Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydzieści jeden miast, kilkadziesiąt zajmujących opowieści.Filip Springer przejechał cały kraj od Słupska po Krosno i od Suwałk po Wałbrzych, żeby zobaczyć, jak żyje się dziś w miastach, które w 1999 roku utraciły status stolicy województwa. Poznał ich historię, rozmawiał z mieszkańcami. Spotykał przedsiębiorców, artystów, aktywistów i nauczycieli. Zaglądał do lokalnych warsztatów i kafejek, odwiedzał upadłe fabryki i prężnie rozwijające się firmy, dworce i McDonaldy. Pytał ludzi o to, z czego są w swoim mieście dumni, co ich cieszy, a co chcieliby zmienić. Z książki wyłania się niejednoznaczny, migotliwy obraz Polski – gdzie wszystko może się zdarzyć i nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać. Wśród bolączek, trosk i nadziei bohaterów reportażu można odnaleźć także te, które są udziałem mieszkańców całej Polski – i tej małomiasteczkowej, i wielkomiejskiej. Zapraszamy na kanał vimeo - można podejrzeć efekt końcowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
– A może mi pan powiedzieć – zabulgotał głos w słuchawce – na cholerę to panu?
– Wyruszam w podróż – odpowiedziałem – więc potrzebuję mapy.
– Aha, to powodzenia życzę. Jutro wysyłam.
Przesyłka przyszła kilka dni później, w zwykłej szarej kopercie, wyłożonej od środka kilkoma warstwami folii bąbelkowej. To było trochę dziwne, przesadne. Chodziło przecież tylko o starą, podniszczoną mapę wartą raptem kilka złotych, może nawet mniej niż naklejony na kopertę znaczek. Po prostu jakąś cenę trzeba było podać.
Wydrukowano ją w 1976 roku. Na okładce jest kontur kraju podzielonego na czterdzieści dziewięć województw. Tytuł Polska Rzeczpospolita Ludowa. Mapa administracyjna. Natychmiast przykleiłem ją do ściany i zacząłem uważnie oglądać.
Rozpoczynam podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubię najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne. Obcowanie z mapą to obcowanie z przestrzenią, którą ma się całkowicie na własność. Można z nią zrobić, co się chce. Mapa łudzi wolnością, obiecuje swobodę, zwalnia z obowiązków. Im jest dokładniejsza, tym łatwiej jej uwierzyć.
Jest tylko jeden problem – wszystkie mapy kłamią. Tak było od ich samego początku.
To oczywiste, bo przecież nie da się przenieść powierzchni kuli na płaszczyznę w taki sposób, by uniknąć zniekształceń. Wiedział o tym już stary dobry Ptolemeusz. Swoje najważniejsze dzieło – Geographike hyphegesis („Wprowadzenie do kreślenia map”) – podzielił na osiem ksiąg. W pierwszej szczegółowo omówił metodę projekcji powierzchni ziemi na płaszczyznę i wyznaczania siatki współrzędnych. W kolejnych sześciu opisał świat. W ostatniej wyłożył zasady przyświecające mu przy kreśleniu map konkretnych regionów. Zauważył, że poszczególne krainy należy opisywać inaczej niż cały świat, używając innych metod i godząc się na inne kompromisy.
Że spojrzenie z bliska rządzi się innymi prawami niż spoglądanie z daleka.
Dla terenu Polski szczególnie ważna jest Księga III. Opisuje ona Brytanię, Hiszpanię, Galię, Germanię, Recję, Pannonię, Ilirię i Dalmację. Tam, na karcie poświęconej Germanii, w międzyrzeczu Istula fluuius, Viadus fluuius i Suenus fuuius (biegnących równoleżnikowo) umiejscawia Ptolemeusz kilka miast. Są to: rugium, sturgium, astualis, setida i calisia1. To była pierwsza mapa tych ziem, żadnych wcześniejszych nie mamy.
