Czyj kryzys, czyja odpowiedź - Susan George - ebook

Czyj kryzys, czyja odpowiedź ebook

Susan George

0,0

Opis

Autorka w prosty, a zarazem niezwykle erudycyjny sposób wyjaśnia strukturalne przyczyny globalnego załamania, rządzące nim mechanizmy i wskazuje na możliwe alternatywy systemu, który przez lata prezentowano jako bezalternatywny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

Leurs crises, nos solutions

Przełożyła:

Lucyna Mazur

Redaktor serii:

Przemysław Wielgosz

Redakcja:

Stefan Zgliczyński

Projekt okładki:

Krzysztof Ignasiak

Opracowanie graficzne:

Ireneusz Frączek

© Éditions Albin Michel, 2010

© Instytut Wydawniczy Książka i Prasa 2011

ISBN 978-83-62744-60-2

Instytut Wydawniczy Książka i Prasa

ul. Twarda 60, 00-818 Warszawa

tel. 22-624-17-27

[email protected]

www.iwkip.org

www.monde-diplomatique.pl

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Wszystkim moim przyjaciołom i towarzyszom

z ATTAC-u i Transnational Institute, którzy

od wielu lat zmuszają mnie do myślenia

Wstęp/

Tylko nieliczni zdołali się zorientować, że wszyscy żyjemy w więzieniu. Większość nie jest tego faktu świadoma. Strażnicy nie są głupi, pozwalają nam przechadzać się w słońcu i oglądać takie filmy, jakie sami sobie wybierzemy. Jednak w tym, co naprawdę ważne, z reguły nie jesteśmy wolni.

Chciałabym, by te kilka stron wprowadzenia dało ogólne wyobrażenie o treści tej książki i duchu, w jakim została napisana. Nie wymaga ona żadnej uprzedniej znajomości poruszanych kwestii. Nie posługuje się ekonomicznym żargonem i każdy będzie mógł ją przeczytać. Czyj kryzys, czyja odpowiedź to chłodna obserwacja otaczającego nas systemu, neoliberalnej globalizacji, to proste przedstawienie faktów: finanse rządzą naszą gospodarką; połączone finanse i gospodarka generują ogromne dysproporcje w dostępie do podstawowych dóbr; setki milionów osób cierpi wskutek niedostatku żywności i wody, ziemia zaś stała się jedną wielką kopalnią odkrywkową i składowiskiem niepotrzebnych nikomu odpadów. Z tych właśnie powodów nigdy nie przestaniemy walczyć między sobą. Ostatni rozdział, najdłuższy, zawiera propozycje konkretnych rozwiązań i strategii wyjścia z impasu.

Przy pisaniu tej książki kierowały mną złość, zażenowanie i w jakiejś mierze strach. Ogarnia mnie wściekłość, gdy widzę, ile osób niepotrzebnie ucierpiało z powodu kryzysu gospodarczego, społecznego i ekologicznego i że przywódcy świata nie wykazują ani cienia dobrej woli, by coś w tej sprawie zrobić. Ewidentna niezdolność rządów do zrozumienia czy też potraktowania poważnie stanu opinii publicznej, powszechnej frustracji i konieczności natychmiastowego działania, wprawia mnie w zażenowanie. I boję się, że jeżeli nie podejmiemy jakichś kroków teraz, zaraz, przede wszystkim w kwestii zmian klimatycznych, już za chwilę będzie za późno.

Nasz świat mógłby być czysty, zielony, bogaty i sprawiedliwy, każdy mógłby żyć godnie w zdrowym otoczeniu. Nie jest to bynajmniej ekstrawagancka utopia, ale konkretna możliwość. Nigdy jeszcze świat nie opływał w tyle bogactw, dysponujemy też wszelką wiedzą, środkami i kompetencjami, których nam potrzeba. Przeszkody nie są natury technicznej, praktycznej, czy finansowej, lecz politycznej, intelektualnej i ideologicznej. Kryzys, paradoksalnie, mógłby stać się okazją do budowy lepszego świata. W książce tej próbuję wyjaśnić, w jaki sposób doprowadziliśmy do obecnego chaosu, dlaczego tak się stało i jak moglibyśmy z niego wyjść z korzyścią dla całego globu i wszystkich jego mieszkańców.

Wymiar finansowy kryzysu zmonopolizował całą uwagę świata, usuwając wszystkie inne kwestie z czołówek gazet i naszego mentalnego pejzażu. Niesłusznie – kryzys, który przeżywamy, ma wiele aspektów i przybiera rozmaite formy. Już teraz dotyka niemal wszystkich dziedzin życia ludzkiego i całego środowiska naturalnego. Nieważne jakiego uniwersalnego i generalizującego terminu użyjemy, nieważne, czy to, co się obecnie dzieje, nazwiemy kryzysem systemowym, cywilizacyjnym, globalizacji czy wartości ludzkich. Ważne jest, by zrozumieć, że ten kryzys zatruł nasze umysły i ciała i że musimy się z niego wyzwolić.

SFERY

Więzienie, w którym tkwimy, możemy postrzegać dwojako. Zacznijmy może od przedstawienia go jako serii koncentrycznych sfer uporządkowanych według ich znaczenia: od największej do najmniejszej. Sfera zewnętrzna, najważniejsza, nosi nazwę „finanse” i zawiera w sobie kolejno „gospodarkę”, „społeczeństwo” i – jako ostatnią – sferę najmniej istotną, „planetę”. Tak wygląda obecny układ. Moim zdaniem ludzkość stoi przed ogromnym wyzwaniem, czeka ją wysiłek, jakiego nigdy jeszcze nie musiała podjąć: musi odwrócić porządek sfer. Przede wszystkim powinniśmy popatrzeć w niebo, przypomnieć sobie, jak wygląda Ziemia oglądana z góry, ustalić właściwe proporcje i skorygować nasze priorytety. Nasza piękna planeta, z jej biosferą, powinna stanowić sferę zewnętrzną, ponieważ w ostatecznym rozrachunku to jej kondycja determinuje stan wszystkich pozostałych sfer. Następnie powinno pójść społeczeństwo: jego obowiązkiem jest przestrzeganie praw i granic biosfery, ale w każdej innej kwestii powinno mieć prawo do wolnego, demokratycznego wyboru sposobu własnej organizacji, takiej, która najpełniej odpowiadałaby potrzebom jej członków. Kolejna sfera, gospodarka, to tylko jeden z aspektów życia społecznego, gwarantuje ona produkcję i rozdział środków życiowych w danej społeczności. Powinna zatem podlegać społeczeństwu i jemu służyć. Na końcu zaś, w samym środku, powinna znajdować się sfera finansów. Jest ona bowiem najmniej istotna i stanowi jedynie jeden z instrumentów, jakimi dysponuje gospodarka.

Mimo niepodważalnych dowodów na istnienie kryzysu klimatycznego i zbliżającej się nieuchronnej katastrofy ekologicznej, większość ekonomistów i polityków wciąż nie postrzega rzeczy we właściwy sposób: dla nich najważniejsze są finanse i gospodarka. To one dyktują zasady organizacji społeczeństw. Ich rozwój jest celem nadrzędnym, któremu wszystko inne jest podporządkowane. Byle dalej, więcej, skuteczniej, szybciej – gospodarka i finanse nastawione są na nieustanne przekraczanie własnych granic.

Ponieważ z punktu widzenia owych ortodoksyjnych polityków i ekonomistów, finanse i gospodarka są najważniejsze, wierzą oni, że nic nie powinno ograniczać wydobycia zasobów naturalnych, produkcji i konsumpcji. Środowisko naturalne jest dla nich zaledwie podsystemem, miejscem, z którego czerpie się surowce i w którym składuje się odpady, w tym gazy cieplarniane. Ekonomiści traktują systematyczne niszczenie środowiska jako „skutki uboczne” działalności gospodarczej, która generuje dochód. Podobnie jak tyle innych mitów ortodoksyjnej lub neoliberalnej ekonomii, myślenie takie zakrawa na szaleństwo. Ekonomista i ekolog, Kenneth Boulding, zwykł powtarzać: „by wierzyć, że możemy uzyskać nieskończony wzrost w skończonym systemie, trzeba być szaleńcem lub ekonomistą”.

Kryzys, który nas trawi, związany jest bezpośrednio ze sposobem, w jaki porządkujemy obecnie wymienione wyżej sfery – świadomie lub nie. W drapieżnym systemie, który uzurpuje sobie władzę nad każdą dziedziną ludzkiego życia, każde załamanie w sferze finansów wyrządza analogiczne szkody we wszystkich innych sferach, nie tylko w gospodarce, ale również w społeczeństwie i biosferze. W ciągu ostatnich 30 lat gospodarka walutowa zajęła miejsce przed realną, usuwając ją w cień, odcinając się od niej praktycznie, gospodarka realna zaś zajęła się wyłącznie obsługą potrzeb pewnej mniejszości.

