Bramy Rutherford Park - Elizabeth Cooke - ebook + książka

Bramy Rutherford Park ebook

Elizabeth Cooke

4,1

Opis

Ostatni tom trylogii dziejącej się w południowej Anglii.

Charlotte Cavendish marzyła o swoim starym domu w Rutherford Park. Jest kwiecień 1917 roku. Ma dziewiętnaście lat. I wszystko powoli się zmienia. Na kontynencie wciąż szaleje wojna, na której walczy jej brat. Małżeństwo rodziców chwieje się w posadach, ponieważ jej matka uległa uroczemu Amerykaninowi, który cudem uniknął śmierci, gdy zatonął liniowiec „Lusitania”. William Cavendish powoli dochodzi do siebie po zwale serca i choć jego życie stało się pasmem udręk, wciąż zakłada tę samą maskę chłodnego arystokraty. Pocieszenie znajduje w swojej córce Louise.

Nie wszystko jednak jest ponure. Charlotte wychodzi za mąż za Prestona, niewidomego żołnierza, któremu pomagała wrócić do zdrowia. Jej rodzice nie mogą być bardziej szczęśliwi z tego powodu. Młody człowiek pochodzi z szanowanej i bogatej rodziny z hrabstwa Kent. Jest solidny i godny szacunku. Cavendishowie mają nadzieję, że będzie w stanie okiełznać ich upartą córkę.

Ale w miarę upływu czasu Charlotte dochodzi do wniosku, że tak naprawdę nie jest szczęśliwa. I dopiero zaczyna rozumieć powód, przez który tak czuje. Powód, którego nie śmie wyjawić rodzinie – a tym bardziej światu…

 

Elizabeth Cooke mieszka w Dorset w południowej Anglii i jest autorką dwunastu powieści, w tym międzynarodowego bestsellera The Ice Child. Słynie z umiejętności opowiadania i dbałości o realia. Korzenie rodziny Cooke sięgają terenów, na których mieszkały siostry Brontë dziadek Elizabeth pracował kiedyś w tamtych okolicach jako lokaj.

Te okolice – tamtejsza przyroda, miasta i miasteczka – i życie dziadka stały się inspiracją dla Tajemnic Rutherford Park i Ciemnych dzikich kwiatów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (55 ocen)
23
20
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




The Gates of Rutherford

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

COPYRIGHT © 2015by Elizabeth Cooke

COPYRIGHT © FOR THE TRANSLATIONBY Agata ŻbikowskaCOPYRIGHT © FOR THE POLISH EDITIONBY Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016

W dniu jej ślubu padał deszcz.

Charlotte przez całą noc śniła o dawnym domu w Rutherford Park. Wydawało jej się, że dźwięk ulewy za oknem to woda pędząca korytem rzeki po czerwonych kamieniach przy mostku. Dopiero kiedy się obudziła, zrozumiała, że jest w Londynie, w domu w Chelsea, należącym do Amerykanina Johna Goulda.

O wpół do szóstej rano wyszła na dwór. Cheyne Walk dopiero zaczynała się budzić. Ulicą niosło się tylko echo pospiesznych kroków dziewczyny. Kilka chwil później stała przy murku na nabrzeżu. Oparła się i spojrzała na szarą, żywą wstęgę Tamizy. „Za kilka godzin zostanę mężatką” – pomyślała. Wystawiła twarz na deszcz.

Był kwiecień 1917 roku, miała dziewiętnaście lat, a wokół nic już nie wyglądało tak samo. Na polach Flandrii historię ludzkości pisało cierpienie. Matka Charlotte grzeszyła, przynajmniej zdaniem niektórych, mieszkając z ukochanym w pięknym osiemnastowiecznym domu. Ale jej córka uważała to za właściwe zachowanie, sposób na przeżycie. Jej niegdyś szczęśliwy ojciec po utracie Octavii zanurzył się w zgorzknieniu. Świat toczył się i zmieniał.

Opierała się o dzielący ją od nabrzeża murek i czuła jego granitową siłę. Słyszała, że kamienie, z których go zbudowano, przywieziono z Lamorna Cove w Kornwalii. Podobno to przepiękne miejsce, choć nigdy tam nie była. Nie pojechała również do Francji, mimo że pracowała w St Dunstan’s jako pielęgniarka. Jej brat Harry szkolił tam teraz oddziały lotnicze. Nigdy nie pojechała też do Ameryki, jak pan Gould, ani do Włoch. Marzyła, by wyruszyć w wielką podróż, jak jej męscy przodkowie. Teraz nie będzie mogła tego zrobić. Zostanie mężatką.

Odwróciła się, aby powstrzymać idiotyczne pragnienie rzucenia się do wody. Powtarzała sobie, że nie ma się czym martwić. To tylko głupi niepokój, ostatnia fala przedślubnej paniki. Musi dorosnąć, porzucić romantyczne wyobrażenia o niezależności. Bądź co bądź, czym tu się martwić? Michael Preston to wspaniały, odważny mężczyzna. Jego ślepota nie była przeszkodą. Żartował, że są zgranym zespołem, i miał rację. Jej rodzice cieszyli się, że wejdzie do jednej z najstarszych i najbardziej szanowanych rodzin w kraju. W dodatku bardzo bogatej, mogącej zapewnić Charlotte bezpieczeństwo i opiekę. Zamieszkają o krok od jej rodzinnego domu przy Grosvenor Square w Londynie, w uroczym małym domku przerobionym z dawnych stajni. Dostali go w prezencie od rodziców Michaela. Jej ojciec wspomniał nawet mimochodem o wnukach… Tak bardzo pragnęła znów zobaczyć szczęście na jego twarzy. Bardzo nie chciała przysparzać mu zmartwień.

A jednak ogarniało ją dawne poczucie, że się dusi.

Pomiędzy drzewami widziała domy na Cheyne Walk. John Gould kupił Octavii jeden z najładniejszych. Mieszkali w nim niczym para nowożeńców. W ciągu minionych sześciu miesięcy Charlotte często ich odwiedzała, wchłaniając zarówno atmosferę skandalu, jak i szczęścia. Do kościoła miała pojechać stąd, nie z domu na Grosvenor Square, gdzie wśród zakurzonych wspomnień po swoim małżeństwie mieszkał jej ojciec – w luksusie, lecz samotnie. Oczekiwał, że żona w końcu do niego wróci, tak wynikało z rozmów z nim. Niektórzy uważali go za starego głupca, córka o tym wiedziała. To Louisa, jej starsza siostra, częściej zajmowała się ojcem. Charlotte czuła się bardziej związana z matką. Ale czasem nawet ona tęskniła za dawnymi, dobrymi czasami w Rutherford, gdy wszyscy naiwnie wierzyli, że Anglia nigdy się nie zmieni. Rodzinna posiadłość Cavendishów oraz ten uroczy, pełen przepychu styl życia miały trwać wiecznie.

Charlotte uśmiechnęła się do siebie. Cóż, teraz wybito im to z głowy.

