Złotniejący świat - Maria Konopnicka - ebook + książka

Złotniejący świat ebook

Maria Konopnicka

0,0

Opis

Uwodząca melodia zdań Marii Konopnickiej niesie w sobie kilka emocjonalnych tonów: ludowy zaśpiew, ton parnasistowski, sceptycyzm, ironię, sarkazm, gorycz, ale też ton sowizdrzalski. Wszystko to tworzy z poezji Marii Konopnickiej niezwykle bogaty, wciągający koncert. Tom Złotniejący świat otwiera serię "44. Poezja polska od nowa", w której uznani współcześni poeci przedstawiają twórczość klasyków. Autorem obecnego wyboru oraz posłowia jest Piotr Matywiecki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 62

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Konopnicka

Złotniejący świat

Wybór i posłowie: Piotr Matywiecki

Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2016

44. Poezja polska od nowa 1

Maria Konopnicka: Złotniejący świat

Wybór wierszy i posłowie: Piotr Matywiecki

Redakcja: Artur Burszta

Rysunek na okładce: Nina Łupińska

Korekta: Anna Krzywania

Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn

Copyright © by Piotr Matywiecki

Copyright © by Biuro Literackie, 2016

Biuro Literackie

ul. Sokolnicza 5/37, 53-676 Wrocław

tel. 71 346 01 42, [email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-44-8

Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Spis wierszy

Wstęp

Przygrywka

W poranek

Po burzy

Wolny najmita

Co się stało?

A jak poszedł król…

A dajcież mi…

Oj, ty modra rzeko…

Oj, uśnij…

Świat zawojował…

W trzejkrólowy wieczór

Miłość jest klęską świata…

W pirejskim porcie

Ranek w Wenecji

W zakrystii na Murano

Faun tańczy

Faun pijany

Drzwi do cichej twej komnaty…

Sybilla pisze

Bagnasco

Molo Lucedio

Fiumicino

Pod okienkiem mojej izby/ Gaj zarasta laurowy…

Pod okienkiem mojej izby/ Jest ścieżyna, światłem drżąca…

Cisza wielka i szeroka…

Na cmentarzu

Który ma złoty klucz…

Na Twej mi szacie…

Sorga

Urbs Avinionensis

I groby umrzeć mogą…

Rankiem w polu

W miasteczku

Na Kurpikach

Tu się droga załamała…

Mistrz prawdy…

Żyj – nie w chwili…

Pocałunek Roberta Emmeta

Wiosenne widoki Bugu

Żuczek

Muchy samochwały

Pan Balcer w Brazylii

Szkice z cmentarzy

Objaśnienia

Posłowie (Piotr Matywiecki)

Nota o Autorce

Nota edytorska

Wstęp

Za ostatnim poetą zamknęła się brama.

Trudno się skarżyć; cześć im oddali ziomkowie.

Charmides, z wieńcem lauru na wzniesionej głowie

I w płaszczu purpurowym, wyglądał, jak drama

Z wlokącym się poza nią długim epilogiem.

Meander takoż w wieńcu, który mu na czoło

Dali ateńscy męże, piał pieśnię wesołą,

Jakby mu Dionizos bratem był – nie bogiem;

A wiedząc, że się sława rychło zmienia w marę,

Niósł z niedbalstwem wspaniałym pełną wina czarę,

By pić zdrowie ojczyzny – za ojczyzny progiem.

Eutydem niósł lirę, brząkając w nią z cicha,

A pierś jego wezbrana, co smutkiem oddycha,

Tak pełna jest tęsknoty – i łez – i zadumy,

Że za każdym ust tchnieniem unoszą się tłumy

Mar powiewnych, przejrzystych i wiązanką płową,

Jako wieniec róż bladych, lecą mu nad głową.