Jest jednak kilka problemów ze światem Ptolemeusza. Nauka od lat zajmuje się wytykaniem mu błędów. Po pierwsze – to, czym dysponujemy, to średniowieczne interpretacje jego dzieła, żaden oryginał mapy skonstruowanej na podstawie jego opisu nie zachował się bowiem do naszych czasów. Wczytując się w dzieło aleksandryjskiego geografa, i tak udało się jednak sporo ustalić. Jednym z jego największych grzechów było znaczne powiększenie Morza Śródziemnego (w osi równoleżnikowej). Morze Ptolemeusza rozlewa się po prostu zachłanniej niż w rzeczywistości. To pociągnęło za sobą dalsze zniekształcenia obrazu całej Europy (na jego rozgrzeszenie można jedynie powiedzieć, że to zniekształcenie przetrwało na wielu mapach aż do XVII wieku).
Ponadto ujścia rzek czarnomorskich przesunął Ptolemeusz o całe dwa stopnie ku północy. Podobnie zrobił z ujściem Istula fluuius, w której badacze dość zgodnie rozpoznali Wisłę. Co więcej, Ptolemeusz nie miał pojęcia o istnieniu Morza Bałtyckiego, zamkniętego od północy Półwyspem Skandynawskim. Scandia to u niego raptem cztery małe wyspy rzucone na bezmiar bezimiennego oceanu. Wschodnią część Germanii i znajdującą się na wschód od Wisły Sarmację wypełnił górami Alańskimi, Ryfejskimi i Hiperborejskimi. Doprawdy do dziś nie sposób dojść, które górskie łańcuchy miał na myśli.
Na tym jednak problemy się nie kończą. Ptolemeusz wymienił ponad osiem tysięcy sto nazw geograficznych. Położenie tylko kilkunastu z nich, tych najbliższych jego rodzinnej Aleksandrii, potrafił określić na podstawie długości i szerokości geograficznej. Były to między innymi Marsylia, Rzym, Syrene (Asuan) i Rodos. Naniósł je więc na swoją siatkę kartograficzną, a później przystąpił do zaznaczania na niej tysięcy innych toponimów. Ich położenie wytyczał, obliczając odległość i kierunek od miejsc wcześniej opisanych. Za jednostkę odległości na lądzie uznał krok, na morzu były to dni żeglugi. W ten sposób przestrzeń na mapie Ptolemeusza zmieszała się z czasem.
Nakreślony przez aleksandryjczyka świat ma jeszcze jedną kłopotliwą cechę. Im bardziej oddalamy się od jego centrum, tym staje się mniej dokładny. Swoje wiadomości o dalekich krainach czerpał Ptolemeusz nie tylko od swojego wielkiego mistrza Marinosa z Tyru, ale też od kupców odwiedzających Aleksandrię. Przestrzeń na jego mapie nie jest więc wynikiem precyzyjnego pomiaru, ale raczej powtarzaną z ust do ust opowieścią. Jakby tego było mało, dowiedziono, że Ptolemeusz w swoim dziele dubluje nazwy nie tylko miejcowości, ale i całych krain. Dzieje się tak dlatego, że dla ziem południowych przyjmuje opisy i opowieści idących od południa, a dla północnych – tych, którzy wędrowali z północy. W ten sposób Ptolemeusz kreuje sztuczne geograficzne byty, które nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Zostały mu po prostu opowiedziane dwa razy.
Wątpliwości trawią także badaczy pochylających się nad mapą obejmującą swym zasięgiem teren dzisiejszej Polski. Nie miał ich wprawdzie Jan Długosz – czytając ją, bez wahania rozpoznał w calisii po prostu Kalisz, czyli Poloniae civitatum vetustissima. Inni poszli za nim. Znaleźli się jednak i sceptycy. Przeliczano więc z mozołem Ptolemejskie stopnie na kilometry, potem zaś wyznaczano odległości od punktów bardziej pewnych (takich jak wybrzeże Bałtyku czy miasto Kelamantia nad Dunajem). Próbowano też wiązać zaznaczone na mapie miejscowości z plemionami, o których pisał Tacyt.
