sposób czują się niektórzy młodzi ludzie, w jaki sposób powinna funkcjonować służba zdrowia i jak możesz uzyskać pomoc, bez szczególnego rozważania tych wszystkich kwestii, co do których chciałabym, aby wyglądały inaczej. Młodzież, którą poznajesz w pierwszej części książki, zazwyczaj ma uczucie, że udaje się jej uzyskać pomoc, a pracownicy służby zdrowia, których spotyka na swej drodze, są miłymi osobami. To jest część rzeczywistości. Wielu młodych ludzi z problemami ma właśnie takie uczucie – że ktoś wychodzi im naprzeciw i udziela odpowiedniej pomocy. Tak powinno być. Inni mają zupełnie odmienne przeżycia. Że nie otrzymują pomocy w ogóle albo że ta pomoc jest nieodpowiednia dla nich lub przynosi im więcej szkody niż pożytku. A niektórzy myślą sobie – i ja się z nimi czasem zgadzam – że to, co dziś uznajemy za „dobrą pomoc”, mogłoby być jeszcze dużo lepsze i realizowane w znacznie lepszy sposób. Możemy pracować nad tym, aby to zmienić.

W drugiej części książki napisane jest również wiele na temat tego, jak sprawy powinny działać, jaki jest zamysł dotyczący ich funkcjonowania. Oraz wiele na temat tego, że masz prawo do skargi, jeśli uważasz, że coś jest nie tak, jak być powinno. To jest bardzo ważne!

Bo świat jest skomplikowany i złożony, a to, co jest dobre dla jednych, bywa szkodliwe dla innych. Przez cały czas zachodzi proces zmiany tego, co należy zmienić, przy jednoczesnym korzystaniu z tego, co mimo wszystko nam służy, nawet jeśli nie jest doskonałe. Aż do chwili, kiedy zmienimy to, z czego nie jesteśmy zadowoleni, tak żeby wszystko działało jeszcze lepiej i z większą korzyścią. Bo niezależnie od wszystkiego: Kiedy jesteś w trudnościach, możesz uzyskać pomoc. I można poczuć się lepiej, nawet jeśli wszystko wygląda beznadziejnie. Wiem to. Z całą pewnością!

Rozdział 1

ZMĘCZENIE CHOMIKA

O Monie, która jest zmęczona i bardzo się stara

Właściwie nic nie dzieje się źle. W sumie. Jest dobrze, sama o tym wie. W szkole idzie jej nieźle, nie jakoś rewelacyjnie, ale nieźle. „Stabilnie”, jak mówi nauczyciel. Jesteś stabilna, robisz to, co do ciebie należy, jesteś odpowiedzialna, porządnie pracujesz. I uśmiecha się do niej z zadowoleniem, a potem przechodzi dalej. „Stabilna” – mówi również Pettersen. Pettersen jest szefem sklepu, w którym Mona pracuje w weekendy i w czasie wakacji, a czasami także po lekcjach. „Jesteś jedną z najbardziej stabilnych i godnych zaufania uczennic, z jakimi miałem tu do czynienia”, mówi z uśmiechem. „Wiem, że mogę ci zaufać, że mnie nie zawiedziesz”. I uśmiecha się do niej szybko, a potem biegnie dalej do jednej z wielu spraw, które na niego czekają.

Mona ma też przyjaciół. Być może nie jest tą osobą, do której dzwonią najpierw, może nie jest głównym obiektem zainteresowania na imprezach, ale jest zapraszana, nie czuje się wykluczona. „Dobrze, że jesteś”, mówią one, jej przyjaciółki, a Mona wie, że mają w niej oparcie, że ona zawsze wysłucha ich miłosnych perypetii, problemów domowych, że jest tą, która ma czas słuchać, która nie plotkuje, która po prostu jest. Spokojna, godna zaufania. Mona nie jest ładna. Ale całkiem brzydka też nie.

Trenuje co tydzień. Wcześniej biegała na nartach, nie tylko tak zwyczajnie, rekreacyjnie, ale aktywnie. Uczestniczyła w zgrupowaniach, jeździła na obozy treningowe, brała udział w zawodach. Wygrała nawet kilka nagród, ale nigdy pierwszej, i nie w najważniejszych zawodach. Podobało jej się to, ta wspólnota. Ale nigdy nie chciała wszystkiego na to stawiać. Było miło, ale to nie było najważniejsze. Potem nadszedł czas, kiedy trzeba było wybierać. Ci, którzy byli naprawdę dobrzy i chętni do pełnego zaangażowania się, trenowali dalej, inni kończyli ze sportem. Ona skończyła. Ale trenuje nadal, sama, biega po lesie. Latem też biega, bez nart, a zimą wyciąga narty, tylko teraz już sama. Nie chce osiągnąć niczego innego poza utrzymaniem formy.

Ubrania Mony nigdy nie są najbardziej wystrzałowe ani supermodne, ale do zaakceptowania. Zdarzyło się, że chodziła z jakimś chłopakiem, nie było to specjalnie długo, i akurat teraz nikogo nie ma, ale nie jest żadnym dziwadłem, potrafi być razem z chłopcami, umie się zaangażować, odczuwać ciepło. Ale nic więcej. Na cieple się kończy, nie odczuwa nic z tego płonącego ognia, o którym opowiadają przyjaciółki, żadnego intensywnego, czerwonego płomienia, który sama pamięta, słabo, z dawniejszych czasów.

Mona nie wie, kiedy to się zmieniło ani jak dokładnie to się stało, ani czy w ogóle cokolwiek tak naprawdę jest inaczej. Gdyby ktoś zapytał ją, co właściwie jest nie tak, nie miałaby żadnej odpowiedzi. Nikt nie zrobił jej nic złego, nic się nie stało. A zarazem wszystko jest nie tak.

Pamięta, że kiedyś było inaczej. Że wtedy czuła się żywa, tak w głębi siebie, że odczuwała życie tak, jakby było pulsującą, iskrzącą się bańką gdzieś w samym środku niej. Zła, obolała, szczęśliwa, niepogodzona, obrażona, zbuntowana, rozbawiona, zadowolona, zrozpaczona. Że budziła się rano i czegoś chciała. Cieszyła się. Obawiała się. Pragnęła. Teraz tylko się budzi. I wie, co będzie robiła tego dnia. Pójdzie do szkoły. Do pracy. Na trening. Odrobi lekcje. Spotka się z Karen. Albo z Susanne. Albo z Beate. I wstaje, ubiera się, wychodzi. Robi to, co do niej należy, i nie jest z tego powodu nieszczęśliwa. Może nawet to lubi. Ale nic już w niej nie pulsuje. Nie iskrzy – nigdy. Jest tak, jak gdyby zupełnie wyschła i jakby nie było już żadnego źródła, które mogłoby pulsować albo iskrzyć. Nie ma na co narzekać, nie istnieje nic, co chciałaby zmienić. Ma się w sumie dobrze. Ale odbiera wszystko jako jedną wielką pustkę. I wszystko jest trochę bez sensu.

Od czasu do czasu, w sumie coraz częściej, myśli sobie „Czy to już wszystko?”. Czy to tak właśnie ma być? Tylko praca i zmęczenie, i wstawanie, i kładzenie się, żeby znowu wstać. Czy to właśnie jest życie? I wtedy wstydzi się, bo tyle słyszała trudnych wyznań, od tak wielu koleżanek. Wie, jak one mają ciężko. Zawodzą je chłopcy, mają kłopoty w szkole, rodzice im się rozwodzą, i tak dalej. Wie, ile osób przeżywa ból i trudności. Mony nic nie boli. Ma wszelkie powody, aby być zadowolona, nie ma na co narzekać. I dlatego też nie narzeka. Wstaje rano. Idzie do szkoły. Na trening. Do pracy. Na imprezę. Odrabia lekcje. Spełnia obowiązki domowe. Spotyka się z przyjaciółkami. I nie narzeka. Bo przecież nie ma na co narzekać.

Może po prostu jestem egoistką, myśli Mona. Skoncentrowaną na sobie. Kiedyś słyszy program w radiu o samotnej pogoni współczesnego człowieka za własnym szczęściem i o tym, jak tracimy sens życia w naszym zaabsorbowaniu własnym sukcesem. Więc zgłasza się do organizacji dla wolontariuszy. Odśnieża przed domem aż do roztopów. Wtedy zacznie kosić trawnik. Robi zakupy. Raz czy drugi odprowadza jakąś starszą panią do lekarza, ale to nie jest często. Wolą mieć pomoc od kogoś, kto jeździ samochodem, a Mona przecież nie jeździ, w sumie to nie jest wielka pomoc, jeśli może tylko towarzyszyć w autobusie czy w taksówce, sama to rozumie, więc najchętniej ogranicza się do zadań praktycznych. Przynosi drewno, grabi liście, odbiera leki z apteki – te, które jej wolno. To wychodzi całkiem nieźle.