Ponieważ gospodarka jest niesprawiedliwa i generuje olbrzymie dysproporcje, społeczeństwa też muszą być niesprawiedliwe. Skutki nieustannych nadużyć finansowych, gospodarczych i społecznych odczuwa zaś w ostatecznym rozrachunku nasza planeta. Nie zapominajmy jednak, że o ile my nie moglibyśmy bez niej żyć, ona czułaby się dużo lepiej bez nas. Przewrotna hierarchizacja owych sfer stanowi sedno kryzysu.

Naszym celem więc jest przejście

Jest to jedyny sposób na wydostanie się z więzienia.

MURY

Sfery są wygodnym modelem pozwalającym przemyśleć obecne i przyszłe – mam nadzieję – priorytety naszego życia, ale w tej książce częściej posługiwać się będę inną metaforą, prostszą i bardziej odpowiednią do opisu naszej kondycji więźniów: metaforą murów. Każde więzienie otoczone jest murami, które uniemożliwiają ucieczkę. Ponieważ te, o których mówię, obejmują cały świat, niektóre ich fragmenty, nawet jeżeli składają się na codzienność milionów osób, wydać się mogą mniej odpowiednie do opisu sytuacji czytelników z państw zachodnich, stosunkowo uprzywilejowanych.

Pierwszy mur, o którym chcę powiedzieć, jest oczywiście natury finansowej i gospodarczej. Drugi jest wynikiem ubóstwa i zadawnionych, stale się pogłębiających nierówności między Północą a Południem. Trzeci związany jest z coraz bardziej ograniczonym dostępem do dóbr pierwszej potrzeby, w szczególności do żywności i wody. To będą pierwsze trzy rozdziały. Należałoby się zatem spodziewać, że kolejny dotyczyć będzie zmian klimatycznych, niszczenia środowiska naturalnego i strat w zakresie bioróżnorodności. Rzeczywiście, gdy podjęłam decyzję o napisaniu tej książki, moim zamiarem było poświęcenie odrębnego rozdziału tym zagadnieniom. Później jednak zrozumiałam, że „odrębne rozdziały” to jeden z elementów problemu. Zbyt często natura i odpowiedź na zmiany klimatyczne stanowią, w najlepszym przypadku, osobny temat. W najgorszym zaś trafiają w formie notatki na dół strony. Rządy zachowują się tak, jakby uzdrowienie finansów było dużo ważniejsze niż powstrzymanie procesu ocieplania się planety, zadanie, które jak im się wydaje zawsze mogą przełożyć na później, a przynajmniej do momentu, gdy banki będą już bezpieczne.

Rozdział 4 traktować będzie zatem o konflikcie. Czy jest nieunikniony? Co cechuje, zwłaszcza w wymiarze ekologicznym, współczesne konflikty? Sugestie rozwiązań wszystkich tych problemów będą przewijać się przez całą książkę, jednak rozdział 5 w całości poświęciłam na szczegółowy opis kilku z nich. Potem nastąpi krótka konkluzja.

KLASA Z DAVOS

Metafora więzienia może nam pomóc w zrozumieniu, w jaki sposób możemy odwrócić porządek sfer przede wszystkim dlatego, że prowokuje pytanie, kto posiada klucze. Kto zbroi strażników i zapewnia personel wież strażniczych, czuwający dzień i noc, by nikt się nie wymknął? Z czego zbudowane są mury i kto je wzniósł?

W tym miejscu muszę sięgnąć po niemodne pojęcie klasy. W mojej pracy często stwierdzam, że jedną z idei, z którą najtrudniej jest zgodzić się opinii publicznej – a przecież zakładam, że składają się na nią głównie ludzie uczciwi, inteligentni i zaangażowani – jest fakt, iż rzeczywiście istnieje pewna grupa osób zdeterminowanych, dysponujących władzą, dobrze wychowanych, ale niezwykle niebezpiecznych; że osoby te czerpią korzyści z istniejącego porządku, znają się między sobą, wspierają wzajemnie i pragną, by zasadniczo nic się nie zmieniało.

Nie oskarżam tutaj nikogo personalnie. Bez wątpienia jest wielu bankierów o dobrym sercu, uczciwych maklerów i społecznie odpowiedzialnych pracodawców. Mówię tylko, że możemy być pewni, iż jako klasa zachowają się w określony sposób, choćby dlatego, że wpisani są w dokładnie te same struktury systemu. Wyjaśnił to już dawno i lepiej niż ja kiedykolwiek byłabym w stanie to zrobić – człowiek o wielkiej przenikliwości umysłu, Adam Smith. W Bogactwie narodów, dziele napisanym w 1776 r., powszechnie uważanym za w pełni wyczerpującą pierwszą pracę badawczą dotyczącą natury i funkcjonowania kapitalizmu, napisał coś takiego:

„Wszystko dla nas, nic dla innych – taka, jak się zdaje, była we wszystkich czasach nikczemna dewiza panów rodzaju ludzkiego”1.

Co ciekawe, Bogactwo narodów było wykorzystywane do usprawiedliwienia wszelkich nadużyć i niemałej liczby praktyk, które Smith piętnował, głównie w innym swoim wielkim dziele, Teorii uczuć moralnych. Wskazawszy na „nikczemną dewizę panów rodzaju ludzkiego”, wyjaśnia on, iż wielcy posiadacze jego czasów wolą mieć „parę diamentowych sprzączek” do butów lub „jakąkolwiek inną błahostkę równie próżną i pozbawioną znaczenia” raczej niż zapewnić „tysiącu […] osób przeżycie lub – co na jedno wychodzi – środki potrzebne do przeżycia jednego roku”.

Panowie rodzaju ludzkiego są wśród nas. Na potrzeby mojego wywodu nazwę ich „klasą z Davos”. Podobnie bowiem jak ludzie, którzy co roku w styczniu gromadzą się w tym szwajcarskim ośrodku narciarskim, są oni bogatymi nomadami, pozbawionymi jakichkolwiek korzeni. Niektórzy posiadają władzę gospodarczą i niemal zawsze imponujący majątek osobisty. Inni sprawują władzę administracyjną i polityczną, działając przede wszystkim w interesie tych, którzy dysponują władzą gospodarczą i w jakiś sposób też ich opłacają. Z całą pewnością w obrębie tej klasy istnieją sprzeczności. Szef zakładów przemysłowych nie ma dokładnie tych samych interesów, co bankier, zasadniczo jednak, w kwestii wyborów społecznych, są zgodni.

Klasę z Davos spotkać można w każdym kraju: nie ma ona nic wspólnego z konspiracją, a jej modus operandi jest całkowicie jawny. Po co trudzić się konspiracją, skoro prosta analiza stosunków władzy i interesów mówi wszystko? Klasa z Davos stanowi zawsze zwartą, wąską grupę społeczną. Jej członkowie mają oczywiście pieniądze, czasem odziedziczone, czasem nabyte. Przede wszystkim jednak mają własne instytucje życia społecznego: kluby i elitarne szkoły dla dzieci, mieszkają w odrębnych dzielnicach, zasiadają w radach nadzorczych, wspierają organizacje charytatywne, jeżdżą w te same miejsca na wakacje, organizują zamknięte wydarzenia towarzyskie... Wszystko to przyczynia się do wzmocnienia więzi między nimi, ich społecznej spójności i władzy, jaką wspólnie posiadają. Kierują oni naszymi najważniejszymi instytucjami, w tym mediami, wiedzą dokładnie, czego chcą i są od nas dużo lepiej zorganizowani. Jednak klasa ta ma również słabe strony. Jedną z nich jest bezmyślność i brak wyobraźni.

Moim zdaniem członkowie tej klasy zarządzają więzieniem, w którym się znajdujemy. Chcą zawsze „wszystkiego dla siebie, niczego dla innych”. Jednak, w porównaniu do czasów Adama Smitha, „inni” nauczyli się czytać, pisać i zgłaszać uwagi. Są lepiej poinformowani, zdobyli jakąś namiastkę władzy i dużo więcej doświadczenia politycznego niż ich przodkowie. Stąd konieczność poddania ich nieco bardziej strategicznemu i inteligentnemu nadzorowi.

Klasa z Davos jest drapieżna, mimo dobrych manier swoich członków i ich doskonale skrojonych strojów. Nie należy oczekiwać, że w swoich działaniach będzie się kierować logiką, ponieważ nie ma na uwadze długoterminowych interesów, nawet jeżeli te pokrywałyby się z jej własnymi. Jej celem jest gromadzenie, tu i teraz. Znakomicie opanowała zarządzanie więzieniem, bezbłędnie dobiera strażników, którzy – jak nikt inny – utrzymają nas w ryzach.

DROGI WYJŚCIA

Uprzedzam, będę nadużywać zaimka „my”, ponieważ wierzę, że „my” – ludzie przyzwoici, uczciwi, „zwykli”, ludzie, których spotykam cały czas – mamy za sobą liczbę, a zatem i urny wyborcze. Mamy również wyobraźnię, pomysły, racjonalne propozycje, nie brakuje nam także kompetencji i wiedzy naukowej; jednym słowem, wiemy, co trzeba robić i jak to robić. Należymy do niejednolitej wielości różnych formalnych i nieformalnych organizacji, walczących o zmianę status quo w danej instytucji, w takiej czy innej dziedzinie. Wspólnie mamy nawet pieniądze.

