Hit Man. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty - John Perkins - ebook

Hit Man. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty ebook

John Perkins

4,0

Opis

Ekonomiści od brudnej roboty (EBR-owcy) to sowicie opłacani specjaliści, którzy oszukują państwa na całym świecie na miliardy  dolarów. John Perkins był jednym z nich, dlatego tak wiarygodne i z dużą dbałością o szczegóły opisuje mechanizmy ich działania. Autor po 12 latach od pierwszego wydania powraca z równie silnym impetem, odsłaniając kolejne międzynarodowe intrygi, korupcję, sekretne działania rządu USA i wielkich korporacji. Skutki ich działań doprowadziły, m.in. do uzależnienia finansowego słabszych gospodarczo państw od gospodarki Stanów Zjednoczonych, do kryzysu, a nawet upadku wielu z nich, do konfliktów zbrojnych, czy wreszcie do ataków terrorystycznych. To mocne tezy, ale też mocne są argumenty Perkinsa potwierdzające je. Hit Man. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty to poprawione i uzupełnione o 15 nowych rozdziałów wydanie pokazuje, nie tyle fakt, że od czasu pierwszego wydania nic nie zmieniło się, co niepokojący obraz postępującej degeneracji, systemu, który opanował światową politykę, biznes i życie społeczne.

Praca Perkinsa jako EBR-owca polegała na przekonywaniu przywódców krajów posiadających, z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, znaczenie strategiczne – od Indonezji po Panamę – by zgodziły się na gigantyczne inwestycje w rozwój infrastruktury, a wynikające z nich kontrakty przyznały korporacjom amerykańskim. Obciążone ogromnymi długami kraje te stawały się wasalami rządu amerykańskiego, Banku Światowego i innych, zdominowanych przez USA agencji, które pod szyldem pomocy ekonomicznej skrywały swą lichwiarską działalność – narzucając terminy spłat i uzależniając od siebie rządy suwerennych państw. Do narzędzi wykorzystywanych przez owych „fachowców” zaliczają się sfałszowane raporty finansowe, sfingowane wybory, przekupstwa, wymuszenia, seks, a nawet morderstwa. Ci ludzie uczestniczą w grze, która jest tak stara jak sama koncepcja imperium, ale w naszej epoce globalizacji osiągnęła nową, przerażającą skalę.

Hit Man. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty czyta się jak thriller polityczny będący doskonałym materiałem do ekranizacji filmowej. Niestety nie jest on fikcją, a opartą na faktach opowieścią, która odsłania międzynarodowe intrygi, korupcję i sekretne działania rządu oraz korporacji, pociągające za sobą konsekwencje zgubne dla demokracji amerykańskiej i całego świata.

"Gdy czytałem Wyznania ekonomisty od brudnej roboty, nie miałem pojęcia, że kilka lat później sam będę obiektem ataków, które Perkins tak wyraziście opisał w swojej książce. […] Perkins po raz kolejny mówi coś ważnego światu, który potrzebuje demaskatorów otwierających ludziom oczy na prawdziwe źródła władzy politycznej, społecznej i ekonomicznej".

Yanis Varoufakis, były grecki minister finansów

Poszerzone wydanie aktualizuje i uzupełnia treści zawarte w książce opublikowanej po raz pierwszy w 2004 roku. W swoich zdumiewających wyznaniach John Perkins przedstawia nowe szczegóły, jak swoisty nowotwór wywołany przez EBR-owców, z aktywnym udziałem autora, rozprzestrzenił się na terytorium Stanów Zjednoczonych i innych państw, sięgając dalej i głębiej niż dotychczas. Dziś jest już dominującym systemem w polityce, biznesie i życiu społecznym.

Wyznania ekonomisty od brudnej roboty stały się międzynarodowym bestsellerem. Przez ponad siedemdziesiąt tygodni znajdowały się na liście najpoczytniejszych książek według „The New York Timesa”. Na całym świecie sprzedano ponad milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy tego tytułu i przetłumaczono go na ponad trzydzieści języków.

"Ta książka odwołuje się do istotnego zjawiska: poczucia niezadowolenia i nieufności, jakie Amerykanie żywią w stosunku do więzi łączących korporacje, ogromnych kredytobiorców i rząd, a więc siatki, którą Perkins i inni nazywają korporacjokracją".

„The New York Times”

"Wyznania ekonomisty od brudnej roboty były fantastyczną książką, która kilkanaście lat temu obnażyła prawdziwą historię. Nowe wyznania przedstawiają dalszy ciąg tej historii – okropne wydarzenia, które nastąpiły od tamtego czasu. W tej książce jest również mowa o działaniach, jakie możemy podjąć, by zamienić ekonomię śmierci w ekonomię życia”.

Yoko Ono

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
2
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

The New Confessions of an Economic Hit Man

Przekład

Krzysztof Krzyżanowski

Projekt okładki

MDESIGN Michał Duława | michaldulawa.pl

Redakcja

Monika Baranowska

Korekta

Zofia Kozik

Redakcja techniczna

Paweł Żuk

Copyright © 2016 by John Perkins

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Studio EMKA

Wydanie drugie poprawione i uzupełnione

Warszawa 2017

Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Wydawnictwo Studio EMKA

[email protected]

www.studioemka.com.pl

ISBN 978-83-65068-74-3

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dedykuję tę książkę mojej babci, Luli Brisbin Moody, dzięki której mogłem poznać potęgę prawdy, miłości i wyobraźni, a także mojemu wnukowi, Grantowi Ethanowi Millerowi, stanowiącemu dla mnie inspirację do podejmowania wszelkich kroków koniecznych do tego, by stworzyć świat, który mój potomek będzie chciał odziedziczyć wraz ze swoimi braćmi i siostrami rozsianymi po całej planecie.

PRZEDMOWA

Ekonomiści od brudnej roboty (EBR-owcy) to sowicie opłacani specjaliści, którzy oszukują państwa na całym świecie na biliony dolarów. Kierują pieniądze z Banku Światowego, Amerykańskiej Agencji Rozwoju Międzynarodowego (USAID) i innych zagranicznych organizacji „świadczących pomoc” do skarbców wielkich korporacji i na konta kilku bogatych rodzin, które kontrolują zasoby naturalne naszej planety. Do narzędzi wykorzystywanych przez owych fachowców zaliczają się sfałszowane raporty finansowe, sfingowane wybory, przekupstwa, wymuszenia, seks i morderstwa. Ci ludzie uczestniczą w grze, która jest tak stara, jak sama koncepcja imperium, ale w naszej epoce globalizacji osiągnęła nową, przerażającą skalę.

Wiem, o czym piszę – sam byłem EBR-owcem.

Napisałem te słowa w 1982 roku – miały one otwierać książkę, której roboczy tytuł brzmiał Conscience of an Economic Hit Man, czyliSumienie ekonomisty od brudnej roboty. Wspomniane dzieło dedykowane było prezydentom dwóch krajów – mężczyznom, którzy nie tylko byli moimi klientami, ale także cieszyli się moim szacunkiem i byli przeze mnie uważani za bratnie dusze. Jeden z nich to Jaime Roldós rządzący Ekwadorem, a drugi – Omar Torrijos stojący na czele władz Panamy. Obaj niewiele wcześniej zginęli w spektakularnych katastrofach, a ich śmierć nie była dziełem przypadku. Zostali zamordowani, ponieważ sprzeciwili się sojuszowi osób stojących na czele korporacji, rządów i banków – bractwu, które postawiło sobie za cel stworzenie globalnego imperium. My, EBR-owcy, nie zdołaliśmy przekabacić Roldósa i Torrijosa, więc do akcji wkroczyli inni specjaliści od brudnej roboty: szakale, którzy zawsze podążali tuż za nami, a podejmując działania, dysponowali pełnym błogosławieństwem CIA.

Przekonano mnie do tego, bym porzucił pomysł napisania tej książki. W czasie kolejnych dwudziestu lat jeszcze cztery razy zaczynałem pracę nad swoimi wspomnieniami. Za każdym razem decyzja o powrocie do pisania była następstwem aktualnych wydarzeń w polityce światowej: amerykańskiej inwazji na Panamę w 1989 roku, pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, konfliktu w Somalii, a także działań podejmowanych przez Osamę bin Ladena. Groźby lub łapówki za każdym razem przekonywały mnie jednak do tego, by zrezygnować z pisania.

W 2003 roku prezes dużej oficyny wydawniczej należącej do potężnej, międzynarodowej korporacji, przeczytał roboczą wersję tego, co zamieniło się w Wyznania ekonomisty od brudnej roboty. Określił mój tekst mianem „fascynującej historii, którą trzeba opowiedzieć”. Później jednak smutno się uśmiechnął, potrząsnął głową i powiedział, że on sam nie może podjąć ryzyka opublikowania tej książki, gdyż mogłoby to wywołać sprzeciw jego zwierzchników z globalnej centrali. Poradził mi, żebym nadał swojemu dziełu charakter fikcji literackiej.

– Moglibyśmy wtedy wypromować pana jako powieściopisarza, a więc kogoś przypominającego Johna le Carrégo lub Grahama Greene’a – powiedział.

To, co opisałem, nie jest jednak fikcją. Ta książka to prawdziwa historia mojego życia. To opowieść o tym, jak powstał system, który nas zawiódł. Odważniejszy wydawca – człowiek stojący na czele firmy, która nie była własnością międzynarodowej korporacji – zgodził się zapewnić mi wsparcie, dzięki czemu mogłem się podzielić tą historią z czytelnikami.

Co zdołało mnie ostatecznie przekonać do tego, bym zignorował groźby i łapówki?

Krótka odpowiedź przedstawia się tak, że będąca moim jedynym dzieckiem Jessica skończyła studia i zaczęła samodzielnie poznawać świat. Gdy opowiedziałem jej, że zastanawiam się nad opublikowaniem tej książki, a następnie podzieliłem się z córką swoimi obawami, usłyszałem:

– Nie martw się, tato. Jeśli cię dopadną, przejmę twoje dzieło. Musimy to zrobić dla twoich wnuków, którymi mam zamiar kiedyś cię uszczęśliwić!

Tak właśnie wygląda krótka odpowiedź na postawione powyżej pytanie.

Dłuższa wersja ma związek z wieloma czynnikami: moją miłością do ojczyzny oraz ideałami wyrażanymi przez naszych Ojców Założycieli; głębokim przywiązaniem do amerykańskiej republiki, która obiecuje dzisiaj wszystkim ludziom na całej ziemi „prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia”; moją determinacją, by po 11 września 2001 roku nie siedzieć już dłużej z założonymi rękami, gdy EBR-owcy zamieniają tę republikę w globalne imperium. To ogólne ramy bardziej rozwiniętej odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego zdecydowałem się jednak napisać tę książkę – szczegóły wypełniające tę konstrukcję znajdują się w kolejnych rozdziałach, z których się ona składa.