Jednak nie czuje żadnego szczęścia, nigdy nie odczuwa, że w jej żyłach płynie krew, jest bardziej wysuszona niż kiedykolwiek wcześniej. Ale tego to już raczej nie powinna nikomu mówić. To ją przeraża. Właściwie co z niej jest za człowiek, skoro nie odczuwa żadnej radości z pomagania ludziom, którzy tego potrzebują? Tego nie da się nikomu powiedzieć. Nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, jak stwardniałe jest jej wnętrze, i zapewne nikt tego nie wie. Ragnhild, kierowniczka wolontariuszy, jest z niej zadowolona, mówi, że to wspaniale móc tak bardzo polegać na młodzieży, a to przecież świetnie. Więc Mona nadal pomaga, a kiedy pani Hansen, dla której kilkakrotnie robiła zakupy, zostaje zawieziona do szpitala, Ragnhild pyta Monę, czy mogłaby przez tydzień albo coś około tego popilnować psa pani Hansen. „W zasadzie nie zajmujemy się takimi sprawami”, mówi Ragnhild, „ale pani Hansen raczej nie stać na hotel dla zwierząt i nie ma żadnych krewnych, którzy mogliby zaopiekować się psem, a przecież wiesz, jak bardzo go kocha, szkoda byłoby go uśpić tylko ze względu na ten tydzień... Jeżeli uważasz, że dałabyś radę?”. I Mona uważa, że da radę. Oczywiście.

Wstaje zatem trzy kwadranse wcześniej niż zwykle, idzie do domu pani Hansen i przed szkołą wyprowadza Rufusa. Rezygnuje z treningu, żeby pobiegać z Rufusem po lekcjach i zanim sama położy się spać, idzie z nim na wieczorny spacer. Jakoś jej się to wszystko udaje. Rufus jest miłym psem, a kiedy liże ją po twarzy, Mona czuje od czasu do czasu miękkie ciepło głęboko w środku. Wtedy myśli, tak, teraz, teraz, teraz może się to wydarzy i znów będę żywym człowiekiem. Ale później ciepło znów stygnie, a Monę wypełnia dobrze znana jej pustka. Nie jest normalnym człowiekiem. Nigdy nie czuje prawdziwej radości. I co gorsza, nikogo prawdziwie nie jest w stanie pokochać, jest tylko pustą i fałszywą maszyną. Ale przynajmniej wykonuje swoją pracę i nikt niczego nie zauważa.

Pani Hansen wraca do domu ze szpitala i Rufus jest przeszczęśliwy. Skacze i skomle, macha ogonem całym sobą, przynosi piłeczkę i kość, liże panią Hansen, i znów macha szaleńczo ogonem, biega dziko dookoła w jednym wielkim tańcu szczęścia. Mona stoi cicho, przyglądając się. Tak właśnie jest, chyba, myśli sobie, kiedy ma się w sobie prawdziwe życie. Uśmiecha się, ale jednocześnie czuje smutek, żal za czymś, co kiedyś miała, ale nie wiadomo gdzie zagubiła. I nie ma pojęcia, gdzie można to odnaleźć ponownie. Teraz, po powrocie do domu, pani Hansen sama zaopiekuje się Rufusem, nakarmi go, a rano i wieczorem wypuści go do ogrodu. Ale Mona nadal zagląda do pani Hansen w każde popołudnie i zabiera psa na porządny spacer, pani Hansen nie ma na to jeszcze siły.

Pewnego dnia, gdy wracają z parku, pani Hansen zaprasza Monę do środka. Upiekła gofry i ugotowała kakao. Na dworze pada, jest zimno, brzydko, listopadowa szaruga, a gofry pachną letnim ciepłem. A jednak Mona grzecznie odmawia. „Przepraszam”, mówi, „nie powinna pani była tego dla mnie robić, gofry wyglądają kusząco, ale ja naprawdę nie mam czasu”. I rzeczywiście nie ma. „Nie ma problemu”, mówi pani Hansen, „lubię piec gofry, na pewno znów je zrobię któregoś dnia”. I taki dzień nadchodzi, ale Mona znów nie ma czasu. I kolejnym razem też nie. To zaczyna być niewygodna sytuacja, pani Hansen może przecież pomyśleć, że Mona nie chce, obrazić się albo poczuć się zraniona lub coś w tym rodzaju, a to byłoby przykre. Więc Mona wyjaśnia, że chętnie zajrzy któregoś dnia, ale jest jej trochę trudno znaleźć czas, a dzisiaj naprawdę się nie da, bo musi jeszcze zdążyć zrobić zakupy dla pani Gundersen i odebrać lekarstwa dla pani Monsen, a potem obiecała zadzwonić do Kai, której jest przykro, bo Marita widziała Mortena z inną dziewczyną, chociaż on i Kaia są razem już całą wieczność, a potem musi pouczyć się, bo w piątek mają klasówkę. Ale chętnie wpadnie innego dnia, może mogłyby się na to z góry umówić? Na przykład w następną środę, wtedy po spacerze z Rufusem, a przed wieczorną zmianą w sklepie ma całą godzinę, a kiedy wie o czymś z góry, to może odrobić wszystkie dodatkowe lekcje w weekend.

Pani Hansen stoi bez ruchu na schodach i tylko na nią patrzy. Nie mówi ani słowa i Mona zaczyna czuć się nieswojo. Znowu to zrobiła, była nieuprzejma, obraziła kogoś, nie spełniła wymagań i robi jej się przykro. Nie chciała przecież zranić pani Hansen, ale po prostu nie ma w tej chwili czasu! W końcu pani Hansen odzywa się. „Wielkie nieba”, mówi. I dodaje: „Wielkie nieba. Nie wiedziałam, że przysłali mi tutaj chomika, żeby chodził na spacer z moim psem? A co ty na to powiesz, Rufus, czy wiedziałeś o tym, że przez te wszystkie tygodnie wyprowadzał cię chomik?”. Mona stoi zmieszana i patrzy na panią Hansen. To prawda, że pani Hansen jest stara, i prawda, że chorowała, ale nigdy przedtem nie wydała się Monie całkowicie szurnięta. „Chomik?”, pyta zmieszana. „Tak, moja droga”, odpowiada ciepło pani Hansen, „o ile wiem, to tylko chomiki biegają ciągle w kółko po swojej karuzeli tak jak ty. Ciągle i ciągle w kółko, bez zatrzymywania się, nie wiedząc, po co to robią, nie ciesząc się niczym, tylko biegną, ciągle od nowa, w kółko”. Uśmiecha się, a jej głos jest ciepły, miękki i miły i dzięki temu te słowa nieco mniej bolą. Ale tylko trochę mniej. Bo bolą tak czy owak.

Mona przeprasza i wychodzi. Teraz naprawdę już musi iść, jeśli ma zdążyć do apteki przed zamknięciem. Udaje się jej. Zdąża. I po zakupy też. I z nauką. Wysłuchuje też zrozpaczonej tyrady Kai na temat Mortena, równie cierpliwie jak zawsze, chociaż może z nieco mniejszą uwagą. Przez cały czas słowa pani Hansen świdrują jej w uszach. Chomik. Stała się chomikiem na karuzeli, wiecznie biegnącym, zawsze w drodze do czegoś i niczego zarazem, stale w ruchu, a jednocześnie nie docierającym nigdy do celu. Nie podobają jej się te myśli, więc odsuwa je jak najdalej, zabierając się do nauki. Przecież nie jest żadnym chomikiem. Jest stabilną, porządną, obowiązkową dziewczyną. Wszyscy tak mówią, a pani Hansen jest tylko starszą panią, która ostatnio poważnie chorowała. Może po prostu chciała, żeby jej dotrzymać towarzystwa, i poczuła się urażona. Mona będzie musiała jutro jakoś to załatwić. I nie ma przecież powodu przejmować się słowami takiej starszej osoby.