Brakuje nam jedynie jedności i organizacji przeciwnika, i niestety zbyt często świadomości, jaką potencjalną siłą dysponujemy. Naszym problemem są również przywódcy. Nasze partie polityczne zależą często finansowo od klasy dominującej, co widać choćby w Stanach Zjednoczonych. Tym samym, albo wyrażają bezpośrednio życzenia tej ostatniej gdy dochodzą do władzy, albo, gdy są w opozycji, akceptują biernie większość decyzji partii rządzącej.

By funkcjonować skutecznie, klasa dominująca potrzebuje państwa i jego aparatu, który w miarę możliwości nagina do własnych potrzeb. Robi to z powodzeniem od początku lat 70. XX w. działając na rzecz wyeliminowania wszelkich przepisów, które mogłyby utrudniać jej przedstawicielom osiągnięcie celu: „wszystko dla nich”. Pochlebstwem, prośbą, groźbą a gdy to nie wystarczało i łapówką, przekonywała polityków do podejmowania służących jej interesom decyzji.

By uzyskać przyzwolenie obywateli, czyli wyborców, dla własnych projektów, przedstawiciele tej klasy wydali w samych tylko Stanach Zjednoczonych grubo ponad miliard dolarów. Pieniądze te przeznaczone zostały na opracowanie i upowszechnienie ich ideologii. Tak udało im się przekonać nas, że wszystko, co robią, robią w dobrej wierze, że cały czas mają na uwadze nasze interesy i że porządek przez nich ustanowiony jest najlepszym możliwym w tym najlepszym ze światów.

Choć w żadnym razie nie można ich pomylić z marksistami, pojęli bezbłędnie sens nauczania marksistowskiego myśliciela, Włocha Antonio Gramsciego, autora konceptu „hegemonii kulturowej”. Poświęciłam odrębną książkę pokazaniu, jak w Stanach Zjednoczonych klasa dominująca posłużyła się mediami, technikami zarządzania i marketingu, oraz pieniędzmi, by wykreować i upowszechnić nowy „zdroworozsądkowy” sposób myślenia. Swoje działania zaczęła oczywiście od najbardziej prestiżowych, opiniotwórczych instytucji2.

Barack Obama, po dwóch kadencjach George’a W. Busha, jest z pewnością mile widzianym prezydentem, ale błędem byłoby myślenie, że mógłby on, nawet gdyby chciał, wymazać jednym ruchem 30 lat transformacji neoliberalnej. W 2008 r. on także otrzymał od zarządów banków ponad 4 mln dol. w ramach wsparcia dla kampanii wyborczej. Dziś te same banki ratuje z finansowych opresji.

ZASADY I PRAKTYKI WIĘZIENNE

Człowiek z Davos posiada pewne cechy szczególne w każdym kraju, zasadniczo jednak jest gatunkiem kosmopolitycznym, a jego sposób rozumowania, o ile taki proces w ogóle zachodzi, jest mniej więcej taki sam wszędzie. Ponieważ z konieczności dostosowuje się do reguł kapitalizmu, utrzymuje gospodarkę w stanie chronicznej nadprodukcji, większość ludności czynnej zawodowo świata nie jest mu zaś do niczego potrzebna. Demokracja go krępuje. Jeżeli dla osiągnięcia własnego celu musiałby sprowadzić na nas wszystkie nieszczęścia i nędze XIX w. i nic nie stałoby mu na przeszkodzie, zrobiłby to. A jeżeli, robiąc to, wyrządziłby szkody w społeczeństwie i doprowadziłby do zniszczenia środowiska naturalnego, cóż – trudno! Niech martwią się przyszłe pokolenia, być może na zupełnie innej planecie. Jego przecież już nie będzie. Uwierzcie Adamowi Smithowi, jeżeli nie chcecie uwierzyć mnie, ta klasa rzeczywiście pragnie „wszystkiego dla siebie, niczego dla innych”.

Przełom ideologiczny, który pozwolił człowiekowi z Davos dojść do władzy, nastąpił gdzieś w latach 70. XX w. Wtedy też światowy kapitalizm wkroczył w etap, na którym znajduje się obecnie. Określany zwykle jako „neoliberalizm”, opiera się on na swobodzie w zakresie innowacji finansowej, bez względu na to, dokąd mogłaby ona doprowadzić, na prywatyzacji, deregulacji, nieograniczonym wzroście gospodarczym, wolnym rynku, który sam ma się regulować i na wolnym handlu. Zrodził zaś gospodarkę-kasyno, która poniosła klęskę i została zdyskredytowana, przynajmniej w oczach opinii publicznej.

Dla większości ludzi przyczyna jest jasna. Zdają sobie oni sprawę, że system ten nie pracuje dla nich, ani dla ich bliskich i przyjaciół, ani dla ich kraju. Wielu rozumie również, że jest zły dla ogromnej większości mieszkańców Ziemi i dla samej Ziemi. Ideologiczna i polityczna konstrukcja, na której się wspierał, runęła równocześnie z całą strukturą finansową, pociągając za sobą miliony ludzkich istnień. Światowa elita musiała sięgnąć po bezprecedensowe środki zaradcze, przerzucając na obywateli gigantyczne koszty naprawcze, bez gwarancji, że naprędce przygotowane plany okażą się wystarczające.

Najwyższy czas przywołać słynne powiedzenie Lenina: „[Pewnego dnia] kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy.” Dziś należałoby raczej stwierdzić, że kapitaliści sami sobie sprzedają sznurek, wieszają się na nim, nas zaś pociągają za sobą. Tak właśnie wywołali obecną katastrofę: sprzedając sobie wzajemnie ryzykowne produkty finansowe, którym nadali dziwaczne nazwy i akronimy. Państwa pospieszyły im z pomocą, ratując in extremis od niechlubnego i niechybnego końca.

Ale nie łudźmy się, choć pierwsza próba samobójcza nie powiodła się, na pewno spróbują raz jeszcze. Nie minął przecież rok od czarnego września 2008 r., a bankierzy już wymyślali nowe, nieznane dotąd produkty finansowe i wypuszczali je w świat. Jeden z najbardziej makabrycznych pomysłów, o jakich kiedykolwiek słyszałam, to zakup tanich polis ubezpieczeniowych osób starszych lub poważnie chorych, „pakowanie” ich (podobnie jak kiedyś kredytów subprime), po uprzednim starannym dobraniu rodzaju chorób, by dobrze rozłożyć ryzyko – trochę cukrzyków, byle nie za dużo i nie za mało, AIDS, Alzheimera, raka, chorób wieńcowych – i sprzedaż na rynku. Im szybciej właściciel polisy umiera, tym lepiej dla klienta finalnego3. W międzyczasie wynagrodzenia i premie znów sięgnęły skandalicznie wysokich wartości. Ten system sam się nakręca, zachęca do tego, by stale przekraczać granice, iść dalej, szybciej, wyżej, aż nastąpi krach. I krach nastąpi.

Podczas szczytu G20 w kwietniu 2009 r. polityczni przywódcy najbogatszych państw świata chwalili się, że udało im się opracować nowy porządek świata. Określenie to wydaje mi się zdecydowanie na wyrost dla zaprezentowanego wówczas pakietu-niespodzianki stworzonego z myślą o sztucznym przedłużeniu życia dawnego systemu z wykorzystaniem instytucji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), który przecież tak bardzo przyczynił się do powstania kryzysu, a któremu znów powierzono setki miliardów dolarów. Gotowa jestem założyć się o cokolwiek, że rozwiązania te nie odniosą żadnego skutku, nawet w oczach ich twórców.

We wrześniu 2009 r. grupa jednoznacznie określiła swoje priorytety. Jej członkowie ogłosili się międzynarodowym rządem, wykluczając poza nawias pozostałe 172 państwa. Czyżby ich zdanie było mniej ważne? Demonstrantom, którzy na ulicach Londynu i innych miast skandowali przed kwietniowym szczytem G20 w 2009 r.: „Nie będziemy płacić za wasz kryzys!” i „Ludy planety przede wszystkim!”, odpowiedzieli: „Ależ oczywiście, że zapłacicie!” i „Dość tych fanaberii!”.

Członkowie G20 i ich specjaliści od komunikacji są wirtuozami w zakresie sztuki przepakowywania produktów: ich celem jest zaprezentowanie istniejącego status quo jako czegoś zupełnie nowego. Ponieważ sprawują rządy w interesie klasy z Davos, idą po linii najmniejszego oporu, co dla nas oznacza kolejne podatki i brak prawa głosu. Niezgoda na milczenie powinna być zatem naszą pierwszą reakcją. Żadna fundamentalna zmiana nie nastąpiła jeszcze bez nacisku ze strony opinii publicznej.