Wspomniała inne tragedie, które przez wieki rozegrały się na tej londyńskiej ulicy. Pod numerem szesnastym Dante Gabriel Rossetti przeżył z Fanny Cornforth ostatnie lata życia. Dom numer cztery był ostatnim miejscem zamieszkania George Eliot. Kawałek dalej znajdowały się szpital i Chelsea Physic Garden. To właśnie tam, w oazie zieleni stworzonej przy Tamizie jeszcze w XVII wieku, Charlotte oznajmiła matce w październiku zeszłego roku, że Michael jej się oświadczył. Sądziła, że Octavia zdecydowanie sprzeciwi się małżeństwu ze względu na młody wiek córki. Kiedy później dziewczyna wróciła myślami do tamtej chwili, zrozumiała, że właściwie na to liczyła. Mogłaby powiedzieć Michaelowi, że nie może za niego wyjść bez zgody matki, choć oświadczyny ogromnie jej schlebiają. Ale ku jej zdumieniu Octavia w ogóle nie protestowała. Była tak otumaniona i rozanielona, że po prostu chwyciła dłonie córki i uśmiechnęła się, po czym dała jej błogosławieństwo. Nie o to chodziło Charlotte! Pragnęła dezaprobaty i pretekstu, by nie musieć wychodzić za mąż.

W ciągu tych miesięcy jedynie John Gould, kochanek jej matki, ostrożnie i subtelnie podważył jej decyzję. Pomyślała, że to bardzo dziwne.

– Będziesz szczęśliwa jako żoneczka? – spytał w żartach na dzień przed Wigilią.

Spojrzała na niego z powagą. W dłoni trzymała kieliszek szampana. Goście siadali właśnie do świątecznej kolacji w jadalni.

– Sądzisz, że nie?

John przyjrzał się jej, jak zwykle swobodny i uroczy.

– Zawsze uważałem cię za dzikiego ptaka, który tylko czeka, żeby odlecieć.

– Cóż, po ślubie też można latać. – Zarumieniła się. – Mam na myśli, jako para. Możemy polecieć, dokądkolwiek zechcemy.

Nawet jeśli zauważył jej zakłopotanie, nie naciskał.

– Kiedy skończy się ta okropna wojna, jedź do Ameryki. Zobaczysz dom, który zbudowałem dla twojej matki na Cape Cod. Spodoba ci się. Ameryka też.

Serce jej urosło. Och, była pewna, że zakocha się w plaży, domu, kraju. Każde z tych słów oznaczało wolność i przestrzeń. Oczywiście wyruszy tam z Michaelem. Przyjadą z przyjemnością, zapewniła Johna. Potem odwróciła się, chcąc uniknąć jego świdrującego, oceniającego spojrzenia. Zaczęła wesoło rozmawiać z kobietą siedzącą po drugiej stronie stołu, sama nie wiedząc o czym.

Od tamtej pory czuła, że porwał ją prąd wydarzeń. Rodzice Michaela okazali się czarujący, ich wielki dom i wspaniałe ogrody w pobliżu Sevenoaks – również. Czarujący był oczywiście także Michael. To doprowadzało ją do rozpaczy! Wszystko, co czarujące, potwornie ją irytowało. Niedorzeczne, że dała się zapędzić do tego gniazdka miłości. W dojrzałość, poczucie bezpieczeństwa i inne rzeczy, które tak bardzo cenił jej ojciec. Jej się zdawało, że od nich umrze.

– Przestań – nakazała sobie na głos. – Ty nierozsądna, egoistyczna idiotko.

Minęła furtę i podeszła do domu. Za sześć godzin, w południe, ojciec przyjedzie po nią niedawno kupionym rolls-royce’em. Szofer zawiezie ich do parafialnego kościoła Świętej Małgorzaty w opactwie westminsterskim, w pobliżu samego Westminsteru i słynnego zegara poufale nazywanego Big Benem, na wieży Pałacu Westminsterskiego.

W kościele pojawią się tłumy, ponieważ śluby wśród śmietanki towarzyskiej stały się wytchnieniem dla zmęczonego wojną Londynu, a także z tego powodu, że związek niewidomego bohatera wojennego i najmłodszej córki lojalnego sługi Korony uważano za nadzwyczaj romantyczny. Od mas gapiów oddzieli ich konna policja. Kiedy Charlotte będzie wysiadać z samochodu ubrana w białą jedwabną suknię i długą woalkę z tiulu, które – w głębi duszy, w olbrzymiej tajemnicy – uważała za skrajnie idiotyczne, rozlegną się wiwaty. Jej siostra, Louisa, będzie stała w drzwiach kościoła, uśmiechając się promiennie i rozrzucając płatki róż. A po ceremonii dźwięk kościelnych organów, wygrywających marsz weselny, stopi się z biciem dzwonów w Świętej Małgorzacie. Ona i Michael staną ramię w ramię w kruchcie, uśmiechnięci.

I przez cały ten czas Charlotte będzie chciała uciec.

Gdy podeszła, drzwi domu się otworzyły. Pokojówka, która zamierzała wypolerować framugi i mosiężną rączkę dzwonka, przestraszyła się na widok wchodzącej.

– Och, panienko! – Uśmiechnęła się szeroko, kiedy rozpoznała Charlotte. – Najszczęśliwszy dzień w życiu panienki. Wszyscy jesteśmy tacy podekscytowani, jeśli wybaczy mi panienka te słowa.

Charlotte przestąpiła próg i strząsnęła z płaszcza krople deszczu.

– Tak – mruknęła. – Masz całkowitą rację, Milly. To najszczęśliwszy dzień mojego życia.

Z hotelu Ritz rozciągał się widok na jedną z największych arterii komunikacyjnych Londynu, a także na Green Park i pałac Buckingham. Budynek był najnowszym dziełem samego Césara Ritza. Przypominał wyglądem francuski zamek, z wdziękiem umieszczony na Piccadilly, umeblowany w stylu Ludwika XVI i nowocześnie wyposażony.

Przybycie weselnych gości, zaproszonych przez Cavendishów i Prestonów, wywołało na Piccadilly podobny zamęt, jak wcześniej w kościele w Westminsterze. Zgromadzony tłum patrzył, jak państwo młodzi wysiadają ze ślubnego auta, ale gapie z równym zainteresowaniem przyglądali się możnym i wielkim tego kraju, którzy zjawili się później. Byli wśród nich politycy w wysokich kapeluszach, których z trudem rozpoznawano i witano aplauzem z grzeczności. Po nich zjawili się oficerowie w mundurach, arystokratyczne damy i niewielka grupka artystów ze Slade. Pomruki zgorszenia i uznania nasilały się i opadały jak fale, aż ostatni gość zniknął za przeszklonymi, złoconymi drzwiami.

Ojciec Charlotte, William Cavendish, siódmy hrabia Rutherford, był zadowolony z wesela, mimo obecności Pomarańczy i Fioletów. Tak nazywał w myślach artystów, podziwianych przez jego żonę Octavię, z którą pozostawał w separacji. Wytworni oficerowie robili na szczęście lepsze wrażenie. William cieszył się, że Charlotte, która odziedziczyła po matce upór i inne okropne cechy charakteru, ustatkuje się i będzie prowadzić tryb życia godny szacunku. William lubił Michaela Prestona i podziwiał go za stoickie podejście do doznanych obrażeń. Trudno było uwierzyć, że ten mężczyzna jest niewidomy. Na jego twarzy poza kilkoma jaśniejszym liniami na czole nie widniały żadne blizny. Inteligentny i skromny, nosił się z godnością. Zdaniem Williama te cechy charakteru mogły go daleko zaprowadzić. Zastanawiał się nawet, czy nie przedstawić Michaela znajomym z rządu, kiedy wojna już się skończy.