Następnego dnia Mona ma trochę obawy przed pójściem po Rufusa na spacer, że może to wypaść jakoś okropnie. W zasadzie ma ochotę w ogóle sobie odpuścić, ale nie wydaje jej się, żeby tak można było zrobić. Rufus potrzebuje przecież swojego spaceru. I wszystko przebiega dobrze. Pani Hansen jest tak samo miła jak zawsze i nic nie wspomina o tym, co zdarzyło się dzień wcześniej. A Rufus jest gotowy do wyjścia. Zawsze taki jest. Idą do małego lasku za placem zabaw, rzadko ktoś tam jest tak późno po południu, więc Mona może spuścić Rufusa ze smyczy. On tak bardzo to lubi. Rusza pełnym pędem, przynosi patyczek, kładzie go przed Moną, machając ogonem, śmieje się do niej, zaprasza do zabawy, a kiedy ona spełnia jego życzenie i rzuca mu patyk, Rufus biegnie w ślad za nim tak szybko, że żwir i liście fruwają za nim w powietrzu. I już jest z powrotem, z patyczkiem, gotów do następnej rundy. I kolejnej. To Mona musi przerwać zabawę. Gdyby to zależało od niego, to Rufus najchętniej zostałby tam na cały wieczór, ale trzeba wracać do domu, Mona jeszcze musi zdążyć na trening, a potem się pouczyć.

Tydzień później codziennie zaczyna wiać lodowaty wiatr. W poniedziałek. I wtorek. I w środę. Mona marznie w drodze do szkoły, na spacerach z Rufusem, kiedy załatwia sprawy, biega, idzie do domu ze sklepu. Czuje, że jest przemrożona na wylot, szara i przewiana do samej głębi duszy i ma wrażenie, że już nigdy nie poczuje ciepła. I chociaż trenuje, odżywia się zdrowo i prowadzi regularny tryb życia prawie pozbawiony imprez, to jest zmęczona, przez cały czas zmęczona.

W czwartek rano czuje, że dłużej już nie da rady. Ale nie jest chora, nie ma nawet śladu gorączki, więc wstaje, ubiera się i zaczyna iść w stronę szkoły. Gdyby tylko nie była taka zmęczona. W zasadzie nic złego się nie dzieje, a jednocześnie wszystko jest nie tak. Przecież Mona ma tak dobrze, a jednak całe jej życie wydaje się po prostu bez sensu.

Myśli o ciepłym języku Rufusa na swoim policzku, kiedy chciał się dalej bawić, ale ona musiała już iść. O gofrach pachnących latem, których nie zdążyła spróbować. I pamięta jeszcze coś: pudełko z farbami od dawna leżące na samym dnie szuflady. Kiedyś, kiedy była mała, lubiła malować, ale dała sobie z tym spokój, bo nie miała talentu i nic by z tego nie było, niczemu to nie służyło i do niczego nie prowadziło. Co za sens w malowaniu, skoro i tak nigdy nie zostanie się artystą? Co za sens bawić się z Rufusem, kiedy już jest po skończonym spacerze i pies wysikał się, albo zostawać na gofry z panią Hansen, kiedy ta nie potrzebuje już pomocy Mony? Jaki jest sens wszystkiego, co nie jest użyteczne, co nie daje żadnych wyników, co do niczego nie prowadzi?

Ale jednocześnie czuje, gdzieś głęboko w sobie, jak dawny, wypełniony przekorną radością ból zaczyna dawać o sobie znać. To są myśli chomika, sama to czuje, myśli kręcące się w kółko, popychające ją dalej bez żadnej przerwy, bez sensu, bez radości. Kiedyś wypełniały ją inne myśli. Takie, które dawały jej perspektywę i siły. Które pozwalały jej wygłupiać się i śmiać, płakać i ośmieszać się, i zupełnie nie myśleć przy tym, czy to jest pożyteczne albo słuszne, albo odpowiedzialne. Myśli, które pozwalały jej przyjmować, a nie tylko dawać. Które przyznawały jej prawo do zabawy, a nie tylko do bycia dzielną.

Dostrzega już szkołę i całą sobą czuje, że nie chce tam dzisiaj iść. A jednak idzie dalej. Nie może przecież tak po prostu pójść na wagary, no, nie ona, ona przecież zawsze, ale to zawsze i bez wyjątków robi to, co do niej należy. I tak, te nowe myśli są ważne i coś z nimi zrobi, zrobi coś, co nie jest pożyteczne ani ważne, widzi sama, że tego potrzebuje, ale nie teraz, bo teraz nie ma na to czasu. Ale kiedyś zrobi. Może w piątek, chociaż nie, w piątek obiecała Karen, że pójdzie z nią kupić sukienkę na imprezę w przyszłym tygodniu, ale w sobotę po południu, po pracy w sklepie, to powinno się udać. Idzie dalej i z każdym krokiem czuje, jak życie w niej blednie i jak coraz mocniej i mocniej wypełnia ją znana, bezsensowna, rosnąca pustka. Bo jaki w końcu jest sens czegokolwiek? Mona jest taka zmęczona.

I nagle rozumie, o co chodzi. Nie da się zaplanować spontaniczności, radości i zabawy. To nie jest możliwe. Zaplanowana spontaniczność nigdy nie będzie spontaniczna, a zabawa w odpowiednim czasie, bo uznała, że tego potrzebuje, oraz dlatego, że jest to rozsądne, to nie jest zabawa, to po prostu kolejne zadanie do wykonania. Przekora upchana w odpowiednie ramy po to, aby była w stanie dać z siebie jeszcze więcej, to nie jest przekora, to jest podporządkowanie się. A akurat teraz Mona nie chce być ani dzielna, ani porządna. Teraz właśnie chciałaby zjeść pachnące latem gofry z domowym dżemem truskawkowym.

Wie, gdzie te gofry mogłaby znaleźć i tym miejscem nie jest szkoła. Dlatego zawraca. Po raz pierwszy w życiu robi sobie od czegokolwiek wagary, bez żadnego racjonalnego powodu. Jest to nierozsądne i niezdrowe, nielegalne i nieodpowiedzialne i z każdym krokiem czuje w sobie, jak ta dobra, radosna, nieporządna przekora wciąga w niej kolejny szczęśliwy oddech. Zupełnie jak ktoś, kto był długo gdzieś zamknięty i nagle nabrał powietrza. To, co robi w tej chwili, jest w zasadzie zupełnie głupie. I dlatego jest tak bardzo, bardzo właściwe. I wie, że Rufus w pełni by się z nią zgodził.

Rozdział 2

TAK SZYBKO, ŻE ŚWIAT STOI W MIEJSCU

O Amirze, który ma diagnozę ADHD

Amir jest najszybszy. Inni są tacy powolni. I nudni. Kiedy Amir chce coś zrobić, to musi się to zdarzyć szybko, szybko, szybko, to musi zdarzyć się teraz. Ale inni tego nie rozumieją. Są tacy ślimakowaci. Myślą powoli i poruszają się jeszcze wolniej.

Kiedy Amir pyta, czy chcą pograć w piłkę, a inni odpowiadają, że chętnie, to dla Amira oznacza, że będą grać w piłkę teraz. Natychmiast. I dlatego wybiega z klasy, podnosi piłkę z korytarza, wybiega na boisko i zaczyna dryblować. Bo inni powinni przecież już tu być, w końcu powiedzieli, że chcą grać? Ale oni nie przychodzą przez całą wieczność i Amirowi robi się przykro. Złości się, bo to przecież brzydko z ich strony, że nie przychodzą, mimo że obiecali. Więc schodzi z boiska i jest zły. A ponieważ jest zły, a także dlatego, że i tak nie będą grać, oraz dlatego, że inni tylko sobie z niego zadrwili swoimi obietnicami, z całej siły rzuca piłkę na dach sali gimnastycznej. Prawie ma nadzieję, że trafi w któreś z okien wysoko na ścianie, ale nie udaje mu się to, piłka przelatuje nad oknami i salą gimnastyczną i ląduje spokojnie na dachu. Dobrze im tak, skoro go tak oszukują. A poza tym niepotrzebna im żadna piłka, skoro nie chcą grać.

Wtedy jednak pozostali nadchodzą, niespiesznie wychodząc ze szkoły. Uśmiechają się do Amira i śmieją się, zupełnie jakby nic się nie stało. I pytają go, dlaczego uciekł tak gwałtownie. Uciekł? Przecież mieli grać, tak się umówili? Czy oni nie pamiętają? Ale pozostali tylko gapią się na niego i mówią, że tak, to prawda, jasne, że pamiętają, ale przecież jeszcze nawet nie było dzwonka na przerwę, no i musieli poczekać, aż Tove powie, że mogą iść, poza tym trzeba było się przebrać, już nie jest lato i przecież jest zimno – czy Amir nie marznie? I gdzie jest piłka, czy Amir jej ze sobą nie zabrał? Dopiero wtedy Amir zauważa, że faktycznie jest zimno i marznie. Nawet bardzo marznie bez kurtki, czapki i rękawic – wszystko zostało w szatni. Albo może zabrał ubrania do klasy. Już nie pamięta dokładnie. Tak czy owak, nie ma ich na sobie. I jest mu zimno. Teraz to czuje.