Nie ma więc pewności, czy to, co znalazło się w dziele Ptolemeusza, rzeczywiście jest odwzorowaniem przestrzeni. Niektórzy uważają, że konkretne, wymienione przez Ptolemeusza miasta i krainy są raczej archipelagiem bytów zawieszonych nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. Tak rozumiana i czytana mapa Ptolemeusza stanowiłaby obraz niezliczonych opowieści, jakimi obdarowywali geografa kupcy przybywający do Aleksandrii.
Moja mapa też kłamie. Nie tylko dlatego, że przedstawia podział na tych nieszczęsnych czterdzieści dziewięć województw. Problem tkwi o wiele głębiej. W latach sześćdziesiątych XX wieku ludowe Wojsko Polskie usiłowało ukryć położenie i prawdziwy kształt Polski. Chodziło o to, by utrudnić wrogom inwazję z czającego się na zachodzie złego NATO. Najwyraźniej zakładano, że najeźdźcy będą korzystać z krajowych wydawnictw kartograficznych i postanowiono ich przechytrzyć. Wycinano więc z map całe fragmenty przestrzeni, wprowadzano też pewne zafałszowania w odległościach i układzie zaznaczonych na nich punktów. W roku 1965 zdecydowano się działać w tym względzie systemowo i pójść o krok dalej. Uznano, że prawdziwe mapy Polski potrzebne są właściwie tylko wojsku. Kraj podzielono więc na pięć obszarów, których granice biegły z grubsza wzdłuż granic ówczesnych województw. Każdy z tych obszarów odwzorowano w zupełnie innym układzie współrzędnych, a współczynniki tych współrzędnych utajniono. W rezultacie po złożeniu pięciu takich generalnych map Polski nic do siebie nie pasowało i nic się z sobą nie łączyło. Wróg, gdyby tylko zdecydował się na atak, miał nad taką układanką wpaść w głęboką konfuzję i zarządzić odwrót.
Dziesięć lat po wprowadzeniu w życie „układu 1965” Edward Gierek dość spontanicznie i ku zaskoczeniu wszystkich podzielił Polskę na czterdzieści dziewięć województw. Niektóre z nich znalazły się w dwóch, a nawet trzech strefach odwzorowania. Wymyślony przez wojskowych fortel działał – żadna z publikowanych wówczas map podziału administracyjnego Polski nie oddawała faktycznego kształtu wszystkich województw. Wśród nich była z pewnością moja mapa z 1976 roku. Ukazany na niej kształt był pewną wariacją – kompromisem pomiędzy pięcioma różnymi systemami odwzorowania.
Mam więc przed sobą efekt chorego snu genialnych komunistycznych strategów. Planując tę podróż, godzinami gapiłem się na mozaikę kolorowych plam, próbując połączyć jedną logiczną linią wszystkie te miasta, które były stolicami województw, a dziś już nimi nie są. Nic o nich nie wiem, a bardzo chcę się dowiedzieć. Żyją w nich prawie trzy miliony Polaków. Po kilkunastu próbach daję sobie spokój. Zaczynam rozumieć, że mam do czynienia z archipelagiem – nie tylko opowieści, ale i samych miast. Nie da się ich połączyć jedną linią. Postanawiam podzielić je na grupy i połączyć okręgami. Wychodzi tak sobie, ale wygląda już bardziej obiecująco. Mam więc coś na kształt planu (który wkrótce się rozpadnie) i coś na kształt mapy. Wszystko, czego trzeba, aby wyruszyć w coś na kształt podróży.
1 Stosuję nazwy geograficzne w wersjach łacińskich występujących w piętnastowiecznych opracowaniach mapy Ptolemeusza.
Szalom alechem
Chełm
– A urząd wojewódzki to gdzie mieliście? – pytam Tomka Cisło, kierownika Szkolnego Schroniska Młodzieżowego w Chełmie. Poznałem go przez przypadek, w bibliotece. A właściwie to on mnie poznał. Podszedł do mojego stolika i bez słowa zaczął przeglądać leżące na nim książki. Potem powiedział, że interesują go ludzie zainteresowani jego miastem. Teraz jeździmy po Chełmie, a on mi pokazuje najfajniejsze kąty.