Jak to możliwe, że nie przypłaciłem życiem opowiedzenia tej historii? Moje dzieło stało się dla mnie polisą ubezpieczeniową, o czym napiszę bardziej szczegółowo w dalszej części Nowych wyznań ekonomisty od brudnej roboty.

Książka, którą trzymasz w rękach, przedstawia prawdziwe wydarzenia. Przeżyłem każdą ukazaną tu chwilę. Opisywane przeze mnie widoki, osoby, rozmowy i uczucia były elementami mojego życia. To moje prywatne losy, choć rozgrywały się one w szerszym kontekście światowych wydarzeń, które ukształtowały naszą historię, doprowadziły nas do aktualnego położenia, a oprócz tego stworzyły podwaliny przyszłości naszych dzieci. Dołożyłem wszelkich starań, by jak najwierniej ukazać te doświadczenia, napotkanych przeze mnie ludzi oraz przeprowadzone rozmowy. Za każdym razem, gdy omawiam historyczne wydarzenia lub odtwarzam dyskusje z różnymi osobami, pomagam sobie, odwołując się do różnych narzędzi: opublikowanych dokumentów; prywatnych zapisków i notatek; wspomnień (zarówno moich, jak i innych uczestników opisywanych wydarzeń); pięciu rozpoczętych wcześniej rękopisów mojej książki oraz historycznych świadectw innych autorów (tutaj najważniejsze są materiały z ostatnich lat zawierające informacje, które do niedawna miały status tajnych lub były niedostępne z innych powodów). W przypisach końcowych można znaleźć odniesienia do materiałów źródłowych, dzięki którym każda osoba zainteresowana zgłębieniem jakiegoś tematu będzie mogła poszerzyć swoją wiedzę. W niektórych sytuacjach łączyłem kilka rozmów przeprowadzonych z daną osobą w jedną dyskusję, by zadbać w ten sposób o płynność narracji.

Mój wydawca zapytał, czy rzeczywiście określaliśmy samych siebie mianem ekonomistów od brudnej roboty. Zapewniłem go, że naprawdę tak postępowaliśmy, chociaż zazwyczaj używaliśmy tylko akronimu. W istocie tego dnia w 1971 roku, kiedy zacząłem współpracę z Claudine, moją nauczycielką, usłyszałem od niej:

– Moje zadanie polega na tym, by zrobić z ciebie ekonomistę od brudnej roboty. Nikt, nawet twoja żona, nie może wiedzieć, czym naprawdę się zajmujesz.

Chwilę później moja rozmówczyni spoważniała i dodała:

– Podejmując się tej pracy, angażujesz się w nią na całe życie.

Gdy Claudine opisywała, na czym będą polegać moje obowiązki, nie owijała niczego w bawełnę. Usłyszałem, że moim zadaniem będzie „przekonywanie światowych przywódców do tego, by przyłączali się do rozległej sieci promującej interesy handlowe Stanów Zjednoczonych. W ostatecznym rozrachunku owi liderzy wpadają w pułapkę zadłużenia, co stanowi gwarancję ich lojalności. Możemy wykorzystywać ich wedle uznania, zaspokajając tym samym nasze potrzeby polityczne, ekonomiczne lub militarne. Oni umacniają z kolei swoją pozycję polityczną, zapewniając obywatelom parki przemysłowe, elektrownie i lotniska. W tym samym czasie właściciele amerykańskich firm inżynieryjnych i budowlanych zbijają fortuny”.

Gdybyśmy zawiedli, na scenę mieli wkroczyć bardziej złowrodzy specjaliści od brudnej roboty – ludzie, których określano mianem „szakali”. W sytuacji, w której i oni ponieśliby porażkę, do gry włączało się wojsko.

*

Od chwili wydania Wyznań ekonomisty od brudnej roboty minęło niemal dwanaście lat – wraz z wydawcą, który opublikował wówczas ten tekst, uświadomiliśmy sobie, że nadszedł czas, by przygotować nowe wydanie. Czytelnicy książki wprowadzonej na rynek w 2004 roku przysłali mi tysiące e-maili zawierających pytania o to, jaki wpływ na moje życie miała publikacja dzieła i co robię, żeby odkupić swoje winy i zmienić system, któremu służą EBR-owcy. Ludzie chcieli się także dowiedzieć, w jaki sposób sami mogliby wpłynąć na sytuację. Ta nowa książka jest moją odpowiedzią na te pytania.

Nadszedł również czas, by przygotować nowe wydanie mojego tekstu, gdyż świat bardzo się zmienił. System korzystający z usług EBR-owców – wzniesiony przede wszystkim na fundamentach długu i strachu – jest dziś jeszcze bardziej zdradziecki niż w 2004 roku. Grono EBR-owców rozrasta się w zastraszającym tempie; owi fachowcy zaczęli też korzystać z nowych form kamuflażu i nowych narzędzi. Obywatele Stanów Zjednoczonych mieli okazję boleśnie odczuć na własnej skórze skutki poczynań tych specjalistów. Z konsekwencjami ich działań zmaga się cały świat. Znajdujemy się na krawędzi katastrofy ekonomicznej, politycznej, społecznej i ekologicznej. Potrzebujemy zmian.

Ta historia musi zostać opowiedziana. Żyjemy w okresie straszliwego kryzysu i niezwykłych okazji. Moja historia opisująca losy ekonomisty od brudnej roboty jest opowieścią o tym, jak dotarliśmy do naszego aktualnego położenia i dlaczego mierzymy się z trudnościami, które często sprawiają wrażenie niemożliwych do pokonania.

Książka, którą trzymasz właśnie w rękach, to wyznanie człowieka, który wykonując pracę EBR-owca, był elementem stosunkowo nielicznej grupy. Grono osób, które odgrywają dziś podobną rolę, jest dużo liczniejsze. Ci obdarzeni wymyślnymi tytułami ludzie przemierzają korytarze siedzib wielkich firm, takich jak Exxon, Walmart, General Motors i Monsanto, czyli instytucji znajdujących się na liście pięciuset największych przedsiębiorstw według czasopisma „Fortune”, a do tego korzystają ze współtworzonego przez siebie systemu, by dbać w ten sposób o prywatne interesy.

Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty to w istocie opowieść o tym nowym typie EBR-owców.

Ta książka jest także Twoją historią – opowieścią o Twoim i moim świecie. Wszyscy jesteśmy współwinni. Musimy wziąć na siebie odpowiedzialność za otaczający świat. EBR-owcy odnoszą sukcesy, ponieważ z nimi współpracujemy. Nęcą nas i nakłaniają pochlebstwami lub groźbami, ale zdołają zwyciężyć tylko w sytuacji, w której odwrócimy wzrok lub po prostu zaakceptujemy ich taktykę.

Zanim ta książka trafi w Twoje ręce, wydarzą się rzeczy, których nie potrafię przewidzieć pisząc, te słowa. Spróbuj potraktować tę lekturę jako tekst, który zapewni Ci nowy punkt widzenia oraz szansę zrozumienia owych wydarzeń i tego, co nadejdzie w przyszłości.

Akceptacja istnienia problemu jest pierwszym krokiem ku znalezieniu rozwiązania. Wyznanie grzechu stanowi początek drogi prowadzącej do odkupienia. Niech zatem ta książka pomoże nam ruszyć ku wybawieniu. Niech zainspiruje nas do wykazania się niespotykanym dotychczas zaangażowaniem i pomoże zrealizować marzenie o społeczeństwie, które dba o uczciwość oraz zachowanie równowagi.

John Perkins

WSTĘPNowe wyznania

Każdego dnia prześladują mnie wspomnienia tego, co zrobiłem jako ekonomista od brudnej roboty, czyli EBR-owiec. Dręczą mnie myśli o kłamstwach, które opowiadałem na temat Banku Światowego. Nie dają spokoju metody, jakimi wraz ze wspomnianym bankiem i powiązanymi z nim organizacjami umacniałem pozycję amerykańskich korporacji, pozwalając im tym samym opleść swoimi złowrogimi mackami całą planetę. Nękają mnie wspomnienia łapówek wręczanych przywódcom ubogich krajów, szantażu, a także gróźb dotyczących tego, że w razie odrzucenia pożyczek mających pogrążyć dany kraj w długach, szakale z CIA pozbawią tamtejszych liderów władzy lub życia.

Czasem budzą mnie przerażające obrazy przyjaciół, którzy zajmowali niegdyś najwyższe stanowiska polityczne, a potem zginęli, gdyż nie chcieli zdradzić swoich obywateli. Niczym szekspirowska Lady Makbet próbuję zmyć krew ze swoich rąk.

Krew jest tu jednak zaledwie objawem problemu.

Zdradziecki nowotwór, który kryje się pod powierzchnią i został przedstawiony w pierwszym wydaniu Wyznań ekonomisty od brudnej roboty, daje przerzuty. Rozprzestrzenił się z krajów rozwijających się na Stany Zjednoczone i resztę świata; atakuje fundamenty demokracji oraz podstawy funkcjonowania naszej planety.

Wszystkie narzędzia EBR-owców i szakali – przesiąknięte kłamstwami koncepcje ekonomiczne, zwodnicze obietnice, groźby, przekupstwo, wymuszenia, długi, oszustwa, przewroty, zabójstwa i niepohamowana potęga militarna – są dziś wykorzystywane na całym świecie w jeszcze większym stopniu niż w okresie, który opisałem ponad dziesięć lat temu. Chociaż ten nowotwór rozprzestrzenił się do tego stopnia, że obejmuje bardzo duży obszar, a jego macki sięgają naprawdę głęboko, większość ludzi wciąż nie zdaje sobie sprawy z faktu jego istnienia, nawet jeżeli wszyscy zmagamy się z następstwami wywołanego przezeń kryzysu. Dziś jest to dominujący system w sferze ekonomii, polityki i kwestii społecznych.

Jego siłę napędową stanowią strach i dług. Jesteśmy bombardowani przesłaniami, które wywołują lęk i zmuszają nas do uwierzenia w to, że musimy zapłacić każdą cenę i zaakceptować dowolny dług, byle tylko powstrzymać wrogów, którzy podobno czają się tuż za rogiem. Problem jest czymś, co pochodzi z zewnątrz. Są nim rebelianci. Terroryści. „Oni”. Uporanie się z sytuacją wymaga też przeznaczenia ogromnej ilości pieniędzy na dobra i usługi wytwarzane przez coś, co nazywam „korporacjokracją” – w istocie jest to rozległa sieć korporacji, banków, należących do zmowy rządów, a także związanych z tym systemem bogatych i wpływowych ludzi. Popadamy w ogromne długi; nasz kraj i jego finansowi poplecznicy w Banku Światowym oraz instytucjach, które są z nim związane, zmuszają inne państwa do zaciągania pożyczek; dług zamienia w niewolników zarówno nas, jak i wspomniane kraje.

