Dokumenty mające służyć za kanwę - Raymond Roussel - ebook

Dokumenty mające służyć za kanwę ebook

Raymond Roussel

0,0

Opis

Nieukończony, ostatni, pośmiertnie opublikowany utwór francuskiego prozaika, poety i dramatopisarza, który był prekursorem surrealizmu i wielu awangardowych eksperymentów literackich. Stereofoniczna relacja nakazuje skupienie i zatopienie się w świecie Dokumentów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 80

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1625523999050433

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

PROZA 1

Raymond Roussel: Dokumenty mające służyć za kanwę

PRZEKŁAD • Andrzej Sosnowski

NA OKŁADCE • Georg Raab „Portret cesarzowej Elżbiety”

KONCEPT • Justyna Radczyńska

FOTOGRAFIA • Jan Mehlich

OPRACOWANIE GRAFICZNE • Artur Burszta

KOREKTA • Anna Krzywania

SKŁAD • Paweł Dunajko

WYDANE PRZY WSPARCIU • Miasta Wrocław i Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu

„À la Havane” from: Épaves (1912-1932), © Éditions Pauvert 1973

„Six documents pour servir de canevas” from: Comment j’ai écrit

certains de mes livres, © Gallimard 1995

© Copyright for the Polish edition by Andrzej Sosnowski and Biuro Literackie 2008

BIURO LITERACKIE

ul. Tęczowa 50a/9, 53-602 Wrocław

tel. 0 71 346 08 23, 0 71 783 90 01

[email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-07-3

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ • Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Tłumacz składa serdeczne podziękowania Pani Annie Wasilewskiej,pierwszej czytelniczce i cierpliwej komentatorce niniejszego przekładu.

W Hawanie

W Hawanie

W Hawanie żyła sobie w para sierot, czternastoletni A… L… i jego bliźniacza siostra M….

Pochodzące z rodu hiszpańskich kolonistów dzieci dorastały pod czułą kuratelą niezamężnej babki stryjecznej S…, osoby prostolinijnej i kompetentnej, z męskim wigorem, umiejętnie chodzącej wokół swoich spraw.

Zgodnie z regułą rozwój bliźniąt przebiegał nierównomiernie już w macierzyńskim łonie: M… zapewniła sobie sporo żywotnych soków kosztem A…, który, nieuleczalnie wątły, tylko cudem osiągnął wiek adolescencji.

Charakterystyczna dla bliźniąt, fanatyczna tkliwość łączyła A… i M…. Ponadto A…, nader uzdolniony, umiał wywierać dobroczynny wpływ na swoich towarzyszy, któremu jego siostra poddawała się bez reszty. W szkole przewodził całej klasie i czerpiąc dodatkowy prestiż z tytułu  w e t e r a n a,  zdobytego za sprawą poważnej choroby, która swego czasu uczyniła zeń repetenta, jednym doradzał, drugich wspierał, i jednym słowem ucinał kłótnie innych.

Dwa przykłady dadzą pojęcie o skali jego autorytetu.

Do grona swoich kolegów zaliczał syna N… O…, sławnego w całym kraju nuworysza, oraz syna R… V…, którego imię przywodziło na myśl pewien zagadkowy skandal.

Zwyczajny sługa plantatora, N… O…, za sprawą szczęśliwego losu na loterii już w bardzo młodym wieku zdołał położyć fundamenty pod fortunę, która przez ćwierć stulecia osiągnęła znaczne rozmiary dzięki jego uzdolnieniom i chciwości.

Wszakże niskie pochodzenie zapewniało mu ze strony kubańskich luminarzy jedynie lodowatą obojętność, z której powodu cierpiał i którą próbował przezwyciężyć, nabywając tytuł.

Wyjechał do Rzymu – powrócił jako hrabia papieski.