– W Gmachu – odpowiada. – Urząd wojewódzki był w Gmachu.
– W gmachu czego?
– No w Gmachu.
Bo w Chełmie Gmach jest jeden. Wystarczy na niego spojrzeć. Wszystko inne to po prostu budynki.
„Cała inwestycja i projekt były dziełem ścierania się poglądów, były też kompromisem: między tradycją a nowoczesnością, między eklektyzmem narodowym i ideą modernizmu” – pisała o nim na łamach „Roczników Humanistycznych” Barbara Litwin.
Gmach stoi we wschodniej części miasta, w samym sercu osiedla, którego budowa była drugą po Gdyni inwestycją międzywojennej Polski. Jeszcze w 1925 roku w kręgach rządowych pojawiła się bowiem idea, by przenieść do Chełma Dyrekcję Kolei Państwowych. Do tej pory znajdowała się w Radomiu, ale kolejarze narzekali tam na fatalne warunki lokalowe, instytucja działała bowiem w dwunastu budynkach na terenie całego miasta. Co więcej, w nowych polskich granicach Chełm był położony dogodniej niż Radom.
Decyzja zapadła 22 października 1928 roku. Burmistrz Chełma Kazimierz Mastalerz nie posiadał się z radości. Mógł rozpoczynać. Planował, że budynki dla kolejarzy będą tylko częścią większego założenia urbanistycznego, tak zwanego Nowego Miasta w Chełmie.
W pierwszym etapie zakładano budowę gmachu dyrekcji dla siedmiuset czterdziestu pracowników, domu mieszkalnego dla prezesa (siedem pokoi + kuchnia), trzydziestu trzech domów bliźniaczych dla wyższych urzędników i bloków wielorodzinnych dla innych pracowników. Najmniejsze, dwupokojowe mieszkanie miało tu mieć siedemdziesiąt metrów kwadratowych. Do tego osiedle planowano wyposażyć w ambulatorium, łaźnię i park. Prace ruszyły jeszcze w 1928 roku. Na placu budowy pojawiły się dwa tysiące robotników. Początkowo tempo i rozmach prac robiły wrażenie. Jednak jeszcze tego samego roku, zimą, wystąpiły pierwsze trudności, które zaczęły opóźniać inwestycję. Pod świeżo wzniesione mury dostała się woda, która następnie zamarzła i rozsadziła je od dołu. Pojawiły się głosy, że władze Chełma nie poradzą sobie z tak dużym przedsięwzięciem i póki można, trzeba je szybko przenieść w inne miejsce. Jednocześnie zza oceanu dotarły pierwsze powiewy wielkiego kryzysu, finansowe źródełko zasilające budowę zaczęło wysychać, rząd nie miał pieniędzy na kontynuowanie prac. Budowa zwolniła, ostatecznie zaś stanęła w 1933 roku.
„112 gmachów wartości z górą 20 miljonów złotych stoi pustką i niszczeje. Martwe miasto o 22 ulicach na terenie 50-cio hektarowym” – pisali członkowie Komitetu Obywatelskiego, który zawiązał się w Chełmie, by doprowadzić do zakończenia inwestycji. Był rok 1936, budynki od trzech lat zarastały już zielskiem. Komitet przy wsparciu finansowym władz miasta opublikował więc propagandową broszurę, która miała poruszyć serca i umysły decydentów w Warszawie.
„112 pięknych gmachów zamurowano na głucho, teren otoczono barjerami i budkami strażniczymi, ażeby nawet ruch uliczny nie zakłócał ciszy i martwoty na tem cmentarzysku nowoczesnych ruin. I tylko puszczyki, które zamieszkały niedokończone gmachy, straszą wieczorami wracające do domu dzieci”.
W broszurze pojawiają się sugestie, jakoby wstrzymanie budowy było skutkiem wrogiego sprzymierzenia Radomia i Lublina, których władze źle podszeptywały w warszawskich ministerstwach przeciwko Chełmowi. Każde z tych miast chciało bowiem przejąć inwestycję do siebie.