Tego rodzaju strategie doprowadziły do narodzin „ekonomii śmierci” – systemu zbudowanego na fundamencie wojen (lub zagrożenia konfliktem zbrojnym), długu oraz rabunkowego korzystania z bogactw naturalnych. Ta ekonomia stanowi zagrożenie dla środowiska i w coraz szybszym tempie wyczerpuje dokładnie te same zasoby, od których sama jest zależna – zatruwa powietrze, którym oddychamy, wodę, którą pijemy, a także jedzenie, które spożywamy. Chociaż ekonomia śmierci powstała na bazie jednej z form kapitalizmu, warto zwrócić uwagę na to, że słowo kapitalizm odnosi się do systemu ekonomicznego i politycznego, w którym handel i przemysł są kontrolowane przez prywatnych właścicieli, a nie przez państwo. Do tej kategorii należą zatem zarówno targowiska, na których lokalni rolnicy sprzedają swoje produkty, jak i ta niezwykle niebezpieczna forma globalnego, kontrolowanego przez korporacjokrację kapitalizmu, która z samej natury jest niezwykle agresywna, stworzyła ekonomię śmierci, a w ostatecznym rozrachunku dąży do samozagłady.

Postanowiłem napisać Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty, ponieważ w ciągu minionej dekady w wielu sferach zaszły ogromne zmiany. Opisywany przeze mnie nowotwór rozpanoszył się zarówno na terenie Stanów Zjednoczonych, jak i innych państw. Bogaci stali się tak naprawdę jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze ubożsi.

Potężna machina propagandowa wykupiona lub kontrolowana przez korporacjokrację przedstawia niestworzone historie, by nakłonić nas do przyswojenia dogmatów, które służą jej interesom, a nie naszym. Te opowieści mają na celu przekonanie nas, że musimy zaakceptować system bazujący na strachu i długu, gromadzeniu bogactw materialnych, a także stosowaniu reguły „dziel i rządź” wobec wszystkich innych społeczności. Takie historie pomogły nam uwierzyć w kłamstwo dotyczące tego, że system oparty na działaniach EBR-owców zapewni bezpieczeństwo i szczęście.

Są ludzie, którzy zrzucają odpowiedzialność za nasze aktualne problemy na zorganizowany, globalny spisek. Chciałbym, żeby to było takie proste. Chociaż na losy wszystkich wpływają setki spisków, a nie tylko jedno sprzysiężenie o gigantycznym zasięgu (o czym wspomnę jeszcze w dalszej części książki), funkcjonowanie całego systemu, w ramach którego działają EBR-owcy, jest podsycane przez coś zdecydowanie bardziej niebezpiecznego od globalnej konspiracji. Siłą napędową są tutaj koncepcje, które przerodziły się w coś niepodważalnego. Wierzymy, że wszelkie formy rozwoju gospodarczego służą pomyślności gatunku ludzkiego, a im większy będzie taki wzrost, tym szerszy zasięg będą miały towarzyszące mu korzyści. Jesteśmy również przekonani, że osoby, które świetnie sobie radzą z podsycaniem rozwoju ekonomicznego, powinny być wychwalane i nagradzane, a ci, którzy urodzili się gdzieś na obrzeżach cywilizacji, mogą być wykorzystywani przez innych. Oprócz tego zakładamy, że mamy prawo używać wszelkich środków (co obejmuje także rozwiązania wykorzystywane przez dzisiejszych EBR-owców oraz grupę szakali), by dbać o wzrost gospodarczy, podtrzymywać rozpowszechniony na Zachodzie komfortowy i dostatni styl życia, a także toczyć wojny z każdym (na przykład z islamskimi terrorystami), kto mógłby zagrozić naszej ekonomicznej pomyślności, komfortowi i bezpieczeństwu.

W odpowiedzi na pytania czytelników uzupełniłem ten tekst o wiele nowych szczegółów i wyjaśnień dotyczących tego, w jaki sposób pracowaliśmy w czasach, gdy sam byłem EBR-owcem. Postanowiłem również bardziej szczegółowo opisać pewne kwestie przedstawione w tych rozdziałach, które składały się na pierwsze wydanie tej książki. Ważniejsze jest jednak to, że dodałem do niej całkowicie nową, piątą część pozwalającą zrozumieć, jak wygląda dziś gra, w której uczestniczą EBR-owcy. Dzięki tym rozdziałom czytelnik może się dowiedzieć, kim współcześnie są ekonomiści od brudnej roboty oraz szakale; ma też szansę zrozumieć, jak to możliwe, że ich podstępy oraz narzędzia mają dziś większy zasięg oddziaływania niż w przeszłości i jeszcze skuteczniej zamieniają ludzi w niewolników.

Część piąta tej książki zawiera także nowe rozdziały przygotowane w odpowiedzi na prośby czytelników. Pokazują one, co trzeba będzie zrobić, by obalić system EBR-owców, oraz przedstawiają konkretne taktyki prowadzące do tego celu.

Na końcu książki znajduje się fragment zatytułowany Dokumentacja aktywności ekonomistów od brudnej roboty w latach 2004–2015. Ta część tekstu stanowi uzupełnienie historii mojego życia i zawiera szczegółowe informacje przeznaczone dla czytelników, którzy oczekują dodatkowych dowodów związanych z przedstawianymi przeze mnie kwestiami lub chcieliby dokładniej zgłębić te tematy.

Pomimo wszystkich złych wieści oraz wysiłków współczesnych magnatów, którzy parają się rozbojem i próbują odebrać nam demokrację oraz planetę, jestem pełen nadziei. Wiem, że gdy wystarczająco liczna grupa ludzi dostrzeże prawdziwe mechanizmy funkcjonowania systemu EBR-owców, podejmiemy indywidualnie i zbiorowo kroki pozwalające zapanować nad tym nowotworem i odzyskać równowagę. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty pokazują, w jaki sposób działa dziś ten system i co mogą zrobić ludzie – Ty, ja, my wszyscy – żeby go zmienić.

Thomas Paine zapewniał inspirację amerykańskim rewolucjonistom, pisząc: „Jeżeli muszą nadejść kłopoty, niech pojawią się one w moich czasach, dzięki czemu moje dziecko będzie mogło żyć w pokoju”. Te słowa są dziś tak samo aktualne jak w 1776 roku. Cel, jaki przyświecał mi podczas przygotowywania tej książki, nie różnił się od dążeń Paine’a: chcę inspirować ludzi i dodawać im sił, by podejmowali wszelkie niezbędne działania, które zapewnią pokój naszym dzieciom.

CZĘŚĆ I: 1963–1971

ROZDZIAŁ 1Brudna robota

Gdy ukończyłem w 1968 roku studia ekonomiczne, miałem zamiar zrobić wszystko, byle tylko nie brać udziału w wojnie w Wietnamie. Niewiele wcześniej wziąłem ślub z Ann. Ona również była przeciwniczką wojny, a do tego na tyle odważną, by razem ze mną wstąpić do Korpusu Pokoju. Przylecieliśmy do Ekwadoru w 1968 roku. Byłem dwudziestotrzyletnim wolontariuszem, który miał się zajmować w głębi amazońskich lasów deszczowych rozwijaniem spółdzielni kredytowych i oszczędnościowych. Ann zaś miała przekazywać przedstawicielkom ludów tubylczych wiadomości z zakresu higieny i opieki nad dziećmi.

Ann była już wcześniej w Europie, ale dla mnie podróż do Ekwadoru stanowiła pierwszą okazję, by opuścić Amerykę Północną. Wiedziałem, że zmierzamy do Quito – jednej z najwyżej położonych stolic na świecie, a zarazem jednej z najuboższych. Spodziewałem się, że to miasto będzie się różnić od wszystkiego, co dotychczas widziałem. To, z czym zetknąłem się na miejscu, było jednak dla mnie kompletnym zaskoczeniem.

Gdy nasz samolot lecący z Miami podchodził do lądowania, zaszokował mnie widok ruder ciągnących się wzdłuż pasa startowego. Nachyliłem się w stronę Ann, która zajmowała środkowe miejsce w rzędzie, a następnie wskazując za okno, zapytałem ekwadorskiego biznesmena, który siedział przy przejściu:

– Czy ktoś naprawdę mieszka w tych budynkach?

– Ekwador to ubogi kraj – odpowiedział, skłaniając z powagą głowę.

Widoki, które powitały nas, gdy jechaliśmy autobusem do miasta, były jeszcze bardziej przygnębiające: ubrani w łachmany żebracy korzystający z własnoręcznie zrobionych kul i kuśtykający ulicami wśród zwałów śmieci, dzieci z potwornie rozdętymi brzuchami, koszmarnie wychudzone psy oraz dzielnice slumsów, na które składały się zbudowane z tektury kontenery służące jako domy.

Autobus dowiózł nas do pięciogwiazdkowego hotelu InterContinental w Quito. Była to wysepka luksusu pośród oceanu ubóstwa, a zarazem miejsce, w którym wraz z grupką około trzydziestu innych wolontariuszy Korpusu Pokoju miałem przez kilka dni uczestniczyć w prowadzonych szkoleniach.

Podczas pierwszego z licznych wykładów poinformowano nas, że Ekwador jest czymś pomiędzy feudalną Europą a amerykańskim Dzikim Zachodem. Osoby, które przekazywały nam wiedzę, przygotowywały nas do radzenia sobie z wszelkimi niebezpieczeństwami: jadowitymi wężami, malarią, anakondami, zabójczymi pasożytami oraz wrogo nastawionymi plemionami łowców głów. Później pojawiły się dobre wieści: Texaco odkryło ogromne złoża ropy naftowej w lasach deszczowych, niedaleko miejsca, w którym mieliśmy stacjonować. Zapewniano nas, że ta ropa odmieni oblicze Ekwadoru, który przestanie być jednym z najbiedniejszych państw na tej półkuli i stanie się jednym z najbogatszych.

Gdy któregoś popołudnia czekałem na hotelową windę, wdałem się w rozmowę z wysokim blondynem, który zaciągał w sposób charakterystyczny dla mieszkańców Teksasu. Jak się okazało, był sejsmologiem – konsultantem zatrudnionym przez Texaco. Kiedy usłyszał, że Ann i ja jesteśmy ubogimi wolontariuszami Korpusu Pokoju, którzy będą pracować w lesie deszczowym, zaprosił nas na kolację do eleganckiej restauracji na najwyższym piętrze hotelu. Nie mogłem uwierzyć w szczęście, które właśnie się do mnie uśmiechnęło. Widziałem wcześniej menu tego lokalu i byłem świadom tego, że gdybyśmy chcieli zapłacić z Ann za nasz posiłek, przekroczylibyśmy kwotę, którą otrzymywaliśmy tu co miesiąc na bieżące wydatki.

Kiedy popijałem tamtego wieczoru margaritę i spoglądałem przez okna restauracji na Pichinchę, górujący nad stolicą Ekwadoru stratowulkan, opowieści sejsmologa dotyczące życia, jakie wiódł, zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

Powiedział, że czasami przylatuje firmowym odrzutowcem z Houston prosto na lotnisko zbudowane w dżungli.

– Nie musimy przechodzić kontroli celnej i imigracyjnej – chwalił się. – Rząd Ekwadoru przyznaje nam specjalne pozwolenia.