Jednak świetni Kubańczycy bynajmniej nie byli olśnieni i powzięli urazę, uznawszy to za prowokację. Zapędy nowego szlachcica spotkała nie tylko odprawa, albowiem uzgodniono, iż w anonimowej przesyłce otrzyma on egzemplarz składni w pysznej oprawie, ozdobionej okazałą koroną hrabiowską. Tak wyglądała subtelna drwina z arystokratycznych pretensji dukającego eks-parobka.

Hrabia d’O… zrozumiał – i dał sobie spokój.

Zresztą inne troski już wkrótce miały go pochłonąć.

Hawana fetowała podówczas włoską trupę operową, której gwiazdą była piękna i rozwiązła A…, zwana „królową wokalizy”.

Ponieważ w pieśniarskim repertuarze nie figurowało nic dostatecznie trudnego, aby jej niesłychana wirtuozeria w całej pełni mogła zabłysnąć, A… zamówiła w aranżacji na głos, ze słowami natchnionymi przez tytuł, fortepianową „Prządkę” autorstwa D…. Bezlitosna gonitwa zawiłych przebiegów chromatycznych, sięgających po subtelne efekty naśladowcze, wykluczała pośledniejsze talenty. Wykonanie dzieła, będącego już dla palców prawdziwym tour de force, dla gardła oznaczało wyczyn wręcz cudowny.

Który przychodził A… najwyraźniej bez wysiłku, gdyż śpiewając bez przerwy pianissimo, osiągała niebotyczną szybkość, przy której wartości poszczególnych nut, rozciągających każdą sylabę, były bez wyjątku doskonale artykułowane.

Po zakończeniu ostatniego aktu natarczywa wrzawa za każdym razem zmuszała A… do wykonania „Prządki”, co zawsze przynosiło triumf.

Kiedy d’O… pierwszy raz ujrzał A… na scenie, widząc jej olśniewające piękno, poczuł rozkoszny niepokój, który na dźwięk jej głosu natychmiast uległ podwojeniu. Jego rosnące z każdym aktem pożądanie ostatecznie rozjątrzyło się w finale, kiedy w nieuchronnej „Prządce”, przepełniającej miarę jej uroku, A… przeszła jako artystka samą siebie i stanęła w blasku apoteozy.

Gdy po łatwym podboju, d’O… w pełni „miodowego miesiąca” usłyszał, że mówi się o wyjeździe trupy, udręka spotęgowała moc jego namiętności, toteż próbując nakłonić A…, żeby z nim została i rzuciła scenę, składał jej ponętne oferty, ona zaś, czując swoją siłę i postanawiając wykorzystać sytuację do cna, na nic się nie zgadzała, prócz małżeństwa – i tak długo trwała przy swoim, aż ustąpił.

Wtargnięcie w jego egzystencję małżonki z burzliwą przeszłością jedynie pogłębiło ostracyzm, z powodu którego cierpiał d’O… – i przeciw któremu raz jeszcze postanowił wystąpić.

Na Kubie wielkim poważaniem cieszyły się konne wyścigi i właśnie na torze d’O… oparł swój plan. Uczestnictwo w takich zawodach przyniosłoby mu świadectwo elegancji – tudzież stosunki w znakomitym świecie gonitw.

Założył stajnię – i zawsze czyhając na sposobność, aby wesprzeć A… jakimś widocznym hołdem, na przekór niechęci świętoszków, ku jej chwale wybrał na swoje barwy zieleń, biel i czerwień flagi włoskiej.

Lecz jedyną odpowiedzią hipodromu na sportowe osiągnięcia małżonków były kolejne dąsy, toteż d’O…, zniechęcony, nie zwlekał ze sprzedażą wszystkich koni.

Po tej przykrości przyszła radość: urodził się syn.

Otóż właśnie ten syn, wówczas trzynastoletni S… d’O, był kompanem A… L….

Gdy w trakcie prowadzonej szeptem utarczki pewien szkolny kolega nazwał go „synem lokajczyka i ladacznicy”, S… ripostował wyzwaniem na pojedynek.

Podczas przerwy, przy pierwszej wymianie ciosów interweniował A… – następnie indagował.

