Ania z Zielonego Wzgórza. Ania z Zielonego Wzgórza - Lucy Maud Montgomery - ebook

Ania z Zielonego Wzgórza. Ania z Zielonego Wzgórza ebook

Lucy Maud Montgomery

4,3

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Rodzeństwo Cuthbertów planowało adoptować chłopca do pomocy w gospodarstwie, ale przez pomyłkę przybywa do nich dziewczynka. Błąkająca się wcześniej po sierocińcach Ania – piegowaty, rudowłosy wulkan energii – wywraca ich życie do góry nogami, jednocześnie znajdując dla siebie dom pełen miłości i ciepła.

Niniejsza edycja wzbogacona została o ilustracje z oryginalnego, pierwszego wydania!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (25 ocen)
17
3
3
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martapietrasz

Dobrze spędzony czas

bardzo fajna książka SERDECZNIE POLECAM
10
edyta260393

Nie polecam

beznadzieja. jedna rozmowa to cały rozdział
01

Popularność




Okładka pierwszego wydania Ani z Zielonego Wzgórza z 1908 r.

Tytuł oryginału: Anne of Green Gables

Fragment wiersza Evelyn Hope Roberta Browninga w tłumaczeniu zespołu redakcyjnego

Redaktor prowadząca: Marta Ziegler

Projekt graficzny okładki i obwoluty: Kamila Stankiewicz

Ilustracje wewnątrz książki: M.A. Claus i W.A.J. Claus

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich.

Wydanie I

ISBN 978-83-65122-17-9

Wydawnictwo Nowa Baśń

ul. Czechowska 10, 60-447 Poznań

telefon 881 000 125

www.nowabasn.com

I

Zdumienie pani Małgorzaty Linde

Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tym właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlea, opadał w dolinę otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk mający swe źródło daleko w lasach otaczających dwór starego Cuthberta. Na początku swojej wędrówki przez lasy strumyk ów był bardzo kapryśny i swawolny, spływał kaskadami lub rozlewał się w małe stawki, lecz zbliżając się do doliny Linde’ów, stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet strumień, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, powinien pamiętać, „co wypada, a co nie wypada”. Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że pani Małgorzata, siedząc właśnie przy oknie, czujnym wzrokiem spogląda na wszystko, co się dzieje wokoło, począwszy od strumyków i dzieci, a jeśli zauważy coś niezwykłego, nie zazna spokoju, dopóki nie dojdzie przyczyny i celu tej rzeczy.

Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, a przez to zaniedbują swoje własne. Pani Małgorzata Linde należała jednak do tych niezwykle dzielnych osób, które dbając gorliwie o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie dla spraw swych bliźnich.

Była ona wzorową panią domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów parafialnego Związku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracających dalekich pogan.

Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie kuchennym, robić szydełkiem kołdry bawełniane, a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea — i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.

Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym małym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona wodą, każdy, kto podążał do miasta lub zeń powracał, musiał przechodzić drogą prowadzącą ku wzgórzu. Tym sposobem, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystkowidzącej pani Małgorzaty.

Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się, brzęcząc, niezliczone roje pszczół.

Tomasz Linde — skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde” — siał późną brukiew na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Williama Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew. Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadają cokolwiek niepytani.

A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogą pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie zaś kabrioletem* zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybiera i jaki może mieć interes?

Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie — było to zjawisko nieczęsto widywane.

Jakkolwiek pani Małgorzata długo zastanawiała się nad tym, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!

Nie ma innej rady — postanowiła wreszcie owa szanowna dama. — Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to Mateusz pojechał i w jakiej sprawie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy od wczorajszego wieczoru zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea.

Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którym mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o czterysta metrów gościńcem od dworku Linde’ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn, i budując swe domostwo, postarał się umieścić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił tedy na najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego ustawiły się, jakby dla towarzystwa, wszystkie pozostałe domki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było budować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.

Ma się dach nad głową, to prawda — mówiła do siebie, krocząc boczną drogą o głębokich koleinach, okoloną krzakami dzikiej róży — ale nic więcej. Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę odmienni, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wolałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. „Można się do wszystkiego przyzwyczaić” — rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie.

Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej zaś — równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często, jak swoje pokoje. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.

Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę”, weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraźliwa czystość, z powodu której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego światła słonecznego; od wschodu zaś, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta robótką. Stół był nakryty do wieczerzy.

Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce zaś tylko marmolada z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko cenioną osobą. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jaką odkryła na tak cichym zwykle i bynajmniej nieosłoniętym tajemniczością Zielonym Wzgórzu.

— Dobry wieczór, Marylo! — rzekła, wchodząc.

— Dobry wieczór, Małgorzato! — odrzekła wesoło Maryla. — Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?

