Ziarna czasu - Artur K. Dormann - ebook

Ziarna czasu ebook

Artur K. Dormann

4,0

Opis

Kiedy podczas kataklizmu jesteś jedyną osobą, która go przeżyła, a wspomnienia wyraźnie mówią, że czas się wtedy zatrzymał – jak to wytłumaczysz?

Czy naszym życiem kierują siły, o których nie mamy pojęcia, a los został określony zanim przyszliśmy na świat?

Te pytania powracają w głowach pięciu osób, które z niejasnych dla siebie przyczyn, ocalały z katastrof. Teraz, pchani niewytłumaczalną siłą, wyruszają w podróż w nieznane.

Kierowani znakami odkryją legendę wciąż żyjącą głęboko w sercu pustyni. Tam staną twarzą w twarz z przeznaczeniem. Każdy z nich z osobna próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Jednak wkrótce zrozumieją, że zostali powołani do szczególnej misji, a żeby ją wypełnić muszą połączyć siły. Czy starczy im odwagi, by podjąć wyzwanie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Artur K. Dorman.

Copyright © 2015 Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o. o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Źródła cytatów:

1: Mohammad ibn Mahmud Hamedani, tłumaczenie i opracowanie Albert Kwiatkowski, www.literaturaperska.com.

2: Centuria I, czterowiersz 84, Michel de Nostradame, tłumaczenie Centurion.

3, 4: Völuspá , Edda poetycka, tłumaczenie i opracowanie, Apolonia Załuska-Stomberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986.

5, 6: Apokalipsa św. Jana, Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Kraków 198.

7: Manuskrypt 3:6, Kolbrin Bible, tłumaczenie własne.

8: Tłumaczenie własne, za książką: Dzieła św. Franciszka z Asyżu, s. 248.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Olga Gorczyca-Popławska

Skład i łamanie: Marek Zinkiewicz

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Krawiec

ISBN: 978-83-65223-19-7

Wydawnictwo Prozami

Warszawa/Słupsk 2015

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Monice za niegasnącą wiarę.

CZĘŚĆ 1WEZWANI

Aleksander Wielki dotarł na północne krańce ziemi i zobaczył tam ogromne morze. Gdy stanął na wybrzeżu, usłyszał dziwny śpiew, głośny niczym grzmot. Powiedzieli mu: „Na brzegu tego morza znajduje się wielki las, w którym rosną potężne drzewa, wysokie na trzysta łokci. W tym lesie dzień i noc wieje wiatr, który sprawia, że drzewa uderzają o siebie. Ów śpiew, który słyszysz, jest krzykiem wiatru”. Aleksander wysłał jednego [ze swoich ludzi], aby przyniósł mu wieści o tym lesie. Ten poszedł, lecz po drodze zaatakował go lew. Uciekł na drzewo. Nie mając wyjścia, nie ruszał się stamtąd, gdyż bał się lwa, morza i wiatru. Nagle przyleciał ptak, człowiek chwycił go za nogi, i w ten sposób wrócił na brzeg. Poszedł do Aleksandra i rzekł: „Dalej już nie ma żadnych dróg”.

Mohammad ibn Mahmud Hamedani1

PROLOG

Czerwone słońce zniżyło się nad horyzontem i pomalowało niebo pomarańczową poświatą, zwiastując nadciągający nieubłaganie wieczór, porę powrotu do jaskini.

Upał ani odrobinę nie zelżał. Ciężka duchota wyciskała powietrze z płuc, nawet najsłabszy powiew wiatru nie przenikał ściany stojącego powietrza.

– Dlaczego akurat pięcioro? – zadałem pytanie, które dręczyło mnie już od wielu dni.

Jego reakcja była dokładnie taka, jakiej się spodziewałem – zastygł na chwilę, udając, że mnie nie słyszy, i na nowo rozpoczął swoją żmudną dłubaninę. O7zakończonym rylcem obdzierał cienkie szlaczki skały, jakby delikatnie obierał owoc tkwiący od zarania w swojej skorupie, a drobny wapienny pył opadał białawą zasłoną na jego znoszone sandały.

Mijały kolejne, zastygłe w czasie minuty i gdyby nie odgłos skrobania, cisza wydawałaby się idealna. Skończona.

Wróciłem do rysowania. Mogłem sobie odpuścić próbę kontynuowania rozmowy. Przynajmniej dziś. Skłonienie go do udzielenia wyjaśnień przyniosłoby jedynie odwrotny skutek, więc pozostawało mi tkwić w milczeniu nad otwartym szkicownikiem i cierpliwie godzić się z tym, że prawdopodobnie nie dostanę żadnej odpowiedzi.

„Uparty osioł” – pomyślałem rozczarowany.

Jakby mnie usłyszał, bo rysik zastygł w połowie wykonywanego ornamentu. Schylił głowę omotaną brudnym turbanem, w skupieniu obserwując swoje niemal całkiem białe stopy.

– Tak musi być – powiedział cicho.

Odwrócił się nagle i spojrzał na mnie dziwnym, przenikliwym wzrokiem.

Trzeba przyznać – wyglądał niesamowicie. Wysoki, chudy mężczyzna o twarzy upiora, ubrany w długą zniszczoną galabiję. Szarobiały pył uwypuklił zmarszczki i podkreślił grubą kreską oczy. Rzęsy i brwi sprawiały wrażenie przyprószonych mąką, na tym tle brązowym kontrastem odbijał się trójkąt ust i brody osłoniętych wcześniej kawałkiem szmaty.

Zaiste, nikt by nie uwierzył, że stojący naprzeciwko człowiek to żywa legenda, tajemniczy prorok, o którym plotkowano z mieszaniną strachu i podziwu.

Patrzył na mnie tak długo, aż poczułem ciarki na plecach.

– Będziemy gotowi – zakomunikował. Odłożył rysik na starą kraciastą chustę – mój cenny podarunek z zamierzchłej przeszłości, i zawinął go starannie.

Rytuał dobiegł końca, znów nie dowiem się niczego. Chyba że jak zwykle zostanę tu do nocy, by przy świetle lampy oliwnej wpatrywać się w skalną ścianę pokrytą setkami rysunków. Różnokolorowych obrazków, które opowiadały historię tak ważną, że aby ją dokończyć, potrzebne były portrety pięciorga wędrowców – przybyszy z innego świata.

Nade mną tkwiły ludzkie postacie zawieszone nad ziemią w swoistym tańcu, któremu brakowało ostatecznego zamknięcia. Bez niego był to tylko szalony chaos linii i punktów zbiegających się w przestrzeni.

Olbrzymie naskalne malowidło w kolorach ochry, czerni i czerwieni czekało cierpliwie, aż wypełni się ukryte w nim proroctwo.