Zważywszy na ohydny charakter obelgi, zażądał, aby S… otrzymał publiczne przeprosiny – jego wola została z szacunkiem, jak zawsze, wykonana.

Z kolei syn V… niesprawiedliwie cierpiał konsekwencje pewnych podejrzeń, jakie zawisły nad głową jego ojca.

Który wcześnie osierocony, osiągnąwszy pełnoletność przeputał skromną ojcowiznę, a będąc ujmującego wyglądu, ubiegał się o względy … i znalazł przyszłą dziedziczkę.

Parę lat wystawnego życia i wiano do reszty stopniało, a zirytowani teściowie jedynie bardzo skąpo łożyli na parę – borykającą się odtąd z trudnościami, które tylko wzrosły wraz z narodzinami syna. I oto żona V… właściwie jeszcze nie wstała po połogu, kiedy jej ojciec i matka tajemniczo zmarli w przeciągu jednej i tej samej godziny.

Autopsja dostarczyła dowodu podwójnego otrucia.

Badanie żywności spełzło na niczym. Należało szukać gdzie indziej i w końcu podejrzenie padło na klej asortymentu znaczków o wzruszającej genezie.

Dwa lata wcześniej Amerykanin T… podjął na swym okręcie „B…” zuchwałą próbę polarnego zwiadu.

Kiedy ustalony czas jego powrotu został znacznie przekroczony, urządzono składkę publiczną, aby móc podjąć próby poszukiwań.

Mianowicie powstał znaczek z okrętem „B…” zagubionym wśród lodów, który wkrótce na wielu listach zaczął towarzyszyć pocztowemu stemplowi.

Niejeden korespondent sprytnym sposobem znalazł się pod przymusem, otrzymując niezamówiony arkusz stu znaczków – wkrótce u drzwi zjawiał się akwizytor, żądając zwrotu arkusza, bądź pieniędzy.

Otóż arkusz tego rodzaju dotarł był do teściów V… i niezwłocznie został użyty, akwizytor zaś spotkał się z dobrym przyjęciem.

Dwa tygodnie później teściowie umarli.

Pozostało sześć znaczków – zatruty klej, głosił wynik analizy.

Ponieważ żadnej koperty nie udało się odnaleźć, śledztwo utknęło w martwym punkcie – i obumarło. Lecz podejrzenia dotyczące V…, któremu aż nadto dopisało szczęście, niosły się głośnym echem – nie dosięgając jego żony, która cieszyła się powszechnym szacunkiem.

Od tamtego czasu sprawa nigdy jednak nie ucichła, pozostając w dziedzinie pogłosek.

Tak więc poruszony ich analogiczną podatnością na ciosy, syn V… oklaskiwał publiczne przeprosiny skierowane do S… d’O….

Rozjątrzony oszczerca poszukał zemsty, która mając charakter anonimowy, nie oznaczałaby dlań kolejnej nauczki.

W dogodnym momencie wszedł do pustej sali sypialnej i – będąc dość dobrym z rysunków – wykonał węglem na ścianie, za łóżkiem młodego V…, obelżywy szkic, na którym, pod słowami „Tato uderza dwa razy”, dwa wozy pogrzebowe jechały jeden za drugim nieopodal ramki w kącie, wypełnionej przez wielki znaczek przedstawiający polarną katastrofę.

Poczuł nienawiść do swojej pracy, kiedy spostrzegł, że jej odkrycie wywołało ogólne zażenowanie – oraz łzy zainteresowanej osoby.

Wprowadzony w całą rzecz, A… skrzyknął klasę i w dwójnasób napiętnował potwarz, która, tchórzliwie anonimowa, godziła w syna poprzez osobę ojca.

Po czym odmalował tak promienny obraz rehabilitacji dzięki wyznaniu winy, że z kolei winowajca nagle zapłakał, zbliżył się i zgiął przed swoją ofiarą, kajając się i prosząc o wybaczenie.