Ale pozostali nie troszczą się już o ubrania Amira, myślą o piłce, klasowej piłce, przecież Amir zabrał ją na dwór? Gdzie ona jest? I wtedy Amir przypomina sobie o piłce. Leżącej na dachu. Przez chwilę zastanawia się, czy ma wymyślić jakieś kłamstwo, powiedzieć, że nie wie, gdzie jest piłka, albo że ktoś nagle podszedł i zabrał mu ją, ale to chyba nie ma sensu. Sam to rozumie. Widzieli, że zabrał piłkę na dwór, a nikt inny nie miał jeszcze wtedy przerwy, kiedy Amir wyszedł – więc kto mógłby mu ją zabrać? Dlatego mówi wszystko, jak jest, nie ma innego wyboru. „Piłka leży na dachu sali gimnastycznej”, mówi Amir, najspokojniej jak potrafi. „Przecież i tak nie chcieliście grać, więc nie była nam potrzebna”. Stara się uśmiechać, ale to niewiele pomaga. I tak robią się źli. Mówią, że jest walnięty i głupi, że jest idiotą – tylko idiota może wrzucić swoją własną piłkę na dach! Co innego, gdyby chodziło o cudzą, ale swoją własną! A co do tego, że nie przyszli – przecież tu są, przyszli zaraz po tym, jak tylko się ubrali. I patrzą na niego, a Amir czuje całym sobą, że mają rację. Że jest głupi. I jest mu zimno, bo jego ubrania wiszą w środku, a on jest na dworze. I nie da się nawet zagrać w piłkę, skoro leży ona na dachu. Wszystko jest bez sensu. A Amir jest najgłupszy ze wszystkich. Chociaż wcale nie chciał być głupi, tylko szybki.

Kiedy lekcja znów się zaczyna, robi się jeszcze gorzej. Tove karci go ostro za to, że wybiegł przed końcem. Mówi, że Amir musi się nauczyć siedzieć spokojnie i czekać na informacje. Nie mówi jednak nic o tym, w jaki sposób miałby się tego nauczyć. Kiedy uczą się czegokolwiek innego, ułamków, równań lub zasad gramatyki, to Tove mówi, w jaki sposób mają to zrobić, wyjaśnia i pokazuje oraz podaje przykłady i zadania do rozwiązania. Amirowi nie zawsze udaje się wszystko wykonać i zrozumieć, ale bardzo się stara. I Tove nigdy nie mówi: „musicie nauczyć się gramatyki”, nie odwołując się najpierw do przykładu, jak to zrobić. Takie rzeczy mówi tylko do niego: że musi nauczyć się siedzieć spokojnie. I słuchać. I najpierw myśleć. Teraz też tak mówi, kiedy pozostali opowiadają o piłce na dachu, że musi się najpierw zastanawiać. I nie być taki szybki. Amir słyszy to, co Tove mówi. Powtarzała to już wiele razy wcześniej. Amir nie wie jednak, jak miałby się tego nauczyć, bo on po prostu jest taki szybki. Zawsze taki był. I dla niego bycie szybkim jest równie normalne, jak dla pozostałych bycie powolnym. Czasami chciałby, żeby Tove i inni dorośli powiedzieli też coś podobnego do innych. „Przestańcie być tacy powolni!” – mogliby rzec. „Czy nie możecie trochę się pospieszyć? Czy trzeba aż tyle ciągle się zastanawiać, czy nie możecie ruszyć się po prostu i czegoś zrobić?”.

Jednak tego oczywiście nikt nie mówi. Bo to jest dobrze zastanawiać się najpierw. Wtedy wszystko dzieje się właściwie, wtedy nie wychodzisz na przerwę przed dzwonkiem, pamiętasz o zabraniu ubrań, a piłka nie ląduje na dachu sali gimnastycznej. To jest właściwy sposób robienia różnych rzeczy. Sposób Amira jest zły. Amir jest o wiele za szybki.

Amir nie wie jednak, jak mógłby się zmienić. Zawsze taki był. Kiedy był mały, wszędzie miał siniaki, bo zawsze się o coś potykał, wpadał na coś albo spadał gdzieś. Ze schodów na przykład. Albo z krawężników. Albo krzeseł. Ale mimo że był taki szybki, nie mógł nauczyć się jeździć na rowerze i udało mu się to dopiero wtedy, kiedy pozostałe dzieci dawno już umiały. I kiedy w końcu posiadł tę umiejętność, to prawie w ogóle nie pozwalano mu jeździć w większość miejsc, bo mama mówiła, że nie uważa na samochody i jeździ o wiele za szybko. Kilka razy też przewrócił się na rowerze, na szczęście nie przed samochodem, tylko zjeżdżając z wysokiej górki bez hamowania albo sprawdzając, czy da się przeskoczyć rowerem nad rowerem Pettera, tak jak to robią kaskaderzy na motocyklach.

Nie dało się. Amir złamał rękę i zniszczył rower Pettera. Mama i tata nawet za dużo nie wygadywali, chociaż musieli zapłacić za rower Pettera, chyba było im go żal, bo ręka bardzo go bolała. Ale wzdychali ciężko i wielokrotnie i mówili, że teraz musi po prostu zastanawiać się, zanim coś zrobi. I Amir chciałby. Naprawdę. Jest mu przykro, kiedy takie rzeczy się zdarzają, kiedy coś zniszczy, zrzuci albo przewróci, kiedy zapomni o czymś ważnym lub kiedy mówi w momencie, gdy miał być cicho, i kiedy dorosłym jest przykro albo są źli, albo tylko po prostu zrezygnowani i kiedy na niego tak patrzą. Wtedy myśli sobie, że nie chciałby, aby to się powtórzyło. Że to był ostatni raz i że następnym razem naprawdę lepiej się zastanowi. Ale potem mu się to nie udaje. Chciałby, decyduje się na to, ale później o tym zapomina i wszystko dzieje się tak, jak zawsze.

Czasami ma takie wrażenie, jakby jego myśli były jedną wielką, kręcącą się spiralą, która nic, tylko obraca się i obraca. Jak karuzela, z mnóstwem kolorów, które cały czas się zmieniają i nigdy nie stoją w bezruchu. Amir czasami zaczyna myśleć o jakiejś rzeczy, zupełnie zwykłej rzeczy, na przykład leżącym przed nim zadaniu matematycznym. 3x = 4(13–2), na przykład, a on ma znaleźć x. I wtedy Amir zaczyna myśleć o x i o równaniach, i o tym, co Tove mówiła na temat ich rozwiązywania. Jest zupełnie skupiony i robi wszystko, jak należy. Ale wówczas słyszy, że Thomas coś szepcze do Mony, która mu nie odpowiada, więc Thomas szepcze znowu i już spirala w głowie Amira zaczyna się obracać.

Podnosi się ze swojego miejsca w ławce, żeby zagadnąć Thomasa, bo tak bardzo jest ciekaw, co takiego szeptał do Mony i dlaczego Mona nie odpowiedziała. Ale Thomas nie chce mu normalnie odpowiedzieć, mówi tylko, że po prostu chciał pożyczyć ołówek i może to jest prawda, a może nie, więc Amir myśli sobie, że sam zobaczy w piórniku Thomasa, czy ma ołówek, ale wtedy Thomas robi się zły i nie zamierza mu dać piórnika, a to jest przecież wyraźny znak, że ma coś do ukrycia, inaczej przecież mógłby mu po prostu pokazać ten piórnik. I teraz spirala w głowie Amira kręci się już na dobre, tak szybko, że zapomniał nawet, o co w tym wszystkim chodzi i że może nie ma to żadnego znaczenia, czy Thomas mówi prawdę czy nie o tym ołówku, że to w sumie jest sprawa między Thomasem a Moną. Gdyby Amir tylko o tym pamiętał, to rozumiałby tę kwestię bardzo dobrze, ale nie pamięta, bo zagubiła się w obracającej się coraz szybciej spirali i teraz myśli tylko o tym, że Thomas coś ukrywa w swoim piórniku, a Amir chce wiedzieć, co to jest. Więc łapie za piórnik, Thomas też go chwyta, ale Amir nie chce puścić, więc Thomas go odpycha i wtedy oczywiście kolega z ławki Martin przewraca go na plecak Mony, a kiedy usiłuje wstać, zrzuca wszystko z ławki Thei i wtedy Thea strasznie się wścieka, bo lubi mieć porządek na ławce, i zaczyna wrzeszczeć, jak zawsze wtedy, gdy jest zła.