ROZDZIAŁ IDEIRDRE

Warkot budzika wyrwał ją z głębokiego snu, otworzyła oczy, stawiając bosą stopę na zimnej podłodze. Wzdrygnęła się, z trudem powstrzymała chęć zanurkowania z powrotem pod nagrzaną kołdrę. Odruchowo, zanim wyłączyła budzik, sięgnęła po pilota i odsłoniła żaluzje. Przeczucie jej nie myliło.

Za oknem ołowiane niebo oraz ściekające po szybach wężyki ciężkich kropli zapowiadały ponury jesienny dzień. Jeden z tych, które ciągnąc się w nieskończoność, przedłużają agonię listopada i odbierają światu kolory. W takim dniu twarze skryte pod parasolami, zasłonięte kapturami zdradzają swoje prawdziwe, chronicznie smutne oblicza. Ulice pełne śpieszących się ludzi pustoszeją, pozbawione sztucznych uśmiechów, spotkań, zatrzymanych przez mgnienie spojrzenia. Sączący się deszcz na dobre rozwiewa iluzję, że mijany człowiek zatrzyma w pamięci obraz kogoś, kto tak samo zagubiony w tłumie rozpaczliwie pragnie zostać zapamiętany.

Chłód lodowatej podłogi rozbudził ją równie skutecznie jak irytujący dźwięk budzika. Wstała i z lekkim ociąganiem ruszyła do łazienki.

Tym razem nie cieszył jej widok dwupokojowego mieszkania zdobytego cudem w nie najgorszej dzielnicy i urządzonego zgodnie z najnowszymi trendami. Koleżanki, które zaprosiła do siebie, nie mogły wyjść z podziwu. Typowy lokal pod wynajem udało jej się zamienić w prawie elegancki apartament. Kosztowało ją to miesiące żmudnych wędrówek od sklepu do sklepu, porównywania cen i szacowania finansowych możliwości. Ale kryzys służył takim jak ona. Stare deski podłogi zamieniła na terakotę znalezioną na wyprzedaży. Za połowę ceny udało jej się zdobyć dokładnie takie meble, jakie wyobrażała sobie za każdym razem, gdy zamykała powieki. Proces kształtowania przestrzeni dobiegł końca wiosną i teraz miała przed sobą cudowny świat, jakiego zawsze pragnęła.

Stal, szkło, marmur oraz wszechogarniająca biel były idealne, perfekcyjne w swojej czystości, chociaż akurat tego dnia sprawiały wrażenie zimnych, wręcz odpychających.

Surowy błękit łazienki z taflami luster odbijających światło rzucane przez halogeny bezlitośnie podkreślił bladość jej skóry, wypunktował pierwsze zmarszczki i uwypuklił nabrzmiałe powieki. W myślach zrobiła listę koniecznych wydatków, a wizyta w solarium znalazła się na pierwszym miejscu.

Odruchowo stanęła na wagę, ale tego dnia nawet jej nieruchoma wskazówka nie poprawiła jej humoru ani nie dodała pewności siebie. Umyła zęby, opłukała się letnią wodą – bo w jej wieku nie wolno było zapominać o systematycznym ujędrnianiu ciała – i poszła do kuchni zrobić śniadanie.

Miska z miarką w jednej trzeciej zapełniona niskokalorycznymi płatkami zalanymi mlekiem light, kubek kawy i porcelanowy talerzyk z pięcioma różnokolorowymi pigułkami były sygnałem, że poranek wszedł w swoją intensywniejszą fazę.

Nałożyła szybko makijaż, ponownie umyła zęby, wbiła się w szarą biurową garsonkę i poczuła się gotowa rozpocząć kolejny dzień, następny z całej serii zmierzających do wyznaczonego celu. Jedynym wyjątkiem w codziennej rutynie stało się wpakowanie do torebki składanego parasola. Zamknęła cicho drzwi i ruszyła przed siebie.

Jej życie wyznaczały przemyślane i wnikliwie opracowane pięcioletnie cykle złożone z mniejszych, równie starannie zaplanowanych etapów. Ten pomysł zaczerpnęła ze szkolenia motywującego, bo niemal od razu wydał jej się doskonały i skrojony zgodnie z osobistymi oczekiwaniami. Wprowadzał porządek tam, gdzie do pewnego momentu panowały nieład i chaos. Ich ucieleśnieniem była jej matka, która ze swoim wrodzonym karygodnym niedbalstwem spóźniła się o dwadzieścia lat na epokę dzieci kwiatów.

Z burzliwej młodości pozostała jej miłość do irlandzkiej muzyki, długie spódnice w artystyczne wzory i córka Deirdre, której najwyraźniej nigdy nie udało się załapać „właściwych klimatów”.

Otyła, powolna, o umyśle wypełnionym liczbami, skończyła szkołę jako przeciętna, pozbawiona marzeń nastolatka. Być może temu właśnie zawdzięczała brak złudzeń co do swojego miejsca na świecie, w końcu była typową amerykańską dziewczyną o nietypowym irlandzkim imieniu.

Na dwutygodniowym kursie, który nosił obiecującą nazwę „Jak stać się osobą kreatywną?” okazała się pilną słuchaczką, robiła wiele notatek. Każda z mądrości przekazywanych przez zawodowo uśmiechającego się prowadzącego była dla niej drogowskazem. Objawieniem. Tam poznała złote zasady planowania, a przy okazji na własną rękę odkryła podstawowe prawa rządzące społeczeństwem.

W ciągu pięciu lat schudła i bez trudu osiągnęła wymarzone rozmiary. Zdobyła dyplom college’u i zgodnie z grafikiem podjęła decyzję o wyprowadzce z rodzinnego domu do jakiegoś ekscytującego miejsca. Jej wybór padł na Nowy Jork, szybko znalazła tam pracę jako księgowa. Kolejny sukces.

Spośród współpracowników dobrała sobie dwie oddane koleżanki, spotykała się z nimi regularnie w różnych pubach, tak jak główna bohaterka jej ukochanego serialu – „Seks w wielkim mieście”.

Znalazła sobie nawet chłopaka, który oprócz stałej pracy miał wiele innych zalet, był uprzejmy, schludny, więc sypiała z nim od czasu do czasu. Najważniejsze, że nigdy nie zostawał na noc i pochodził z przyzwoitej rodziny. Żadnych trupów w szafie. Dlatego bez wahania kontynuowała związek, a w kolejnym pięcioleciu zamierzała wyjść za niego, dorobić się dwojga udanych dzieci i małego domku na przedmieściu. Bez niespodzianek.