„Chełm ma prawo do lepszej doli” – dodawali autorzy opracowania. „Niech Nowe Państwo Polskie, niech Rząd wzorem dawnych królów, da nam nie przywileje, ale równe z innemi miastami i ziemiami polskiemi warunki rozwoju. Małą cząstkę tego, co ma bogaty Lublin, lub szczęśliwy, bo od lat tysiąca nie znający zniszczenia wojennego od nieprzyjaciół, ani takich prześladowań Radom”.
Nie wiadomo, czy to ta błagalna broszura trafiła do kamiennych serc decydentów, czy raczej władze kolei policzyły poczynione już nakłady. Pewne jest, że różne ministerstwa rozpatrywały w połowie lat trzydziestych alternatywne wykorzystanie niedokończonej budowy. Pojawiały się pomysły urządzenia tam koszar, stajni dla koni, więzienia, a nawet klasztoru. Ostatecznie jednak postanowiono dokończyć budowę i zachować jej pierwotny charakter. Prace ruszyły w 1937 roku. Wybudowano zarówno Gmach, jak i domy dla kolejowych urzędników i innych mieszkańców Nowego Miasta. Zaplanowano też ostateczną przeprowadzkę kolejowej dyrekcji z Radomia do Chełma. Jej datę wyznaczono jednak dość nieszczęśliwie – na 1 września 1939 roku.
W całej tej historii zwraca uwagę jeden drobny element, wyczuwalny zwłaszcza w tonie przygotowanej przez mieszkańców i władze Chełma broszury: „Radość i duma rozpierały serca tych, którzy patrzyli na rosnące w oczach miasto wyniesione rękami rzemieślnika polskiego” – pisali. „Przez wieki całe, gdy inne dzielnice i miasta Polski miały możność swobodnego rozwoju, myśmy wciąż zmuszeni byli walczyć i narażać się na zniszczenie”.
W innym miejscu zaś pouczali: „Plany państwowe nie mogą się zmieniać z dnia na dzień. Plany są trwalsze, obejmują całe pokolenia. Plan mądry – zasilenie polskości w Chełmie i Ziemi Chełmskiej – powinien być wykonany, bowiem tego wymaga polska racja stanu”.
I jeszcze: „Tak poważne zwiększenie inteligentnego żywiołu polskiego odbiłoby się nadzwyczaj dodatnio na charakterze gospodarczym, społecznym i narodowościowym Chełma i okolicy”.
Trzeba się też wczytać w relacje prasowe z pierwszego spotkania burmistrza Chełma Kazimierza Mastalerza z wojewodą lubelskim Stanisławem Moskalewskim jeszcze w 1925 roku. Wojewoda zapewnia tam, że „rząd docenia znaczenie Chełma jako ważnego ośrodka polskości wschodniej połaci województwa lubelskiego”.
Polski rzemieślnik, polski inteligentny żywioł, zasilanie polskości, ośrodek polskości. I grube miliony złotych wydane na miasteczko, które pod żadnym względem nie mogło się równać z Gdynią – polskim oknem na świat. Można odnieść wrażenie, że w pomyśle przeniesienia kolejowej dyrekcji do Chełma nie chodziło tylko o dogodniejsze położenie miasta i lepsze warunki mieszkania i pracy dla kolejarzy. Że za inwestycją stał jeszcze jeden, ciut bardziej zawoalowany cel. A być może jakaś forma strachu.
W 1914 roku ludność Chełma wynosiła 26 380 mieszkańców, cztery lata później tylko 16 265. Miastu ubyło dziesięć tysięcy obywateli. Jerzy Kłoczowski w Zarysie historii rozwoju przestrzennego Chełma pisze, że zmiany tej nie można tłumaczyć tylko i wyłącznie stratami wojennymi. Że stoi za nią odpływ pewnej bardzo konkretnej grupy ludności.