Amir próbuje powiedzieć, że to nie była jego wina, tylko Thomasa, bo go popchnął, ale Thomas siedzi zupełnie spokojnie w swojej ławce, podczas gdy Amir siedzi na podłodze, na plecaku Mony, otoczony rozrzuconymi rzeczami Thei, więc nikt mu w coś takiego nie uwierzy. Wszyscy są źli. I wszyscy krzyczą. A spirala w głowie Amira porusza się coraz szybciej i szybciej, więc kiedy Tove podchodzi i jest dla niego surowa i mówi, że musi nauczyć się siedzieć spokojnie na swoim miejscu i że musi teraz posprzątać bałagan, którego narobił, i usiąść z powrotem do zadań z matematyki, Amir nie jest już w stanie pamiętać, że w zasadzie to zgadza się z Tove. W sumie. Że właśnie to robił na początku, to chciał zrobić, na początku lekcji, siedzieć spokojnie w swojej ławce i rozwiązać równanie. Znaleźć wartość x. Wtedy tego właśnie chciał. Ale teraz spirala w jego głowie osiągnęła już maksymalną prędkość i zupełnie nie da się myśleć jasno, a Tove jest niesprawiedliwa i wszyscy inni też są niesprawiedliwi, w nogach i rękach odczuwa ciarki, w brzuchu, głowie i całej reszcie też, i nie wie, co ma ze sobą zrobić ani co ma powiedzieć, a już na pewno nie ma siły ponownie usiąść w swojej ławce, bo wszystko jest takie niesprawiedliwe. Więc krzyczy, że Tove jest cholernym i niesprawiedliwym babsztylem, a następnie rozrzuca książki Thei jeszcze dalej po podłodze i wychodzi z klasy. A wychodząc, trzaska mocno drzwiami.

Później oczywiście jest mu przykro. Zawsze jest mu przykro w takich sytuacjach. Bo przecież bardzo lubi Tove i nie jest ona żadnym cholernym babsztylem, a przynajmniej zazwyczaj nie. Jedynie wtedy, gdy w Amira głowie się gotuje, a Tove mówi rozgniewanym głosem, bo wtedy nie udaje mu się jej słuchać i wszystko zamienia się w jeden wielki chaos. To wtedy tylko mówi takie rzeczy, których przecież wcale nie ma na myśli. Jednak powiedzieć przepraszam również jest trudno. To wydaje się takie okropne i poniżające, więc Amir woli nic nie mówić. I wtedy robi się awantura. Oczywiście. A Tove dzwoni do mamy i taty, umawiają się na spotkanie z rodzicami, w którym on także bierze udział, oraz na spotkanie bez niego również. Wszyscy mówią, że przecież dalej tak być nie może, i odsyłają go do poradni PP. To oznacza poradnię psychologiczno-pedagogiczną i jest miejscem, gdzie mają pomagać uczniom mającym trudności w szkole. Amir o tym wie, bo był tam już wcześniej, kiedy był mały. W podstawówce, na początku. Wtedy powiedzieli, że musi mieć nauczanie specjalne, tylko z jednym nauczycielem, wyznaczonym specjalnie dla niego. To nawet było dobrze, bo wtedy był sam i było mu dużo łatwiej skupić się, ale jednocześnie było też trochę głupio, bo zawsze musiał wychodzić z klasy wtedy, kiedy inni mieli coś robić, i pozostali mówili, że jest świrem, a z tym czuł się dosyć okropnie. Że był inny. Poza nawiasem. Po pewnym czasie godziny nauczania specjalnego się skończyły. Powiedzieli, że przecież jest całkiem zdolny, jeśli tylko zdoła się skupić, więc decyzja nie została odnowiona. Mama i tata byli zdania, że to niedobrze, ale Amira to niespecjalnie obchodziło. W zasadzie miał już dosyć wychodzenia z klasy przez cały czas, czuł się z tym jakoś tak dziecinnie.

Ale teraz skierowano go znowu do poradni i czuje, że trochę się obawia. Ostatnim razem był mały, wtedy nie zastanawiał się nad tym zbytnio, ale teraz to wszystko wydaje mu się straszne. Może dojdą do wniosku, że on naprawdę jest głupi? Odmienny. Albo może będą na niego krzyczeć, ponieważ nie potrafi usiedzieć spokojnie i zawsze wokół niego dzieje się jakaś awantura, a do tego mówi brzydkie rzeczy do Tove. Nie ma ochoty słuchać napomnień. Ani brać więcej udziału w nauczaniu specjalnym. Chciałby tylko być – zwyczajny. Taki, jak wszyscy. Ale to mu się nie udaje.

Amir jest najszybszy ze wszystkich. I zarazem najbardziej opóźniony. Stoi całkowicie w miejscu. Bo wtedy, gdy inni stale poprawiają swoje umiejętności, on zostaje w tyle. Nie jest w drużynie piłki nożnej. Ma coraz gorsze oceny. Jest ostatni z matematyki. Opóźniony w norweskim. Nie miał jeszcze żadnej dziewczyny. Prawie nigdy nie jest zapraszany do domu kolegów. Jest najszybszy, zawsze. I jednocześnie stoi całkowicie w miejscu. Nie powinno tak być. Ale Amir nie wie, co mógłby z tym zrobić.

Po wszystkich rozmowach i stwierdzeniach, które padły, że „coś trzeba zrobić”, a także decyzji, żeby wysłać Amira do poradni PP, sądził, że coś wydarzy się natychmiast, ale oczywiście tak też nie było. Wszystko, co mają zrobić inni, zajmuje zawsze tyle czasu. Ale tym razem to nic nie szkodzi. Amir nie ma ochoty iść do poradni PP, więc to nic nie szkodzi, że musi poczekać. Na początku myśl o tym i nerwowe oczekiwanie są nieco przykre, ale po pewnym czasie prawie zapomina o sprawie, wszystko wpada do młynka, jakim są jego myśli, i znika.

Aż do chwili, kiedy po kilku miesiącach przychodzi pismo z wezwaniem. Wtedy znowu zmuszony jest o tym myśleć i bardzo się boi. I zastanawia, czy będzie tak, jak ostatnim razem. Ale tym razem jest inaczej. Tym razem rozmawia z mężczyzną, dosyć młodym mężczyzną, prawie chłopcem, który ma na imię Kristoffer i jest psychologiem. Za pierwszym razem towarzyszy mu mama, ale później Amir spotyka się z Kristofferem sam. Jest znacznie lepiej niż ostatnio, wtedy był taki mały, a mama musiała mu towarzyszyć przez cały czas, teraz jest duży i może przychodzić sam. Tak jest lepiej.

Kristoffer daje mu mnóstwo zadań. Pytań, na które trzeba odpowiedzieć, klocków, które trzeba ułożyć w określony sposób, układanek, gier komputerowych, które są strasznie nudne, bo ma naciskać tylko raz za każdym razem, kiedy widzi określoną literę, a poza tym nie. Ale przynajmniej coś jest na komputerze – przynajmniej może udawać, że jest to prawdziwa gra komputerowa. Nawet jeśli jest najnudniejsza na świecie. No i Kristoffer zadaje Amirowi masę pytań. Na temat spirali w jego głowie, o to, co się dzieje, gdy w szkole wszystko zamienia się w chaos, i w dodatku słucha, bez krzyczenia. Pewnego dnia Kristoffer przychodzi też z wizytą do szkoły. Rozmawiali o tym z wyprzedzeniem i uzgodnili, że w tym dniu będą udawali, że się nie znają, więc nikt nie musi wiedzieć, dlaczego Kristoffer tam jest. Tove mówi tylko, że mają z wizytą kogoś, kto chce zobaczyć, jak im tutaj jest w tej klasie, a Kristoffer siada sobie spokojnie w kącie i tylko obserwuje. Na początku to, że on tam jest, wydaje się Amirowi dość okropne, ale po chwili całkowicie o Kristofferze zapomina i wszystko dzieje się prawie tak, jak zwykle, z chaosem i zakłóceniami, a Amir nagle znów jest w miejscu, gdzie nie powinno go być.