Przebywając w lesie deszczowym, mógł liczyć na klimatyzowaną przyczepę kempingową, a także szampana oraz filet mignon serwowany na chińskiej porcelanie.

– Podejrzewam, że na was czeka tam coś trochę innego – powiedział ze śmiechem.

Później poruszył temat przygotowywanego przez siebie raportu dotyczącego czegoś, co opisał jako „rozległe morze ropy naftowej znajdujące się pod dżunglą”. Jak sam stwierdził, ten dokument miał się stać dla Banku Światowego uzasadnieniem dla udzielenia Ekwadorowi ogromnych pożyczek. Wspomniany raport miał również nakłonić graczy z Wall Street do inwestowania w Texaco i inne firmy, które mogłyby skorzystać na dobrej koniunkturze na rynku naftowym. Gdy wyraziłem swoje zdumienie tym, że postęp może zachodzić w tak szybkim tempie, spojrzał na mnie w dziwny sposób.

– Czego oni cię uczyli na tych studiach ekonomicznych? – spytał.

Nie wiedziałem, jak należałoby odpowiedzieć na to pytanie.

– Posłuchaj – stwierdził. – To dobrze znana historia. Widywałem już coś takiego w Azji, na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Teraz mam do czynienia z podobnym zjawiskiem i tutaj. Raporty sejsmologiczne połączone z jednym dobrym szybem naftowym, takim jak wykonany przez nas niedawno odwiert, z którego ropa sama tryska… – Na twarzy mojego rozmówcy pojawił się uśmiech. – Takie miejsce natychmiast zaczyna świetnie prosperować!

Ann wspomniała o ekscytacji związanej z tym, że ropa naftowa zapewni dobrobyt mieszkańcom Ekwadoru.

– Skorzystają tylko ci, którzy będą na tyle mądrzy, by włączyć się do gry – powiedział.

Dorastałem w New Hampshire, w miasteczku nazwanym na cześć człowieka, który dzięki fortunie zbitej w 1849 roku na sprzedaży łopat i koców ludziom przyjeżdżającym do Kalifornii w poszukiwaniu złota zbudował na wzgórzu rezydencję pozwalającą mu spoglądać na wszystkich z góry.

– Ludzie związani z handlem – powiedziałem – a także biznesmeni i bankierzy.

– Zgadza się. Dziś do tej listy trzeba też dodać wielkie korporacje.

– Odchylił się na krześle. – Jesteśmy właścicielami tego kraju. Nasze przywileje sięgają daleko poza możliwość wykonywania lotów bez typowych odpraw celnych.

– Co na przykład obejmują?

– Rany, musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Skinął swoim martini w kierunku miasta. – Zacznijmy od tego, że kontrolujemy wojsko. Opłacamy pensje żołnierzy i kupujemy im sprzęt. Chronią nas przed Indianami, którzy nie życzą sobie szybów naftowych na swoich terenach. W Ameryce Łacińskiej ten, kto ma władzę nad armią, kontroluje też prezydenta i sądy. Możemy ustanawiać przepisy określające wysokość kar za wycieki ropy i stawek wypłacanych pracownikom, a także tworzyć wszelkie regulacje prawne, które mają związek z naszą działalnością.

– To wszystko jest finansowane z budżetu Texaco? – spytała Ann.

– No cóż, niezupełnie… – sięgnął przez stół i poklepał ją po dłoni. – To ty za to płacisz. A raczej robi to twój tata. Amerykański podatnik. Pieniądze docierają tu za pośrednictwem USAID, Banku Światowego, CIA i Pentagonu, ale każdy, kto tu mieszka – wykonał ręką gest w kierunku okna i znajdującego się pod nami miasta – wie, że wszystko kręci się wokół Texaco. Weź pod uwagę to, że w krajach takich jak ten zdarzało się w przeszłości wiele zamachów stanu. Jeśli dobrze się przyjrzysz, zauważysz, że do większości takich przewrotów dochodzi, gdy lider danego kraju nie chce grać według naszych zasad1.

– Czy to oznacza, że Texaco obala rządy? – spytałem.

Sejsmolog tylko się roześmiał.

– Powiedzmy po prostu, że rządy, które nie współpracują, są postrzegane jako sowieckie marionetki. Stanowią zagrożenie dla amerykańskich interesów i demokracji, a to nie podoba się CIA.

Tamten wieczór zapoczątkował proces zdobywania przeze mnie wiedzy na temat czegoś, co z czasem zacząłem postrzegać jako system tworzony przez EBR-owców.

Razem z Ann spędziliśmy kilka miesięcy w amazońskim lesie deszczowym. Później przeniesiono nas wysoko w Andy, gdzie miałem pomagać grupie chłopów wytwarzających cegły. Ann z kolei szkoliła niepełnosprawnych, by mogli pracować w lokalnych firmach.

Powiedziano mi, że robotnicy zajmujący się produkcją cegieł powinni zwiększyć wydajność swoich archaicznych pieców, w których wypalali wyroby. Chłopi, którym miałem pomagać, jeden za drugim skarżyli się jednak na właścicieli ciężarówek, a także na magazyny działające w mieście.

Ekwador był krajem o bardzo ograniczonej ruchliwości społecznej. Garstka bogatych rodzin, ricos, kontrolowała praktycznie wszystko i wszystkich, z lokalnymi firmami i politykami włącznie. Ludzie pracujący dla owych bogaczy kupowali cegły od producentów po śmiesznie niskich cenach, a potem sprzedawali te produkty jakieś dziesięć razy drożej. Jeden z wytwórców cegieł udał się do burmistrza, żeby złożyć u niego skargę, ale po kilku dniach zginął pod kołami ciężarówki.

Na lokalną społeczność padł blady strach. Ludzie zapewniali mnie, że ów mężczyzna został zamordowany. Moje podejrzenia dotyczące tego, że istotnie mogło to być zabójstwo, tylko przybrały na sile, gdy szef policji ogłosił, iż zmarły należał do kubańskiego spisku, który miał przekształcić Ekwador w komunistyczny kraj (Che Guevara został stracony po akcji CIA w Boliwii niecałe trzy lata wcześniej). Policjant twierdził również, że każdy z wytwórców cegieł stwarzający problemy zostanie aresztowany jako buntownik.

Grupka chłopów wytwarzających cegły błagała mnie, żebym udał się do ricos i położył kres utrapieniu. Przedstawiciele lokalnej społeczności byli gotowi podjąć wszelkie kroki, byle tylko zadowolić ludzi, których się obawiali – rozumując w ten sposób, przekonywali samych siebie, że jeśli zrezygnują z oporu, ricos zapewnią im ochronę.

Nie wiedziałem, co należałoby zrobić. Nie dysponowałem żadnymi środkami pozwalającymi wywierać naciski na burmistrza, a do tego uzmysłowiłem sobie, że interwencja dwudziestopięcioletniego obcokrajowca może tylko pogorszyć sytuację. Ograniczałem się do słuchania chłopów i okazywania im współczucia.

Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że ricos byli elementem strategii – systemu, który od czasów hiszpańskiej konkwisty pozwalał za sprawą strachu panować nad ludźmi zamieszkującymi Andy. Zrozumiałem też, że ograniczając się do współczucia, sprawiam, iż społeczność nie podejmuje żadnych działań. Ci ludzie musieli się nauczyć, jak stawiać czoło swoim lękom; potrzebowali też przyznać się do tłumionego gniewu, okazać prawdziwą irytację z powodu dotykającej ich niesprawiedliwości, a następnie przestać liczyć na mnie jako na osobę, która wszystko załatwi. Ci ludzie musieli się przeciwstawić ricos.

Któregoś razu późnym popołudniem przemówiłem do społeczności. Powiedziałem ludziom, że muszą przejść do czynów. Powinni zrobić wszystko, co konieczne – kładąc tym samym na szali własne życie – żeby ich dzieci mogły się cieszyć dobrobytem i pokojem.

Uświadomienie sobie tego, że ktoś musi zachęcić tę społeczność do czynów, było dla mnie ważną lekcją. Zrozumiałem, że ci ludzie w pewnym sensie sami współpracują ze swoimi ciemiężycielami, a jedynym wyjściem z sytuacji jest przekonanie społeczności do podjęcia działań. Co więcej, ta strategia okazała się skuteczna.

Wytwórcy cegieł utworzyli spółdzielnię. Każda z rodzin przekazywała owej instytucji wyprodukowane przez siebie materiały, a spółdzielnia wykorzystywała zyski czerpane ze sprzedaży towaru, by wynająć ciężarówkę i magazyn w mieście. Ricos bojkotowali spółdzielnię, dopóki luterańscy misjonarze z Norwegii nie podpisali z nią umowy na dostarczanie cegieł, których potrzebowali do wzniesienia szkoły. Płacili wytwórcom jakieś pięć razy tyle co ricos, choć była to połowa ceny, której zażądali od misjonarzy lokalni bogacze. Z zawartego układu zadowolone były obie strony – mniej szczęśliwi byli jedynie ricos. Ta umowa doprowadziła do rozkwitu spółdzielni.

Niecały rok później oboje z Ann zakończyliśmy służbę w Korpusie Pokoju. Miałem dwadzieścia sześć lat, więc nie było już szans, żebym został powołany w szeregi armii. Zostałem EBR-owcem.

Gdy przyłączałem się do tej grupy, przekonywałem siebie, że postępuję tak, jak należy. Wietnam Południowy znalazł się pod kontrolą komunistycznego Wietnamu Północnego, a świat musiał się mierzyć z zagrożeniami ze strony Związku Radzieckiego i Chin. Wykładowcy ze studiów ekonomicznych kładli mi do głowy, że finansowanie projektów infrastrukturalnych za pomocą gigantycznych pożyczek z Banku Światowego pozwoli wyciągnąć kraje rozwijające się z ubóstwa i uchroni je od komunistycznych wpływów. Takie nastawienie podsycali także eksperci z Banku Światowego i USAID.

Zanim odkryłem fałsz kryjący się za tą historią, wpadłem już w pułapkę systemu. Wychowując się w szkole z internatem w New Hampshire, czułem się biedakiem. Teraz nagle zarabiałem mnóstwo pieniędzy i podróżowałem pierwszą klasą do krajów, o których marzyłem przez całe życie. Zatrzymywałem się w najlepszych hotelach, jadałem w najbardziej wykwintnych restauracjach i spotykałem się z głowami państw. Zdołałem odnieść sukces. Jak mógłbym rozważać rezygnację z takiego życia?

Wtedy zaczęły się koszmary nocne.

Budziłem się w ciemnych pokojach hotelowych, prześladowany przez obrazy, które naprawdę kiedyś widziałem. Wśród tych wizji pojawiali się pozbawieni nóg trędowaci, którzy poruszali się po ulicach Dżakarty przypięci paskami do drewnianych skrzynek na kółkach; mężczyźni i kobiety kąpiący się w wypełnionych zielonkawym szlamem kanałach, do których tuż obok ktoś po prostu się wypróżniał; leżące na stercie śmieci, ludzkie zwłoki oblezione przez muchy i larwy; dzieci, które spały w kartonowych pudełkach i walczyły o odpadki z bezpańskimi psami. Dotarło do mnie, że zdystansowałem się emocjonalnie od tego typu spraw. Podobnie jak inni Amerykanie, uważałem, że takie osoby nie są pełnoprawnymi istotami ludzkimi: były „żebrakami”, „odmieńcami” – po prostu „nimi”.