Filebus, z olimpijskim spokojem na twarzy,

Szedł, jak mąż, który dźwiga na barkach Hezjoda;

A za nim w niewidzialnej postępują straży:

Kunsztowna antystrofa, rzeźbiona epoda,

I orzeł Zeusowy nad głową się waży

I otacza go grecki błękit i pogoda.

Timeus kroczył blady, obuty w koturny,

Niosąc z dzieł swych tragicznych popiołów dwie urny;

A gałąź cyprysowa, owinięta kołem,

Zdawała się ze zgrozy wstawać mu nad czołem.

Milczał; jeśli wychodząc nie rzucał przekleństwa

Na miasto obłąkane i pełne szaleństwa,

To jedynie dlatego, by ziemia pobladła,

Nim on przestąpi bramę, w przepaść nie zapadła.

Dajmon zamykał pochód i wybuchem śmiechu

Żegnał Ateny, pieśń swą przekazując echu…

I zaraz też podgórza dzieliły się wiernie

Spadkiem poety, rapsod skandując misternie,

Coraz to przeźroczyściej, coraz ciszej… ciszej…

Tak, że ostatnie dźwięki Zeus ledwo słyszy.

Plato odetchnął. Odtąd poezja zdradziecka

Umysłów wytrzeźwionych oczadzać nie będzie,

I żadna już od pieśni nie zadrży pierś grecka…

Ostatnią lirę, w kącie rzuconą na śmiecie,

Po jakimś zapomnianym włóczędze-poecie,

Strzaskano, jak bezbożne, przeklęte narzędzie.

Pierzchły już bezcielesne, urojone mary,

Których nikt nie przykroi do rozsądnej miary;

Odtąd mieszkańcy miasta, stojąc na swych progach,

O tym, co rzeczywiste, radzić będą zimnie,

I nikt przy jakimś grzmiącym, pełnym ułud hymnie

Nie będzie roił baśni o chwale i bogach.

Epos przestanie kłamać i drażnić umysły:

Na wzruszenia jest wymiar ogólny i ścisły

I nikt pod wpływem pieśni, omamiony słuchem,

Nie będzie śnił, że leci nad światy gdzieś duchem…

Ludzkość, wolna od rodu wieszczów i rapsodów,

Przestanie pragnąć zdrojów żywych i ogrodów

I nie będzie roiła o cudach dziwacznie

I na byt swój powszedni trzeźwo baczyć zacznie.

Cóż jest pieśń? – Dźwięk słów pusty, jako wiatru szelest.

Poezja najpiękniejsza jeszcze prawdą nie jest,

I, jako płonne zielska, po drogach zarasta…

Lecz dziś wszystkie wyrwano! Poza bramy miasta

Odprowadzono wieszczów z wieńcami na czole

I przed poezją wrota do Aten zaparto.

– Tak dumał prawodawca.

– Cóż to za pacholę,

Z głową wzniesioną w niebo, źrenicą rozwartą

Szeroko, patrząc w błękit ten, czysty, jak fala

Egejska, gdy w niej jutrznia łuny swe rozpala,

Stoi w cichym zachwycie? Nad nim szumią drzewa,

Ptak wędrowny skrzydłami bije i pieśń śpiewa,

Olimp w mgłach gubi czoło, jak senny atleta…

Echo pieśni Homera w błękitach gdzieś kona,

A wokoło powstają bohaterów cienie

I ojcowie o wielkim sercu idą smutni…

Zadumanemu chłopcu pierś chwyciło drżenie;

Spłonął i wyciągając młodzieńcze ramiona,

Głosem czystym, jak kryształ, wołał: „Lutni… lutni…”

– Jak to, wielcy bogowie! – czyż znowu poeta!?

Przygrywka

Wkoło mnie otoczyły moje równie senne,

Pasmem jednakiem…

Ale ja sobie lecę w krainy odmienne –

Umiem być ptakiem!

Błękitna przestrzeń mruga, zaprasza do siebie,

Skrzydeł nie nuży…

Pędzim sobie we trójkę: ja, obłok na niebie,

I listek róży.