Łatwo zgadnąć, co działo się z siostrą – w dodatku siostrą bliźniaczką – pod wpływem siły tak już przemożnej względem zwykłych koleżków.

Dla M… każde słowo A… stanowiło artykuł wiary, i z ochotą stawiłaby czoło każdemu wyzwaniu, aby tylko mogła zatriumfować jakakolwiek sprawa, której był rzecznikiem.

W istocie pełen skłonności do aktów dobroci, nad wiek rozwinięty młodzian hołubił niekiedy wielkie altruistyczne sny – które śmiało zamierzał pewnego dnia urzeczywistnić.

Nader przywiązany do rodzinnej wyspy, pragnąłby zwłaszcza, aby wytężone naśladownictwo Europy nadało rodzimej cywilizacji wyższy stopień wyrafinowania.

Tak żarliwie podziwiał Europę, z którą przecież łączyła go hiszpańska krew – ojczyznę świetnych pamiątek, trwałych tradycji, arcydzieł sztuki, wzniosłych umysłów – zarazem mało sobie ceniąc przyziemny industrializm niewyrobionej Ameryki.

I bardzo często z pasją, zwierzając się M…, kreślił dalekosiężne plany na przyszłość, inspirowane tym szczególnym patriotyzmem.

Przyszłości tej, niestety, miał nie dożyć; śmierć, która nieustannie krążyła nad nim od kołyski, zabrała go w wieku lat dwudziestu, wyniszczonego przez chorobę płuc – na oczach nieprzytomnej M…, na zawsze już niepocieszonej.

Jednakowoż poczucie świętej misji, jaką miała wypełnić, było dla M… podporą w jej rozpaczy.

A… na łożu śmierci solennie ją zobowiązał, aby zamiast niego urzeczywistniła ów patriotyczny sen – z wyciągniętą ręką ślubowała posłuszeństwo.

Rok później stryjeczna babka zmarła pod brzemieniem lat, pozostawiając majątek, który pozwolił M… natychmiast rozwinąć skrzydła.

Czując od początku, jak niewiele zdołałaby wskórać bez współpracowników, opublikowała i bezpłatnie rozpowszechniała broszurkę zawierającą czytelny apel o pomoc. Znajdowała się w niej wykładnia desideratum A… – a także projekt utworzenia, z udziałem zwolenników jej idei, koedukacyjnego klubu, którego działacze zbieraliby się u niej w domu.

Z aprobującym zrozumieniem przyłączyli się liczni intelektualiści, pełni patriotycznego uniesienia1.

Każdym klubem ktoś musi zarządzać; miało miejsce powszechne głosowanie i w pierwszej turze M… jednogłośnie została mianowana prezesem.

Zaraz też nalegano, aby wynalazła dla siebie insygnia, które nosiłaby w trakcie posiedzeń jako rękojmię przywództwa.

I tak nagabywana, pogrążyła się w rozmyślaniach, przez długi czas bezowocnych, aż wreszcie metodą eliminacji powzięła pewną śmiałą myśl – zrazu odrzuconą, jako niewspółmierną do celu.

Jako że w istocie nie chodziłoby o zwykły ozdobny atrybut, lecz o cały kostium.

W gablocie z saską porcelaną, w jej salonie od niepamiętnych czasów na widoku, figurowało między innymi „Porwanie Europy”. Pełen gracji strój, skopiowany z tej figurynki – uzupełniony różowym trykotem – stał się uniformem pani prezes.

Sesja, na której w nim zadebiutowała, nabrała charakteru inauguracyjnej odświętności. Prym wiodła aktywność w poszukiwaniu rezolucji, jakie należało podjąć. Ostatecznie każdy miał za zadanie dostarczyć szkic odpowiednio uwypuklający wyższość Europy.

W duchu współzawodnictwa, intelektualnej elicie, która tworzyła klub, chodziło o to, kto dołoży najpiękniejszą cegiełkę do całej budowli.

I