Pewnego dnia indonezyjska limuzyna rządowa, którą jechałem, zatrzymała się na światłach. Trędowaty wepchnął przez okno zakrwawione resztki swojej dłoni. Kierowca krzyknął na niego, a intruz pokazał swój krzywy, bezzębny uśmiech, po czym cofnął rękę. Ruszyliśmy dalej, ale nie byłem w stanie wyrzucić z pamięci tego wydarzenia. Czułem się tak, jakby ten człowiek mnie odnalazł; jego krwawy kikut był ostrzeżeniem, a uśmiech – przesłaniem. „Popraw się – zdawał się mówić. Okaż skruchę”.

Zacząłem baczniej przyglądać się otaczającemu światu, a także sobie. Zrozumiałem, że chociaż żyłem wśród wszelkich przywilejów towarzyszących sukcesowi, byłem nieszczęśliwy. Każdego wieczoru zażywałem valium i wypijałem ogromne ilości alkoholu. Wstawałem rano, wlewałem w siebie kawę i połykałem tabletki pobudzające, a następnie chwiejnym krokiem udawałem się na spotkanie, by negocjować kontrakty warte setki milionów dolarów.

Takie życie zacząłem traktować jako normę. Uwierzyłem w te historie. Zaciągałem długi, by utrzymywać taki styl życia. Do działania popychał mnie strach – lęk przed komunizmem, utratą pracy, porażką i brakiem dóbr materialnych, które zdaniem otaczających mnie ludzi były mi niezbędne.

Pewnej nocy obudziłem się w środku zupełnie innego snu.

Wszedłem do biura przywódcy państwa, w którym odkryto niedawno ogromne złoża ropy naftowej.

– Nasze firmy budowlane wypożyczą sprzęt z firmy, która należy do pańskiego brata i działa pod szyldem koncernu John Deere. Zapłacimy dwa razy więcej, niż wynosi stawka rynkowa, a pański brat będzie mógł się podzielić z panem zyskami.

W moim śnie przeszedłem do wyjaśniania, że zawrzemy podobne układy z przyjaciółmi mojego rozmówcy będącymi właścicielami rozlewni Coca-Coli, innych firm produkujących żywność, a także przedsiębiorstw zapewniających pracowników. Wszystko, co musiał zrobić ów polityk, to zaakceptować pożyczkę z Banku Światowego, która pozwoliłaby mu wynająć amerykańskie korporacje do realizacji projektów infrastrukturalnych na terenie swojego kraju.

Chwilę później od niechcenia wspomniałem, że odmowa sprawi, iż do akcji wkroczą szakale.

– Proszę nie zapominać o tym, co przytrafiło się… – wyrecytowałem całą listę nazwisk obejmującą Mosaddegha z Iranu, Arbenza z Gwatemali, Allende z Chile, Lumumbę z Konga czy Diema z Wietnamu. – Wszyscy zostali obaleni lub… – w tym miejscu przejechałem palcem po szyi – ponieważ nie grali według naszych zasad.

Leżałem w łóżku, znów zlany zimnym potem, uświadamiając sobie, że ten sen ukazywał realia mojego życia. Robiłem to wszystko.

Dostarczanie urzędnikom państwowym (takim jak ten z mojego snu) sprawiających wrażenie materiałów, z których mogli zrobić użytek, by uzasadnić swoim obywatelom zaciąganie pożyczek, przychodziło mi bez najmniejszych trudności. Podlegający mi ekonomiści, eksperci finansowi, statystycy i matematycy mieli wprawę w tworzeniu wyrafinowanych modeli ekonometrycznych, które potwierdzały, że tego rodzaju inwestycje – budowa sieci energetycznych, autostrad, portów, lotnisk i parków przemysłowych – pobudzi wzrost gospodarczy.

Przez wiele lat polegałem też na tych modelach, przekonując siebie, że moje działania mają korzystne następstwa. Usprawiedliwiałem swoje czyny tym, że budowa infrastruktury na terenie danego państwa doprowadzi do wzrostu tamtejszego produktu krajowego brutto. Teraz musiałem stawić czoła faktom, które kryły się za tymi kalkulacjami. Prognozy ukazywały rzeczywistość w niezwykle stronniczy sposób. Były wypaczane tak, by sprzyjać rodzinom posiadającym zakłady przemysłowe, banki, centra handlowe, supermarkety, hotele oraz różne inne firmy, które odnosiły korzyści dzięki budowanej przez nas infrastrukturze.

Tym ludziom się powodziło.

Wszyscy inni cierpieli.

Pieniądze, które miały być przeznaczone na opiekę zdrowotną, edukację i inne świadczenia społeczne, wydawano na spłatę odsetek od kredytów. W ostatecznym rozrachunku kapitał pożyczki nigdy nie zostawał spłacony, a kraj wpadał w pułapkę długu. Wtedy na scenie pojawiali się specjaliści od brudnej roboty z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i żądali od władz kraju udostępnienia naszym korporacjom tamtejszej ropy lub innych surowców, i to po zaniżonych cenach. Domagali się również prywatyzacji firm energetycznych, zakładów kontrolujących sieci wodociągowe i kanalizacyjne, a także innych instytucji z sektora publicznego, co przekładało się na sprzedaż owych przedsiębiorstw korporacjokracji. Głównymi zwycięzcami okazywały się wielkie firmy. W każdym z przypadków podstawowym warunkiem udzielenia takich pożyczek było to, że projekty będą realizowane przez nasze firmy inżynieryjne i budowlane. Większość pieniędzy nigdy nie opuszczała terytorium Stanów Zjednoczonych – były po prostu przelewane z siedzib banków w Waszyngtonie do biur firm budowlanych w Nowym Jorku, Houston lub San Francisco. My, EBR-owcy, dbaliśmy też, żeby kraj zaciągający kredyt zgodził się również na kupno od naszych korporacji samolotów, lekarstw, ciągników, technologii komputerowych oraz innych towarów i usług.

Chociaż pieniądze były niemal natychmiast zwracane przedsiębiorstwom należącym do korporacjokracji, kraj otrzymujący pożyczkę (dłużnik) miał obowiązek spłacić całą kwotę kredytu – kapitał oraz odsetki. Jeśli dany EBR-owiec odniósł całkowity sukces, pożyczki były na tyle wysokie, że kredytobiorca musiał po kilku latach zrezygnować z ich spłaty. Gdy doszło do czegoś takiego, my, EBR-owcy – niczym mafia – bezlitośnie egzekwowaliśmy dług. Nasze żądania mogły obejmować możliwość przejęcia kontroli nad głosami danego państwa podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, zgodę na budowę baz wojskowych lub dostęp do cennych zasobów naturalnych, na przykład ropy naftowej. Oczywiście dłużnik wciąż był nam winien pieniądze, a nasze globalne imperium powiększało się o kolejny kraj.

Te koszmary pomogły mi zrozumieć, że moja egzystencja odbiegała od tego, o czym marzyłem. Zaczęło do mnie docierać, że – podobnie jak mieszkający w Andach wytwórcy cegieł – muszę wziąć odpowiedzialność za swoje życie i to, co robiłem sobie, a także innym ludziom oraz ich krajom. Przed podjęciem próby uchwycenia głębszego sensu tego spostrzeżenia, które zaczęło kiełkować w mojej świadomości, musiałem jednak odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie: jakim cudem sympatyczny dzieciak z rolniczego stanu New Hampshire wpakował się w ogóle w tak brudną robotę?

ROZDZIAŁ 2Narodziny ekonomisty od brudnej roboty

Wszystko zaczęło się dosyć niewinnie.

Byłem jedynakiem i przyszedłem na świat w 1945 roku, w rodzinie należącej do klasy średniej. Moi rodzice pochodzili z jankeskich rodów zamieszkujących od trzech wieków Nową Anglię, a ich surowe, moralizatorskie i zdecydowanie republikańskie poglądy odzwierciedlały mentalność wielu pokoleń purytańskich przodków. Oboje byli pierwszymi absolwentami szkół wyższych w swoich rodzinach i ukończyli studia dzięki stypendiom. Moja matka została nauczycielką łaciny w szkole średniej. Ojciec służył podczas drugiej wojny światowej jako porucznik marynarki i kierował obsługą działa na tankowcu, który operował na Atlantyku i był wykorzystywany do transportowania materiałów łatwopalnych. Gdy urodziłem się w miejscowości Hanover w stanie New Hampshire, tata przebywał w szpitalu w Teksasie, wracając do zdrowia po złamaniu biodra. Pierwszy raz zobaczyłem go dopiero po swoich pierwszych urodzinach.

Ojciec podjął pracę nauczyciela języków obcych w Tilton School – męskim liceum z internatem, które działało w rolniczym New Hampshire. Budynek szkoły stał na wzgórzu, dumnie (lub jak twierdzili niektórzy – arogancko), górując nad miastem, od którego pochodziła nazwa liceum. Ta elitarna placówka ściśle kontrolowała liczbę swoich wychowanków – każdy z czterech roczników licealistów był reprezentowany przez około pięćdziesięciu uczniów, przede wszystkim potomków bogatych rodzin z Buenos Aires, Caracas, Bostonu i Nowego Jorku.

Mojej rodzinie brakowało pieniędzy, ale absolutnie nie uważaliśmy się za biedaków. Chociaż nauczyciele zatrudniani w szkole otrzymywali bardzo skromne pensje, nieodpłatnie zaspokajano wszystkie nasze potrzeby: mieliśmy zapewnione wyżywienie, dach nad głową, ogrzewanie i wodę, a pracownicy szkoły kosili nasz trawnik i odśnieżali chodniki wokół naszego lokum. Od momentu ukończenia czwartego roku życia jadałem w stołówce szkoły podstawowej, biegałem za piłkami wybitymi poza boisko przez zawodników z drużyn futbolowych trenowanych przez tatę, a gdy chłopcy szli do szatni, podawałem im ręczniki.

Gdybym stwierdził, że nauczyciele i ich żony spoglądali z góry na przedstawicieli lokalnej społeczności, byłoby to grube niedopowiedzenie. Często słyszałem, jak moi rodzice żartowali z tego, że są szlachtą, która rządzi ze swej rezydencji uniżonym chłopstwem, czyli mieszkańcami miasta. Wiedziałem, że nie były to wyłącznie wygłupy.