William stał w drzwiach wielkiej jadalni. Zorganizowali wesele Charlotte wspólnie z drugą córką, Louisą. Właściwie to ona załatwiła większość spraw, on tylko zapłacił rachunki. Wykosztował się, i było to widać. Stoły zostały bogato udekorowane. Chociaż był dopiero kwiecień, wszystkie kwiaty zdążyły się rozwinąć. Na każdym stole leżały białe adamaszkowe obrusy i srebrne sztućce oraz stały szklanki i dekoracje z jedwabiu i wstążek, przywodzące na myśl teatralną scenę. William zauważył, że siedząca przy głównym stole Charlotte wygląda na zagubioną w powodzi barw. „Kochana dziewczynka” – pomyślał. Wreszcie coś stłumiło jej pewność siebie. W tłumie osób z towarzystwa sprawiała wrażenie bardzo drobnej i bladej. Zatrzymał przechodzącego kelnera:

– Proszę zanieść kieliszek szampana pannie młodej. I upewnić się, że zostanie obsłużona w pierwszej kolejności.

Uśmiechnął się z dumą. Louisa siedziała po lewej stronie Charlotte. Wyglądała naprawdę pięknie. Miejsce po prawej zajmowała Octavia. Wymieniały z Louisą zadowolone spojrzenia. Wkład jego żony w zorganizowanie wesela idealnego był pewnie większy, niż William początkowo przypuszczał. Nie miało to zresztą znaczenia. Większość towarzystwa unikała Octavii. Mimo to zapewne znalazła sposób, żeby pomóc córce. Kobiety są przebiegłe. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

William ruszył w stronę głównego stołu, jednak nie dotarł tam od razu. Mijane przez niego wytworne matrony zrywały się z krzeseł i przytulały go do piersi jak porzucone dziecko. W ciągu ostatniego roku nauczył się uprzejmie od nich oganiać. Nie uważał się za opuszczonego. Raczej za odstawionego na boczny tor. Octavia – twierdził tak uparcie, że niemal w to wierzył – wróci do niego za jakiś czas, gdy znudzi się Amerykaninowi. Opuści domek w Chelsea i wróci do Rutherford, gdzie jej miejsce. W międzyczasie zamierzał zaciskać zęby i patrzeć w inną stronę. Jego żona znów znajdzie się w domu. To nieuniknione. Mężczyźni pokroju Johna Goulda nie zajmują się cudzymi żonami w nieskończoność. A jego serce… wolał o nim nie myśleć. Nie zastanawiał się nad swoimi uczuciami, tak go wychowano. Prezentował światu niewzruszoną twarz niezależnie od tego, ile nocy spędził, leżąc bezsennie i zachodząc w głowę, co do diabła stało się z jego małżeństwem.

Minął ostatni stół. Zanim usiadł, zauważył znajomą twarz Caitlin de Souzy, przyjaciółki jego syna Harry’ego. Siedziała nieruchomo, z rękoma zaciśniętymi na podołku, ubrana w ponurą jasnobrązową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem.

– Caitlin, prawda? – spytał i wyciągnął rękę.

– Tak, sir.

– Dostałaś urlop?

Caitlin była pielęgniarką na froncie.

– Tak.

– Okropnie jak zwykle?

– Potwornie, owszem.

– Wieści od Harry’ego?

W rozmowie William często używał skrótów. Nie widział powodu, by się rozwodzić. Nie znosił towarzyskich pogawędek o niczym. Caitlin się uśmiechnęła i William natychmiast przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo podobała się jego synowi, który aktualnie służył w Królewskim Korpusie Lotniczym.

– Często pisze – przyznała cicho.

William pochylił się w jej stronę.

– Przekonaj go, żeby pisywał też do rodziców, dobrze? – szepnął. – Zrób mi przysługę.

Wstał, uścisnął jej dłoń i ruszył dalej. Po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Caitlin, siedziała niechlujnie ubrana Christine Nesbitt. Zdaniem Williama wyglądała jak czupiradło. „Dlaczego ci przeklęci artyści nigdy nie używają grzebienia?” – pomyślał. W dodatku jej strój wyglądał jak zrobiony z zasłony. Dobry Boże, to prawdziwy cud, że w ogóle pozwolono jej wejść do Ritza!

To pewnie Octavia wprowadziła ją do środka. Od kiedy przeniosła się do Chelsea, z lubością otaczała się cyganerią. Urządziła nawet dobroczynny kiermasz artystyczny dla arystokratów w Yorkshire, żeby zebrać pieniądze na Czerwony Krzyż. Oczywiście impreza cieszyła się ogromnym powodzeniem. Każde przedsięwzięcie, do którego Octavia przyłożyła rękę, stawało się sukcesem. Wraz z Charlotte zorganizowały ten kiermasz zeszłego roku w listopadzie i zebrały mnóstwo pieniędzy. A jednak obecność artystów na weselu zszokowała go. „To pawie i flejtuchy” – uznał. Pawie i flejtuchy.

Christine Nesbitt uśmiechnęła się do niego szeroko. Ostentacyjnie ją zignorował.

*

Po przemowach – na szczęście krótkich – William przeniósł się do sali na uboczu, wychodzącej na niewielki ogródek. Za drzewami zaczynał się Green Park. Zapalił cygaro, przyglądając się miękkiej linii drzew nad ulicą. Marzył o tym, by z powrotem znaleźć się w Rutherford. Mój Boże, tak cudownie można było wydać tam Charlotte za mąż! Otwarty dom, wspaniałe wiosenne ogrody. Pierwsze cieplarniane róże, rozległe trawniki, piękne jasne tarasy, tereny do spacerów po posiłku. Łapał tam oddech. Londyn go dusił.

Odkąd w zeszłym roku przeżył atak serca, wydawało mu się, że dni jego politycznej kariery odeszły w przeszłość. Wciąż oczywiście bywał w parlamencie i zawsze witano go z szacunkiem. W zeszłym miesiącu jadł kolację z samym Lloydem George’em i z zadowoleniem stwierdził, że premier słucha jego rad. Być może Amerykanie wkrótce dołączą do wojny. Odkąd cesarz rozkazał łodziom podwodnym wrócić na Atlantyk, stawało się to coraz bardziej oczywiste. Zaledwie dzień wcześniej Wiliam słyszał, że Stany Zjednoczone mogą wypowiedzieć wojnę lada chwila. Miał nadzieję, że to będzie oznaczało koniec rzezi po drugiej stronie Kanału Angielskiego. W tym roku albo w następnym.

Na myśl o Ameryce William zmarszczył czoło. Spojrzał w stronę oddzielonej grubymi zasłonami sali, gdzie wciąż kręcili się goście. Pod jednym względem los okazał się dla niego łaskawy. Kochanek jego żony, John Gould, nie przyszedł na ślub. William obawiał się, że gdy wprowadzi córkę do kościoła, zobaczy Goulda siedzącego w rodzinnej ławie, jego przystojną, uśmiechniętą twarz. To byłoby jak policzek. Jeszcze bardziej bał się, że Octavia będzie trzymała mężczyznę pod ramię. Oszczędzono mu tego. Jego żona zachowała choć odrobinę przyzwoitości.

Jakby wywołana jego myślami, w drzwiach jadalni pojawiła się Octavia. Jego nieszczęsne serce zatrzymało się na moment, kiedy weszła z uśmiechem do pokoju. Pomyślał, że jest ładniejsza niż panna młoda.

Wybrała suknię z gołębioszarego aksamitu, z czymś w rodzaju płaszcza z tego samego materiału. Na głowie miała osobliwy kapelusz – bardzo wysoki i asymetryczny – w identycznym odcieniu. William uśmiechnął się na wspomnienie kreacji, którą włożyła w dniu ich ślubu, wiele lat wcześniej. Te jardy koronek, ta obszerna suknia! Ależ się zmieniła. Nie była już tak posłuszna, choć wciąż tak samo smukła. A nawet bardziej. Spódnica w kształcie dzwonu odsłaniała kostki, talię podkreślał pas srebrnego materiału. Octavia trzymała w ręku skromną laskę z kości słoniowej, wyłącznie dla efektu. Nigdy nie widział bardziej żwawej kobiety. Z pewnością nie potrzebowała pomocy w poruszaniu się. Jej twarz błyszczała radością.