Jedyne, o czym marzyła, to żyć zupełnie inaczej niż jej matka, niespełniona malarka, której paskudne obrazy zawalały cały strych, a kiedy patrzyła na nią – chaotyczną i zagubioną pięćdziesięciolatkę wymagającą nieustannej uwagi i pomocy – czuła przede wszystkim litość. Na przekór swojemu dziedzictwu i wszystkim koleżankom w szkole Deirdre nigdy nie pragnęła zostać sławną modelką ani aktorką. Nie lubiła występować publicznie i nie miała wielkich aspiracji, jej racjonalny i wyważony umysł dawno obdarł ją ze złudzeń co do talentów i predyspozycji, jakie posiadała.

Miała trzydzieści dwa lata i każdego roku systematycznie wypełniała kolejne punkty obranego planu, żeby w sylwestrową noc przy skrupulatnym podsumowaniu swoich działań poczuć prawdziwą dumę z osiągniętych sukcesów.

Mieszkała w apartamencie jak z czasopism, zgromadziła odpowiednią garderobę świadczącą o zajmowanej pozycji. Znalazła sobie właściwy krąg znajomych oraz stałego chłopaka. Od wielu lat pracowała w tym samym boksie na tym samym piętrze tego samego wieżowca. Wstawała rano, wchodziła na wagę, liczyła kalorie pochłonięte podczas śniadania, wsiadała do metra i liczyła przystanki dzielące ją od małego, szarego biurka, na którym cierpliwie czekały na nią kolumny cyfr do zsumowania i odjęcia.

Czterdziestominutowy dojazd metrem na Dolny Manhattan nigdy jej się nie dłużył, to był czas zarezerwowany na przejrzenie gazet kupionych w pobliskim kiosku i przygotowanie się do nadchodzącego dnia.

Przed wejściem do budynku upomniała samą siebie, że powinna dyskretnie sprawdzić, czy od wilgoci nie rozmazał jej się makijaż. Zadowolona z widoku, który ujrzała w szklanej tafli wielkiej ściany, poprawiła włosy i raźnym krokiem ruszyła do windy.

Bez trudu przybrała na usta swój codzienny uśmiech i usiadła w tak dobrze znanym jej od lat boksie. Miała tam własny kącik, zdjęcie chłopaka, zabawny kubek do kawy oraz gustownie oprawioną widokówkę z wakacji.

Spoglądając od czasu do czasu na niezmienny ocean, cieszyła się, że tamtego dnia nie zapomniała wysłać do siebie najładniejszej z pocztówek. Kartka przedstawiająca wzburzony ocean i grafitowo-lazurowe niebo stanowiła odpowiedni element dekoracyjny, który dostrzegał każdy zaglądający do jej kącika.

Nagle pod wpływem nieokreślonego impulsu podjęła decyzję, żeby do listy spraw na następny rok koniecznie dopisać wyjazd nad Pacyfik, i odruchowo zatonęła w skalibrowanych kolumnach pełnych drobnych, bezosobowych cyferek.

Wszyscy dookoła twierdzili, że ma wiele szczęścia, bo kryzys nie pozbawił jej pracy. Lecz gdzieś bardzo głęboko w duszy miała żal do krwiożerczego załamania rynku, bo omijając ją, nie dodał nowego bodźca do działania, tylko zostawił w tym samym miejscu – rozjaśnionym zielononiebieskim światłem świetlówek. Zimnych i obcych niczym odległa galaktyka.

Cichy brzęczyk zegarka przypomniał o lunchu, uprzątnęła biurko, umyła kubek i poszła do ulubionego bistro, gdzie oferowano smaczne, tanie i niskokaloryczne obiady. Usiadła przy małym stoliku koło okna i zapatrzyła się na ulice ociekające deszczem.

„Nowojorski deszcz” – pomyślała i dla odwrócenia uwagi zaczęła przypominać sobie tytuły filmów, w których miasto było zatopione w jesiennej szarudze, ale żaden nie przychodził jej do głowy.

Taśma filmowa, tak jak jej nowe zamszowe kozaczki, na dłuższą metę nie cierpiała kałuż i strug ściekających z parasoli.

Kwadrans po czternastej Deirdre była w drodze do biura. Humor doszczętnie zrujnowały jej pogoda oraz słabość charakteru, na którą nie powinna była sobie pozwalać. Folgowanie przyjemnościom było krokiem w przepaść, zgubnym poluzowaniem narzuconej dyscypliny. A to prowadziło bezpośrednio do strychu pełnego koszmarnych pejzaży i szafy ohydnych kolorowych spódnic.

Zdecydowanie ten dzień nie należał do udanych. Skąpane w deszczu ulice były ponure i odpychające, ciastko, które zjadła, zepsuło jej humor już w chwili, gdy przełykała ostatni kęs. Słodki smak na języku boleśnie uświadomił, że z powodu dziwnej melancholii zaczęła się tarzać w kalorycznej rozpuście.

„Jeśli pozwolę sobie na zajadanie brzydkiej pogody, ocknę się beczką jak w liceum” – pomyślała wściekła.

Z rozmysłem – okraszonym odrobiną okrucieństwa – wyznaczyła sobie surową karę, wieczorem zamiast kolacji oraz rozkosznej kąpieli czeka ją żmudne pedałowanie na rowerku treningowym. Po tym wysiłku na pewno dwa razy się zastanowi, zanim ponownie sięgnie po babeczkę z kremem.

Zaabsorbowana myślami nie zauważyła rozpędzonego samochodu. Najpierw usłyszała histeryczny pisk hamulców, później zobaczyła coś, co na zawsze wbiło jej się w pamięć.

Granatowa maska, a na niej srebrzysta kratownica niczym wyszczerzony w uśmiechu potwór. Gwałtowny skręt. Koła podskakujące na krawężniku.

Ogromne, przerażone oczy kobiety za szybą i usta otwarte do krzyku, który nigdy nie miał opuścić hermetycznej kabiny vana.

Teoretycznie już w tym momencie powinna nie żyć.

Rozpędzony samochód wjechał właśnie na chodnik i utknął zawieszony w czasie, tak jak przechodnie zatrzymani w pół kroku, krople, które nie spadły, ale zawisły kryształowymi sznurami nad ulicą.

Wyminęła go. Po prostu zeszła mu z drogi i patrzyła. Gdyby świat z powrotem wskoczył w swoje koleiny, van zakręciłby i pewnie wbił się w szybę pobliskiego sklepu. Usłyszałaby wtedy głośne krzyki, które powinny zalać ją kakofonią dźwięków, a przejeżdżająca żółta taksówka wznieciłaby fontannę z kałuży i rzęsisty grad brudnych kropel osiadłby na jej beżowym płaszczu. Tak by się stało, to było oczywiste, nieodwracalne i pewne. Ubrudziłby jej jasny drogi – oczywiście, gdyby nie był z przeceny – płaszcz.