Moi przyjaciele ze szkoły podstawowej należeli właśnie do tej niższej klasy społecznej; byli niezwykle ubodzy. Ich rodzice uprawiali rolę, ścinali drzewa i pracowali w młynie. Żywili urazę wobec „wykształciuchów ze wzgórza”, z kolei ojciec i matka nakłaniali mnie do tego, żebym nie nawiązywał bliższych kontaktów z pochodzącymi z miasta dziewczynkami, które mój ojciec określał czasem mianem „dziwek”. Dzieliłem się z nimi podręcznikami i kredkami od momentu rozpoczęcia edukacji w pierwszej klasie, a wraz z upływem czasu zakochałem się w trzech z tych dziewczyn: Ann, Priscilli i Judy. Miałem problemy ze zrozumieniem punktu widzenia moich rodziców, ale podporządkowywałem się ich życzeniom.

Każdego roku spędzaliśmy trzy miesiące letnich wakacji przysługujących mojemu ojcu w domku zbudowanym nad jeziorem w 1921 roku przez mojego dziadka. Chatkę otaczał las, a nocą słychać było sowy i pumy. Nie mieliśmy sąsiadów, w okolicy zaś nie było oprócz mnie żadnych dzieci. Gdy byłem mały, dni upływały mi na udawaniu, że drzewa są rycerzami okrągłego stołu oraz znajdującą się w tarapatach damą, która (w zależności od roku) miała na imię Ann, Priscilla lub Judy. Nie miałem żadnych wątpliwości, że moje uczucia były równie silne – i utrzymywane w tak samo wielkiej tajemnicy – jak te, które Lancelot żywił wobec Ginewry.

Jako czternastolatek zyskałem możliwość rozpoczęcia edukacji w Tilton School bez konieczności płacenia czesnego. Za namową rodziców zerwałem wszelkie kontakty łączące mnie z mieszkańcami miasta i już nigdy nie zobaczyłem dawnych przyjaciół. Podczas gdy moi nowi koledzy z klasy wyjeżdżali na wakacje do swoich rezydencji i apartamentów, ja zostawałem na wzgórzu sam jak palec. Ich sympatie wywodziły się z grona debiutantek; ja nie miałem dziewczyny. Wszystkie znane mi dziewczęta były „dziwkami”; odciąłem się od nich, a one o mnie zapomniały. Byłem samotny i odczuwałem potworną frustrację.

Moi rodzice manipulowali mną w mistrzowski sposób. Zapewniali, że znalazłem się na uprzywilejowanej pozycji, a pewnego dnia będę im wdzięczny i znajdę idealną żonę, która spełni nasze wysokie standardy moralne. W moim wnętrzu jednak aż się gotowało. Byłem złakniony kobiecego towarzystwa, a seks wydawał mi się czymś niezwykle kuszącym.

Zamiast się jednak zbuntować, tłumiłem gniew i przekuwałem swoją frustrację na znakomite wyniki osiągane w szkole. Byłem wzorowym uczniem, kapitanem dwóch szkolnych drużyn sportowych oraz redaktorem szkolnej gazetki. Miałem zamiar zawstydzić swoich bogatych kolegów z klasy, a potem na zawsze opuścić Tilton. Jako uczeń ostatniej klasy otrzymałem pełne stypendium na Uniwersytecie Browna. Chociaż uczelnie należące do Ivy League nie przyznawały oficjalnie stypendiów sportowych, nikt nie ukrywał, że jako osoba wspierana finansowo przez uniwersytet miałem podchodzić z dużym zaangażowaniem do gry w piłkę nożną. Oprócz tego otrzymałem również stypendium naukowe w Middlebury College. Mój wybór padł na Uniwersytet Browna przede wszystkim dlatego, że wolałem być sportowcem. Co więcej, uczelnia znajdowała się w mieście. Moja matka ukończyła Middlebury College, a mój ojciec zdobył tam tytuł magistra – oboje woleli zatem tę właśnie uczelnię, nawet jeżeli Uniwersytet Browna należał do Ivy League.

– Co będzie, jeśli złamiesz nogę? – dopytywał ojciec. – Lepiej byłoby zdecydować się na stypendium naukowe.

Ugiąłem się pod presją.

Z mojego punktu widzenia Middlebury College był jedynie większą wersją Tilton School, chociaż mieścił się w rolniczym Vermont, a nie w pełnym pól uprawnych New Hampshire. Zgoda, uczelnia była koedukacyjna, ale w porównaniu z większością studentów byłem biedakiem, a na dodatek od czterech lat nie miałem okazji uczęszczać do szkoły, w której uczyłyby się dziewczęta. Brakowało mi pewności siebie, miałem wrażenie, że koledzy wyraźnie nade mną górują, a do tego czułem się nieszczęśliwy. Błagałem ojca, żeby pozwolił mi zrezygnować ze studiów lub zrobić sobie rok przerwy w zdobywaniu wiedzy. Chciałem przeprowadzić się do Bostonu, żeby zasmakować tam życia i kobiet. Ojciec nie chciał o tym słyszeć.

– Jak miałbym udawać, że przygotowuję cudze dzieci do studiów, skoro moja własna pociecha nie chce zdobywać tam wiedzy? – pytał.

Z czasem zrozumiałem, że życie składa się z wielu zbiegów okoliczności. Fundamentalne znaczenie ma to, jak zareagujemy w ich obliczu, a więc w jaki sposób skorzystamy z czegoś, co niektórzy nazywają wolną wolą. Wybory, jakich dokonujemy w ramach owych zrządzeń losu, decydują o tym, kim jesteśmy. Dwa istotne zbiegi okoliczności, które wpłynęły na kształt mojego życia, wydarzyły się właśnie w Middlebury. Jeden z nich sprawił, że poznałem pewnego Irańczyka – syna generała będącego doradcą szacha. Drugim takim wydarzeniem było spotkanie młodej kobiety, która podobnie jak moja miłość z dzieciństwa miała na imię Ann.

Wspomniany Irańczyk, któremu na potrzeby tej książki nadam imię Farhad, grał zawodowo w piłkę nożną w rzymskim klubie. Miał wysportowaną sylwetkę, kręcone czarne włosy i orzechowe oczy o łagodnym spojrzeniu, a jego pochodzenie i charyzma sprawiały, że kobiety nie potrafiły mu się oprzeć. Na wiele sposobów był moim przeciwieństwem. Ciężko pracowałem, by zdobyć jego przyjaźń, a on nauczył mnie wielu rzeczy, które w przyszłości miały mi się bardzo przydać. Oprócz tego spotkałem też Ann. Chociaż była wówczas związana ze studentem innej uczelni, wzięła mnie pod swoje skrzydła. Nasz platoniczny związek był pierwszą prawdziwą miłością w moim życiu.

Farhad zachęcał mnie do picia alkoholu, imprezowania i ignorowania rodziców. Świadomie postanowiłem, że przestanę się uczyć. Uznałem, że sabotując swoją edukację akademicką, wyrównam rachunki z ojcem. Moje noty gwałtownie się pogorszyły, a ja straciłem stypendium. Uczelnia udzieliła mi pożyczki. To był mój pierwszy kontakt z długiem. Cała ta historia wydawała mi się wyjątkowo paskudna – koncepcja tego, że po ukończeniu studiów będę zobowiązany spłacić całą tę kwotę wraz z odsetkami.

W połowie drugiego roku studiów postanowiłem rzucić uczelnię. Ojciec zagroził, że się mnie wyprze, ale Farhad mnie podjudzał. Wpadłem jak bomba do dziekanatu, po czym zrezygnowałem ze studiów. To był punkt zwrotny w moim życiu.

Chcąc uczcić ostatni wieczór spędzany przeze mnie w mieście, wybraliśmy się z Farhadem do lokalnego baru. Jakiś pijany farmer – kawał chłopa – oskarżył mnie o to, że flirtuję z jego żoną. Szarpnął mnie do góry, a potem rzucił mną o ścianę. Farhad stanął między nami, wyciągnął nóż i rozciął farmerowi policzek. Później pociągnął mnie za sobą przez pomieszczenie i wypchnął przez okno, które prowadziło na gzyms wysoko nad Otter Creek. Zeskoczyliśmy, a potem ruszyliśmy wzdłuż rzeki i dotarliśmy do naszego akademika.

Gdy następnego ranka przesłuchiwali mnie policjanci pełniący służbę na terenie campusu, skłamałem i powiedziałem, że nic nie wiem na temat tego incydentu. Niezależnie od tego faktu Farhad został wydalony z uczelni. Przeprowadziliśmy się do Bostonu i wynajęliśmy tam wspólnie mieszkanie. Dostałem pracę w redakcji czasopism „Record American” i „Sunday Advertiser” wydawanych przez koncern Hearst – przydzielono mi stanowisko sekretarza redaktora naczelnego „Sunday Advertiser”.

Wszystko to działo się w 1965 roku. Nim dobiegł on końca, kilku kolegów z redakcji zostało powołanych do wojska. By uniknąć takiego losu, podjąłem studia w College of Business Administration przy Boston University. Ann zerwała do tego czasu ze swoim dotychczasowym chłopakiem i często przyjeżdżała do mnie z Middlebury. Okazywane przez nią zainteresowanie bardzo mi schlebiało. Była bardzo zabawna, chętnie żartowała, a do tego łagodziła gniew, który odczuwałem w związku z wojną w Wietnamie. Studiowała anglistykę i zachęciła mnie, żebym zaczął pisać krótkie opowiadania. Ukończyła studia w 1967 roku, podczas gdy ja wciąż miałem jeszcze przed sobą rok nauki na Boston University. Ann niewzruszenie odmawiała zamieszkania ze mną, dopóki nie zostaniemy małżeństwem. Chociaż w żartach wspominałem o tym, że to szantaż, a w rzeczywistości miałem żal o coś, co uważałem za kontynuację archaicznych i pruderyjnych zasad moralnych moich rodziców, z przyjemnością spędzałem z nią czas i chciałem czegoś więcej. Wzięliśmy ślub.

Ojciec Ann był znakomitym inżynierem, który stworzył system nawigacji dla ważnego typu pocisków i został nagrodzony wysokim stanowiskiem w Departamencie Marynarki Wojennej. Jego najlepszy przyjaciel – mężczyzna, którego Ann nazywała „wujkiem Frankiem” (nie było to jego prawdziwe imię) – należał do ścisłego kierownictwa National Security Agency, czyli NSA. Była to najmniej znana i najprawdopodobniej największa organizacja wywiadowcza w naszym kraju.

Wkrótce po naszym ślubie armia wezwała mnie na badania lekarskie. Zostałem uznany za zdolnego do służby, co oznaczało, że po ukończeniu studiów mogłem zostać wysłany do Wietnamu. Wizja walki w Azji Południowo-Wschodniej sprawiała, że byłem rozdarty emocjonalnie, chociaż wojna zawsze mnie fascynowała. Wychowałem się na opowieściach o moich kolonialnych przodkach (do tego grona zaliczali się między innymi Thomas Paine i Ethan Allen), miałem też okazję zwiedzić w Nowej Anglii i w północnej części stanu Nowy Jork wszystkie miejsca, w których rozegrały się ważne bitwy wojny francusko-indiańskiej oraz wojny o niepodległość. Przeczytałem każdą powieść historyczną, jaka tylko wpadła mi w ręce. Gdy amerykańskie siły specjalne wkroczyły do Azji Południowo-Wschodniej, byłem tak naprawdę gotów zgłosić się do nich na ochotnika. W miarę jak media ujawniały okrucieństwa i niekonsekwencję amerykańskiej polityki, moje nastawienie uległo jednak zmianie. Zacząłem się zastanawiać, po której stronie opowiedziałby się Paine. Byłem pewien, że przyłączyłby się do naszych wrogów z Wietkongu.