„Gould” – pomyślał nagle. „Moja żona uśmiecha się przez tego przeklętego drania”.

Mimo wszystko go oszałamiała. Pocałowała go lekko w policzek i wzięła pod ramię.

– Przejdziemy się trochę? Może na taras? Czujesz się na siłach?

– Czuję się świetnie – zapewnił.

Szła obok niego sprężystym krokiem.

– Czyż Charlotte nie wygląda uroczo? – spytała.

– Prześlicznie.

– Strasznie protestowała – powiedziała Octavia w zamyśleniu. – W sprawie welonu i sukienki. Ale z drugiej strony, zawsze tak bardzo różniła się od swojej siostry. – Odwróciła się do niego. – Pamiętasz strój Louisy z dnia jej debiutu? I różową suknię balową, całą z jedwabiu?

– Pamiętam doskonale.

Kosztowała go fortunę.

– Kiedy zabrałam Charlotte do krawcowej, można by pomyśleć, że ciągnę ją przez Styks – roześmiała się. – Ale będzie to wszystko wspominać z przyjemnością.

William szczerze w to wątpił.

– Świetnie się dziś spisałeś – pochwaliła go cicho. – Doskonały pomysł z tym nowym samochodem. W dodatku to silver ghost! Wspaniale. Pamiętam czasy, gdy uważałeś, że bardziej na miejscu byłaby kalesza.

– Próbuję iść z duchem czasu – odparł.

– I wspaniale ci to wychodzi.

Boże, jakże pragnął, żeby nie była taka szczęśliwa. Sypała komplementami. Marzył o tym, żeby milczała, nawet gdyby zapadła owa nieznośna cisza panująca między nimi niegdyś w Rutherford. Wolałby patrzeć w jej obojętną twarz przy kolacji niż jeść samotnie, jak często mu się teraz zdarzało.

Zatrzymał się, a żona spojrzała na niego pytająco.

– Przyjedziesz do Rutherford? – spytał.

Zastanowiła się nad odpowiedzią.

– A ty kiedy wracasz?

– W tym tygodniu.

– W takim razie ja przyjadę w następnym. Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać.

William zmarszczył brwi.

– Ale nie na ten temat.

– Nie, mój drogi. O czymś innym.

W zeszłym roku, kiedy Gould zjawił się nagle w Rutherford po weselu Mary i Nasha, Octavia zaproponowała rozwód. W ciągu zaledwie kilku godzin zaczęła pakować walizki.

– Myślałam, że on nie żyje – powiedziała tylko. – Wszyscy tak myśleli. Ty również. Ale on przeżył zatonięcie „Lusitanii”. Nie mów, że nie miałeś nadziei, że nigdy nie wróci, Williamie. A jednak tu jest. To koniec. – Zwróciła w jego stronę spokojną, pogodną twarz. – Jeśli chcesz, możesz się ze mną rozwieść.

Odmówił jej. Nie chciał, żeby jego nazwisko ciągano po sądach w atmosferze skandalu, jaki wybuchłby w takiej sytuacji. A co ważniejsze, nie zamierzał nigdy, przenigdy pozwolić jej wyjść za Amerykanina. Mogli sobie romansować… jeść z dzióbków jak para gołąbków. Nawet mieszkać razem w skandalicznym grzechu. Kiedy dwa lata temu Gould odszedł, William wierzył, że jego żona odwróciła się od kochanka. Cóż to były za idiotyczne nadzieje. Ale będzie trzymał lejce w dłoniach, nieważne, jak luźno. Pewnego dnia Octavia wróci, kiedy Gould się nią znudzi.

Żył oczekiwaniem na ten dzień.

Octavia złapała gałąź obwieszoną kwiatami wiśni

– Mieliśmy taką okropną wiosnę. Cieszę się, że dziś odrobinę zaświeciło słońce.

– W takim razie o co chodzi? – spytał. – O czym będziemy rozmawiać, kiedy przyjedziesz do Rutherford? – Zmrużył oczy. – Gdzie jest Gould?

– W domu. Przygotowuje się do wyjazdu do Francji.

– Po co? – William wściekł się, gdy nazwała ich miłosne gniazdko domem.

Uśmiechnęła się do niego pobłażliwie.

– Wiesz doskonale. Ameryka przystępuje do wojny. John wybiera się do Arras. Zamierza popchnąć ich do działania. Będzie mógł napisać do swojej gazety w Nowym Jorku. „W szponach walki, prawdziwy obraz wojny, jak bardzo jesteśmy potrzebni…” i tak dalej. – W jej głosie pobrzmiewał sarkazm i niepokój. – Mówi, że spróbuje znaleźć Harry’ego i z nim porozmawiać.

Na dźwięk imienia syna William odwrócił się w jej stronę.

– Pisał do ciebie?

– W tym tygodniu ani słowa.

– Do mnie również się nie odzywał.

– John wspominał, że w Stanach trzeba wyszkolić pilotów. Zastanawiał się, czy nie można by tam wysłać Harry’ego. Jako instruktora.

– Do Ameryki?

– Przynajmniej byłby z dala od Francji.

– Zapewne jest to możliwe. O ile Amerykanie przystąpią do wojny.

– John nie ma wątpliwości, że tak się stanie.

Williama nie interesowało, co myśli na ten temat Gould.

W milczeniu patrzyli na ogród. Kolejne płatki opadały z drzew i leżały poszarzałe na ziemi.

*

Wcześniej tego samego ranka, setki mil dalej, we Francji, Harry Cavendish rozmyślał o Rutherford.

Kiedy był małym chłopcem, chadzał nocą po wielkim domu. Wątpił, żeby jego rodzice zdawali sobie z tego sprawę. Teraz patrzył na ciemne niebo tuż przed świtem i próbował sobie przypomnieć, jak daleko zaszedł po kręconych schodach prowadzących do kuchni albo w galerii prowadzącej wzdłuż sypialni na piętrze, albo po zakazanych wąskich schodach prowadzących na dach. Musiał mieć siedem albo osiem lat, kiedy pierwszy raz odkrył, jak wydostać się na pokryte ołowiem połacie dachu pomiędzy tudorskimi kominami, i zobaczył rozciągającą się poniżej przestrzeń pagórkowatych dolin Yorkshire, rozświetloną gdzieniegdzie punkcikami świateł.

Czasami budził się rano i nie potrafił stwierdzić, czy jego odkrycia były prawdziwe, czy tylko mu się przyśniły. Od najmłodszych lat intrygowała go wysokość, pragnął latać. Chciał stanąć na krawędzi dachu, rzucić się do przodu i czuć pod sobą uciekające powietrze.

Minęło dwanaście lat, zanim fascynacja przerodziła się w rzeczywistość.

Patrzył teraz na lotnisko, ubitą połać błota niegdyś porośniętego trawą, tuż za miastem Arras. „Moja mała siostrzyczka wychodzi dziś za mąż” – pomyślał. Charlotte była ostatnią osobą na ziemi, która przykułaby się kajdanami do mężczyzny, oddała te nieliczne prawa, jakie jej przysługiwały. A jednak… jeśli tego pragnęła, czy miał prawo ją krytykować? Spotkał Michaela zaledwie raz. Były żołnierz został na zawsze ograbiony ze wzroku, ale mimo to wydawał się stanowczym gościem.