CZEGO NIE NALEŻY SPODZIEWAĆ SIĘ PO TEJ KSIĄŻCE

W rozdziale poświęconym możliwym rozwiązaniom obecnych problemów świadomie pominę kilka sformułowań. Pierwsze z nich to „rewolucja”. Mit rewolucyjny jest bardzo żywotny, ale uwierzę w niego dopiero gdy ktoś poda imię cara, którego tym razem mielibyśmy obalić i adres Pałacu Zimowego, gdzie można by znaleźć jego i jego doradców, by następnie powiesić ich na najbliższej latarni. Moim zdaniem ów Pałac nie znajduje się ani na Wall Street, ani w londyńskiej City, które pomimo własnej nieostrożności i głupoty działają dzięki akcjom ratunkowym państw.

Co zaś tyczy się „końca kapitalizmu”, z poprzedzającą go lub nie rewolucją, także w tym przypadku czułabym się lepiej, gdybym wiedziała, co to konkretnie oznacza. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie żadnego Wielkiego Wybuchu, który raz na zawsze położyłby kres obecnemu systemowi gospodarczemu, bardziej prawdopodobny wydaje mi się powolny proces transformacji, wymuszony przez nieustanny nacisk ze strony opinii publicznej – na poziomie lokalnym, narodowym i międzynarodowym. Tylko taką drogą możemy wymóc na państwie ukrócenie nadużyć sektora prywatnego, w szczególności konglomeratów finansowych, i zmianę priorytetów, tak, by człowiek i ziemia zajęły miejsce przed gromadzeniem dóbr. Zauważmy bowiem, że obecny kryzys i niemal całkowite załamanie finansowej machiny nie wystarczyły, by doprowadzić do owego mitycznego końca.

Nie sądzę, by przemoc mogła przynieść jakieś trwałe rozwiązania lub przyczynić się do postępu w dziedzinie emancypacji ludzi, obawiam się jednak, że może nas ona zalać, jeżeli szybko nie doprowadzimy do ograniczenia rażącej niesprawiedliwości w świecie. Oczywiście powołuję się w tej książce na pewne źródła, nie trzeba jednak wcale konsultować danych i ankiet, by zdać sobie sprawę z tego, że niezadowolenie i rozczarowanie opinii publicznej rośnie. Nietrudno zresztą zrozumieć dlaczego.

Porównania do lat 30. XX w., kiedy to wskutek kryzysu finansowego i gospodarczego do głosu doszedł faszyzm i dyktatury wszelkiego rodzaju, nasuwają się same. Ci, których kryzys dotyka, stoją zawsze przed pokusą, by znaleźć i rozliczyć winnego, z reguły kogoś, kto stanowi łatwy cel – tak jak imigranci – raczej niż prawdziwych odpowiedzialnych, którzy są zbyt daleko i zbyt niedostępni. Obawiać się również należy wzrostu popularności „ekofaszyzmu” żądającego radykalnych rozwiązań, gdy skutki ocieplenia planety zaczną nam coraz bardziej doskwierać. Nie zalecałabym również „zniesienia rynku”. Rynki odgrywają ważną rolę, istnieją od tysięcy lat, odkąd ludzie mogą podróżować i wymieniać się towarami. Co najmniej od 2500 r. p.n.e. na handlowym trakcie Indie-Daleki Wschód-Egipt kupcy uczyli się posługiwać biegle przynajmniej 10 systemami walutowymi oraz systemami miar i wag wymieniając cynę, miedź, srebro, złoto i lapis lazuli i dbając, by nikt ich nie oszukał4.

Gospodarka kapitalistyczna nie istnieje bez rynku, ale rynek może istnieć bez niej. Wszystko zależy od tego, o jakim rynku mówimy. Neoliberalny sen o „samoregulującym się rynku” okazał się w ostatecznym rozrachunku koszmarem, mitycznym potworem. Należałoby mieć nadzieję, że obecny kryzys zlituje się nad nami i nad nim, zadając mu ostateczny cios. Nie liczyłabym na to jednak zbytnio. Przedmiotem dyskusji nie powinno być opowiedzenie się za lub przeciwko rynkowi, ale wyłonienie różnych typów produktów: tych, które normalnie kupuje się i sprzedaje po określonej cenie w zależności od podaży i popytu, i tych, które należy traktować jako dobra i usługi publiczne lub wspólne, ich cena zaś (lub jej brak) powinny być ustalane zgodnie z ich społeczną użytecznością. Ze swej strony konsument powinien wiedzieć, jak rozpoznać, czy dany produkt (także pochodzący z zagranicy) wytworzono w dobrych warunkach socjalnych i ekologicznych, i tylko taki konsumować.

Oznacza to, że państwo narodowe powinno odgrywać kluczową rolę w definiowaniu zasad funkcjonowania rynku. Powód jest prosty: nie ma żadnej demokracji „ponadnarodowej”, która zasługiwałaby na to miano. Zdaniem Adama Smitha, zasięg rynku i zakres działania państwa powinny być identyczne, dla niego jedno wypływało z drugiego. Dziś już nikt o tej fundamentalnej zasadzie nie pamięta. Przykładowo Europejczycy nie mają praktycznie żadnej kontroli nad decyzjami Unii Europejskiej, która przy każdej możliwej okazji, programowo wręcz, dąży do zniesienia sektora usług publicznych, maksymalnego ograniczenia systemu zabezpieczeń społecznych i odrzucenia demokracji. Warto też zauważyć, że obywatele żadnego państwa nie mają wpływu na światową architekturę instytucjonalną: Bank Światowy, MFW, Światową Organizację Handlu (WTO) i ich satelity.

Moja własna lista dóbr publicznych lub wspólnych rozpoczynałaby się od dobra nowego typu, które jeszcze 10 lat wcześniej w ogóle by się na niej nie pojawiło. Byłby to odpowiedni dla człowieka klimat. Klimat jest dobrem wspólnym, od niego bowiem zależy samopoczucie nas wszystkich. Nie zmienia to faktu, że niektórzy starają się zmienić go w przynoszący zyski i sprzedawalny towar. Temu służą wszelkiego rodzaju pozwolenia na zanieczyszczanie. Jest to błędna droga, choćby tylko z tego powodu, że każdy rynek zakłada, iż jego towar nie przestanie istnieć. W tym przypadku chodzi o emisje dwutlenku węgla, których musimy właśnie się pozbyć… Cały czas mówimy o ratowaniu „planety”, ale w rzeczywistości ratować musimy nas samych. Ziemia nie przestanie krążyć wokół Słońca, my nie jesteśmy jej do tego potrzebni. Jeżeli dysponowalibyśmy szerszym zakresem tolerancji w stosunku do zmian temperatury, być może nie byłoby żadnego problemu. Ale tak nie jest. Większość gatunków, od których zależymy, również nią nie dysponuje, towarzystwa zaś tych, które obdarzone są najszerszą tolerancją termiczną i które przetrwają najdłużej, nikt tak naprawdę nie ceni. Mam na myśli muchy, komary, karaluchy, gołębie, kruki, pokrzywy…

Ciąg dalszy, nieco bardziej przewidywalny, mojej listy dóbr publicznych podlegających ochronie, zawierałby zdrowie, edukację i wodę, ale także energię, sporą część badań naukowych i produktów farmaceutycznych, plus kredytowy system finansowy i system bankowy. Wyjaśnijmy raz jeszcze: słowa „wspólny” i „publiczny” nie oznaczają automatycznie „darmowy”, nawet jeżeli w niektórych dziedzinach, takich jak edukacja, mogą mieć taki sens. Nie oznaczają również „zorganizowany przez centralnych planifikatorów i zarządzany przez biurokrację”. Możliwe są także inne modele. Decentralizacja jest wyborem, który w większości przypadków, takich jak choćby woda, narzuca się samoistnie. Powszechny udział w zarządzaniu tymi dobrami publicznymi jest nie tylko wskazany, ale i konieczny.

By wydostać się z więzienia, ludzie dobrej woli muszą się zjednoczyć, stworzyć sojusze w wymiarze krajowym i międzynarodowym i posłużyć się kryzysem finansowym do rozwiązania innych kryzysów. Nie słuchajcie tych, którzy twierdzą, że „nie możemy sobie na to pozwolić”. Mimo kryzysu świat opływa w pieniądze. Wystarczyło kilka dni, by w zakamarkach szuflad i komód (lub zakopane w ogrodzie) znalazły się setki miliardów, które posłużyły do poprawy kondycji banków. Przez cały kryzys, prawdopodobnie ok. 14 000 mld dol. (14 bln) – 14 000 000 000 000 $ – zmaterializowało się w magiczny sposób, by wzmocnić instytucje finansowe5. Ta zawrotna suma jest pożyczką zaciągniętą od przyszłości. Spłacamy ją wszyscy i spłacać będą nasze dzieci i ich dzieci w postaci podatków oczywiście, ale także bezrobocia, braku dostępu do usług publicznych i wielu innych doświadczeń, których nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.