Na następnym spotkaniu Kristoffer i Amir rozmawiają o tym, co Kristoffer widział, i również wtedy Kristoffer nie krzyczy. Mówi tylko, że widzi, jak bardzo, bardzo trudno jest Amirowi skupić się na czymkolwiek. Że wszystko dzieje się prawie dobrze, kiedy wokół panuje zupełny spokój, ale że bardzo szybko rozprasza się, kiedy tylko w jego otoczeniu coś się dzieje. W szkole i kiedy jest u Kristoffera. Że rozwiązuje zadania bardzo dobrze, dopóki wokół panuje cisza, ale jeśli zza okna dobiega jakiś dźwięk, to Amir od razu jest przy parapecie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Potem Kristoffer mówi też, zarówno Amirowi, jak i mamie i tacie, że po wszystkich testach i obserwacjach szkolnych oraz rozmowach z Amirem i jego rodzicami, a także z Tove, jest już zupełnie pewien, że Amir ma ADHD.

Oznacza to, że Amirowi jest o wiele trudniej niż innym skupić się, a także zapamiętywać i siedzieć spokojnie. Nie dlatego, żeby był głupi, bo to zupełna nieprawda, tak mówią testy, ale dlatego, że tak łatwo go rozproszyć. Oraz dlatego, że w jego głowie wszystko dzieje się o tyle szybciej niż u innych. Kristoffer mówi, że na ADHD można dostać lekarstwa, a mama i tata decydują, że należałoby spróbować. Wtedy Kristoffer rozmawia też z Tove i ustalają pewne nowe zasady postępowania. Kiedy Amir poczuje, że wszystko mu cierpnie, może wyjść i pobiegać chwilę wokół sali gimnastycznej do chwili, kiedy niepokój trochę ustanie. Potem może wejść do klasy, robić wszystko dalej i nikt nie będzie na niego zły, bo nie zrobił niczego niewłaściwego, tylko coś, czego bardzo potrzebuje, tak jak ludzie przeziębieni wychodzą na korytarz, żeby się wykaszleć.

Tove przemeblowuje też klasę, tak że wszyscy siedzą w ławkach zwróconych do ściany, a Amir ma swoją ławkę w rogu. Dzięki temu po każdej stronie ma tylko jednego ucznia. I przy tej ławce obok niego siedzi Nina, która prawie nigdy się nie odzywa i nie hałasuje, więc z tej strony jest cicho. To trochę pomaga.

Od czasu do czasu Amir rozmawia z Kristofferem i dostaje od niego porady, jak może lepiej się skoncentrować. To bardzo przyjemne. W końcu, w końcu znalazł się ktoś, kto nie mówi tylko, że Amir musi się skupić, ale kto wskazuje także, w jaki sposób należy to zrobić. Ustalają wspólnie, co powinien poćwiczyć na następny raz, i Amir wywiązuje się z tego. Od czasu do czasu ma również dodatkowe godziny w szkole sam na sam z nauczycielem, niewiele, tylko kilka. Ale nie wyglądają one tak, jak poprzednim razem, że robią prawie to samo, co inni, tylko w osobnej klasie. Synnøve jest pedagogiem specjalnym i uczy Amira, w jaki sposób może robić notatki, jak może nauczyć się lepiej zapamiętywać, jak używać zeszytów ćwiczeń, podręczników i farb w taki sposób, aby mieć porządek w swoich rzeczach, w jaki sposób zapisywać w telefonie komórkowym sprawy, o których musi pamiętać, na przykład o wzięciu lekarstw lub o spotkaniach albo lekcjach do odrobienia, z alarmem dźwiękowym, który przypomni Amirowi, że właśnie jest czas, żeby coś zrobić. Uczenie się robienia tego wszystkiego w sposób wskazany przez Synnøve idzie dosyć opornie, ale kiedy już mu się to udaje – i kiedy o tym pamięta – pomaga mu to. A przynajmniej trochę.

Amir zaczyna też brać leki. Wstrzymują one nieco młynek myśli obracający się w jego głowie. Powodują, że jest mniej wybuchowy, nie taki szybki. Powinno być dobrze i jest dobrze. Tove rzadziej jest na niego zła i rzadziej zdarzają się kłótnie z innymi w klasie, a mama i tata są z niego bardziej zadowoleni. Ale zarazem Amir czuje, że w dziwny sposób brakuje mu tej szybkiej spirali w głowie. Że ten nowy, powolny Amir to nie całkiem on, nie ktoś, kim naprawdę jest lub chciałby być. I że jest bardziej zmęczony i częściej smutny. Rozmawia o tym z Kristofferem, a Kristoffer mówi, że to wszystko jest dosyć normalne. Że wielu dorosłych uważa, że dobrze jest brać lekarstwa, gdyż wtedy łatwiej się skupić, na przykład w pracy i tak dalej, ale że wielu również rezygnuje z leków, bo nie czują się z nimi dobrze. Ustalają wspólnie, że Amir spróbuje brać je jeszcze przez chwilę, do czasu, kiedy ułożą się jego sprawy szkolne, nadrobi nieco zaległości i nauczy się więcej różnych technik od Kristoffera i Synnøve. A potem porozmawiają o tym ponownie mniej więcej za rok, lub nawet szybciej, gdyby czuł, że już nie ma siły ich brać. Amir to akceptuje. Czuje się dziwnie i inaczej, ale jeśli to tylko na chwilę, to poradzi sobie, tak czuje. I przecież to dobrze, że teraz o tyle mniej się kłóci i częściej jest zapraszany przez pozostałych z klasy. Nigdy nie byli tak szybcy jak on, ale teraz to on jest prawie tak powolni jak tamci. I chociaż jest to niezwykłe, to łatwiej jest dzięki temu przebywać razem. Kiedy mają podobną prędkość.

Amir nadal jest szybszy niż inni. Ale nie tak szybki, jak był wcześniej. Ciągle jest pierwszy na boisku, ale teraz już nie zapomina kurtki i dużo czasu minęło od ostatniego razu, kiedy wyrzucił piłkę albo cokolwiek innego. Kiedy nachodzi go ochota, żeby zrobić coś takiego, myśli o różnych sztuczkach, których nauczył się od Synnøve i Kristoffera, i często mu to pomaga. A przynajmniej trochę.

Rozmawiał z Kristofferem o tym, że to niesprawiedliwe, że on ma ADHD, a inni nie. Kristoffer się z tym zgadza. To jest niesprawiedliwe, że Amir musi pracować o tyle ciężej niż wszyscy pozostali, a mimo to nie osiągać zbyt wiele. Jednakże tyle rzeczy jest niesprawiedliwych. A z tym Amir się przecież zgadza. I skoro to już jest niesprawiedliwe, to trudno. Jest trochę za szybki, ale taki po prostu jest. A za pomocą tych nowych technik, nowych zasad obowiązujących w klasie oraz z małą pomocą lekarstw przez jakiś czas, bycie Amirem jest teraz całkiem znośne.

Przedtem był najszybszy ze wszystkich, a jednak wszyscy go wyprzedzali. Teraz jest powolniejszy, a jednak udaje mu się zrobić więcej. Nie odstaje już tak bardzo z matematyki. Kiedy jest w stanie wysiedzieć spokojnie w ławce, robienie zadań idzie mu znacznie szybciej. Łatwiej jest teraz również przebywać z innymi w klasie i chyba oni też są tego zdania, bo częściej niż kiedyś zapraszają go do robienia różnych rzeczy razem. Amir jest powolniejszy niż wcześniej, ale udaje mu się zrobić znacznie więcej. Nie stoi już w miejscu w taki sam sposób, porusza się, wzrasta, uczy nowych rzeczy. A to jest bardzo, bardzo miłe uczucie.

Rozdział 3

PUSTE CIENIE

O Stine, która przeżywa smutek

Znowu był gdzieś obok niej, ten krzyk. Dziki, przerażony, pełen bólu, lęku i rozpaczy. Stine podniosła się gwałtownie w łóżku, spocona, przestraszona, oszołomiona, a potem dotarło do niej, że to był tylko sen. Jeszcze jeden sen. Nikt nie krzyczał. Nie teraz. Nie tutaj. Była sama w swoim łóżku, panowała nocna cisza, a wszyscy inni spali. Żadnych dźwięków poza słabym szumem wiatru na zewnątrz, trochę szumu w rurach. No i ten krzyk. Krzyk, który jest i go nie ma zarazem. Ten dawny krzyk, którego nigdy nie usłyszała, a który jednak nadal ją prześladował. Krzyk z zeszłej jesieni. Krzyk z chwili, kiedy wszystko się skończyło i zarazem wszystko się zaczęło.