Mimo wszystko. Charlotte żoną. Harry popatrzył na pierwsze smugi światła na niebie, kilka krótkich przebłysków między ciężkimi od śniegu chmurami. Zaczynał się 17 kwietnia 1917 roku. Niedaleko, na północy, znajdowała się kraina cydru, sady pełne jabłoni. Gdzieś pod nim przekopywano kredową ziemię. Inżynierowie z Nowej Zelandii i Anglii ryli w sieci podziemnych kamieniołomów, boves Francuzów. Za nimi wznosiło się wzgórze Vimy, gdzie w ostatnich dziesięciu dniach marca zaczęło się bombardowanie.

Teraz trudno się było tego domyślić. Wszędzie panowała cisza, cokolwiek działo się gdzie indziej – a działo się sporo – nikło w ciemnościach i przy okropnej pogodzie.

Na Boga, ależ wszystko go bolało. Przesunął ciężar ciała minimalnie z jednej stopy na drugą i poczuł zgrzytanie w stawach. Kolano zaskrzypiało, jakby kość prześlizgnęła się po kości. Minęły dwa lata, od kiedy został zestrzelony, tańczył na ziemi w rozpadającym się w drobny mak samolocie, przeturlał po krawędzi okopu, po czym w jakiś sposób zdołał wstać i nawrzeszczeć na Northumberlandczyków, którzy przybyli, żeby go wyciągnąć.

Dwa lata temu poznał Caitlin. Dwa lata temu przeszedł serię operacji w Anglii. Jak ohydny nałogowiec myślał wtedy tylko o tym, żeby tu wrócić i znów latać. Chciał po raz kolejny zmierzyć się ze szwabami, ślizgać się starym farmanem nad płaskim krajobrazem.

Westchnął. Omiótł wzrokiem szereg milczących samolotów – maszyn sprawiających tak liche wrażenie. Najgorsze było oczekiwanie. Wyczuwał je teraz w pozornie dwuwymiarowych konturach samolotów, ich zamieszkanych przez duchy sylwetkach. Obserwował młodych rekrutów, których wysyłano w powietrze zaraz po przybyciu. Próbował ignorować ich młody wiek i entuzjazm. Szkolił ich najlepiej, jak umiał. Ale nie rozgadywał się za bardzo. Słowa zachowywał na później, kiedy musiał pisać listy. Połowa przybyłych ginęła w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od momentu, gdy pierwszy raz wznieśli się w niebo.

Poprzedni wieczór spędził na próbach napisania wyjątkowego listu do rodziców mężczyzny, który dzień wcześniej rozbił się za liniami wroga. „Wspaniały człowiek o niebywałej odwadze…” Napisał to w zeszłym tygodniu czy wczoraj? A może przedwczoraj? Naprawdę wspaniały człowiek. Kimkolwiek był. Wszyscy wydawali mu się identyczni… osobniki zamienne. Około dwudziestki, barczyści kapitanowie szkolnych drużyn krykieta. Fajne chłopaki, wszechstronnie utalentowani, ulubieńcy w swoich szkołach, które dopiero co skończyli. Opis pasował do wszystkich razem i każdego z osobna. Porządne chłopaki, jednak nie mógł sobie przypomnieć akurat tego konkretnego rekruta. To ten z Saint Albans czy Edgeworth? Haringey czy Twickenham? Carlisle czy Cardiff? Zbyt wielu ich było jak spod jednej sztancy, pochodzących z tego samego środowiska. Brnęli przed siebie w jego umyśle, machali na pożegnanie z uśmiechem i energią młodości.

A teraz będzie Arras.

Krążyła plotka, że w tej bitwie przewaga powietrzna będzie miała fundamentalne znaczenie dla zwiadu. Większe niż kiedykolwiek wcześniej, podkreśli element zaskoczenia. Musieli po prostu wzbić się w powietrze i polecieć dalej, niż się kiedykolwiek spodziewali, rysować plątaninę pomieszanych linii poniżej tak długo, aż zdołają odnaleźć w niej sens i potwierdzić, którymi z nich płynie komunikacja i wsparcie. Musieli latać nisko i wolno, żeby zdobyć tak wiele informacji, jak to tylko możliwe. Cholernie niebezpieczne zadanie. Nieustannie rosnąca sterta pisanych przez niego listów była tego najlepszym dowodem.

Ale w zeszłym miesiącu zdarzyło się coś dziwnego.

Harry przyzwyczaił się do Luftstreitkräfte. Dlaczego miałoby być inaczej, po tygodniach lotów w zeszłym roku i miesiącach obserwacji w tym? Wydawało mu się, że potrafi rozpoznać ich instynktownie, niemal wyczuć ich obecność na niebie, poczuć ich niegodziwość, Brytyjczyków tak samo jak Niemców. Czuł krople rozkładu, opary, dym i benzynę, maniakalną obsesję, kurczącą się odwagę, która zostawiała na niebie ślady podobne do serpentyn. Wydawało mu się, że zna to nawet lepiej niż rzeczywiste kształty, rozmiary i barwy samolotów albo czarne i białe krzyże na kadłubach i ogonach. Ale nie znał czerwonego samolotu nad Arras, o którym tak wielu donosiło dziś po bitwach powietrznych. Maniakalnego i zabójczego.

Niektórzy rekruci nazywali go latającym cyrkiem. Planował manewry z taką rozwagą, jak kroki w tańcu. Był wyszkolony jak zwierzęta robiące sztuczki, skaczące na dźwięk trzaśnięcia z bata, wyginające plecy w nienaturalne łuki i nurkujące przed siebie. Jak ptaki, w klatkach i wolne. Bestie przestworzy. Na ziemi ranne ptaki. Skrzydła i pazury.

Przez moment śmiał się z siebie. Czy zasnął, śnił? W jego umyśle pojawiały się tak dziwaczne obrazy.

Spojrzał w dół, żeby wrócić do pionu, dosłownie sprowadzić się na ziemię, do rzeczywistości. Z powodu odniesionych ran jedna jego noga była krótsza. Usunięto mu wiązadło i jakąś roztrzaskaną kość – nigdy nie pytał o szczegóły, brzydziły go. Matka tak się nad nim trzęsła, że przez większość czasu, gdy dochodził do siebie, marzył, by Caitlin znów znalazła się przy jego boku. Po szkoleniu pielęgniarskim dziewczyna zwykle pozostawała obojętna i spokojna. Uśmiechała się do niego słodko tylko wtedy, kiedy to się naprawdę liczyło. Wiedział, że w pociągach szpitalnych i placówkach pierwszej pomocy trwało piekło. Dlatego jego niewielkie obrażenia, złamane obydwie nogi i ciągnące się w nieskończoność operacje nie ruszały jej tak bardzo, jak poruszyły jego matkę i siostry.

Ogromnie tęsknił za Caitlin. Nie odezwała się od sześciu tygodni. Louisa napisała mu, że spodziewają się jej jako gościa na weselu Charlotte. Harry odczuwał z tego powodu dotkliwą zazdrość. Mogła spotkać się z Charlotte i resztą jego rodziny, ale z nim nie pozwolono się jej zobaczyć. To było akceptowalne, to było w porządku. Jednak Harry nie rozumiał, dlaczego Caitlin do niego nie pisze. Przysłała tylko wiadomość, że przyjmuje zaproszenie na wesele, a zatem mogła przyłożyć pióro do papieru.