Nie zatrzymała się, szła niczym nakręcona zabawka, aż dotarła na skraj szaleństwa.

ROZDZIAŁ IIDROGA DO AFRYKI

Drugi dzień wiało bez przerwy. Ściana brązowego pyłu rozbiła się o łańcuch górski, zasypując doliny i pagórki. Wszystko dookoła zniknęło wessane w gęstą pustkę. Siedząc w jaskini za szczelną zasłoną zrobioną z rozciętego namiotu, doszedłem do stanu, w którym przeciągłe wycie dochodzące z zewnątrz i nieustanny łopot szarpanej płachty doprowadzały mnie do szału.

Piach penetrował bezkarnie cały mój dobytek, skrzypiał między zębami, układał się w staranne fale na kamieniach, drażnił oczy i usztywniał włosy. Nawet owinięte szczelnie suchary czy zapakowane warzywa pokryły się cienką rdzawożółtawą warstwą.

Wraz z nadejściem pierwszych porywów padły laptop i latarka, nieco dłużej wytrzymał telefon, chociaż i jego egzystencję można było liczyć w godzinach. Zostałem sam, bez kontaktu ze światem, w ciemnościach jaskini, bo ze strachu, że zabraknie mi oliwy, nie zapalałem lampy kupionej na targu.

Dzień wcześniej planowałem poświęcić przymusowe odosobnienie na uporządkowanie stert poniewierających się wszędzie notatek, ale szybko dałem sobie spokój. Duchota i gorąco połączone z bębnieniem piachu oraz kakofonią złowieszczego ryku wichury doszczętnie rozpraszały, odbierając chęć do jakiegokolwiek wysiłku.

Postanowiłem przespać atak harmattanu, więc położyłem się i szmatami owinąłem głowę, żeby nie słyszeć tego, co dzieje się na zewnątrz. Daremnie, uspokajający sen nie nadszedł. Przewracając się z boku na bok, przypomniałem sobie początek tej – jak zapewne za kilka lat spokojnie ją nazwę – przygody. Tego prawdziwego odkrycia, którego dokonałem, chociaż wcale mi na tym nie zależało, co więcej, jak się okazało, w ogóle nie byłem na nie przygotowany.

Mam nieszczęście być jedynym męskim potomkiem długiej linii księgowych i finansistów, w pocie czoła harujących na ekonomiczną oraz mentalną przynależność do klasy średniej. Niestety, zamiast dumy i radości przyniosłem rodzinie wstyd i żałobę, bo urodziłem się z trudną do darowania wadą – całkowitym brakiem ambicji. Podejrzewam, że mojemu ojcu łatwiej przyszłoby zaakceptować niepełnosprawność wymarzonego potomka niż to, że ten nigdy nie osiągnął sukcesu w żadnej dziedzinie. Na szczęście nie komentował moich licznych porażek, stosunkowo rzadko robił wykłady na temat tego, jak należy żyć, aby stać się wartościowym członkiem społeczeństwa, bo za wszelką cenę starał się zachowywać „właściwie i z klasą”. Tylko raz poniosły go nerwy, gdy narobiłem mu wstydu przed gremium rodzinnym, oświadczając, że wybieram się na antropologię. Palnął wtedy godzinny wykład na temat marnowania zdolności w dziedzinie, która zapewne nie da mi w przyszłości uczciwego chleba, zaprzepaszczaniu tradycji rodzinnej i lekceważeniu wartości, dzięki którym zbudowano dobrobyt naszej Najlepszej Ojczyzny na Świecie. Cierpliwie przetrzymałem jego orację, by później – być może niepotrzebnie – powiedzieć coś, po czym nastąpiła kilkuletnia przerwa w naszych kontaktach.

– Nie uważasz – zabrzmiało to naprawdę zjadliwie – że wystarczy już tej nieustannej walki? Kolejnych nikomu niepotrzebnych pucharów, dyplomów, odznaczeń i świadectw, może w końcu nadeszła pora na zabawę, czas korzystania ze zdobytych dóbr, a nie pomnażanie ich w imię wartości, w które wierzą tylko głupcy?

Pewnie nie spodobał mu się ten anarchistyczno-dekadencki komentarz, to, że wyśmiałem święte idee, ale koniec końców okazał się wyrozumiały – sfinansował moje studia, a tylko na tym wtedy mi zależało.

Oczywiście, nie byłem wzorowym studentem, z trudem godziłem bujne życie towarzyskie z nauką, czyli odpisywaniem na kolanie notatek. Nic nie mąciło mi radości życia, funkcjonowałem od imprezy do imprezy, wolny jak ptak, w otoczeniu kumpli, podobnie pozbawionych złudzeń i ambicji. Stanowiliśmy niezłą paczkę, mieliśmy podobne priorytety i takie same zasady – ciesz się tym, co dają. Humoru nie psuła nam nawet świadomość, że co rusz ktoś odpadał z towarzystwa, bo na jego miejsce natychmiast pojawiała się świeża krew z nowymi pomysłami. Problemy zaczęły się dopiero na ostatnim roku, a ich zapowiedzią był list od ojca. Oficjalny, przysłany pocztą w kopercie, niemal zdawkowy wywrócił mój świat do góry nogami. Dosłownie w trzech zdaniach ojciec poinformował mnie, że po zakończeniu studiów przechodzę na własne utrzymanie.

Przez chwilę miałem ochotę zrobić mu na złość i pozostać na uczelni przez najbliższe dwadzieścia lat, ale to był plan bezsensowny, z góry skazany na porażkę, skoro w każdej chwili mógł mnie odciąć od źródła gotówki.

Trzeba było skończyć uczelnię, tym bardziej że z naszej wesołej kompanii pozostało niewielu zawodników, resztę po drodze wykruszyły o8zabawy i alkohol. Czas nieskrępowanej swobody właśnie się kończył. Z osiągniętymi wynikami nie mogliśmy liczyć na odpowiednie oferty pracy. Gorzej – nie mogliśmy liczyć na żadne oferty. I wtedy nasze drogi bezpowrotnie się rozeszły.

Przez dwa miesiące pokornie szukałem jakiegokolwiek zatrudnienia, chowając do kieszeni bezużyteczny dyplom i resztki godności. Gdyby nie pomoc matki, która bez wiedzy ojca sponsorowała moją wyboistą drogę do dorosłości, prawdopodobnie po miesiącu skończyłbym, zmywając gary w podrzędnej knajpie. Regularne wpłaty zasilające wyschnięte na wiór konto pozwoliły mi na luksus czekania, jednak prawdziwe wybawienie nadeszło ze strony osoby będącej dla mnie ucieleśnieniem wszelkiego zła – wyrodnej siostry.