Bo Chełm miał być „ukraińskim Piemontem”. Na ten pomysł wpadli niemieccy politycy i wojskowi, którzy pod koniec pierwszej wojny światowej uznali, że dla pokonanych Niemiec korzystne będzie powstanie i wspieranie „niezależnej” Ukrainy – miała stanowić przeciwwagę zarówno dla odrodzonej Polski, jak i bolszewickiej Rosji. To właśnie dlatego 9 lutego 1918 roku państwa centralne zawarły w Brześciu nad Bugiem „pokój chlebowy” z proklamowaną właśnie Ukraińską Republiką Ludową. Jednym z jego postanowień było oddanie Ukraińcom części ziemi chełmskiej, zamojskiej, hrubieszowskiej i tomaszowskiej. Ustalenia nie obowiązywały jednak zbyt długo. W listopadzie 1918 roku wszystkie te ziemie zostały wcielone do Polski i zajęte przez polskie wojsko. Ci, którzy cieszyli się z pokoju zawartego w Brześciu, uznali, że bezpieczniej będzie przenieść się na wschód.
Niesmak jednak pozostał. Przez następne lata władze w Warszawie za wszelką cenę próbowały udowodnić, że polskość tych ziem jest bezdyskusyjna. Wypowiedziały więc wojnę prawosławnym i grekokatolikom. W pierwszych powojennych latach, do 1920 roku, Cerkiew prawosławna na samej Chełmszczyźnie straciła trzysta dwadzieścia ze swych trzystu osiemdziesięciu dziewięciu świątyń. Ponad sto obiektów przekształcono wówczas w kościoły, a resztę zniszczono lub przeznaczono na cele gospodarcze. W samym Chełmie wyburzono aż cztery cerkwie. Katedrę prawosławną przekazano Kościołowi rzymskokatolickiemu. Przy okazji sprofanowano znajdujące się w jej podziemiach grobowce książąt halicko-wołyńskich oraz prawosławnych i unickich biskupów. W 1924 roku wprowadzono uchwałę językową zakazującą używania języka ukraińskiego w administracji i szkolnictwie na wschód od linii Curzona. W tym samym roku inna ustawa wyłączyła Lubelszczyznę z obszaru, gdzie dozwolone zostały szkoły dwujęzyczne. Dziesięć lat później w Chełmie i okolicach przeprowadzono akcję czyszczenia parafii z zaangażowanych politycznie duchownych, a w 1938 dokończono dzieła zniszczenia, likwidując „zbędne cerkwie” (zniszczono wtedy sto dwadzieścia siedem obiektów kultu religijnego – dziewięćdziesiąt jeden świątyń, dziesięć kaplic, dwadzieścia sześć domów modlitwy). Ten zapał robi wrażenie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę liczebność „ukraińskiego wroga”.
„Paweł Kiernikowski oblicza liczbę prawosławnych w Chełmie w 1921 roku na 5,9% (1369), w 1931 roku na 6,1% (1764), w 1939 na 5% (1664). Według jego ustaleń językiem ukraińskim posługiwało się w Chełmie nie więcej jak 165 osób, «ruskim» – 37 osób, rosyjskim – 227 osób”.
Ale chodziło nie tylko o Ukraińców. Na troskę o „polskość” Chełma wpływ miało też to, że połowę jego mieszkańców stanowili Żydzi1. W 1916 roku było to już ponad siedemdziesiąt procent. Ich liczba rosła do roku 1939. Było ich tu wówczas piętnaście tysięcy. Tyle że wtedy Chełm już się trochę rozrósł, między innymi dzięki ukończeniu nieszczęsnej inwestycji we wschodniej części miasta. Żydów było więcej, ale stanowili już tylko połowę chełmskiej społeczności.
„Żydzi polscy w Chełmie, na łamach prasy, wyrażali pewne zainteresowanie swobodami dla swoich rodaków oferowanymi przez Centralną Radę Ukraińską w nowoproklamowanej republice” – pisze Dominika Staszczyk w swojej książce Doświadczenie historii na pograniczu kulturowym. Historiografia Chełma (do 1939 roku). Ostatecznie jednak wszystkie organizacje żydowskie w mieście opublikowały listy solidaryzujące się z polską racją stanu.