Zauważył, że w jego myśli wkrada się rozgoryczenie, więc kazał sobie przestać myśleć w ten sposób. Nie powinien winić Caitlin. Pracowała w ogromnym stresie, nawet większym niż on. Świetnie, że znalazła czas, by udać się na wesele. Mój Boże… jak ogromnie pragnął, żeby to było ich wesele. Zdecydował, że posiądzie ją na własność. Raz na zawsze skończy z wykrętami i poczuciem straty. Tak bardzo mąciła mu w głowie i absorbowała. Nie dzieliła się z nim myślami. Nie potrafił jej rozszyfrować. Wiedział tylko, że bardzo chce z nią być.

Spojrzał na zegarek. W szarym świetle świtu spróbował dostrzec, która godzina. Piąta czterdzieści. Mimowolnie zadrżał. Ostatnio nieustannie czekał. Na nadejście świtu, na rozkazy. Na starty i lądowania. Na pęd eskadry lotniczej, wycie artylerii. Na to, żeby wszystko wreszcie ucichło. Czas wypełniały dziwne rozpoczęcia i zakończenia.

Nagle dopadło go wrażenie, że faktycznie wszystko się skończyło. Wreszcie nadszedł koniec, trawa odrosła na polach, kępami zarosła okopy, zostawiła tylko niewyraźne cienie i kontury dawnych linii. Wojskowe placówki zamknięto, pociągi ponownie snuły się sennymi, wiejskimi trasami. Tak jak dawniej turkotały powoli między wioskami, pośród sadów i domów, sapały na mostach nad rzekami. Czas przykrył nieszczęście litościwym kocem.

A on stał tutaj, na krawędzi czasu, opierał się o framugę drzwi, spoglądał w mrok i zastanawiał, co go wkrótce spotka. Może to prawda, pomyślał. Przecież tak się stanie pewnego dnia. Stał tu w nieświadomości, jak cień cienia, niewidzialny dla wszystkich oprócz siebie samego. Może od dawna już nie żyje, wszystkie samoloty zniknęły i nic nie rusza się na ziemi z wyjątkiem zimnego, ponurego wiatru.

Wyprostował się gwałtownie i otrząsnął z tego uczucia.

– Wystarczy – syknął do siebie.

Zapalił papierosa i postarał się nie myśleć o niczym.

*

Był środek popołudnia. Charlotte siedziała sama w pokoju hotelowym na górze. Ściągnęła welon, suknię i białe atłasowe buty.

Na łóżku leżały ubrania, w które planowała przebrać się po weselu. Długa konopna spódnica, kończąca się tuż nad kostką, biała bluzka, ciemnoniebieski żakiet. Ubrana jedynie w halkę przyglądała się stercie strojów i walizce na podłodze. Matka nalegała na zakup wyprawy.

– Nic staromodnego – zapewniła ją. – Tylko kilka sztuk eleganckiej bielizny, kochanie. Koszule nocne, halki, pończochy. Są takie urocze… Popatrz. Śliczne płótno i dobra wełna. Irlandzki len. Nie podobają ci się?

Pokazała je córce miesiąc wcześniej. Charlotte doskonale wiedziała, że Octavia najchętniej dałaby upust słabości do kupowania modnych łaszków. Gdyby to zależało wyłącznie od jej matki, wyprawa zmieniłaby się w lawinę koronek i jedwabiu.

– To wszystko jest bardzo praktyczne – zapewniła Octavia na widok wahania córki. – Nic ekstrawaganckiego. Wiem, że nie czułabyś się komfortowo w czymś takim.

Charlotte poddała się, widząc, jak bardzo matka pragnie ją zadowolić. Objęła ją, oparła głowę na jej ramieniu i wymamrotała:

– Jest bardzo piękna.

Patrzyła teraz na siebie w przechylnym lustrze. Wyglądała dość dziwnie, bardzo szczupło. Jej krótko ostrzyżone włosy sterczały pod dziwnymi kątami. Wzięła z toaletki szczotkę i zaczęła je energicznie czesać. Szczecina kłuła ją w skórę głowy. Octavia chciała przysłać dziewczynę, żeby zajęła się córką, ale Charlotte uznała to za przesadę.

– Mamo, jest tysiąc dziewięćset siedemnasty rok – oznajmiła surowo. – To idiotyczny pomysł, żeby stroiła mnie pokojówka. Nie potrzebuję jej. Z pewnością zdołam sama ułożyć włosy.

Ale im dłużej siedziała w pokoju, tym gorzej miały się sprawy. Nie potrafiła porządnie zapiąć spódnicy, bluzka wydawała się zbyt obszerna. W pewnej chwili Charlotte uświadomiła sobie, że Octavia przyjdzie, żeby się z nią zobaczyć, i padła z łkaniem na łóżko. Nie rozumiała, co się z nią dzieje.

– Matka.

Kopnęła walizkę w przypływie frustracji i złości.

Rozległo się pukanie do drzwi.

Charlotte zamarła. Pospiesznie otarła łzy.

– Kto tam?

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem i pojawiła się w nich szeroka, uśmiechnięta twarz.

– To ja, skarbie.

– Och, Christine! Wejdź.

– Jesteś pewna? Pokój wygląda jak pieczara zniszczenia. Ale nabałaganiłaś.

Christine Nesbitt ze śmiechem weszła do środka. Trzymała butelkę szampana i dwa kieliszki.

– Co się dzieje? – spytała. – Chyba nie płakałaś?

Podeszła do łóżka.

– Jeśli tak, wcale bym się nie zdziwiła – oznajmiła radośnie. – Proszę, napij się. Poczujesz się o wiele lepiej.

Nalała i usiadła obok Charlotte.

– Do dna! Wypijmy ze smakiem za te, co leżą okrakiem.

Charlotte wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, po czym, wbrew sobie, wybuchnęła śmiechem.

– Od razu lepiej – stwierdziła Christine. – I jeszcze jeden. Obyśmy trafiły do nieba godzinę przed tym, gdy diabeł się zorientuje, że umarłyśmy.

– Amen.

Wypiły.

Poznały się sześć miesięcy wcześniej. Przez trzy dni w tygodniu Charlotte pracowała jako wolontariuszka w szpitalu St Dunstan’s i w trakcie jednego z dyżurów zauważyła szczupłą figurkę (w pierwszej chwili pomyślała, że chłopięcą), przycupniętą na ławce w parku. Christine była zatopiona w poważnej rozmowie ze służącym w marynarce żołnierzem, którego niedawno przywieziono.

Charlotte podeszła do nich szybko, powodowana przede wszystkim niepokojem. Kazano jej uważać na Joshuę Smitha. Wcześniej obsługiwał karabin maszynowy Lewis w Królewskim Lotnictwie Morskim. Teraz nie mógł uwierzyć, że życie, które prowadził przez ostatnie dwa lata, należało już do przeszłości. Przez dłuższy czas był zdezorientowany, nawet po usłyszeniu diagnozy.

– Wrócę, kiedy odzyskam wzrok – oznajmił stanowczo w dniu, w którym go przyjmowano. – Znów będę widział. To tylko zimno.

Pilot samolotu, którym lecieli, wylądował na morzu. Zabrakło im paliwa nad Kanałem Angielskim, kawał drogi za Dover w stronę Morza Północnego, na wybrzeżu Norfolk.

– Zgubiliśmy się – dodał, uśmiechając się do siebie. – Tak mi się przynajmniej wydaje.

Pierwszego dnia nikt nie wyprowadzał go z błędu. W rzeczywistości pilot został zabity, a Joshua, oślepiony i nieprzytomny, nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, dopóki nie uderzyli w wodę.

– To tylko przez zimno – powtarzał.

Charlotte siedziała przy nim pierwszego wieczoru. Miał gorączkę i wciąż próbował wstawać z łóżka. Złapała go na korytarzu, kiedy starał się wymacać przed sobą drogę, wczepiony palcami w zamontowaną na wysokości pasa drewnianą balustradę. Usłyszał za sobą jej kroki.