A przecież nawet jednej setnej, ani jednej tysięcznej tej sumy nie wyłożono nigdy na potrzeby systemu opieki zdrowotnej, edukacji, tworzenia miejsc pracy, ochrony środowiska i innych wartych tego przedsięwzięć! Chcąc ograniczyć dyktaturę gospodarki, obywatele powinni wymagać czegoś więcej niż zwykłej regulacji, która łagodzi jedynie kanty systemu finansowego. G20 na pewno nie zrobi tego za nich.

Szczerze też wyznaję, że wielu rzeczy nie wiem. Nie wiem, czy „my” możemy pokonać drapieżną klasę z Davos i wprowadzić w miejsce jej władzy jakiś porządek sprawiedliwszy, bardziej zrównoważony i demokratyczny. Nie wiem, czy da się jeszcze przekształcić obecny układ sił i sprawić, że świat stanie się bardziej uczciwy, stabilny, zielony i przyjazny. Wolę jednak założyć, że tak jest, w przeciwnym razie cóż by nam pozostało? Wyjść na ulicę i jak ludzie w czasach wielkiej zarazy świętować, pić na umór, tarzać w rozpuście, czekając na nieubłaganą Kostuchę. Myślę, że możemy lepiej wykorzystać nasz czas i, nawet jeżeli przegramy, przynajmniej przegramy z honorem.

Nie wiem też, jaki jest ostateczny i najbardziej odpowiedni etap rozwoju społeczeństwa i nie ufam tym, którzy myślą, że to wiedzą. Tak naprawdę nie sądzę, by istniał jakiś „ostateczny” etap, musiałby być bowiem statyczny, a co za tym idzie nieznośnie nudny lub po prostu nieznośny. Wszystkie „izmy” XX w. wiedziały dokładnie, jak powinno wyglądać społeczeństwo i zmuszały każdego obywatela bez wyjątku do przyznania racji ich wizji. Tych, którzy tego nie robili, wysyłano do obozów reedukacyjnych lub likwidowano.

Bronię różnorodności społecznej z tych samych powodów, co różnorodności biologicznej – wydaje mi się ona źródłem żywotności natury i gwarancją naszego przetrwania. Historie ludów, ich kultury, warunki geograficzne, w jakich żyją, problemy i zmagania z nimi, determinują różne losy i tworzą różną przyszłość. I dobrze, żeby tak było. Możemy okazywać naszą solidarność w stosunku do walki innych; nie możemy prowadzić jej za nich, ani dyktować wyników. Wierzę, że emancypacja człowieka jest niekończącą się walką, wysiłkiem podejmowanym ciągle na nowo. Trzeba ją ustanowić tam, gdzie nie istnieje, bronić tam, gdzie jest zagrożona, doskonalić tam, gdzie wydaje się dobrze zakorzeniona.

Im więcej narodom udaje się wywalczyć w danym miejscu, tym łatwiej wywalczyć to później wszędzie indziej. Jednak wspólnym mianownikiem tych różnych historii, kultur i zdolności do przeobrażania istniejącego porządku powinna być demokracja. Jest ona zarazem celem i środkiem prowadzącym do celu. Często chaotyczna, wymagająca czasu, na pewno nie jest idealna. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą próbować naginać ją do własnych interesów. Ale każda inna droga prowadziła zawsze do niewyobrażalnych zbrodni.

Ostatnia uwaga: podobnie jak wszyscy przyzwyczaiłam się do używania słowa „kryzys” i nadal będę to robić, ale w gruncie rzeczy nie uważam, że go przechodzimy. Słowo to ma długą historię i jest bardzo pojemne: mój słownik wywodzi je z greckiego terminu oznaczającego po pierwsze „decyzję”, ale również kluczowy moment, przełom, zwłaszcza w chorobie, prowadzący albo do pełnego wyzdrowienia albo do śmierci. W teatrze jest to chwila, w której dylemat zostaje rozstrzygnięty. Według sinologa François Julliena, często cytowana opinia, zgodnie z którą chiński ideogram oznaczający „kryzys” byłby połączeniem pojęć „niebezpieczeństwo” i „dobra okazja” jest w rzeczywistości zachodnią interpretacją. Chiński znak przywodzi raczej na myśl spust kuszy, czyli mechanizm uwalniający.

Jednym słowem, zarówno w języku greckim, jak i chińskim, podobnie jak w wielu innych językach, słowo to niesie w sobie wyobrażenie o jakimś „przedtem” i „potem”, o nagromadzeniu napięć i gwałtownym, krótkotrwałym przejściu z jednego stanu do drugiego, będącego wyborem jednej z wielu możliwych dróg. To kluczowy moment rozdroża, które determinuje przyszłość.

Patrząc na 500 lat historii kapitalizmu, być może powinniśmy uznać za „krótki” okres, który właśnie przeżywamy. Obawiam się jednak, że „kryzys” który rozpoczął się w 2007 r. i który pod koniec 2011 r. bynajmniej nie został opanowany, potrwa jeszcze jakiś czas. Kryzysy następują po sobie w tempie nieznanym nigdy dotąd. Napięcia z pewnością będą rosły, ale wątpię, by doszło do nagłego zwolnienia pocisku, charakterystycznego dla kuszy. Jednym słowem, prawdopodobnie walka o inną przyszłość będzie długa.

Elity przywódcze nie zorientują się, że ów moment decydujący już nadszedł, będą próbować załatać swój niedomagający system mimo powszechnych protestów. Być może będą musiały, chcąc go zachować, sięgać po coraz bardziej brutalne metody postępowania z więźniami, by – bezwolnych i biernych – utrzymać w ryzach. „Depresja” stanie się terminem bardziej adekwatnym niż „kryzys”, podobnie jak w latach 30. XX w., w sensie tyleż psychologicznym, co ekonomicznym, i w odniesieniu zarówno do osób, jak i społeczeństw. Jeszcze bardziej trafne byłoby inne słowo: „dziura”. Taka, która pozwala dostrzec przelotnie, gdzieś w oddali poza zgliszczami i krajobrazem beznadziei, świat czysty, zielony, bogaty i sprawiedliwy.

Krach był nieunikniony i łatwy do przewidzenia, choć niewiele osób go przewidziało. Ponieważ należę do grupy tych ostatnich, wydaje mi się, że moim obowiązkiem jest wyjaśnienie jego przyczyn i podanie możliwych rozwiązań w sposób na tyle jasny, na ile jest to możliwe. Wszak ucieczka z więzienia jest sprawą nas wszystkich i każdego z osobna.

UWAGA NA TEMAT DANYCH LICZBOWYCH

Dzięki kryzysowi finansowemu w czołówkach gazet pojawiły się gigantyczne liczby, praktycznie niezrozumiałe. By stworzyć sobie choć mglistą ideę tego, co one przedstawiają, potrzebujemy jakiejś skali porównawczej. Możemy je sobie wyobrazić za pomocą tykania zegara, odnosząc je do skali czasu. Jeżeli każda sekunda oznaczałaby 1 dolara (euro, funta szterlinga, itd.), stosunek przedstawiałby się następująco:

dzień 86 400 $

rok 31 536 000 $

10 lat 315 360 000 $

100 lat 3 153 600 000 $

Lub, w drugą stronę:

miliard (dziewięć zer) nieco mniej niż 32 lata

100 mld blisko 3200 lat

1000 mld (12 zer) blisko 32 000 lata

Najbardziej ostrożne szacunki całkowitego kosztu akcji ratunkowych mówią o ok. 5000 mld dol., czyli 160 000 latach; najbardziej prawdopodobne (cytowane za badaczami z Banku Anglii) to 14 000 mld dol. (448 000 lat).

Rozdział 1/ Mur finansów

„Powinniśmy walczyć przeciwko odwiecznym wrogom pokoju: przemysłowemu i finansowemu monopolowi, spekulacji, podejrzanym bankom, antagonizmom klasowym […]. Dla nich rząd Stanów Zjednoczonych jest zwykłym dodatkiem do własnych prywatnych biznesów. Przekonaliśmy się już, że równie niebezpieczne są rządy zorganizowanego pieniądza, co zorganizowanej przestępczości.”

Franklin D. Roosevelt, przemówienie podczas kampanii prezydenckiej zapowiadające wprowadzenie kolejnego Nowego Ładu, wygłoszone w Madison Square Garden 31 października 1936 r.

Wbrew pozorom, nietrudno zrozumieć finansową sagę, która doprowadziła do mega-meta-kryzysu, jaki przechodzi obecnie świat. Całe to specjalistyczne słownictwo i szeroki wachlarz enigmatycznych akronimów: SIV, CDO i inne CDS, sprawiają, że wszystko wydaje się takie skomplikowane, w rzeczywistości jednak bieg wypadków tłumaczyć należy – banalnie – niskimi pobudkami, takimi jak chciwość, codzienną rutyną ludzi inteligentnych, którzy „wykonują tylko swoją pracę” i celową nonszalancją rządów opowiadających się za ideologią samoregulującego się rynku. Jakąś rolę w tym dramacie odegrały również czysto zwierzęce odruchy, jak stwierdziłby zapewne wielki brytyjski ekonomista, John Maynard Keynes, czy też hormony w rodzaju testosteronu, sprecyzowałaby współczesna biologia.