Listek najpierwszy upadł na wioskowym kopcu

Cudzej granicy,

Jak rzucone słóweczko drogiemu mi chłopcu

Mdłej obietnicy…

A obłok powiał dalej… Pod słonko się stroi

W biel i we złoto,

Aż u chaty ostatniej, co w kraju mym stoi,

Zadrżał tęsknotą…

Wiatr szarpnął go za szatę, rozrzucił mu włosy;

Toż łzami leci

Na łączkę, gdzie pod gruszą siedzi dziadziuś bosy

I kupka dzieci…

Nie chce odlecieć dalej! Z tej mgły urodzony,

Z oparów rzeki:

Gdzież mu zwiedzać świat obcy, inne jakieś strony

I kraj daleki?

Więc sama lecę… sama, choć serce mnie boli

I smutno wróży…

Czemuż nie chciał obłoczek podzielić mej doli,

Ni listek róży?

Z obłoczka ja bym sobie wieczorem pod głowę

Zwiła posłanie;

A z listka zasię róży – toć czary gotowe

Na zakochanie.

Lecz sina dal pociąga i wabi i nęci,

Jak cud nieznany…

Ej! ujrzę raz na oczy insze sianożęci,

Insze kurhany!

Ej! posłyszę ja przecież, jak to ludzie gwarzą

Obcym mi gwarem…

I wypatrzę miesiączek, z jaką wstaje twarzą

Nad cudzym jarem…

I dowiem się raz wreszcie, gdzie tęcza podziewa

Wstążek swych końce

I jakie tam piosenki o zmroku rozbrzmiewa

Echo mdlejące.

U nas w wiosce znam wszystko… wszystkiegom już syta,

Aż do znudzenia…

Co dzień zza tego wzgórza słońce rankiem świta,

Nic się nie zmienia.

Wiem, gdzie rosną dziewanny, a gdzie niezabudki

W przydrożnym rowie;

Wiem, gdzie szary słowiczek zwił domek malutki

W naszej dąbrowie;

Wiem, gdzie ojciec łan orze, gdzie matka wybiela

Cieniutkie płótna;

Wiem, jak w święto wieczorem grzmi wiejska kapela,

Jak fletnia smutna…

Lasek, cmentarz, kościółek, starego plebana,

Znam już z pamięci…

Tęskno mi! – Hej, pociąga dal sina, nieznana,

Wabi i nęci!

W poranek

Z Jarmuty mgła spada, jak rąbek z dziewczyny,

Po niebie obłoczek przewija się siny;

Za chwilę wschodzące

Spromieni go słońce,

I tronem on będzie jutrzence…

Wcześniejszy od świtu, ciemniejszy niż zmierzchy,

Wszedł góral w swej guni z siekierką na wierzchy;

Nim dzionek rozbłyśnie,

On zabrzmi, zawiśnie

I echa rozbudzi w piosence.

O, cicho… o, cicho! Schylony na skale,

Utopi źrenice w powietrza krysztale

I liczy, jak skarby,

Omszone te garby,

Rodzinnych gór swoich przyczoła…

– Prehyba… Petrańczyk i Wilcze zielone…

Tu moja sadyba i gniazdo rodzone…

Jam z wiatrem tam latał

I z orłem się bratał,

Znam wszystkie smereki dokoła.

Tu Kunia, Opołta, a tam Koszarisko…

Ej! dalneż to wierchy, choć widzą się blisko!…

Pieniażna, Czerteże,

Gdzie skarbów złe strzeże,

Gdzie rogi nie jęczą pastusze…

Ej, byłoż mi świata pod skalne te ściany,

Dopókim nie poznał wietrznicy Marany,

Co miga mi w oczach

Po łazach, uboczach,

A śmiechem zabiera mi duszę!…

Wróżyła cyganka: „Złe dnie z sokolicy!

Ej! nie chodź pod okno Marany wietrznicy,