– Gdzie jestem? – spytał.

– W szpitalu, w domu – odpowiedziała, łagodnie chwytając go pod ramię.

– Nie kładźcie mnie ze ślepymi. Nie jestem ślepy. Wszystko przez zimno na morzu. To minie.

I tak w kółko, raz za razem. „Zimno, zimno”. Wreszcie nakłoniła go, żeby usiadł na krześle w korytarzu. Światła były przygaszone, gaz syczał w zaworach.

– Poszliśmy ostro w górę – opowiadał cicho. – Potem zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy opadać. Maszyna nie miała prędkości ani mocy. Wiatr był silniejszy niż silnik, nie mogliśmy lecieć do przodu, widzi pani.

Zamilkł, ponownie przeżywając moment, gdy silnik zamarł. Wspominał bolesną ciszę, która zastąpiła ryk śmigła i huk wiatru, kiedy opadali w dół.

– Widziałem, jak się do nas zbliża. – Mówił powoli, jakby sennie. – Nieczęsto się to widzi, wie pani? Widzę to wyraźnie. – Popukał wskazującym palcem w skroń. – Fale są jak pofałdowane żelazo, dokładnie tego samego koloru. Zamknąłem oczy, kiedy uderzyliśmy w wodę. Wszystko przez to. Zimno zamknęło mi oczy.

Długo siedziała przy nim i trzymała go za rękę, aż się poddał i pozwolił zaprowadzić z powrotem do łóżka.

Zobaczyła go ponownie tydzień później.

– Czy to pani była tu ze mną pierwszej nocy? – zapytał.

– Tak.

– Musi mi pani wybaczyć głupotę. Lekarz ze mną rozmawiał. – Wzruszył ramionami i rozłożył ręce. – Chodzi o to, że nie czuję żadnego bólu – wyjaśnił. – Rozumie pani? Nie ma bólu, niczego, co zaklasyfikowałbym jako ból.

Zawahała się przy łóżku.

– Myślałem, że to szok wywołany kontaktem z wodą morską. Ale to oczywiście niemożliwe.

Charlotte starała się nie patrzeć na jego twarz. Zamiast tego zaczęła wpatrywać się w plamę na linoleum, z całych sił starając się nie rozpłakać. Był w tak żałośnie dobrym humorze, skrępowany własną pomyłką.

– Fragment samolotu – powiedział. – Nie pocisk ani łuska. Idiotyczne. Tak więc… nie wiem, co będę robić…

– Wszystko panu wyjaśnimy.

– Naprawdę? Ale ja jestem kanonierem w marynarce. We flocie, widzi pani…

Trudno było mu się pogodzić z rzeczywistością. Wyobrazić sobie inne życie.

– Mój brat jest we Francji w służbach lotniczych – odparła.

– Doprawdy?

Zapadła długa cisza.

– Muszę już iść.

– Oczywiście – odparł z tym samym oszołomieniem. – Oczywiście.

To właśnie Smith siedział z Christine na ławce, kiedy Charlotte spotkała ją po raz pierwszy.

Podeszła do niej z podejrzliwością. Zjawiało się tu wiele osób, które uważały, że są pomocne. Przychodziły z Regent’s Park, mimo że ze wszystkich sił starano się je odwieść od tego pomysłu. Charlotte najbardziej obawiała się matron łkających nad „biednymi, oślepionymi chłopcami”. Kiedyś na jedną się natknęła.

Jak się okazało, nie musiała się martwić obecnością Christine Nesbitt.

Christine nie miała w sobie cienia patosu, nie zwykła też szlochać. Była za to żarliwą, inteligentną słuchaczką. Rysowała i mówiła jednocześnie.

Tego ranka ziemię wokół pokrywał szron. Christine trzymała na kolanach szkicownik i malowała, słuchając Smitha. Kiedy Charlotte znalazła się bliżej, usłyszała słowa Joshuy.

– Kiedy pierwszy raz znalazłem się w kabinie samolotu, strzelałem do wroga z dwóch enfieldów. Niewielki był z nich pożytek. Potem dostaliśmy lewisy. – Zaczął śmiać się do siebie cicho. – Wspaniała rzecz, ale musieliśmy strzelać przez śmigło. Niech pani to sobie wyobrazi! Strzelać przez to, co utrzymywało nas w powietrzu. Potem wynaleziono synchronizację przekładni.

Christine rysowała prędko, nie podnosząc głowy.

– Co to takiego? – zapytała.

– Pomysłowe urządzenie. Zgrywało strzały z broni z obrotami śmigła.

– Jejku. To rzeczywiście sprytne.

– Ułatwiało życie.

– Jasne.

Christine zdała sobie sprawę, że ktoś ich obserwuje. Spojrzała na Charlotte i uśmiechnęła się szeroko.

– To zabawne – ciągnął Smith, nieświadomy, że Charlotte stoi na trawie w pobliżu. – Tyle rzeczy mógłbym zobaczyć w wyobraźni, a widzę tylko morze i lufę lewisa wycelowaną w śmigła. Fale na morzu i obroty śmigła. Jak pani myśli, dlaczego tak jest?

Zamiast rzucić jakimś frazesem, Christine zastanowiła się nad słowami żołnierza.

– Te dwie rzeczy są bardzo do siebie podobne – stwierdziła w końcu. – Tworzą wzór. Falujące linie. Jedna pozioma. Druga pionowa. Weszło to panu w zwyczaj, patrzenie przez celownik lewisa na śmigło, prawda? Ten obraz z panem pozostał.

– Widzę go – powtórzył mężczyzna. – Tak samo jak po spojrzeniu w słońce. Kiedy zamknie się oczy, widzi się wzory.

– Cienie i linie.

– Tak, właśnie – uśmiechnął się Smith.

Miał przyjemną twarz, jeśli nie przyglądało się zbyt uważnie jego bliznom, mozaice linii rozchodzących się po czole i brwiach. Nagle jakby zdał sobie sprawę z obecności Charlotte i się odwrócił.

– To siostra Cavendish. – Mogła mówić o sobie w ten sposób, bo była w trakcie szkolenia dla ochotniczek. – Wrócimy? Niedługo zacznie się obchód.

Zanim ruszyli, Charlotte spojrzała na szkicownik.

Christine nie rysowała Smitha. Namalowała jego wizję morza.

*

Charlotte popatrzyła na Christine znad brzegu kieliszka.

– Narysowałaś mnie dzisiaj?

– Nic nie przyniosłam. Ale zrobię to, jeśli chcesz. Portret twój i Michaela?

– Tak się chyba robi. Poproszę ojca, żeby złożył zamówienie. Jego na ciebie stać. Mnie nie.

Christine się roześmiała. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, po tym jak namalowała Dorę Carrington, stała się znana.

– Czy powinnam policzyć obrzydliwie drogo?

– Koszmarnie.

– Och, to świetnie! Starczy mi na rachunki na całą zimę. Czy jemu będzie to przeszkadzać?

– Ojcu? – zastanowiła się Charlotte. – Wiesz, jemu właściwie nic nie przeszkadza. Nie tak jak kiedyś. To słodkie, ale dziwne. Zachowuje się jak wygasły wulkan. Nie wiem, co mogłoby go obudzić. Czasami się tego obawiam.

– Że eksploduje? Z jakiego powodu?

– Kto wie, skoro sytuacja z matką nie wywołała wybuchu. Patrzy na nią z takim zdumieniem… Jest strasznie zakłopotany. Boję się, że pewnego dnia znów się wścieknie.