Podobnie jak pragnienie władzy. Banki zintensyfikowały kampanie lobbystyczne i działania na rzecz promocji własnych interesów, aż stały się dosłownie „zbyt duże, by zbankrutować”, według uznanej już dzisiaj formuły, która niestety nie oznacza „zbyt duże, by je ratować”. Prywatna władza finansowa ograniczyła zdolność władz publicznych do regulowania, czy nawet zrozumienia tego, co się działo.

Bailout, czasownik, którego w języku angielskim używa się z reguły w odniesieniu do akcji ratunkowych banków, ma trzy podstawowe znaczenia: „wylewać wodę, by statek nie zatonął”; „ratować się skokiem ze spadochronem zanim samolot się rozbije”; „uiścić wysoką kaucję za podejrzanego czekającego na proces”. W sensie przenośnym czasownik ten może również oznaczać: „pomagać komuś wyjść z opresji”.

Zakrojone na niespotykaną skalę akcje ratowania banków na całym świecie wpisują się doskonale w te definicje. Państwa przejęły sporą liczbę złych długów i toksycznych aktywów, by bankowe okręty utrzymały się na powierzchni; pomogły bankierom założyć pozłacane spadochrony, by mogli spokojnie wylądować na ziemi, ze sporymi sumami skrzętnie ukrytymi w zakamarkach kombinezonów; uchroniły ich również przed więzieniem (wyjątek stanowi Bernard Madoff, ale on posłużył jako kozioł ofiarny, choć właściwszym określeniem byłby „wilk” niekoniecznie ofiarny); uruchomiły również astronomiczne sumy, by wyciągnąć banki z opresji, będących wynikiem ich własnej nierozwagi.

W pierwszych latach XXI w. ryzykowne pożyczki i wyrafinowane produkty finansowe, które uwolniły mechanizm kryzysu, usprawiedliwiała w wymiarze intelektualnym wiara w samoregulację rynku: zgodnie z tą oczywistą fikcją, wszyscy uczestnicy rynkowej gry są w 100% racjonalni, dysponują taką samą wiedzą, a rynki nie oszukują. Każdy towar, który znajduje kupca, ma wartość. Tymczasem oferowane klientom produkty finansowe opierały się na nieprzeniknionych formułach matematycznych, których autorzy uważali się chyba za intelektualnych spadkobierców Einsteina. Zaledwie 10 osób w banku było w stanie choćby udawać, że wie, co dokładnie wchodzi w skład tych produktów.

Z oczywistych względów bankom od zawsze zależało na tym, by państwo nie mieszało się w ich sprawy. Wskutek nacisków i przemyślnych działań, ich życzeniom stało się zadość: uzyskały niemal całkowitą deregulację, ta zaś doprowadziła do katastrofy, przynajmniej w niektórych wymiarach. Elita bankierów raczej nie ucierpiała, ponieważ państwa zainterweniowały w odpowiednim momencie, ale dziesiątki tysięcy pracowników banków straciło pracę. Dlatego właśnie opłaca się być „zbyt dużym, by zbankrutować”. Mając świadomość, że tak jest, można podejmować bardzo duże ryzyko, ponieważ i tak za szkody zapłaci ktoś inny. W takiej sytuacji ryzyko nie wiąże się z „ryzykiem” dla tego, kto je podejmuje, ale dla społeczeństwa, dla nas wszystkich. Orzeł – ja wygrywam, reszka – ty tracisz.

Nie będę próbować relacjonować w każdym szczególe przebiegu kryzysu6, będę jednak chciała przybliżyć nieco kilku głównych bohaterów tych wydarzeń, przeanalizować ich zachowanie i jego skutki. Moim zdaniem, środki, jakie do tej pory podjęto, nie zadziałają i nie mogą zadziałać, jeżeli przez „działanie” rozumie się stworzenie systemu finansowego, który służyłby potrzebom gospodarki realnej i społeczeństwu i nie byłby szkodliwy dla zwykłych obywateli. Jeżeli chcemy czegoś więcej niż tylko powrotu do business as usual, prowadzącego do kolejnego kryzysu, potrzebujemy zupełnie innej strategii.

Rozwiązaniem, które nasuwa się jako oczywiste, jest przejęcie kontroli nad systemem: finanse i instytucje kredytujące powinny być traktowane jako dobra wspólne lub publiczne, których funkcjonowanie podlega przejrzystym, zrozumiałym zasadom, ustanowionym w sposób demokratyczny, a ich celem jest zaspokajanie potrzeb osób prywatnych: jednostek, rodzin, oraz przedsiębiorstw. W żadnym razie nie może to być działalność szukająca własnego zysku.

By osiągnąć ten cel moglibyśmy, a właściwie wciąż możemy, wykorzystać obecny kryzys. Środki proponowane przez rządy zmierzają jednak w zupełnie innym kierunku. W nadziei więc, że nie jest zbyt późno, spróbujmy chociaż pomóc w propagowaniu prawdziwie demokratycznych rozwiązań, dużo lepszych niż obecne. Wrócę do tego punktu w ostatnim rozdziale.

JAK DO TEGO DOPROWADZILIŚMY?

Mimo szybkiego tempa wydarzeń, szczególnie po 2001 r., kryzys finansowy potrzebował sporo czasu, by dojrzeć, i warto przyjrzeć się, w jakim kontekście to nastąpiło. Zacznijmy od analizy ideologii neoliberalnej globalizacji, by przejść następnie do niektórych wydarzeń ze współczesnej historii.

Przypomnijmy, co Adam Smith mówił o klasie z Davos: „ Wszystko dla nas, nic dla innych – taka, jak się zdaje, była we wszystkich czasach nikczemna dewiza panów rodzaju ludzkiego”. Osoby, które nie znają autora tego powiedzenia, przypisują je zwykle Marksowi, Hobbesowi czy Machiavellemu. O Adamie Smithie mówi się zazwyczaj, że był „ekonomistą”, on sam jednak uważał się raczej za teoretyka „filozofii moralnej”. Spróbuję wykazać, że „nikczemna dewiza”, o której mówił, przyświeca także panom rodzaju ludzkiego XXI w. – golden boys, maklerom, bankierom klienta biznesowego i innym oszustom panoszącym się bezkarnie w Nowym Jorku, Londynie i pozostałych wielkich centrach finansowych.

Podobnie jak Adam Smith, prawdziwą naturę tej klasy obnaża inny przenikliwy obserwator i bezpardonowy komentator rzeczywistości: rysownik William Hamilton od kilku dziesięcioleci publikujący swe rysunki w New Yorkerze, liczącym się amerykańskim tygodniku. Hamilton przygląda się z dystansem, ale i nie bez poczucia humoru, poczynaniom wysokich sfer Nowego Jorku i bezbłędnie interpretuje ich prawdziwe znaczenie7.

Wiele z jego rysunków ukazuje oczywiście bogaczy rozprawiających o pieniądzach – kto ile ich ma, jak je zdobył, jak zdobędzie jeszcze więcej i co z nimi zrobi. Oto kilka pierwszych z brzegu przykładów. Para studentów w latach 80. XX w. przechadza się po lesie: „To naprawdę niesamowite”, odpowiada młoda dziewczyna chłopakowi. „Ja też pragnę jak najwięcej, możliwie jak najszybciej”. Dwóch przedsiębiorców pije drinka w snobistycznym, przepełnionym po brzegi barze: „Najważniejsze to mieć tyle pieniędzy, aby pieniądze nie musiały być już najważniejsze.” Pewna kobieta tłumaczy mężczyźnie podczas eleganckiego przyjęcia: „Oczywiście, że są inteligentni. Muszą być. Przecież nie mają pieniędzy.” Biznesmen spogląda przez okno prywatnego samolotu i mówi do towarzysza podróży: „Jak mało posiadamy, Tom, w porównaniu do wszystkiego, co można posiadać!”

W tym świecie, który Hamilton zna „jak zły szeląg”, za pomocą pieniędzy uwodzi się kobiety, pochlebia innym, zawiera przyjaźnie, śluby. Pieniądze pojawiają się w rozmowach o edukacji dzieci, przy okazji przyjęć, zakupów, rozwodów. Pieniądze to codzienna rutyna interesów. Jeżeli chcecie zrozumieć sposób myślenia współczesnych panów gatunku ludzkiego, mentalność i zwyczaje obcego i niedostępnego plemienia nowojorskich bankierów, szefów wielkich przedsiębiorstw, ich żon i dzieci8, Hamilton jest człowiekiem, którego potrzebujecie: będzie lepszym przewodnikiem po tym świecie niż jakikolwiek antropolog.

By mieć „wszystko dla siebie”, klasa ta musiała przedsięwziąć kilka kroków i to bynajmniej nie za naszymi plecami. Wielcy i potężni tego świata (i bogaci) nie muszą wcale spiskować. Pierwszym punktem ich planu była zmiana zasad podziału dóbr funkcjonujących w modelu państwa opiekuńczego, który powstał w Europie i w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej i dzięki któremu społeczeństwa stały się bardziej egalitarne.