Prymuska, absolwentka prestiżowej uczelni, laureatka konkursów i chluba całej rodziny odezwała się do mnie pewnego dnia, przedstawiając ofertę, której nie mogłem odrzucić, bo byłoby to czyste samobójstwo.

– Jesteś zainteresowany czy nie? – zapytała Elizabeth takim tonem, że miałem ochotę rzucić telefonem o ścianę.

Jakimś cudem udawało jej się przez całe lata utrzymywać w niezmienionym stanie nienawiść, którą do niej czułem, może dlatego że była chodzącym ideałem, wymarzonym dziedzicem tradycji, ambitną młodą dziewczyną o wspaniałej przyszłości. Kiedy w wieku ośmiu lat obejrzałem film „Inwazja porywaczy ciał”, odkryłem prawdę – moja sio9Liz była jednym z nich – kosmitą podmienionym w celu zdobycia kontroli nad Ziemianami, bo normalny człowiek nie potrafiłby zachowywać się aż tak podstępnie i dwulicowo. Od tej pory bacznie ją obserwowałem, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że moje podejrzenia są uzasadnione. Stąd zdziwienie, gdy zaproponowała mi pracę, choć nie była to wymarzona posada, ale i tak o całe eony ciekawsza od sprzątania w motelu. Zgodziłem się od razu, zapominając, od kogo pochodzi oferta, i to był mój drugi błąd. Pierwszym było samo podniesienie słuchawki.

Miałem zostać kustoszem w małym muzeum, w jeszcze mniejszej, słodkiej dziurze nazywanej miasteczkiem Angels Rock, chociaż w informatorze jasno napisano, że jest to zaledwie osada. I tak mając 26 lat, utknąłem w największym ze swoich koszmarów, choć pewnie dla wielu byłby to ziemski odpowiednik raju.

ROZDZIAŁ IIIHARUKI

Metro wyjechało na stację i niesiony tłumem Haruki łagodnie wypłynął na peron. Za pół godziny dotrze do redakcji z doskonałą nowiną. Dzisiejsze przedpołudnie okazało się wyjątkowo owocne, a dzięki Tanace nabrało wręcz wartości kilkudziesięciu milionów jenów.

Oczami wyobraźni już widział minę drugiego redaktora Akiego, jego nagle skamieniałą twarz i komentarz, który padnie.

– Ależ Haruki – powie, cedząc słowa – naprawdę, mleko? – Niepewnie uśmiechnięty spojrzy teraz w twarz Pierwszego, oczekując nagany lub aprobaty. – Czy to jest zgodne z polityką redakcji?

W tym miejscu wyobraźnia Harukiego odmawiała posłuszeństwa, nie potrafił przewidzieć odpowiedzi Pierwszego, chociaż miał nadzieję, że okrągła suma zapisana czarno na białym pomoże rozwiązać wątpliwości na jego korzyść.

Jedno pozostanie faktem, Akiemu nie w smak będzie ten sukces, bo elegancki skórzany fotel najprawdopodobniej zmieni właściciela. Posada drugiego redaktora, który odpowiada za pozyskiwanie reklamodawców, to przyjemne stanowisko i przyjemny gabinet, z którego załatwiało się sprawy przez telefon. Wyrobnicy tacy jak on, czyli zwykli sprzedawcy, biegali po całym mieście, na własną rękę szukając zleceń, za które sukces i tak zawsze przypadał Akiemu. Kontrowersyjny kontrakt mógł zatem wzbudzić wiatr przynoszący wiele zmian.

Bezcenną informację, która doprowadziła go do tego punktu, Haruki zawdzięczał przede wszystkim refleksowi.

„Niezupełnie”, poprawił się w myślach.

Z niesmakiem przypomniał sobie awanturę, którą urządził obecnej partnerce za to, że w jego imieniu przyjęła zaproszenie na imprezę zorganizowaną przez dawnych kumpli – bandę popaprańców i nieudaczników.

Wśród niechcianych znajomych, wiecznych studentów i zakompleksionych dziewic spotkał zapomnianego kolegę ze studiów. Zdawkowa rozmowa dwóch obcych sobie ludzi nagle zmieniła front, gdy Haruki dowiedział się o potencjalnej bombie. Tanake zakomunikował z dumą w głosie – jakby w ogóle było się czym chwalić – że został menedżerem w nowej na rynku firmie mleczarskiej.

Haruki uważnie nadstawił ucha i przeczucie go nie zawiodło. Po paru szklankach piwa odnowiła się dawna zażyłość, a wtedy znajomy wyjawił, że prezes firmy byłby zainteresowany reklamą na dużą skalę. Cudowne słowa „długoterminowa kampania” niosły w sobie magiczną moc, był gotów złapać nadarzającą się okazję i utrzymać za wszelką cenę.

W zeszłym tygodniu zadzwonił do szefa Tanake i umówił się na spotkanie. Miał jak zwykle szczęście, jego pomysł się spodobał, naczelny dyrektor wyraził aprobatę dla przyszłej współpracy z wydawnictwem, które mieściło się w pierwszej dziesiątce najlepiej prosperujących firm edytorskich. Złotej dziesiątce – jak mawiał Pierwszy. Więc jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, kontrakt mają w kieszeni, a on tym samym znajduje się na prostej drodze do skórzanego fotela i gabinetu z oknem.

Nawet się nie zorientował, że podśpiewuje pod nosem najnowszy przebój, którym rozbrzmiewały wszystkie komórki w okolicy.

„Co za idiotyczny tekst!”, pomyślał i niemal natychmiast zaczął nucić.

Nieważne, że Aki zakwestionuje ofertę, nadmie z pogardą swoje pucołowate policzki. Istotna była wymowa cyferek na proponowanym kosztorysie.

Świat miał swoją cenę, chociaż Haruki odkrył to stosunkowo niedawno, o wiele za późno, aby stanąć w czołówce wyścigu po sukces. Gdy znudziła go poprzednia egzystencja wypełniona pseudofilozoficznym bełkotem, brakiem drobnych w kieszeni i nieustannymi żalami ojca, postanowił stać się jednym z rynkowych produktów. Ostatecznie w ten sposób zerwał z wiecznie smętnymi i brzydkimi dziewczynami, o które nikt nie dbał, pustymi pokojami i nudą banałów powtarzanych w nieskończoność.