Na ratunek przyszedł mi wujek Frank. Powiedział, że praca w NSA pozwala uniknąć powołania do wojska – zorganizował też wiele spotkań w swojej agencji, między innymi trwające cały dzień, wyczerpujące przesłuchanie prowadzone z użyciem wykrywacza kłamstw. Powiedziano mi, że te testy pozwolą stwierdzić, czy jestem dobrym kandydatem na pracownika NSA i czy warto skierować mnie na stosowne szkolenie. Gdybym rzeczywiście się do tego nadawał, ta rozmowa miała pomóc w stworzeniu profilu ukazującego moje słabe i mocne strony, co pozwoliłoby zaplanować mi karierę. Zważywszy na swoją postawę dotyczącą wojny w Wietnamie, byłem pewien, że nie przejdę tych testów.

W trakcie przesłuchania przyznałem, że jako lojalny Amerykanin sprzeciwiam się wojnie – byłem zaskoczony, że osoby prowadzące badania nie zgłębiały tego tematu. Zamiast tego skupiły się na tym, jak zostałem wychowany, jaka jest moja postawa wobec rodziców i jakie emocje zrodziło we mnie to, że dorastając, czułem się niczym ubogi purytanin wśród całej rzeszy bogatych hedonistów zaliczanych do wyższych sfer. Podczas badań zgłębiano również frustrację dotyczącą braku kobiet, seksu i pieniędzy w moim życiu, a także świat marzeń, jaki wykształcił się w związku z moją sytuacją. Byłem zdumiony, ile uwagi poświęcono mojej znajomości z Farhadem i jakie zainteresowanie wzbudziła moja gotowość do okłamywania działającej na terenie campusu policji w imię ochrony przyjaciela.

Początkowo zakładałem, że wszystkie te rzeczy, które moim zdaniem przemawiały na moją niekorzyść, sprawią, iż zostanę skreślony przez NSA. Badania były jednak kontynuowane, co mogło oznaczać, że tkwiłem w błędzie. Dopiero kilka lat później zrozumiałem, że z punktu widzenia NSA te wady były w istocie czymś pozytywnym. Ocena przeprowadzona przez tych ludzi w mniejszym stopniu dotyczyła lojalności wobec kraju. Ważniejsze były dla nich moje życiowe frustracje. Złość na rodziców, obsesja na punkcie kobiet oraz marzenia o tym, by wieść dostatnie życie – to wszystko sprawiało, że mieli na mnie haka. Byłem osobą, którą dało się omamić. Moja determinacja, by osiągać znakomite wyniki w szkole i w rywalizacji sportowej, mój bunt przeciwko ojcu, umiejętność nawiązywania kontaktów z obcokrajowcami i gotowość do okłamywania policji były dokładnie takimi cechami, jakich szukali. Później odkryłem również, że ojciec Farhada pracował w Iranie dla amerykańskiej Wspólnoty Wywiadów. W takiej sytuacji przyjaźń łącząca mnie z Farhadem zdecydowanie przemawiała na moją korzyść.

Kilka tygodni po badaniach przeprowadzonych przez NSA otrzymałem propozycję pracy – zaraz po ukończeniu studiów na Boston University (co miało nastąpić w ciągu kilku miesięcy), czekało mnie szkolenie, dzięki któremu zacząłbym poznawać tajniki pracy w wywiadzie. Zanim jednak oficjalnie zaakceptowałem tę propozycję, pod wpływem impulsu wziąłem udział w seminarium zorganizowanym na uczelni przez rekrutera Korpusu Pokoju. Ważnym argumentem było to, że praca na rzecz Korpusu Pokoju – podobnie jak służba w NSA – zapewniała zwolnienie od służby wojskowej.

Decyzja, by wziąć udział w prelekcji, była jednym z tych zbiegów okoliczności, które początkowo zdają się nie mieć żadnego znaczenia, ale po jakimś czasie okazują się istotnymi wydarzeniami wpływającymi na kształt czyichś losów. Rekruter opisał kilka rozrzuconych po świecie miejsc, w których szczególnie potrzebowano wolontariuszy. Jedną z takich lokalizacji były lasy deszczowe w Amazonii. Prelegent stwierdził, że ludność tubylcza prowadzi tam życie, które w znacznej mierze przypomina egzystencję północnoamerykańskich Indian przed przybyciem na ten kontynent Europejczyków.

Zawsze marzyłem, by żyć tak jak Abenakowie – lud zamieszkujący New Hampshire przed osiedleniem się tam białych, którzy byli moimi przodkami. Wiedziałem, że w moich żyłach płynie jakaś domieszka krwi Abenaków, i chciałem zgłębić silne więzi, które łączyły ich z naturą. Gdy rekruter zakończył prelekcję, podszedłem do niego i zapytałem, czy jest możliwość otrzymania przydziału w Amazonii. Zapewnił mnie, że w tych okolicach potrzeba wielu ochotników, a ja mam bardzo duże szanse, żeby tam trafić. Zadzwoniłem do wujka Franka.

Ku mojemu zaskoczeniu przyjaciel ojca Ann zachęcił mnie do tego, bym wstąpił do Korpusu Pokoju. Zwierzył mi się, że po upadku Hanoi – który w tamtym okresie był uważany przez osoby z jego kręgów za pewnik – Amazonia stanie się ważnym miejscem.

– Mają tam mnóstwo ropy – stwierdził. – Będziemy potrzebowali w tym regionie dobrych agentów, a więc ludzi rozumiejących tubylców.

Zapewnił, że praca na rzecz Korpusu Pokoju będzie doskonałą okazją do zdobywania wiedzy; nalegał też, żebym biegle nauczył się hiszpańskiego oraz dialektów używanych przez ludność tubylczą. Na koniec zachichotał i dodał:

– Niewykluczone, że skończysz nie jako funkcjonariusz rządowej agencji, lecz osoba pracująca dla prywatnej firmy.

Wówczas nie rozumiałem, co miał na myśli. Właśnie awansowałem z potencjalnego szpiega na przyszłego EBR-owca, chociaż nie znałem jeszcze tego terminu i miałem się z nim zetknąć dopiero za kilka lat. Nie wiedziałem, że na całym świecie działają setki mężczyzn i kobiet pracujących dla firm konsultingowych i innych prywatnych przedsiębiorstw – żadna z agencji rządowych nie wypłaciła nigdy tym ludziom choćby jednego centa pensji, a jednak służyli oni interesom imperium. Nie mogłem też przewidzieć, że pod koniec milenium nowa odmiana takich specjalistów (ukrywających się pod bardziej wymyślnymi tytułami) będzie liczyła tysiące przedstawicieli, a ja odegram istotną rolę w rozwoju tej coraz większej armii.

Oboje z Ann wstąpiliśmy do Korpusu Pokoju i poprosiliśmy, by wysłano nas do Amazonii. Gdy otrzymaliśmy informację o akceptacji naszych kandydatur, moją pierwszą reakcją było ogromne rozczarowanie. Z otrzymanego listu wynikało, że zostaniemy wysłani do Ekwadoru.

„O nie! – pomyślałem. – Prosiłem o przydział w Amazonii, a nie w Afryce”.

Sięgnąłem po atlas i zacząłem szukać Ekwadoru. Poczułem konsternację, gdy nie mogłem znaleźć takiego państwa na Czarnym Lądzie. Korzystając z indeksu, odkryłem, że ów kraj znajduje się w Ameryce Łacińskiej, a przyglądając się mapie, zauważyłem, iż tamtejsze rzeki wypływają z lodowców w Andach, a następnie tworzą dopływy potężnej Amazonki. Analizując temat, dowiedziałem się, że ekwadorskie dżungle należą do najbardziej zróżnicowanych i imponujących ekosystemów na świecie, a egzystencja ludów tubylczych nie zmieniła się tam od tysięcy lat. Zaakceptowaliśmy ten przydział.

Razem z Ann ukończyliśmy szkolenie zorganizowane przez Korpus Pokoju w południowej Kalifornii, a we wrześniu 1968 roku wyruszyliśmy do Ekwadoru. Zamieszkaliśmy w Amazonii na terytorium plemienia Shuar – ludu, który rzeczywiście przypominał stylem życia rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Później ruszyliśmy w Andy, gdzie pracowałem z potomkami Inków parającymi się wytwarzaniem cegieł. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że taki świat wciąż jeszcze istnieje. Aż do tego momentu jedynymi mieszkańcami Ameryki Łacińskiej, jakich miałem okazję spotkać, byli zamożni reprezentanci elit uczęszczający do szkoły, w której wykładał mój ojciec. Uświadomiłem sobie, że sympatyzuję z tymi przedstawicielami ludów tubylczych, którzy utrzymywali się przy życiu, polując, uprawiając rolę, a także formując z miejscowej gliny cegły wypalane później w prymitywnych piecach. Poczułem, że łączy mnie z nimi dziwna więź. W jakiś sposób przypominali mi porzuconych przeze mnie szkolnych przyjaciół, którzy pochodzili z miasta.

Pewnego dnia na pasie startowym niedaleko naszego miejsca zamieszkania wylądował samolot, z którego wysiadł mężczyzna w garniturze. Był to Einar Greve – wiceprezes Chas. T. Main, Inc. (MAIN), unikającej rozgłosu międzynarodowej firmy konsultingowej, która miała przeprowadzić badania pozwalające odpowiedzieć na pytanie, czy Bank Światowy powinien pożyczyć Ekwadorowi i sąsiednim krajom miliardy dolarów przeznaczone na budowę elektrowni wodnych oraz realizację innych projektów związanych z rozwijaniem infrastruktury. Einar był również pułkownikiem Rezerwy Armii Stanów Zjednoczonych.

Przybysz zaczął ze mną rozmawiać na temat korzyści wynikających z pracy dla firmy takiej jak MAIN. Gdy wspomniałem, że przed przyłączeniem się do Korpusu Pokoju przeszedłem pomyślnie testy NSA, a teraz zastanawiałem się, czy nie zgłosić się z powrotem do tej agencji, Einar powiedział mi, że czasem sam z nią współpracuje. Obrzucił mnie także dziwnym spojrzeniem. Zacząłem podejrzewać, że częścią jego zadania była również ocena moich zdolności. Dziś jestem przekonany, że aktualizował moje dossier, skupiając się przede wszystkim na ustaleniu, jak radzę sobie w środowisku, które większość mieszkańców Ameryki Północnej uznałaby za mało przyjazne miejsce.