W tamtych czasach rządy wiedziały, że zostały wybrane po to, by za ich sprawą nastał dobrobyt – dla wszystkich. Ich zadaniem był taki rozdział wypracowanego bogactwa, który zapewniałby także „innym” jakieś bezpieczeństwo finansowe, dostęp do edukacji i usług zdrowotnych, godne emerytury i podstawowe usługi publiczne na przyzwoitym poziomie. Dość wspomnieć, że w latach 50. XX w., w USA pod rządami republikańskiego prezydenta Eisenhowera, podatek od najwyższych dochodów sięgał 90%. Dla porównania w 2009 r. górny próg podatkowy, obowiązujący przy dochodach powyżej 372 950 dolarów, wynosił 35%. Państwa członkowskie Unii Europejskiej wręcz konkurują o to, które zaoferuje „najniższą stawkę podatku dochodowego”, zarówno dla osób fizycznych, jak i prawnych, a traktaty sprawiają, że wyrównanie w górę staje się praktycznie niemożliwe. Obniżenie progów podatkowych jest zresztą jedną z największych zdobyczy neoliberalnych9.

Szczególnie w Stanach Zjednoczonych bogaci zawsze uważali model państwa opiekuńczego za krzywdzący. Utyskiwali na niego przy każdej okazji, oskarżali o to, że jego istotą jest „konfiskata” majątków, domagali się zniesienia go. Nie wszystko jednak od nich zależało. W zrozumieniu, co trzeba zrobić, by trwale zmienić sytuację i przywrócić elitom finansowym pozycję, jaką zajmowały – słusznie w ich oczach – na początku XX w., przed Wielkim Kryzysem i II wojną światową, pomogła im prawicowa inteligencja, która od zawsze działała w ich interesie. Sposób był jeden, trzeba było przekształcić społeczne wyobrażenie na temat zasad podziału dóbr w ramach państwa opiekuńczego. Wskazówkę tę z zainteresowaniem przyjęli szefowie przedsiębiorstw, prywatne rodzinne zakłady i inne prawicowe formacje. Ich konsolidację ułatwił w jakiejś mierze strach związany z pojawieniem się i sukcesem różnych ruchów kontestacyjnych, przeciwko wojnie w Wietnamie, w obronie praw obywatelskich, feministycznych, mniejszości seksualnych, które zdominowały ówczesną kulturę masową, zyskując zwolenników zwłaszcza wśród młodych.

Prawica przystąpiła do działania. Za cel obrała ośrodki opiniotwórcze, tam bowiem rodzą się nowe idee i mity społeczne. Przeciągając na swoją stronę najlepsze, politycznie wiarygodne umysły i dobierając znakomitych rzeczników, sfinansowała ideologiczną krucjatę. Nie szczędząc czasu i pieniędzy zbudowała własną infrastrukturę instytucjonalną i wykreowała jej ideologiczną nadbudówkę. Jej głosem zaczęły przemawiać prestiżowe ośrodki typu think tank, takie jak Heritage Foundation i American Enterprise Institute, oraz niewielkie grupy eksperckie. Konserwatyści stworzyli własną prasę. Sami wszystko wydawali, od naukowych kwartalników po bieżące ulotki informacyjne. Posługując się zręcznie mediami, manipulowali opinią publiczną, każąc jej wierzyć w to, co było dla nich wygodne.

Podczas gdy prawica działała na rzecz zmiany klimatu społecznego w Stanach Zjednoczonych, centro-lewicowe fundacje i organizacje charytatywne finansowały projekty poprawy niektórych aspektów życia najuboższych. Ponieważ w międzyczasie zmienił się kontekst polityczny i ideologiczny, większość ich wysiłków spełzła na niczym10.

DOKTRYNA

Autorstwo formuły „fundamentalizm rynkowy”, która z przymrużeniem oka wskazuje na religijne podłoże doktryny upowszechnionej przez intelektualnych najemników konserwatystów, przypisuje się zwykle George’owi Sorosowi. Być może święte teksty neoliberalizmu tak łatwo udało się „wcisnąć” opinii publicznej, bo były proste, ideologiczne i nie oparte na żadnej rzetelnej wiedzy ekonomicznej. W każdym razie sprzedały się dobrze.

Podstawy doktryny stworzył emigrant austriackiego pochodzenia, ekonomista Friedrich von Hayek. Stał się on duchowym ojcem całych pokoleń ultrakonserwatywnych monetarystów, takich jak Milton Friedman, słuchających jego wykładów na Uniwersytecie w Chicago. Hayek uczył swoich „Chicago Boys”, że interwencja państwa w życie indywidualne i społeczne obywateli stanowi krok ku „niewolnictwu” – jak chce tytuł jednego z jego największych dzieł. Stawiał wolność gospodarczą (prawo do zarabiania pieniędzy i wykorzystywania swojego majątku w sposób, na który nie miałyby wpływu żadne zewnętrzne organy) na równi ze swobodami politycznymi, religijnymi czy osobistymi, gwarantowanymi przez konstytucję i deklaracje praw człowieka i obywatela.

Według Hayeka, prawo powinno tylko zabraniać pewnych działań. Nie należy używać go do nakazywania: tworzenia programów społecznych na rzecz ubogich czy zmuszania bogatych do płacenia, za pośrednictwem podatków, na dobra wspólne, takie jak szkoły czy szpitale publiczne.

W języku Hayeka, zdanie typu „Ja mogę jeść, ty możesz jeść” oznacza po prostu, że wolno nam to robić, ponieważ żadne prawo tego nie zakazuje; nie mówi nic na temat tego, czy jakieś pożywienie znajduje się na stole. Zasadniczo utrzymuje on, że ludzie, dokonując indywidualnych wyborów, będą podejmować wspólne decyzje dużo lepiej niż państwo, ponieważ żadna centralna biurokracja nie będzie nigdy dysponować wystarczającymi danymi, by poznać ich potrzeby i pragnienia. Doktryna Hayeka jest unowocześnioną, dużo bardziej brutalną wersją słynnej „niewidzialnej ręki” Adama Smitha.

Twórcy ideologii skupili się na upowszechnieniu paru twierdzeń. Oto kilka z nich:

– biorąc pod uwagę koszty, skuteczność, jakość i cenę płaconą przez konsumenta sektor prywatny jest zawsze lepszy niż sektor państwowy;

– państwo (czasem pogardliwie nazywane „państwem-niańką”) nie powinno mieszać się do życia ludzi, ani otaczać go sztywnym kokonem swojej administracji, w szczególności tej mającej „pomagać”;

– jednostka powinna liczyć na siebie, być wolna w swoich wyborach, i – w konsekwencji – odnosić sukces lub przegrywać;

– rynek, który stanowi sumę owych indywidualnych decyzji, jest wszechwiedzący; jego sądy będą więc dalekowzroczne, wnioski prawidłowe; ustali wartość dóbr i usług na sprawiedliwym poziomie i sprawi, że ludność będzie miała dokładnie to, czego potrzebuje;

– by osiągnąć optymalną równowagę, a zatem i podejmować optymalne decyzje, rynek musi się sam regulować, nie może być regulowany przez żaden zewnętrzny organ;

– bogaci są bogaci ponieważ są bardziej inteligentni, pracowici, odważni i przedsiębiorczy niż wy czy ja; są twórcami bogactwa i dostawcami miejsc pracy, i z tego tytułu ich przedsiębiorstwa i oni sami powinni być w jak najmniejszym stopniu opodatkowani, najlepiej w ogóle. Ta sama uwaga odnosi się do akcjonariuszy, a celem każdego przedsiębiorstwa jest kreowanie „wartości dla akcjonariusza” (w szczególności wyższych dywidend i wyższego kursu akcji);

– z filozoficznego punktu widzenia, jednostka jest bytem suwerennym, nic nikomu nie jest winna, jest przede wszystkim konsumentem, dopiero później obywatelem.

W 1987 r., Margaret Thatcher jednoznacznie przedstawiła sens myśli neoliberalnej oświadczając w piśmie Woman’s Own:

„[żyjemy] w czasach, w których zbyt wiele osób, niczym dzieci, ma zwyczaj mówić: Mam problem, państwo musi go rozwiązać! […] Nie mam gdzie mieszkać, państwo musi znaleźć mi dom! – tym samym przerzucają oni własne problemy na społeczeństwo, a czym jest społeczeństwo? Czegoś takiego jak społeczeństwo nie ma! Są tylko jednostki, mężczyźni i kobiety…”

W Hijacking America opisałam imponujący arsenał materialnych i organizacyjnych środków, po które sięgnęli ideologiczni wyrobnicy prawicy, oraz ich mesjańską wprost gorliwość w propagowaniu powyższych idei. To dzięki ich zabiegom przeniknęły one do obiegowego myślenia, utrwalając się w nim na podobieństwo kliszy. To oni, inspirując się myślą Antonio Gramsciego i biorąc sobie do serca jego koncepcję hegemonii kulturowej, będącej kluczem do dominacji, zrozumieli, że najlepszą formą realnej władzy politycznej jest ta, której nie widać. Władzy nie można zdobyć na stałe walką, gwałtem, przymusem; lepszym rozwiązaniem jest coś, co Gramsci określił jako „długą drogę przez instytucje”: z własnych idei uczynić „myśl przewodnią” epoki. Wejdźcie do umysłów ludzi, ich serc, ich rąk, a głosy same spłyną.