„Spełniamy swój obowiązek, ostrzegamy zawczasu i mówimy szczerze. Tak samo jak rząd polski musi pozyskać sympatię ludności żydowskiej w Chełmszczyźnie przez zagwarantowanie szerokich i demokratycznych reform społecznych i agrarnych, musi również pozyskać sympatię ludności żydowskiej drogą zagwarantowania nam praw obywatelskich i narodowych. Sprawa chełmska w najnowszej jej fazie to kamień probierczy polityki polskiej, nie zewnętrznej, lecz wewnętrznej” – pisał wydawany w Warszawie żydowski „Hajnt”.
Chełmskie podziemia kredowe to największa atrakcja turystyczna miasta. Wydrążone w miękkiej, białej skale korytarze ciągną się pod nim podobno całymi kilometrami. Ich początki sięgają XV wieku. Podziemna trasa turystyczna obejmuje tylko ich niewielki fragment i przedstawia barwną historię chełmskiego górnictwa kredy. Zwiedzanie odbywa się o wyznaczonych godzinach, gdy zbierze się odpowiednio liczna grupa chętnych. W programie jest spacer kredowym labiryntem uzupełniony o opowieść pracownika muzeum oraz spotkanie z Duszkiem Bieluszkiem strzegącym podziemi. Na tę atrakcję najbardziej czekają dzieci.
– Słowo „Chełm” dotyczy wzgórza, na którym stanęło miasto – mówi przewodniczka. – Z ruska to oczywiście kusi powiedzieć „Chołm”, z niemiecka czy nawet szwedzka to by było „Holm”, jak na przykład Sztokholm, prawda. A po polsku to jest po prostu Chełm.
– A w jidisz? – pytam. – Jak to będzie w jidysz? Albo chociaż po hebrajsku?
– Nie rozumiem – przewodniczka mruga oczami.
– No wiemy, jak można nazwać wzgórze po rusku, po niemiecku, po szwedzku i polsku. A mnie ciekawi, jak brzmi to słowo w języku jidisz.
– Chodźmy dalej – mówi jednak przewodniczka pojednawczym tonem i rusza w głąb korytarza – muszą jeszcze państwo poznać naszego ducha.
Duszek Bieluszek to przebrany w białe prześcieradła facet o tubalnym głosie. Widziałem go na górze, siedział znudzony i grzebał w telefonie, czekając, aż przewodniczka zbierze naszą grupę. Teraz podświetlony niebieskim światłem macha potępieńczo rękami i ostrzega, żeby zachowywać się w korytarzach przyzwoicie.
Na koniec spaceru stajemy jeszcze przy naskalnym malowidle z sylwetą miasta.
– Wśród Polonii pochodzącej z Chełma utarło się, wiecie państwo, nawet takie powiedzonko: „Cały świat to jeden wielki Chełm”. Chodzi w nim o to, że każdy kiedyś do takiego Chełma jak nasz trafi. Dziękuję za uwagę.
* * *
1 W 1913 roku Żydzi stanowili pięćdziesiąt cztery procent populacji Chełma.
Konsultacja merytoryczna: Maciej Gablankowski
Redakcja: Małgorzata Szczurek
Opieka redakcyjna: Ewa Ślusarczyk
Korekta: Agnieszka Stęplewska, Maria Szumska
Projekt graficzny: Przemek Dębowski
Opracowanie map: Zbigniew Gałęza
Konwersja do formatów EPUB i MOBI: Małgorzata Widła
Zdjęcia w projekcie Miasto Archipelag zostały wykonane aparatem
Olympus OM-D E-M5 Mark II z obiektywami:
Olympus M. Zuiko Digital 17 mm/1.8, 25 mm/1.8 i 45 mm/1.8
Copyright text and images © by Filip Springer, 2016
ISBN 978-83-65271-31-0
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1
31-126 Kraków
Wydajemy, co się nam podoba
karakter.pl