– Co wtedy zrobi? Będzie ją gonił przez Strand z nożem rzeźnickim?

Charlotte w pierwszej chwili się roześmiała, po czym spoważniała.

– Boże, nie pomyślałam o tym.

Christine odstawiła kieliszek i usiadła na łóżku obok przyjaciółki.

– To był żart, kochanie. – Położyła rękę na dłoni Charlotte.

Dziewczyna spojrzała na ich splecione palce.

– Pamiętasz, jak matka przywiozła cię w zeszłym roku do Rutherford?

– Jak mogłabym zapomnieć? To było wstrząsające. – Christine podniosła wzrok na sufit i uśmiechnęła się, zatopiona we wspomnieniach. Potem zamknęła oczy. – Kiermasz artystyczny. Myślałam, że jadę na jedną z tych okropnych imprez charytatywnych. Wiesz… „nasza nadzwyczajna artystka”. Wcześniej brałam udział w jarmarku w ratuszu w Chelsea. Zorganizowały go paniusie w kapeluszach, które chciały, żebym rysowała małe karykatury gości, po sześć pensów za sztukę. Myślały, że tym właśnie się zajmuję… rysunkami satyrycznymi i szkicami. Koszmar.

Charlotte się uśmiechnęła. Patrzyła na łuk szyi Christine, rzeźbioną kość jej obojczyka, wąskie ramiona pod fioletową płócienną tuniką. Na moment ogarnęło ją pragnienie, żeby wyciągnąć rękę i dotknąć skóry przyjaciółki. Była półprzezroczysta, jakby młoda kobieta nie składała się z krwi i kości.

– Twoja matka zaprosiła mnie do Yorkshire. Pomyślałam: „Yorkshire! Gdzie to, do diabła, jest?” – Christine otworzyła oczy.

Charlotte gwałtownie odwróciła głowę.

– Wzbudziłaś sensację.

– Oczywiście, że tak – przytaknęła malarka. – Jestem rewelacyjna. Nie wiedziałaś o tym?

Uśmiechnęły się do siebie.

– Lubię twoją siostrę – stwierdziła Christine. – Rozmawiałam z nią. Jest po prostu urocza. Była dla mnie ogromnie miła, gdy przyjechałam do Rutherford. – Przysunęła się do Charlotte. – Przyłapałam ją przed chwilą, jak czytała list w damskiej toalecie. Kto do niej pisze? Ukochany?

Charlotte zmarszczyła czoło.

– Nie mam pojęcia. Skąd ci to przyszło do głowy?

– Była tak kompletnie pochłonięta. I, wiesz… – Christine zakręciła w powietrzu palcami – …latała z wróżkami. Uśmiechała się. W ten specjalny sposób. Kiedy tylko mnie zauważyła, schowała list do torebki. Myślisz, że to może być potajemny romans?

– Mam nadzieję, że nie. Nie po Charlesie de Montfort i ich ucieczce.

– Mój Boże, zapomniałam. Z pewnością nie popełniłaby tego samego błędu drugi raz.

– Louisa mieszka z ojcem w Rutherford. Ciężko mi sobie wyobrazić, że mogłaby znaleźć w Yorkshire partnera do romansów. Spotkałaś chłopców z naszych okolic? Nie należą do tych, którzy kradną dziewczęce serca.

Christine zachichotała.

– W czepku urodzeni? Nie potrafią złożyć dwóch słów do kupy? Tak, znam ten typ. W Londynie też ich pełno.

Przez moment siedziały w milczeniu, przyglądając się porzuconej sukni ślubnej. W końcu Christine poderwała się na nogi.

– Będziecie mieszkać z Michaelem u twojej matki?

– Och, nie. Mamy własny dom.

Christine zachłysnęła się z zaskoczenia.

– Własny? Cudownie! – Złożyła ręce jak do modlitwy. – I masz… miejsce? Dla siebie?

– To nie jest duży dom. Przerobiono go ze stajni. Jest w mieście.

– Ale masz własną sypialnię?

– Nie.

Charlotte podeszła do okna.

– Ale to chyba nieważne – pospiesznie dodała Christine. – W każdym razie to miło, prawda? Będziecie jak dwa gołąbki w gnieździe.

Panna młoda oparła się o parapet i popatrzyła w dół, na ogrody.

– Tak.

Za jej plecami Christine zmarszczyła brwi. Po chwili wstała i odstawiła kieliszek na szafkę obok łóżka.

– Musisz mnie odwiedzić po powrocie – poprosiła. – Nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie zrobiłaś, skoro ja tyle razy byłam w domu twojej matki. Cudowne przyjęcia! Tak… trzeba to zmienić. Chciałabym, żebyśmy bardziej się zaprzyjaźniły. Dokąd jedziesz na miesiąc miodowy? Twoja matka wspominała coś o Dorset.

Charlotte się odwróciła.

– Chcesz, żebym przyszła do twojego mieszkania?

– Cóż, nie masz innego wyjścia, jeśli mam was namalować.

– Tak, oczywiście. Przyjdziemy. Zadzwonimy do ciebie, kiedy wrócimy.

Christine znów się zaśmiała.

– Nie mam telefonu, kochanie. W ogóle posiadam niewiele rzeczy. Zobaczysz, kiedy mnie odwiedzisz. Gołe deski, palnik i coś w rodzaju kanapy, na której śpię. Nie umiem gotować, nigdy nie umiałam. A ty?

– Nie, zupełnie tego nie potrafię.

– Będziesz miała kucharkę w swoim małym domku?

– Tak. Matka Michaela o to zadbała.

Christine wyczuła w głosie przyjaciółki lekką nutę irytacji. Westchnęła głośno i serdecznie.

– Co za szczęście! – wykrzyknęła, starając się, żeby zabrzmiało to wesoło. – Chciałabym mieć kucharkę. Moja ciotka uważa, że zmieniam się w cygankę. Naprawdę się martwię, bo to ona zapewnia mi rentę. Niech jej Bóg błogosławi. Nie mogę się jej narazić. Jednak kiedy przychodzi z wizytą, ciężko znoszę te krzywe spojrzenia i wycieranie palców. Wiesz, co mi powiedziała, kiedy ostatnio mnie odwiedziła? „Mam szczerą nadzieję, że minie ci ta cuchnąca faza, Christine”. – Parsknęła śmiechem. – Cuchnąca! Nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną aż tak źle. Właściwie to u niej w domu trochę śmierdzi grobowcem. Kulki na mole, boazeria, pasta do podłogi. Jak w zakładzie pogrzebowym!

Charlotte jakby nie słuchała. W roztargnieniu podnosiła z podłogi ubrania i nosiła je po pokoju przewieszone przez ramię, jak gdyby nie wiedziała, co z nimi zrobić.

– Proszę – siliła się dalej Christine – nie krytykuj mnie i mojej nory, dobrze?

Charlotte wreszcie podniosła wzrok.

– Nie sądzę… – powiedziała niemal ze zdumieniem – …żebym kiedykolwiek skrytykowała twoją małą pracownię. – Uśmiechnęła się smętnie. – Musisz tam mieć prawdziwy raj.

*

Christine Nesbitt spotkała na schodach idącą na górę Octavię Cavendish.

– Byłaś u Charlotte? – spytała Octavia.

– Chyba potrzebuje matki. Wydaje się niespokojna. Rozkojarzona.

– Niespokojna? – powtórzyła zdziwiona Octavia. – Nie sądzę. Charlotte nigdy w życiu niczego się nie bała.

„Myli się pani” – pomyślała Christine. „Teraz się boi”.

Ale wiedziała, że nie może tego powiedzieć głośno.