Wybór Baracka Obamy dla milionów ludzi był chwilą egzaltacji, euforii i nadziei po gorzkim rozczarowaniu neoliberalnymi rządami George’a W. Busha. Ale muszę przyznać, że zobaczyliśmy w nim to, co chcieliśmy widzieć. Ten charyzmatyczny mężczyzna, który – choć tak wieść niesie – bynajmniej nie chodzi po wodzie i nie leczy trędowatych, stał się w jakiejś mierze projekcją naszych marzeń i nadziei. Dlatego obawiam się, że prędzej czy później neoliberalna ideologia znów przeniknie do Białego Domu.

Jak bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że władzę znów sprawują te same osoby, posługując się tymi samymi instytucjami, które pogrążyły nas w obecnym chaosie? Dlaczego w ich kierunku nadal płynie rzeka złota? Ale wyprzedzam fakty.

Klasa z Davos wprowadziła swoją doktrynę do szkół i uniwersytetów, do prasy, radia, telewizji, na wydziały prawa i do sądów, a nawet do kościołów i instytucji rodzinnych. Dzięki temu zdołała przekonać ludzi, by głosowali na nich, często wbrew własnym interesom gospodarczym11.

TRIUMF KAPITAŁU

W połączeniu z przyspieszoną globalizacją i pragnieniem maksymalnego zysku, neoliberalna doktryna stworzyła sprzyjający klimat dla inwestowania za granicą, wszędzie tam, gdzie stosunek płac do produktywności pracowników jest więcej niż korzystny. Kapitał zawsze preferuje miejsca, w których państwo nie utrudnia życia przedsiębiorcom niewygodnymi przepisami dotyczącymi siły roboczej, podatków czy środowiska naturalnego. Z chwilą gdy skończyła się zimna wojna i zburzony został mur berliński, inwestorzy dostali zielone światło – mogli udać się, gdzie tylko im się podobało, i robić tam, co tylko chcieli. A nawet więcej, gdy 12 nowych państw Europy Wschodniej przystąpiło do Unii Europejskiej. Wśród możliwości, które otworzyły się wówczas przed kapitałem, pojawiła się spekulacja przeciwko słabym walutom i prawo wycofywania swoich środków w jednej chwili, bez uprzedzenia. Wiele państw przekonało się o tym boleśnie na własnej skórze, gdy zagraniczni inwestorzy z dnia na dzień rezygnowali z inwestycji wartych miliony. Owa nowo nabyta mobilność kapitału doprowadziła więc do jednego wielkiego rozboju, największego, na jaki kiedykolwiek się poważono.

Wywołało to wiele kryzysów, przede wszystkim w biednych państwach Południa i w Europie Wschodniej. Międzynarodowa Organizacja Pracy (MOP) szacuje, że w latach 1990-2002, ponad 90 państw przeżyło „poważne zawirowania finansowe”, związane ze spadkiem wartości ich waluty o przynajmniej 35% w ciągu dwóch miesięcy12.

Na Zachodzie kryzys rozpoczął się między 2007 r. a 2008 r., Azjaci, Latynosi i inni przeżywali go jednak już 10 lat wcześniej. Pod koniec lat 90. XX w. państwa gospodarek wschodzących, takie jak Tajlandia czy Korea Południowa, gwałtownie wyhamowały. Ich banki borykały się z trudnościami, a przedsiębiorstwa nie mogły otrzymać kredytu. Tymczasem statki odmawiały transportu ich towarów bez natychmiastowej zapłaty w gotówce. W Indonezji ponad 30 tys. pracowników bankowych straciło pracę w ciągu jednego tygodnia. W całej Azji, setki robotników bez pracy, nie mogąc wyżywić rodzin, popełniło samobójstwo.

Fala kryzysu szybko rozprzestrzeniła się: zalała państwa tak różne jak Turcja, Rosja, Argentyna, pogrążając je w długotrwałej recesji, którą pogłębiły z gruntu błędne programy dostosowania autorstwa MFW i Banku Światowego. W Argentynie, niegdysiejszej pupilce MFW, pewnego ranka połowa ludności obudziła się w ubóstwie: ludzie potracili konta bankowe, zarobki i oszczędności życia. Wierne doktrynie mimo jej brutalnych rezultatów, MFW i Bank Światowy nie zaprzestały masowych prywatyzacji, niszcząc ostatnie struktury zabezpieczeń społecznych, które pozwoliłyby biednym przetrwać. W Rosji, wraz z nasileniem się biedy i alkoholizmu, średnia długość życia zmniejszyła się o 5 lat. Nie bez znaczenia był fakt, że ludzie nie mieli gdzie szukać pomocy.

Wydaje się, że los ciężko doświadczył wyłącznie państwa biedne lub rozwijające się i że – przynajmniej na razie – większość członków Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) nie ma powodów do zmartwienia. W krajach tych, stosunkowo bogatych, zmiany następowały stopniowo, a społeczne hamulce były bardziej skuteczne. Niemniej jednak w ciągu trzech ostatnich dekad Europę i Stany Zjednoczone opuściły główne zakłady przemysłowe. Wskutek ich migracji za morza, do miejsc biedniejszych, ale i mniej regulowanych, mnóstwo osób straciło pracę. Deindustrializacja była faktem niezaprzeczalnym, rosła liczba opustoszałych fabryk, wraz z nimi zaś powiększały się statystyki dotyczące bezrobocia. To zauważyli wszyscy. Ale tylko niektórzy dostrzegli inne zjawisko: w ciągu kilku dziesięcioleci w Europie doszło do przesunięcia przynajmniej 10 punktów PKB ze środowisk pracy do właścicieli kapitału.

Każdego roku ekonomiści szacują tzw. „wartość dodaną” wytwarzaną w trakcie działalności gospodarczej: w pierwszej połowie lat 70. XX w., udział płac w tym bogactwie był w Europie przeważający. Pracownicy otrzymywali między 2⁄3 a ¾; pozostała część szła do inwestorów, w formie rent, dywidend i zysków.

Akcjonariusze większości przedsiębiorstw notowanych na światowych giełdach nie są małymi inwestorami w stylu przysłowiowego chicagowskiego dentysty czy jego odpowiednika z Paryża, Singapuru czy Leeds. Zazwyczaj są to duże instytucje: banki inwestycyjne, fundusze spekulacyjne czy fundusze emerytalne, określane wspólnym mianem inwestorów instytucjonalnych. Organizacja wielu z nich wykracza poza ramy jednego kraju (a nawet gdyby tak nie było, raczej nie praktykowałyby one ekonomicznego patriotyzmu). Przykładowo za ponad 40% inwestycji w przedsiębiorstwa CAC 40 notowanych na francuskiej giełdzie stoją zagraniczni inwestorzy. Rok w rok zachłanność inwestorów instytucjonalnych rośnie, domagają się oni coraz większej „wartości dla akcjonariusza”. Popierają zatem masowe zwolnienia i zachęcają do uników podatkowych, które w ich oczach są korzystne, ponieważ ograniczają koszty i przekładają się na większe zyski.

W Stanach Zjednoczonych jest podobnie, bogaci systematycznie ograbiali biednych z udziału w PKB, mechanizm był jednak prostszy i bardziej brutalny. Przez całe dziesięciolecia płace nie rosły. Pracownicy nie uzyskali najmniejszego udziału w zyskach związanych ze wzrostem produktywności, całość przekazana została akcjonariuszom i szefom przedsiębiorstw. Dlatego, by móc nadal konsumować, tak wiele osób musiało poważnie obciążyć hipoteki swoich domów. Wbrew obiegowym opiniom, amerykańscy obywatele nie poczuli nagle nieodpartej chęci kupowania „rzeczy”: 2/3 ich dodatkowych wydatków to większe kwoty płacone na służbę zdrowia i rachunki za energię elektryczną.

W latach 2001-07 pieniądze pochodzące z kredytów hipotecznych przekraczały ponad trzykrotnie wartość wzrostu dochodów płacowych. Wskutek gwałtownego załamania się rynku nieruchomościowego, ludzie nie mogą już pożyczać. Oto proste wytłumaczenia największego spadku wydatków na konsumpcję, jaki stał się udziałem Stanów Zjednoczonych w ciągu ostatnich 60 lat.

Struktura podziału wartości dodanej zaczęła się zmieniać na początku ery Reagan-Thatcher. 30 lat później, udział środowisk pracy w PKB Europy spadł o 10 punktów, przypadły one właścicielom kapitału. Obecnie w kilku z 12 nowych państw członkowskich Unii Europejskiej, stosunek ten przedstawia się jako 50-50 i nawet w dojrzałych gospodarkach kapitalistycznych, takich jak Francja, udział pracowników oscyluje wokół 58%13.