Spędziliśmy wspólnie kilka dni w Ekwadorze, a potem utrzymywaliśmy kontakt listowny. Prosił, żebym przesyłał mu raporty zawierające ocenę perspektyw rozwoju gospodarczego Ekwadoru. Miałem niewielką przenośną maszynę do pisania, a do tego uwielbiałem przygotowywać różne teksty, więc byłem zadowolony, mogąc spełnić jego prośbę. W ciągu mniej więcej roku wysłałem Einarowi przynajmniej piętnaście długich listów. Przedstawiałem w nich spekulacje na temat ekonomicznej i politycznej przyszłości Ekwadoru, opisywałem też rosnącą frustrację lokalnej ludności, która musiała stawiać czoła koncernom z branży naftowej, międzynarodowym agencjom rozwoju i innym instytucjom próbującym nakłonić tubylców do zaakceptowania stylu życia typowego dla współczesnego świata.

Gdy moja służba w Korpusie Pokoju dobiegła końca, Einar zaprosił mnie na rozmowę kwalifikacyjną do głównej siedziby MAIN w Bostonie. Podczas prywatnego spotkania podkreślał, że podstawą działalności firmy są prace inżynieryjne, ale jej największy klient, Bank Światowy, nalegał ostatnio na poszerzenie kadry MAIN o ekonomistów, którzy przygotowywaliby niezwykle ważne prognozy ekonomiczne wykorzystywane do oceny wykonalności projektów oraz skali takich przedsięwzięć. Mój rozmówca zdradził, że zatrudnił już trzech niezwykle kompetentnych fachowców ze świetnymi referencjami – dwóch z nich miało tytuł magistra, trzeci zrobił doktorat – ale wszyscy całkowicie zawiedli.

– Żaden z nich nie radzi sobie z koncepcją przygotowywania prognoz ekonomicznych dla krajów, w których brakuje wiarygodnych danych statystycznych – stwierdził Einar.

Później dorzucił, że jakby tego było mało, żaden z tych ekonomistów nie potrafił wywiązać się z zawartego w ich kontraktach obowiązku wyjazdów do odległych krajów, takich jak Ekwador, Indonezja, Iran i Egipt, w celu przeprowadzania tam rozmów z lokalnymi przywódcami i przedstawiania prywatnych ocen dotyczących perspektyw rozwoju ekonomicznego tych regionów. Jeden z ekonomistów zatrudnionych przez MAIN przeżył w odizolowanej od świata panamskiej wiosce załamanie nerwowe; tamtejsza policja przewiozła go na lotnisko i wsadziła do samolotu lecącego do Stanów Zjednoczonych.

– Przysyłane przez pana listy wskazują, że jest pan gotów przedstawić swoją opinię, nawet jeżeli w danym miejscu nie istnieją niepodważalne dane. Jeśli weźmiemy do tego pod uwagę warunki, w jakich mieszkał pan w Ekwadorze, jestem pewien, że zdoła pan przetrwać praktycznie wszędzie.

Powiedział, że zwolnił już jednego z zatrudnionych wcześniej ekonomistów, a gdybym zaakceptował oferowane stanowisko, był gotów wręczyć wypowiedzenia dwóm pozostałym.

Tak oto w styczniu 1971 roku zaproponowano mi posadę ekonomisty w MAIN. Skończyłem dwadzieścia sześć lat – to był magiczny wiek, który oznaczał, że nie mogę już zostać powołany do wojska. Krewni Ann poproszeni o radę zachęcali mnie do zaakceptowania tej propozycji, a ja zakładałem, że ich stanowisko odzwierciedlało również poglądy wujka Franka. Przypomniałem sobie jego słowa, że być może skończę jako pracownik prywatnej firmy. Nic nigdy nie zostało powiedziane wprost, ale nie miałem wątpliwości, że oferta pracy przedstawiona przez MAIN była następstwem działań podjętych przez wujka Franka trzy lata wcześniej, a także doświadczeń wyniesionych przeze mnie z Ekwadoru oraz gotowości opisywania sytuacji ekonomicznej i politycznej tego kraju.

Przez kilka tygodni biłem się z myślami i zmagałem się z przerośniętym ego. Kończąc edukację na Boston University, zdobyłem jedynie tytuł licencjata, co na pierwszy rzut oka nie dawało podstaw, by otrzymać posadę ekonomisty w tak szanowanej firmie konsultingowej. Wiedziałem, że wielu moich kolegów z uczelni, którzy zdołali uniknąć służby wojskowej, a teraz walczyli, by ukończyć studia magisterskie lub MBA, zzielenieje z zazdrości. Wyobrażałem sobie, że jestem pewnym siebie, tajnym agentem, który odwiedza egzotyczne kraje i wyleguje się z martini w ręku obok hotelowych basenów, otoczony przez piękne kobiety w bikini.

Chociaż to były jedynie marzenia, z czasem miałem odkryć, że zawierały one pierwiastek prawdy. Einar zatrudnił mnie co prawda jako ekonomistę, ale szybko okazało się, że moja prawdziwa praca zdecydowanie wykracza poza te ramy, a do Jamesa Bonda było mi w istocie bliżej, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać.

ROZDZIAŁ 3„Na całe życie”

W żargonie prawnym firma MAIN zostałaby nazwana spółką zamkniętą – jej właścicielami było niecałe pięć procent spośród dwóch tysięcy pracowników. Te osoby nazywano partnerami lub wspólnikami, a ich pozycja była przedmiotem powszechnej zazdrości. Wspólnicy nie tylko mieli władzę nad resztą pracowników, lecz także zarabiali mnóstwo pieniędzy. Ich znakiem rozpoznawczym była dyskrecja: mieli do czynienia z głowami państw i dyrektorami generalnymi, którzy oczekiwali od swoich konsultantów (podobnie jak od prawników i psychoterapeutów) zachowania całkowitej poufności. Udzielanie wywiadów prasie było tematem tabu. W tej firmie po prostu nie tolerowano czegoś takiego. W efekcie poza naszym przedsiębiorstwem prawie nikt nie słyszał o MAIN, choć ludzie znali nazwy naszych rywali – instytucji takich, jak Arthur D. Little, Stone & Webster, Brown & Root, Halliburton czy Bechtel.

Używam tu terminu „rywale” w bardzo ogólnym rozumieniu tego słowa, gdyż nasza firma była w istocie klasą sama dla siebie. Większą część naszej kadry stanowili inżynierowie, ale nie posiadaliśmy żadnego sprzętu i nigdy nie zbudowaliśmy chociażby szopy na narzędzia. Chociaż wielu pracowników MAIN miało za sobą kariery wojskowe, nie zawieraliśmy kontraktów ani z Departamentem Obrony, ani z poszczególnymi rodzajami sił zbrojnych. Naszą specjalnością było coś tak odbiegającego od normy, że podczas pierwszych miesięcy spędzonych w firmie nie potrafiłem nawet dojść do tego, czym się zajmujemy. Wiedziałem tylko to, że moim pierwszym ważnym zadaniem będzie wyjazd do Indonezji. Miałem być członkiem jedenastoosobowego zespołu wysłanego do Azji w celu opracowania planu generalnego dotyczącego sieci energetycznej na Jawie.

Zdawałem sobie również sprawę, że Einarowi i innym osobom, które omawiały ze mną to zadanie, zależało na przekonaniu mnie do tego, iż Jawę czeka boom ekonomiczny, a jeśli chcę się wyróżnić jako dobry specjalista od przygotowywania prognoz (co otworzyłoby przede mną możliwość otrzymywania awansów), powinienem przedstawić szacunki, które potwierdzałyby te założenia.

– Wykres wystrzeli w kosmos – zwykł mawiać Einar, unosząc przy tym rękę nad głowę. – Gospodarka wzbije się w powietrze niczym ptak!

Einar często wyruszał na krótkie wyjazdy. Zazwyczaj trwały one zaledwie dwa lub trzy dni. Mało kto o nich wspominał i można było odnieść wrażenie, że nikt nie wie, jakie miejsca odwiedzał przy tych okazjach wicedyrektor firmy. Gdy był akurat w siedzibie, często zapraszał mnie, żebym usiadł z nim na kilka minut przy kawie. Pytał o Ann, o nasze nowe mieszkanie i o kota, którego przywieźliśmy z Ekwadoru. W miarę jak coraz lepiej poznawałem swojego zwierzchnika, nabierałem odwagi i starałem się dowiedzieć czegoś więcej zarówno o Einarze, jak i o tym, na czym powinna polegać moja praca. Otrzymywane odpowiedzi nigdy mnie jednak nie satysfakcjonowały. Mój rozmówca był mistrzem w unikaniu niewygodnych tematów. Podczas jednej z takich dyskusji obdarzył mnie osobliwym spojrzeniem

– Nie masz powodów do obaw – powiedział. – Mamy względem ciebie bardzo duże oczekiwania. Niedawno byłem w Waszyngtonie… – Nagle urwał, a na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmiech. – Tak czy inaczej, wiesz, że realizujemy duży projekt w Kuwejcie. Zanim wyjedziesz do Indonezji, minie jeszcze trochę czasu. Sądzę, że powinieneś wykorzystać go między innymi na poszerzenie wiedzy na temat Kuwejtu. Boston Public Library stanowi świetne źródło informacji, możemy ci także załatwić wstęp do bibliotek na MIT i Harvardzie.

Po tej rozmowie spędziłem wiele godzin w bibliotekach, zwłaszcza w miejskiej bibliotece publicznej, która znajdowała się zaledwie kilka przecznic od biura MAIN, a do tego była położona niedaleko mojego mieszkania w dzielnicy Back Bay. Zdobywałem wiedzę o Kuwejcie, pochłaniałem też liczne książki poświęcone statystyce ekonomicznej publikowane przez Organizację Narodów Zjednoczonych, Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy. Wiedziałem, że firma oczekuje, iż przygotuję modele ekonometryczne dla Indonezji i Jawy, więc stwierdziłem, że równie dobrze mogę zacząć od stworzenia takiego modelu dla Kuwejtu.

Licencjat z zarządzania biznesem nie przygotował mnie jednak do zajmowania się ekonometrią, więc spędziłem mnóstwo czasu, próbując ustalić, jak się do tego zabrać. Zapisałem się nawet na kilka kursów dotyczących tej dziedziny. Zdobywając tę wiedzę, odkryłem, że statystyką można manipulować w sposób, który pozwoli uzyskać różnorodne wnioski, w tym również takie, które potwierdzą założenia przyjęte przez analityka.

W MAIN panowała kultura macho – w 1971 roku na ważnych stanowiskach zatrudniano jedynie cztery kobiety. W przedsiębiorstwie pracowało jednak około dwustu pań: część z nich pełniła funkcję osobistych sekretarek poszczególnych wicedyrektorów i kierowników działów, natomiast reszta zaliczała się do grona stenotypistek pomagających pozostałym pracownikom. Przyzwyczaiłem się do takiej dyskryminacji kobiet, więc tym bardziej byłem zdumiony tym, co wydarzyło się pewnego dnia w czytelni Boston Public Library.