Kiedyś, dawno temu, miał złudzenia i nadzieje – chciał zostać wybitnym, najlepszym na świecie pisarzem. Specjalizował się w powieściach graficznych, z których trzy napoczęte i niedokończone kazał oprawić. Wisiały teraz na wątłym jedwabnym sznurku nad kuchennym blatem, przypominając mu nieustannie, jakim był głupcem – naiwniakiem żywiącym złudzenia, że popłynie przez życie samotnie i pod prąd.

Wszystkie czcze gadki o posłannictwie, przeznaczeniu, misji, indywidualności, która rozsadza ramy społeczne, umilkły po nakazie eksmisji. Całkowicie urwały się natomiast w momencie, gdy musiał z podkulonym ogonem wrócić do domu, w którym wiecznie zatroskana matka czekała na zapracowanego ojca, od zawsze pracownika średniego szczebla. Kiedyś go przerażało, że życie może zostać ograniczone do czekania, milczenia i cichego szumu rachunków kartkowanych w nieskończoność. Tak bardzo chciał wyrwać się z zaklętego koła ról społecznych i zostać kimś. Jego marzenia zatoczyły koło, gdy upokorzony wrócił w jedyne przyjazne progi.

Po dwóch dniach miał dość cierpienia w oczach matki i bólu, który wyzierał z każdego słowa wypowiadanego przez ojca.

„Swoją drogą ciekawe, jak w najprostsze pytanie o spędzony dzień ojcu udawało się wpleść wszystkie te żale”, kpił w myślach, ale wcale nie poprawiało mu to samopoczucia.

Czuł się jak wyrzutek, hańbiąca skaza na dobrym imieniu szanowanych rodziców.

Trzeciego dnia zaczął szukać pracy, wtedy z zaskoczeniem odkrył, że wydoroślał. Po dziesiątkach rozmów o wynagrodzeniu i innych rzeczach, od których tak długo udawało mu się uciekać, zrozumiał, że wszystko ma swoją cenę, nawet on, więc bez bólu podporządkował się panującym zasadom.

Znalazł dobrze płatną pracę w prestiżowym wydawnictwie, awansował, poznał bogatą dziewczynę z dobrego domu. Miał mieszkanie, regularną pensję i dodatkowe premie. Kupował markowe ciuchy, jeździł taksówkami i już nigdy nie brakowało mu drobnych. Rodzice rozkwitli, ojciec pytał go za każdym razem, kiedy – już jako nie marnotrawny syn – raz na dwa miesiące wpadał do domu, jak mu się wiedzie, i widać było, że nareszcie jest z niego dumny.

Haruki nie tęsknił za dawnymi czasami, zdążył się przyzwyczaić do nowego, w opinii wszystkich lepszego życia. Ostatnia pamiątka z przeszłości, rysunki rozwieszone pod sufitem, miała mu przypominać o tym, kim by się stał, gdyby w końcu nie posłuchał głosu rozsądku.

Zadowolony z siebie wszedł przez oszklone drzwi, kątem oka dostrzegając godzinę na ogromnym zegarze wiszącym nad stanowiskiem ochrony. Było później, niż się spodziewał – dochodził kwadrans po 14.

Drzwi windy otworzyły się z cichym brzęknięciem. Ludzie ściśnięci jak sardynki w puszce powinni wyjść gwarną gromadą na korytarz, żeby udać się na zasłużony lunch. Taki był naturalny porządek rzeczy i nie było w nim miejsca na pojawienie się znikąd fali białego pyłu. A ona z kolei nie miała prawa zasypać korytarza fragmentami martwych ciał spowitych obłokiem popiołu niczym przezroczystym całunem.

Bezmyślnie zapatrzył się na mozaikę zastygłych śmiercionośnych ostrzy, jakby oglądał film puszczony na zwolnionych obrotach, a to były tylko roztrzaskane fragmenty konstrukcji, które zawisły w powietrzu niczym surrealistyczne gilotyny.

W końcu jakaś cząstka umysłu kazała mu odsunąć się z zasięgu rażenia metalowych i szklanych elementów, chociaż błyszczące w nich refleksy były niemal urzekające.

ROZDZIAŁ IVDROGA DO AFRYKI

Droga opuszczała gęsty las, rozciągający się przez setki kilometrów, żeby otworzyć się na niewielką równinę. Szeroka, doskonale utrzymana szosa odbijała w bok tuż koło drewnianej tabliczki z napisem „Witajcie w Angels Rock, mieście liczącym 2874 mieszkańców”, na której ktoś mazakiem dopisał „+1”.

Dalej było już tylko gorzej.

Wśród perfekcyjnie przystrzyżonych żywopłotów migały pastelowe domki jak z bajki, po chodnikach spacerowały uśmiechnięte matki, pchając przed sobą kolorowe wózki. Na okrągłym ryneczku oprócz trzech niewielkich sklepów i jednej restauracji w oczy rzucał się doskonale utrzymany klomb otaczający wyjątkowo paskudną rzeźbę przedstawiającą anioła z rozpostartymi skrzydłami. To było wielkie nic pośrodku jeszcze większego niczego.

Zagubiona osada, zaledwie kropka na mapie Arizony, kraina szczęśliwości, spokoju i niebotycznej nudy. Niemniej jednak miasteczko miało swoją historię oraz dumnych z niej mieszkańców. I muzeum. Swego czasu prowadziła je bibliotekarka, ale wraz ze wzrostem dochodów władze – w postaci rady złożonej z burmistrza, szeryfa i dyrektora szkoły – postanowiły stworzyć nowe, prestiżowe stanowisko kustosza. Dlaczego wybrano właśnie mnie – nie mam pojęcia.

Muzeum mieściło się w neokolonialnym budynku zajmowanym przez radę i bibliotekę. Były to cztery spore sale, duma mieszkańców i największa atrakcja, którą przy szczęśliwych wiatrach odwiedzało może trzech turystów w roku. Środek aż pękał od eksponatów, lecz wszystkie były monotematyczne – w końcu było to muzeum aniołów.

Pokazała mi je zasuszona bibliotekarka z zaciśniętymi ustami i oczami ciskającymi wściekłe błyski. Oczywiste stało się, że gdy tylko wjechałem swoim rozklekotanym volvo na rynek, natychmiast zyskałem jednego zaprzysięgłego wroga – pozbawioną prestiżu i dodatkowych dochodów byłą kustoszkę sterty niebywałych, gwałcących dobry smak eksponatów.

Po wylewnych powitaniach i wielu wymuszonych uściskach dłoni postanowiłem uciec stamtąd najszybciej jak to tylko możliwe. I w ten sposób, ku własnemu zdumieniu, rozpocząłem karierę naukową.