Coś, co w braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze między Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo — albo może właśnie z powodu — kontrastu ich natur.

Maryla była wysoką i szczupłą kobietą o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, leciutko tylko zaznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.

— Czujemy się wszyscy doskonale — odpowiedziała pani Małgorzata. — Lecz kiedym zobaczyła Mateusza jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.

Ledwie widoczny uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty, wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, niewątpliwie rozbudzi ciekawość sąsiadki.

— O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo że miałam wczoraj ciężką migrenę — odrzekła. — Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.

Gdyby Maryla oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec, aby odebrać kangura przysłanego z Australii, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na kilka sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla z niej żartuje… Lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.

— Czy mówisz serio, Marylo? — spytała odzyskawszy głos.

— Ależ naturalnie — odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot w Nowej Szkocji stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlea.

Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samymi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata?! Chyba potem nic już nie zdoła jej zadziwić! Nic! Nic!

— Skądże wam to przyszło do głowy? — spytała tonem nagany. Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.

— O, długo rozmyślaliśmy nad tym, właściwie przez całą zimę — odpowiedziała Maryla. — Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę ma zamiar przyjąć do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown, gdzie mieszka jej cioteczny brat; bywają często u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach-sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tym, by wziąć do siebie jakiegoś chłopca, postanowiliśmy zrobić to teraz. Mateusz jest już niemłody — wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat — i nie taki rześki jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A wszakże rozumiesz, jak trudno jest dzisiaj znaleźć obcą pomoc. Nie ma tu innych pracowników prócz tych głupich, francuskich wyrostków. Ciężko ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Początkowo myślał Mateusz o jakimś chłopcu z Anglii. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. „Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie przeczę — rzekłam — ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutejsze dziecko. Kogokolwiek weźmiemy, zawsze to sprawa bardzo niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała, mając w domu dziecko rodem z Kanady” — mówiłam. I wreszcie postanowiliśmy poprosić panią Spencer, aby, gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio- lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy — chłopiec jest dość duży do załatwiania drobnych sprawunków, a dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę — przyniósł ją listonosz — że przyjeżdża pociągiem o wpół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej, do Białych Piasków.

Pani Małgorzata chełpiła się tym, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła też uczynić to obecnie, mimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.

— Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że wasz zamiar to wielkie szaleństwo, wielkie ryzyko. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko; stworzenie, o którym nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice ani też, czym ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do swego domu sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom — umyślnie! — i omal nie zginęli w płomieniach. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał wszystkie jajka i gospodarze nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę — czego nie uczyniłaś, Marylo — ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie robiła. Bezwarunkowo nie!

Ta spóźniona przestroga zdawała się ani nie przerażać, ani nie martwić Maryli, która spokojnie szydełkowała dalej.

— Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tym, co mówisz, Małgorzato. Ja sama przez długi czas nie wiedziałam, czy się na to zgodzić. Ale Mateusz bardzo tego pragnął. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli to już czyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego prośbę. Co się tyczy ryzyka, to trudno przewidzieć z góry skutki wielu spraw na świecie. Ci, którzy mają własne dzieci, także nie są pewni, co z nich wyrośnie. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielnych ludzi. A Nowa Szkocja to przecież prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy sprowadzili chłopca z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się przecież tak bardzo różnić od nas.

— No, cóż! Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze — rzekła pani Małgorzata tonem zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. — Tylko nie mów później, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci truciznę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunszwiku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach… Tylko że wtedy była to dziewczynka.

— Wszak my nie bierzemy dziewczynki — odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się tego obawiać ze strony chłopca. — Nigdy nie przyszłoby mi na myśl brać dziewczynkę do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby tylko wpadła na taki pomysł.

Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma przed sobą jeszcze dwie godziny, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata bardzo lubiła silne wrażenia. Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której, pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty, z nową mocą nasunęły się dawne wątpliwości i obawy.

— Niesłychane rzeczy! — westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. — Czy to aby nie sen? No, to pewne, że chłopca żal mi serdecznie. Ani Mateusz, ani Maryla nie mają pojęcia o wychowywaniu dziecka i z pewnością będą żądali od niego, aby był bardziej mądry i doświadczony od swego dziadka — jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest wątpliwe. Nie mogę sobie zupełnie wyobrazić dziecka w domu Cuthbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla już byli dorośli, kiedy ich ojciec stawiał swój nowy dom — a zresztą, Bóg wie, czy oni w ogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!

W ten sposób wynurzała się pani Małgorzata przed kwitnącymi krzakami głogu. Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolejowym w Szerokiej Rzece.

* kabriolet — rodzaj pojazdu zaprzęgowego (przyp. red.).