Były razem tego wieczoru, Stine i Lene. Nawet nie trzeba o tym wspominać, bo przecież zawsze były razem. Chodziły do tej samej klasy. Wspólnie odrabiały lekcje. Rozmawiały ze sobą. Chodziły razem na imprezy. Na wycieczki. Zawsze były razem. Zazwyczaj wracały też wspólnie ze szkoły, zbliżając się do swoich domów, mówiły pospiesznie „to na razie” i wiedziały, bez konieczności ustalania czegokolwiek, że za kilka godzin ponownie się spotkają. Tak jak robiły to przez większość wieczorów, no chyba, że zaistniało coś szczególnego. I tak było i tym razem. Tego dnia lekcje odrobiły osobno, ale siedziały trochę u Lene i po prostu sobie gawędziły. O chłopcach, o szkole, o wszystkim. Po pewnym czasie poczuły się zmęczone, stwierdziły, że pójdą na spacer, na stację benzynową, zobaczą, czy jest tam ktoś ze znajomych, kupią sobie coś dobrego.

Na dworze było zimno. Jesień, późny listopad. Padało przez cały dzień, ulice nadal były mokre i ciemne, połyskliwy czarny mrok, wysysający wszelkie światło. Ale akurat w tamtej chwili nie padało, a one miały ze sobą wspólną latarkę. Stine zapewne bałaby się iść sama mroczną listopadową drogą, ale nie wspólnie z Lene. Kiedy były razem, było okej. A Lene i tak była z nich dwóch najodważniejsza. Lene potrafiła sama iść do domu, „może nie bocznymi uliczkami wielkiego miasta w sobotę”, jak sama mówiła, „bo to nie jest odwaga, tylko głupota. Jednak tutaj, na naszych miejscowych drogach, wczesnym wieczorem w środę – chyba nie ma się czego obawiać?”. Więc tak robiła. I jeździła bardzo szybko na rowerze, zjeżdżała pędem nawet z najbardziej stromych górek. I wcześnie wiosną wskakiwała do morza, podczas gdy inni stali na plaży, szczękając zębami, i nie zamierzali zanurzyć nic ponad duży palec, chociaż Lene twierdziła, że jest bardzo przyjemnie. Bo przecież nie było przyjemnie, było lodowato. Dla nich. Nie dla Lene. Ale Lene nigdy nie kąpała się sama, tylko kiedy Stine lub ktoś inny był razem z nią. I zawsze miała na sobie kask, kiedy przemieszczała się w szaleńczym tempie na rowerze w dół stromej górki, wyobrażając sobie ścigającego ją smoka. „Nie jestem marudą ani głupolem”, śmiała się zawsze. Nie, nie była marudą. I głupolem też nie. Miała o wiele za dużo do zrobienia, żeby umierać. Więc nie pływała w morzu sama, używała kasku i nie chodziła po mieście sama w sobotnią noc. Robiła wszystko tak, jak trzeba. Teraz akurat to wydaje się nie do pojęcia. Bo w jaki sposób sprawy mogą pójść tak źle, kiedy robisz wszystko dobrze?

A tego wieczoru nie działo się nic szczególnego. Nie było żadnych złowrogich przeczuć, znikąd żadnych ostrzeżeń. Po prostu zupełnie zwyczajny wieczór. Poszły do kiosku. Stine kupiła cukierki anyżowe, Lene – kawę mrożoną na wynos. Stine śmiała się z niej z tego powodu. Kawę mrożoną kupuje się latem, a nie w lodowaty listopadowy wieczór, ale Lene tylko roześmiała się. „Kawę mrożoną kupuje się wtedy, kiedy ma się na nią ochotę”, odrzekła. „Kalendarz nie może przecież wiedzieć, kiedy to jest, to wiem tylko ja!”. Piła kawę, a Stine jadła anyżki. Poszły do domu okrężną drogą, tak tylko, żeby się przejść. Zaczerpnąć powietrza. Pogadać. Nie rozmawiały o niczym ważnym. O żadnych istotnych w życiu sprawach. Ani o śmierci. Oczywiście, że nie. Po co, na Boga, miałyby rozmawiać o śmierci? Były przecież tylko nastolatkami i jeszcze długo im było do umierania. Rozmawiały o szkole. O klasówce z matematyki, o wypracowaniach, które tego dnia oddały. Lene bardzo się napracowała nad swoim i chciała jak najszybciej dowiedzieć się, jak tym razem jej poszło. Nie była specjalnie dobra z norweskiego, nie żeby miała problemy, ale nie była najlepsza. Taka średnia. Stine była lepsza, ale Lene miała nadzieję, że jeśli się porządnie przyłoży – a tak było tym razem – to jej też z czasem pójdzie lepiej. Rozmawiały o koleżankach z klasy, o Jeanette, której już tak długo nie było w szkole, o tym, z kim właściwie jest teraz Hanza – z Kają czy Marianne? Rozmawiały o nauczycielach i trochę się z nich śmiały. Gadały o Abidzie, który był dwie klasy wyżej, a który podobał się Stine. Lene też uważała, że jest przystojny. Rozmawiały też o Mattisie, którego z kolei Stine uważała za przystojnego, ale który prawie na pewno był razem z Karianne, albo przynajmniej był nią zainteresowany. O niczym ważnym. A jednak. Właśnie tam i wtedy te sprawy były dla nich ważne. Tylko te.

Poszły okrężną drogą i dotarły najpierw do domu Lene. Dom Stine znajdował się tuż obok, po drugiej stronie ulicy, trzeba było tylko przejść przez plac zabaw, potem skręcić za róg i wejść prosto w małą, poprzeczną uliczkę. Trzy minuty drogi, nie więcej, a dwie biegiem. Lene zaśmiała się, stojąc przed swoim domem, i powiedziała, że potrzebuje jeszcze trochę się przejść, zanim będzie w stanie wejść do środka. „Jeszcze łyk świeżego powietrza”, powiedziała. „Potrzebuję jeszcze parę haustów świeżego powietrza, zanim wejdę do środka, wtedy o tyle lepiej mi się śpi”. A Stine tylko się uśmiechnęła. Obie wiedziały, że nie chodziło tutaj o świeże powietrze, tylko o to, że Stine nie lubi wracać sama po ciemku, a Lene zupełnie się tego nie boi. Znały się dobrze. I wielu rzeczy nie trzeba było głośno mówić. Kiedy Stine pytała, czy pouczą się razem do klasówki z matematyki albo przeczytają sobie nawzajem na głos swoje rozprawki literackie w ramach treningu przed głośnym czytaniem w klasie – to nadawało się do powiedzenia głośno. Tego, co to w praktyce oznaczało – że obie wiedziały, iż Lene potrzebuje więcej pomocy od Stine niż odwrotnie – tego już nie trzeba było na głos mówić. Wiedziały o tym przecież obie. To, że Stine ma popilnować ubrań w czasie, kiedy Lene bierze pierwszą wiosenną kąpiel, było głośno obwieszczane. To, że Stine nie zamierzała się kąpać wcześniej niż po osiągnięciu przez wodę temperatury 25 stopni, było przecież oczywiste, ale nie trzeba było o tym mówić. Szły do sklepu razem i kupowały taki sam odtwarzacz DVD i taki sam komputer, instalowały taki sam program – co do tego były umówione. Natomiast to, że Stine lubiła bawić się komputerem, a Lene tylko go używała z konieczności, wiedziały bez zbędnych słów. No i Stine nie lubiła wracać sama do domu. Więc Lene nabrała nagle ochoty na dodatkowy „łyk świeżego powietrza”. Tak po prostu.

Dochodziły już do celu. Nadal się śmiały. Nadal rozmawiały o zupełnie zwyczajnych rzeczach, bo to był zupełnie zwyczajny wieczór. Doszły do domu Stine, która zapytała, czy Lene chciałaby pożyczyć tę książkę, o której rozmawiały, ale Lene chciała wracać do domu. Stine mogła zabrać ją jutro do szkoły, to teraz bez znaczenia. Lene uśmiechnęła się do niej i powiedziała: „miej się dobrze, głupolu”, a Stine odwzajemniła uśmiech i rzekła: „ty też, dorszyku”[1]. Zawsze tak mówiły. Codziennie, każdego wieczoru. Wszystko zaczęło się jeszcze w przedszkolu, gdzie „głupol” był zabronionym słowem, a „dorsz” równie śmiesznym. Teraz znają dużo brzydsze słowa niż „głupol”, a „dorsz” – zarówno w morzu, jak i na obiad oraz jako słowo – stał się całkowicie nieatrakcyjny, ale stałe pozdrowienie pozostało. Jako rytuał. One dwie. Głupol i dorsz. W pełnej przyjaźni. „Do zobaczenia jutro!”, pomachała ręką Stine. I weszła do środka. A Lene poszła do domu.