Udało mi się zdobyć akceptację dla autorskich projektów, pierwszy z nich dotyczył badania wpływu Indian na sztukę i kulturę okolicy. Temat ciekawy, powstała z niego całkiem interesująca wystawa, która odwiedziła nawet Phoenix, tyle że na miejscu, w słonecznym Angels Rock, nie znalazło się dla niej miejsca, ponieważ mieszkańców oburzył i zdegustował pomysł, by stare, szacowne eksponaty zapakować w czeluście magazynu i postawić na ich miejsce coś, co można byłoby nareszcie bez przesady nazwać sztuką.

Podczas badań natknąłem się na zapomniane naskalne ryty przedstawiające ilustracje do zaginionych legend i mitów. Na ich podstawie po licznych konsultacjach wydałem własnym nakładem niewielką książeczkę, w której próbowałem dokonać interpretacji występujących symboli. Po jej publikacji zaczęły do mnie spływać dziesiątki listów opisujących podobne znaleziska i podpowiedzi, jak należałoby je właściwie odczytywać. Każdy z piszących miał własną koncepcję i pomysły, każdy wdawał się ze mną w polemikę. Po tej lekturze z zaskoczeniem odkryłem, że ludzie zaczynają we mnie widzieć swego rodzaju autorytet.

Coraz mniej zadowolona z mojej pracy rada miasta, która z niechęcią przyjmowała badania niedotyczące aniołów ani ich roli w powstaniu i historii osady, dała mi ostateczny bodziec do działania. Wysłałem na konkurs kolejny projekt, chociaż tym razem nie liczyłem na sukces, bo pomysł wydawał się z góry skazany na niepowodzenie. Temat był jednak niesamowity – „Współczesne malarstwo naskalne. Kontynuatorzy czy naśladowcy”. Miejsce badań jak najbardziej odległe od Angels Rock – północna Afryka. I dzięki kilku czynnikom, które zadziałały na moją korzyść (komisja doceniła to, że do badań chciałem zaangażować własne środki finansowe, a prawo do wszelkich publikacji czy opracowań scedować na uniwersytet), uzyskałem wymarzoną dotację. W samą porę. Wiadomość o tym zastała mnie pogrążonego w całkowitej apatii. Mała osada powoli wysysała ze mnie duszę i usypiała umysł wygodną egzystencją.

Przeszedłem właśnie przez próg trzydziestki, może dlatego błogie prowincjonalne życie zaczynało nabierać uroku. Udało mi się poderwać sympatyczną dziewczynę i razem w długie wieczory powoli zbliżaliśmy się do punktu, w którym należało rozpocząć budowę własnego domu. List z uczelni był gromem z jasnego nieba.

W ciągu następnych dni miałem zmienić miejsce zamieszkania, klimat i otoczenie. Leciałem do Afryki.

O bezmiarze mojego otumanienia może świadczyć to, że gdy dostałem tę wiadomość, przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zrezygnować. Ale rozterki trafiły szczęśliwie na wieczór, kiedy Anne, siedząc z podkulonymi nogami na kanapie, czytała magazyn wnętrzarski. Właśnie wtedy posunęła się o krok za daleko.

– W naszym salonie nie będzie koloru brązowego. Wiesz przecież, że go nienawidzę.

Spojrzała na mnie, szukając aprobaty, oczywiście najlepiej przytwierdzonej do diamentowego pierścionka. Tymczasem zupełnie nie byłem gotów na rozmowy o przyszłym domu, który dla niej z dnia na dzień stawał się coraz bliższy rzeczywistości.

Zwykła rzucona luźno uwaga o poważnych konsekwencjach. Jeśli zostanie zignorowana, wywoła niepokój i spekulacje, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak wypowiedzieć własną kwestię.

– Lecę na rok do Afryki – zakomunikowałem spokojnie.

Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, w których zamigotały szkliste błyski.

– Do Afryki? – powtórzyła, jakby nie zrozumiała oczywistego przekazu.

– Tak – odpowiedziałem, zupełnie nieprzygotowany na konfrontację z jej marzeniami roztrzaskującymi się w drobny mak.

„Nie będzie słodkiego domku bez brązowych zasłon!!”, krzyczało jej pełne wyrzutu spojrzenie.

– Dlaczego mi to robisz?! – Łamiący się głos plus ciche łzy były ostatnim argumentem.

Chciałem odpowiedzieć: „A dlaczego nie?”, ale postanowiłem nie przeciągać struny. W końcu zasługiwała na konkretne wyjaśnienia zamiast wywodu o tym, że nie jestem jeszcze gotowy do założenia rodziny.

– To dla mnie wielka szansa, klucz do kariery…

I się zaczęło. Z impetem rozpędzonej ciężarówki wjechały wszystkie pytania, które od pewnego czasu wisiały w powietrzu: „Czy ty mnie w ogóle kochasz? Myślisz tylko o swojej karierze, a gdzie w tym miejsce dla mnie? Czym był dla ciebie nasz związek?” – oraz setka podobnych. Nie chciałem kłamać, więc – w swoim mniemaniu ostrożnie – próbowałem omijać zastawione pułapki.

Podróż życia rozpocząłem tego samego październikowego wieczoru 2013 roku w przydrożnym motelu, gdzie musiałem szukać noclegu po zakończeniu zbyt – jak na mój gust – szczerej rozmowy. Następnego dnia spakowany i szczęśliwy ruszyłem w dalszą drogę – tak bardzo podobało mi się w Angels Rock.

ROZDZIAŁ VEMILIA

Ze snu wyrwało ją przeczucie, że coś jest nie w porządku. O tym, jak bardzo, przekonała się, gdy otworzyła oczy i spojrzała na zegar. Migające cyfry wyrwały ją z łóżka szybciej, niż zrobiłby to natrętny dźwięk budzika. Spanikowana nie zdążyła się napić kawy, o śniadaniu nie wspominając. Wybiegła z domu po pobieżnej toalecie, głodna i nieuczesana, wewnętrzny głos wrzeszczał i ostrzegał, lecz spojrzenie na zegarek wymagało odwagi, której jej zabrakło.

Poranek był zimny. Głuchy stukot jej nowych butów tonął w gęstej porannej mgle, tak charakterystycznej dla nadchodzącej jesieni. Spieszyła się, bo w razie spóźnienia czekała ją kolejna rozmowa na temat dyscypliny pracy. Na samą myśl o tym poczuła suchość w ustach.

W dzieciństwie marzyła, żeby zostać nauczycielką. Mądrzy wielowiekowym doświadczeniem Chińczycy uważają – i musiała się z nimi w tej kwestii zgodzić – że prawdziwym przekleństwem jest dopiero spełnienie pragnień. W jej przypadku tak się właśnie stało.

Od sześciu lat uczyła sztuki i historii, najpierw w prestiżowym liceum, skąd odeszła w atmosferze skandalu, później w znacznie mniej prestiżowej podstawówce. I tak miała szczęście, że w ogóle dostała pracę, środowisko nie mogło jej wybaczyć romansu, który nawiązała trochę z naiwności, przede wszystkim jednak ze strachu przed samotnością.

Związek – oczywiście – okazał się porażką, ale pamięć wśród „znajomych” o tym, jak doprowadziła do rozpadu doskonałe małżeństwo, zmusiła ojca do porzucenia własnych dzieci i obnosiła się oficjalnie z kochankiem, podobnie jak odór plotek została przy niej na zawsze. Z drugiej strony…

Właściwie nikogo nie interesowała druga strona, fakty były jednoznaczne, więc nikt nie zapytał, co tak naprawdę zdarzyło się między nią a Michałem.

Spotkali się, ona – zagubiona, nieśmiała, on – czarujący, szarmancki, gotów w każdej chwili służyć wsparciem i pomocą. Znajomość kwitła, więc w naturalny sposób doszło do zwierzeń, wtedy opowiedział jej o katastrofie, jaką od lat było jego małżeństwo. Ożenił się zbyt młodo z kobietą, która w ogóle nie doceniała jego starań, a razem z dwojgiem dzieci pojawił się chłód. Odsunęli się od siebie, dla dobra synów wybierając życie na pokaz, taki stan rzeczy trwał latami. Aż… spotkał ją.

Zakochała się w nim bezgranicznie, uważała, że jest niemal ideałem. Romantyczny, namiętny, nieco szalony i przede wszystkim nieszczęśliwy. Po długiej walce ze sobą pocieszyła go, dała to, czego skąpiła mu ta druga – ciepło, miłość i zaufanie. Niestety, idylla trwała krótko, bo spod maski anioła wypełzł rozkapryszony, żądny uwagi egocentryk.

W ten sposób znalazła się w potrzasku, dla niej zostawił rodzinę, dlatego teraz oczekiwał służącej, niewolnicy i kochanki w jednym. W zamian dostawała ledwie cień poprzedniego zainteresowania, pan i władca nakazywał – jej pozostawało czekać.

Znalazła w sobie dość siły, aby przerwać ten chory układ, zanim zupełnie się pogubiła. Pożegnała się nie tylko z nim, lecz także z nadzieją na miłość oraz pracą, w której spotykaliby się codziennie. Jedyne, co oprócz zszarganej reputacji wyniosła z poprzedniej szkoły po pięciu latach, to niesmak do siebie i żal.

Od tamtej pory rutyną starała się zagłuszyć frustrację i poczucie klęski. Kolejne dni poświęcała czynnościom bez znaczenia, jakby chciała bezproduktywną krzątaniną wypełnić pustkę. Z uporem starała się walczyć, choć codzienność – jej własny demon – dotkliwie uzmysławiała miałkość takiej egzystencji, w której samo przetrwanie uznaje się za sukces. Jak na trzydziestoletnią kobietę osiągnęła wszystko i nic, jej życie prywatne leżało w gruzach przysypane wielocentymetrową warstwą popiołu rozwianych marzeń i niespełnionych obietnic.

Gdzieś po drodze porzuciła nadzieję na znalezienie drugiej połówki, trochę później na wspólne życie u boku przyzwoitego partnera, w ten sposób pogodziła się z ponurą perspektywą samotności. A czas płynął powoli, grzęznąc na mieliznach jednakowych dni.

Tak minął rok. Udało jej się znaleźć pracę w innej szkole, dzięki czemu powoli odcinała się od przeszłości, która jednak nie pozwalała o sobie zapomnieć. Emilia nie zdawała sobie sprawy, że nadal jest tematem dnia, bo ciągnął się za nią smród skandalu, a miasto nie było na tyle duże, żeby takie błędy zostały wybaczone. Plotka o karygodnym romansie wyprzedziła ją, zanim na dobre przekroczyła próg nowego życia. Pewnie dlatego nie spotkała tu żadnej bratniej duszy. Nie pomogły jej także przyklejone na wstępie etykietki – ambitnej pupilki dyrektorów, zadzierającej nosa pani z liceum, zwolnionej, zdegradowanej, przegranej – idealnego obiektu do skanalizowania własnych frustracji.

Winę za ten stan rzeczy ponosiły obie strony, bo ona również w żaden sposób nie ułatwiała ludziom prób nawiązania bliższych kontaktów, od razu narzucając dystans, który sprawiał, że nikt nie miał prawa zbliżyć się do zasieków wzniesionych między nią a światem. W zasadzie było jej to na rękę, w końcu odnalazła namiastkę spokoju, do momentu…

Właśnie wybiła ósma, gdy zdyszana wpadła na szkolny korytarz. Wystarczyło jedno spojrzenie na mężczyznę stojącego pod ścianą, by ten źle rozpoczęty dzień zaczął wyglądać jeszcze gorzej.

Wicedyrektor ironicznie zmierzył ją wzrokiem ukrytym za modnymi młodzieżowymi okularami, usta miał rozciągnięte w nieprzyjemnym fałszywym uśmiechu. Na tacy przyniosła mu tych kilka drogocennych minut, kolejny pretekst do nagabywania. Właśnie tego się obawiała po ostatniej rozmowie, którą przeprowadzili. Rozmowie niebezpiecznie zbaczającej w zakazane rejony.

Tysiące razy, wracając do niej pamięcią, wyobrażała sobie, że odpowiada asertywnie i stanowczo, ale to wszystko działo się wyłącznie w jej głowie, bo tamtego dnia tak naprawdę zachowała się niczym spłoszona dwunastolatka.

– Ma pani wiele uroku oraz ciepła – powiedział wtedy, ale jego śliski uśmiech i lepkie spojrzenie mówiły więcej niż słowa. – Uczniowie i współpracownicy na pewno docenią te walory. – Oczy mu zalśniły. – Ze swojej strony życzyłbym sobie, by pani dobra wola i moja chęć niesienia pomocy spotkały się w tym samym punkcie. Wtedy nasze kontakty staną się – znacząco zawiesił głos – owocne.

Wstał i podszedł blisko – zdecydowanie za blisko – aż poczuła zapach taniej wody po goleniu i potu.

– Proszę zostawić w sekretariacie swój numer telefonu – sapnął tuż nad jej uchem. – Zdarzają się różne sytuacje… Nie powiedziała nic, nie zerwała się oburzona, na kawałku kartki zapisała numer i podała lekko drżącą dłonią.