Miała do przejścia tylko małą uliczkę, za róg, przez plac zabaw i przez jedną ulicę. Ale za rogiem wyłonił się jadący nieco zbyt szybko samochód. Później mówili, że Lene prawdopodobnie nie szła po chodniku. Może zaczęła już przechodzić przez ulicę, a może kierowca po prostu tak się spieszył, że jej nie widział. W listopadzie jest tak ciemno. Czarne, połyskliwie mroczne ulice, wysysające całe światło, tak że niewysoka, szczupła dziewczyna w dżinsach i niebieskiej kurtce jest prawie niewidoczna. A na pewno zupełnie nie była widoczna dla szybko jadącego, zmęczonego ojca jakiejś rodziny, który do późna pracował i chciał prędko dotrzeć do domu i swoich dzieci. Jego samochód przejechał Lene. I Lene przestała istnieć.

Stine tam nie było. Nie widziała samochodu. Nie słyszała odgłosu uderzenia, kiedy Lene najpierw odbiła się od samochodu, a potem upadła na asfalt. Nie słyszała pisku opon. Nie zobaczyła bezwładnego ciała. Nie widziała niebieskich, migających świateł przybyłego cicho ambulansu, bo na dróżce rosło za dużo drzew, a ich dom stał zwrócony w drugą stronę. Ale usłyszała krzyk.

Jednak nie tego wieczoru. Tego wieczoru nie słyszała niczego. Wzięła prysznic i poszła się położyć. Spała dobrze. Dopiero następnego dnia rano, bardzo, bardzo wcześnie, zadzwonił telefon. I tata Lene powiedział tacie Stine, że Lene już nie ma. Tata przyszedł do pokoju Stine i płakał. Nigdy przedtem nie widziała, żeby tata płakał, nigdy. Ale tata objął ją, bardzo mocno, i opowiedział o samochodzie, który jechał nieco zbyt szybko, o ulicach, które były takie ciemne, o lekarzach, którzy starali się zrobić wszystko, co tylko mogli, ale było już za późno. I że Lene już nie istnieje. Tego nie dało się zrozumieć. Stine poczuła się całkowicie, absolutnie pusta. To, co mówił tata, było nie do pojęcia. Że Lene nie żyje? Nie. To nie było możliwe.

Ale tata płakał, a ona nigdy przedtem nie widziała, żeby tata płakał. A on przecież w życiu nie robiłby sobie takich żartów, na pewno nie. Więc jednak. Nie. To, co mówił, było bez sensu. To nie mogła być prawda. Lene nie mogła umrzeć. To po prostu nie było możliwe.

Stine nie była smutna. Ani zła. Tylko całkiem pusta. Słowa taty były pozbawione sensu, one również. Puste. Oczywiście, że Lene nie umarła? Przecież wczoraj jeszcze były razem? Gadały, rozmawiały, wygłupiały się. Do domu do Lene szło się tylko trzy minuty, a one znały się przez całe swoje życie. Przecież nikt nie umiera w czasie trzyminutowego spaceru spokojną ulicą. To niemożliwe. A już na pewno nie ktoś, kogo zna się od zawsze. To nie jest możliwe.

Podniosła się z łóżka, odepchnęła tatę i zaczęła szukać ubrań. Chciała iść do łazienki. Tata usiłował ją zatrzymać. Powiedział, że nie musi iść dzisiaj do szkoły. A na pewno nie od razu. Ale Stine znów go odepchnęła. Jasne, że pójdzie do szkoły! Dlaczego miałaby nie iść? Przecież nie była chora! Poszła do łazienki. Odkręciła prysznic. Wtedy napłynęły łzy. Więcej łez, niż kiedykolwiek sądziła, że w ogóle ma. Płakała i płakała, aż woda stała się całkiem zimna. Weszła do niej mama. Zakręciła prysznic, zapakowała Stine w wielki ręcznik i objęła ją. A Stine tylko płakała. Szlochała, ubierając się. I potem też tylko płakała. Tata zadzwonił do szkoły, powiedzieli, że zrobią dziś dzień pamięci o Lene, że nie będzie zwykłych lekcji. Ale taki dzień pamięci, żeby uczniowie mogli przez cały czas przychodzić i porozmawiać z kimś. Albo popłakać. Albo po prostu tylko pobyć razem. Stine sądziła, że nie da rady pójść, ale po kilku godzinach czuła się tak niespokojna, że jednak poszła. Mama ją zawiozła. W szkole byli już wszyscy pozostali. Dziewczynki płakały. Chłopcy nie płakali, ale zachowywali się zupełnie cicho. Zupełnie, jakby nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Nauczyciele zapalili świeczki na ławce Lene. To było ładne. Ale też jakieś nienormalne. Przecież to była ławka Lene. Była jej potrzebna, przecież to była – no, przecież to była jej ławka. Przy której siedziała, rozwiązując zadania z matematyki i tym podobne. Tylko ławka. Zupełnie zwyczajna. Przystrojona kwiatami i świeczkami przypominała teraz prawie ołtarz lub coś w tym rodzaju, ale przecież to nie był ołtarz, tylko zupełnie zwyczajna ławka.

W szkole byli też jacyś obcy. Ktoś, kto powiedział, że jest z gminnego ośrodka pomocy kryzysowej i kto mówił o smutku i naturalnych reakcjach. Ktoś powiedział mu, że Stine i Lene były najlepszymi przyjaciółkami i wtedy on podszedł do Stine i chciał z nią porozmawiać. Ale Stine nie chciała. Była po prostu oszołomiona. I zła. Nie istniało już nic takiego, jak naturalne reakcje, bo ten dzień był najbardziej nienaturalną rzeczą ze wszystkiego, co kiedykolwiek zdarzyło jej się przeżyć, i wcale nie chciała rozmawiać z jakimś obcym człowiekiem o tym, jak się z tym czuje. Nie chciała również rozmawiać z nauczycielami ani z mamą, ani z innymi dziewczynkami w klasie, chociaż one były w porządku. I nawet mimo tego, że dobrze robiło jej to, że ją obejmują i również płaczą. W tym było coś dobrego. One przecież też znały Lene, więc to w porządku, że tam były. Ale Stine nie potrafiła z nimi rozmawiać. Myśli w jej głowie były zbyt trudne, sama ich nie rozumiała i nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić. Istniała tylko jedna osoba, z którą w takim stanie chciałaby porozmawiać. Lene. Ale Lene już nie było. I nigdy więcej nie będzie mogła z nią porozmawiać. Tego nie można było pojąć.

Nie została długo w szkole. Dobrze, że inni tam byli, ale jednocześnie to było zbyt wiele. Za dużo ludzi. Zbyt wiele myśli. Za dużo słów. Chciała zostać sama. Ingvild odprowadziła ją do domu. Nadgorliwa, trochę marudna Ingvild, która czasami potrafiła być bardzo irytująca, ale akurat teraz była w porządku. To męczące, kiedy ktoś załatwia coś za ciebie, chociaż ty możesz świetnie zrobić to sam. Ale teraz Stine była całkowicie oszołomiona, więc to, że Ingvild wzięła sprawy w swoje ręce, było w porządku. I że poszła z nią do domu. Poszły okrężną drogą i dotarły do uliczki Stine z przeciwnej strony. Żadna z nich nie mówiła o tym, co się stało. Po prostu poszły inną drogą. Nie tą, którą szła Lene. Nie tym razem.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[1] Gra słów w języku norweskim: lille tosk (głuptas), lille torsk (mały dorsz, dorszyk; wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Noe mye mer annet

Copyright © 2011 Universitetsforlaget

Copyright © 2013 for the Polish edition by Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Ewa M. Bilińska

This translation has been published with the financial support of NORLA

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz

Ilustracje wewnątrz książki i na okładce: Arnhild Lauveng

Projekt graficzny i skład książki: Agnieszka Karmolińska

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

ISBN 978-83-64846-58-8

ul. Wrocławska 53, 30-011 Kraków

Smak Słowa

ul. Sobieskiego 26/4

81-781 Sopot

tel./fax 58 551 01 98

www.smakslowa.pl

Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa www.smakslowa.pl

Szukaj nas także na

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl