Matka Feministka - Agnieszka Graff - ebook

Matka Feministka ebook

Graff Agnieszka

4,5

Opis

„Graff została konserwatystką, odbiło jej od macierzyństwa” – krążyły plotki po mieście, gdy zaczęła rzadziej pojawiać się na feministycznych spotkaniach i pisać felietony o poruszaniu się z wózkiem po mieście.

 

Nie da się ukryć: feminizm ma kłopot z macierzyństwem. To doświadczenie, które podważa nasze przekonania dotyczące woli i podmiotowości. A zwłaszcza o „wyborze”. Pracować czy poświęcić uwagę i czas wychowaniu? – większość kobiet stoi tu wobec konieczności, nie wyboru. Opieka nad małym dzieckiem pożera ogromnie dużo czasu, energii i funduszy, a także emocjonalnego zaangażowania. Tak dużo, że na niewiele innego tych zasobów starcza. Czy oznacza to, że matka nie może być feministką? Oczywiście, że nie. Tyle tylko, że to feminizm szczególny – sceptyczny wobec rynku, wymagający wobec ojców, uważny na to, co dzieje się w domu i w piaskownicy.

 

Matka Feministka to zadziorny przewodnik po doświadczeniu macierzyństwa w kraju, gdzie przekonanie, że rodzina jest najważniejsza jest odwrotnie proporcjonalne do środków przeznaczanych na politykę rodzinną. Wszystko, co w polskiej rzeczywistości budzi rozgoryczenie, wściekłość, a często wręcz rozpacz matek, znajdziesz w tej książce. I jeszcze mocne dowody na to, że równość jest wartością rodzinną.

 

 

Agnieszka Graff (1970) – amerykanistka, filolożka, wykładowczyni Ośrodka Studiów Amerykańskich i Gender Studies UW, organizatorka dorocznej manify, autorka m.in. książek Świat bez kobiet (2001), Rykoszetem (2008) iMagma (2010). Mama Stasia.

 

O matko, ale fajnie, że Agnieszka tę książkę napisała. I że tak właśnie ją napisała. Matka Feministka to idealne połączenie merytorycznego punktowania i prywatnej perspektywy. Czemu taka książka nie powstała wcześniej? Nie jest to kolejne tłumaczenie zagranicznej feministki-teoretyczki, nie jest to też naukowe opracowanie z przerażającymi przypisami. Agnieszka Graff łączy różne sfery życia i burzy dotychczasowy porządek, w którym  feministki nie zajmowały się macierzyństwem (bo jeszcze ktoś je  oskarży o konserwatyzm!), a jeśli już to z pozycji super elastycznej i dyspozycyjnej pracownicy. A gdzie nasza radość bycia mamą, gdzie nasze zmęczenie, prawa i oczekiwania? Bycie pro choice to bycie osobą dającą prawo do decydowania o sobie. Również o tym, jak ma wyglądać nasze macierzyństwo. O tym jest książka Agnieszki i o tym chcą wreszcie słuchać matki XXI wieku.

Sylwia Chutnik, autorka Kieszonkowego atlasu kobiet, prezeska Fundacji MaMa

 

Dziwne jak rzadko ktoś stara sie stawiać pytania o dzieci, rodzinę, wychowanie zamiast dawać lukrowane porady. Agnieszka Graff stawia. No wreszcie. Jestem facetem i równie mocno jestem wkurzony na ten system.

Leszek Talko, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, autor Dziecka dla początkujących

 

Agnieszka Graff pisze o tym, co nie pomaga rodzicom w rodzicielstwie. O konflikcie między potrzebami rodziców i dzieci, w którym wszyscy żyjemy. Wierzę, że tego konfliktu być nie musi, że szukanie równowagi i rozwiązań szanujących potrzeby wszystkich członków rodziny jest możliwe, ale wiem też, że jest bardzo trudne i często napotyka na różne systemowe przeszkody. Myślę, że bardzo potrzebujemy tego filaru rodzicielstwa – równowagi. Cieszę się, że jest ktoś kto szuka odpowiedzi na to, jak taką równowagę uzyskać.

Agnieszka Stein, psycholożka dziecięca, autorka Dziecka z bliska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (44 oceny)
27
13
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annjad29

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ważna książka. I nie tylko dla kobiet! Porusza niezwykle istotny wątek dotyczący praw ojcowskich.
00

Popularność




Wstęp – czyli o tym, jak się wypada z obiegu, i jak powstała ta książka

„Graff została konserwatystką, odbiło jej od macierzyństwa” – taka plotka chodziła po mieście, podczas gdy ja gotowałam ekokaszki i regularnie bywałam w miejscach, które nazywają się „Fiku-miku” albo „Hula-kula”, a w wolnych chwilach pisywałam felietony do miesięcznika „Dziecko”. Zwykle człowiek nie zna plotek na swój temat, ale ta do mnie trafiła, bo wygadała mi ją na manifowym beneficie dawna przyjaciółka z feministycznej organizacji pozarządowej. Piszę „dawna”, bo widuję ją na imprezach feministycznych, a od dawna na takich imprezach nie bywam. Wypadłam z obiegu. Dlaczego? Bo na feministyczne spotkania nie przychodzi się z dwulatkiem. Ani nawet z pięciolatkiem. A ja nie mam go z kim zostawić. Albo nie chcę go z nikim zostawiać. O subtelnej różnicy między „nie mam” a „nie chcę” i o tym, jak ta granica się w praktyce zaciera, można napisać powieść. Oczywiście byłaby to powieść dla matek, bo nikogo innego to rozdarcie – chęć uwolnienia się od dziecka choćby na chwilę i tęsknota za nim, gdy wreszcie się uda – specjalnie nie ciekawi.

Nie o mnie tu chodzi, o mój rzekomy konserwatyzm czy związane z macierzyństwem emocjonalno-organizacyjne dylematy. Nie o mnie tu chodzi, ale o trudny splot dwóch tematów: opieki i emancypacji, macierzyństwa i feminizmu. Otóż mam poczucie, że w polskim feminizmie temat macierzyństwa budzi opór i zniecierpliwienie. A jeszcze bardziej niż temat – konkretny wymiar opieki nad dzieckiem jako bezpłatnej pracy, która spada niemal w całości na kobiety. Feministyczny obieg, z którego w czerwcu 2009 roku wypadłam, zostając mamą Stasia, zajmował się macierzyństwem literacko, historycznie i antropologicznie (Matka Boska, Matka Polka, Polonia, obraz matki w polskiej kulturze), ezoterycznie (Wielka Bogini), metaforycznie („Matki Założycielki”, „matronat”). Jednak feministki dopiero zaczynały się dobierać  do tej tematyki od strony bardziej praktycznej, czyli za pomocą narzędzi socjologicznych i ekonomicznych. Zaledwie parę lat wcześniej polski ruch kobiecy dostrzegł w ogóle obecność matek w swoim gronie. Stało się to za sprawą Sylwii Chutnik, późniejszej założycielki Fundacji MaMa, a w 2007 roku twórczyni manifowego Kids-Bloku, czyli platformy dla dzieci rodziców uczestniczących w organizowanych przez Porozumienie Kobiet 8 marca corocznych demonstracjach1.

Nie jestem na tym terytorium pionierką – ta książka ma wiele polskich inspiracji. Listę lektur, które uważam za szczególnie ciekawe (choć niekoniecznie zgodne z moimi poglądami), znajdziecie na końcu. Do kluczowych inspiracji, jakie towarzyszyły powstawaniu tej książki, należą eseje Sylwii Chutnik, zabawna i wzruszająca książka Macierzyństwo non-fiction Joanny Woźniczko-Czeczott, prace socjolożki Izy Desperak, analizy i wypowiedzi publiczne Ireny Wóycickiej oraz przełomowy zbiór tekstów Pożegnanie z Matką Polką? pod redakcją Elżbiety Korolczuk i Renaty Hryciuk (na tyle dla mnie ważny, że poświęcam mu osobny tekst), a także teksty dotyczące ubóstwa i kobiet zamieszczone w Bibliotece Think Tanku Feministycznego. Wciąż jednak tematyki macierzyńskiej jest w polskim feminizmie zastanawiająco niewiele, a osoby, które ją podejmują, łączy szczególne poczucie osamotnienia. I nadal brakuje osadzonej w polskich realiach feministycznej książki, która kompleksowo podjęłaby analizę emocjonalnego, ekonomicznego i społecznego wymiaru macierzyństwa, a jednocześnie zarysowała projekt społecznej i politycznej zmiany.

Od razu powiem, że moja książka tej luki nie wypełnia – to zbiór publicznych wystąpień i felietonów, prędzej seria wycieczek w teren niż kompleksowa analiza tematu. Stawiam tu wiele pytań – politycznych pytań o macierzyństwo – i na wiele z nich nie potrafię odpowiedzieć. Nie mam pojęcia, jak należy docenić pracę opiekuńczą kobiet, by jednocześnie nie przyczynić się do utrwalenia stereotypu, który głosi, że praca domowa to wyłącznie ich domena. Nie wiem, jak zachęcić ojców do większego zaangażowania w rodzicielstwo, jak skutecznie egzekwować alimenty, jak zmusić pracodawców do szanowania praw rodziców ani jak równościowo wychowywać dzieci. Oczywiście mam na każdy z tych tematów rozmaite przemyślenia. Przede wszystkim jednak wiem, że te pytania musimy stawiać, a odpowiedzi są pilnie potrzebne. Jeśli my – ludzie wierzący, że równość płci stanowi istotną wartość, o którą warto zabiegać – nie będziemy ich szukać, zrobią to za nas ultrakonserwatyści. Już to robią. O tym, dlaczego tak się stało, jest pierwszy rozdział tej książki.

O co mi chodzi konkretnie z tym „upolitycznionym macierzyństwem” i koniecznością zmiany? O to wszystko, co w polskiej rzeczywistości budzi rozgoryczenie, wściekłość, a często wręcz rozpacz matek, a nie znajduje żadnego oddźwięku w debacie publicznej. Z jednej strony mamy rodzinne „ideolo”: wciąż słyszymy, że dla Polaków, a szczególnie Polek, najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie – jak wiadomo – najważniejsze jest dobro dziecka. Łączy się z tym podszyta pogardą litość dla bezdzietnych i czułostkowe idealizowanie macierzyństwa: kwiatuszki, laurki i piosenki dla mamy, co ma włosy jak atrament. A z drugiej strony jest praktyka kulturowa i społeczna, która z osoby opiekującej się małym dzieckiem – czyli de facto matki, bo aktywne ojcostwo jest u nas zjawiskiem marginalnym – czyni w Polsce pariasa.

Żyjemy w społeczeństwie, które nieustannie deklaruje szacunek dla rodziny i macierzyństwa – a zatem dla więzi pomiędzy matką a dzieckiem – ale jednocześnie organizuje ludziom życie zgodnie z indywidualistycznym założeniem, że jednostki są bytami odrębnymi, autonomicznymi i w pełni odpowiedzialnymi za siebie. Te byty mają zarabiać kasę, płacić podatki, odkładać na emerytury, oczywiście każdy na swoją. Im bardziej osobno, odrębnie, autonomicznie, tym lepiej. Relacja całkowitej zależności, sytuacja więzi totalnej jest w tym neoliberalnym społeczeństwie anomalią, skandalem. To dlatego matka małego dziecka, zwłaszcza matka samotna, staje się społecznie niewidzialna. Współczesna kultura ma jej do powiedzenia tylko tyle: „Urodziłaś dziecko – to twoja prywatna sprawa. Weź za nie teraz odpowiedzialność”. Efektem jest ogromna frustracja kobiet, wewnętrzne rozdarcie, nieustanne poczucie winy, bezradność wobec stawianych przez otoczenie sprzecznych wymagań. Poświęć się dziecku, karm piersią, pracuj na pełnym etacie, rozwijaj się, inwestuj w rozwój dziecka. A przede wszystkim: radź sobie sama i nie zawracaj nam głowy swoimi potrzebami. Zależnie od kondycji ekonomicznej i poziomu wsparcia, jakie kobieta ma w najbliższych, to rozdarcie ma wymiar mniej lub bardziej dramatyczny.

Czy muszę podawać przykłady? Bezradność państwa i społeczne pobłażanie dla ojców-rozwodników, którzy uchylają się od płacenia alimentów (jest tych panów cała armia, statystyki są wstrząsające)2. Agresja wobec kobiet w ciąży w przestrzeni publicznej i środkach komunikacji. Najgorszy w Europie system świadczeń socjalnych dla rodziców, zwłaszcza rodziców dzieci niepełnosprawnych. Nagminne – i powszechnie tolerowane, mimo że niezgodne z prawem – zwalnianie z pracy kobiet wracających z urlopów macierzyńskich i wychowawczych. Brak miejsc w przedszkolach, o żłobkach nie wspominając. Dramat niepłodnych par, atmosfera wstydu wokół niepłodności i wciąż niezałatwiona kwestia in vitro. Przedmiotowe traktowanie kobiet z dziećmi przez lekarzy i skandaliczne warunki w szpitalach dziecięcych, gdzie towarzyszący dziecku rodzic często nie może nawet rozłożyć na podłodze materaca. Arogancja władzy wobec kryzysów spowodowanych na przykład likwidacją funduszu alimentacyjnego czy obniżeniem wieku szkolnego. Czy wreszcie taki drobiazg, jak bezwstydna pogarda dla matek wpisana w krajobraz polskich miast, czyli całkowity brak wózkowej infrastruktury (na przykład wind i podjazdów)3.

Wiele ważnych spraw pominęłam – lista rodzicielskich skarg jest w Polsce długa. Rzecz w tym, że nie ma ona odzwierciedlenia w debacie publicznej. Macierzyństwo jest w Polsce „świętością”, a o świętościach rozmawia się ogólnikowo i z namaszczeniem, bez wdawania się w takie szczegóły, jak ściągalność alimentów czy podjazdy dla wózków. Każdy i każda, kto usiłuje ten temat wprowadzać do debaty publicznej, oskarżany jest o „roszczeniowość”. W marcu 2014 roku, gdy kończę pisać ten wstęp, media donoszą, że zdesperowani rodzice niepełnosprawnych dzieci okupują Sejm. Domagają się podwyższenia świadczeń oraz tego, by ich całodobowa opieka traktowana była przez państwo jako zawód. Przy okazji można się dowiedzieć, na jakie kwoty mogą liczyć: zasiłek pielęgnacyjny to 153 zł (przysługuje osobom niepełnosprawnym w stopniu znacznym); świadczenie pielęgnacyjne (przyznawane opiekunom) wynosi 620 zł. Ewentualne dodatki do świadczenia to kwoty do 420 zł. Protestujących oskarża się o „roszczeniowość” oraz o to, że ich protest ma charakter „polityczny”. Owszem, ma. Przecież o to właśnie chodzi, że prawa rodziców to kwestia polityczna, którą polscy politycy nieustannie spychają do sfery prywatności4.

Opieka nad małym dzieckiem pochłania ogromne ilości czasu, energii, funduszy, a także emocjonalnego zaangażowania. Tak dużo, że na niewiele innych spraw tych zasobów starcza. Wszystko to dzieje się w kulturze, która ten gigantyczny wysiłek matek lekceważy, traktując opiekę nie jako pracę, ale jako „naturalne kobiece zajęcie”, nieistotną krzątaninę. Ignorując ten wymiar kobiecej egzystencji lub zajmując się nim czysto teoretycznie i na chłodno, ruch kobiecy de facto godzi się na niechęć ze strony dziewczyn i kobiet, które zostają matkami.

Poznałam ich sporo. Niektóre z nich otarły się o „gender” na studiach, ale szybko po porodzie stwierdziły, że feminizm jest nie dla nich – kiedyś tak, ale teraz już nie. Inne próbują połączyć te perspektywy, ale czują się w tym osamotnione. Jedna z nich opisała to obrazowo: „Dostałam cycem w twarz. Byłam feministką, ale feminizm, który znałam, nie miał mi nic do powiedzenia o macierzyństwie. Właściwie to kazał mi czekać, aż mała zaśnie – albo wreszcie urośnie i pójdzie do przedszkola – abym mogła wreszcie znowu być «sobą». Odnalazłam siebie, robiąc krok ku dziecku”. Inna mówi tak: „Nadal jestem feministką, ale na własny sposób, taki bardziej macierzyński. I nie sądzę, by większość feministek czuła ze mną jakąś ideową więź”.

Łączy je poczucie osamotnienia. Nie wierzą, by istniała wspólnota takich jak one matek feministek. Często natomiast wspominają z goryczą artykuły i wywiady prasowe, w których profesor Magdalena Środa, najbardziej rozpoznawalna polska feministka, twarz Kongresu Kobiet, pisze, że ciąża to nie choroba, narzeka, że polskie matki nagminnie biorą lipne zwolnienia, dowodzi, że urlop macierzyński to płatne wagary, albo deklaruje, że wróciła do pracy kilka dni po porodzie, a problem pracy domowej zbywa uwagą, że „pierze pralka, prasować nie trzeba, gotować uwielbiam. A sprząta mi pewna pani”5. Długo starałam się jej – i polskiego feminizmu – bronić. Przecież gramy w jednej drużynie. Osobiście ogromnie lubię Magdę Środę, od lat kibicuję jej politycznym i społecznym przedsięwzięciom (w niektórych zresztą uczestniczę), a wiele jej tekstów i inicjatyw głęboko podziwiam. Jestem jednak przekonana, że te wypowiedzi – i kampanie w rodzaju kongresowej „superwoman” – mają dla ruchu kobiecego opłakane skutki. Młode matki, które codziennie przekonują się, że pralka sama jednak nie pierze, czują się przez ten ruch zlekceważone i odtrącone6. W kraju, gdzie tak wygląda feminizm, doświadczenie macierzyństwa automatycznie kieruje kobiety w objęcia konserwatyzmu.

Pisząc te słowa, nie biję się tylko w cudze piersi. Moje trzy poprzednie książki są od problematyki macierzyńskiej dalekie, a gdy się do niej brałam, pisałam rzeczy, które dziś wprawiają mnie w zażenowanie. Zdarzyło mi się zresztą kilka razy wysłuchać krytyki, z którą nie potrafiłam się zmierzyć. Znajome matki nieśmiało zwracały mi uwagę, że Świat bez kobiet to książka, w której jest kilka rozdziałów poświęconych mediom, ale nie ma tekstu o macierzyństwie, nie ma nic o realnych problemach rodziców. Nie bardzo umiałam im odpowiedzieć. Sprowadzałam całą sprawę do wymiaru organizacyjnego oraz kwestii kontroli nad własnym życiem – wiedzy, czego się chce, i umiejętności podejmowania świadomych wyborów, ewentualnie domagania się od państwa, by nam te wybory umożliwiło. Dziś rozumiem, że „wybór” jest często pozorny – to jeden z głównych wątków tej książki.

Cały bowiem kłopot w tym, że macierzyństwo – to upragnione i wyczekiwane, ale także to przypadkowe – w niewielkim stopniu podlega racjonalności i kontroli. To jest doświadczenie, które konfrontuje nas z rolą przypadku w życiu, z granicami własnych sił i wpływu na rzeczywistość. A także z brakiem autonomii: dziecka, bo ono długo nie będzie w pełni odrębnym człowiekiem, i własnej – bo musimy zaspokoić potrzeby dziecka, a do tego niezbędne jest wsparcie innych ludzi. Nie da się tego doświadczenia pogodzić z pełnym zaangażowaniem w pracę zawodową. Jest zbyt absorbujące, zbyt nieprzewidywalne. „Tego się nie da pogodzić” – to zdanie słyszałam dziesiątki razy od kobiet, które w mniejszym lub większym stopniu „wypadały z obiegu”, zostając matkami. Czy z własnej woli? Trudno powiedzieć. Bo o to właśnie chodzi, że macierzyństwo podważa nasze przekonania dotyczące woli, samostanowienia, wolności wyboru.

Już słyszę pełne irytacji pomruki, że to „gadka konserwatywna”. Rzecz jednak w tym, że to jest gadka kobieca, którą wciąż słyszę, kiedy rozmawiam z matkami małych dzieci. Macierzyńskie rozdarcie ma wymiar emocjonalny, ale także ekonomiczny. Nie da się dylematów związanych z macierzyństwem sprowadzić do zgrabnego hasła: „dajmy kobietom wybór”. Cóż to za wybór: urodzić, albo poczekać do trzydziestki, a może i czterdziestki, ryzykując kłopoty z płodnością? Albo taki: zostać w domu z maluchem i nie mieć co włożyć do garnka, czy może oddać do żłobka i umierać z niepokoju i tęsknoty? To nie są żadne wybory. Po pierwsze dlatego, że macierzyństwo to pasmo kryzysów i konieczności. Po drugie dlatego, że w człowieku jest zarówno potrzeba autonomii, jak i potrzeba więzi. Matki nie tylko chcą, ale i muszą te sprzeczne potrzeby jakoś godzić.

Znam młodą dziewczynę, której macierzyństwo od początku uwikłane jest w niemożność decydowania: przypadkowy seks w maturalnej klasie, niechciana, ukrywana przed rodziną ciąża, depresja, potem już za późno na zabieg, dramatyczne pytanie, czy oddać dziecko do adopcji, decyzja na nie. Moja znajoma jest feministką, ale jej historia ma happy end jak w konserwatywnej opowiastce o „aborcyjnym ocaleńcu”: pojawia się dziecko, a wraz z nim wielka do niego miłość. Ale jest też mniej radosny wymiar tej sytuacji: ojciec ulatnia się na długo przed porodem, jest wielka bieda, całkowita zależność od rodziny, rozstanie z marzeniem o studiach, codzienna szarzyzna. Przez trzy miesiące moja znajoma miotała się między opieką nad niemowlęciem a pracą w supermarkecie, gdzie obowiązuje zakaz noszenia przy sobie komórki, a stawka godzinowa to osiem złotych. Gdy ostatni raz z nią rozmawiałam, właśnie rezygnowała z przedszkola, na które jej zwyczajnie nie było stać, bo nie miała pracy. A nie mając pracy, nie ma szans na przedszkole. Co roku spotykamy się na manifie, bo tam – w odróżnieniu od większości feministycznych imprez – jest Kids-Blok, czyli właśnie miejsce dla dzieci.

W warunkach polskiej biedy liberalna kategoria wolnego wyboru wydaje się kpiną. A warto pamiętać, jaka jest skala tej biedy: stopa bezrobocia to 14 proc. (dla kobiet jest ona zawsze nieco wyższa); jedna czwarta Polaków pracuje na tzw. umowach śmieciowych, bez etatu, bez zabezpieczeń społecznych; dwa miliony ludzi żyje poniżej progu ubóstwa7. Bieda i związany z nią  b r a k  wyboru wpędza młode matki w wieloletnią zależność od najbliższej rodziny (równie często od dziadków, jak od ojców dzieci). Kobiety są w Polsce odpowiedzialne za dzieci, a jednocześnie pozbawione wsparcia ze strony państwa. I nic im nie pomogą nasze dywagacje o kulturowym konstruowaniu płci, wolnym wyborze czy historycznie zmiennym obrazie macierzyństwa.

Feministyczny brak zrozumienia dla macierzyństwa jest lustrzanym odbiciem obojętności i irytacji, jakie w obiegu konserwatywnym budzi feminizm czy szerzej – kobiece aspiracje zawodowe, nasza potrzeba autonomii. Nie, nie zostałam konserwatystką. Nie podzielam poglądu, że macierzyństwo stanowi „esencję” kobiecości. Zauważam tylko, że wiele kobiet to matki, i upieram się, że jest to doświadczenie, od którego nie da się abstrahować, projektując wizję równości płci. Nie godzę się na podział: feminizm dla niezależnych, konserwatyzm dla udomowionych. I jestem głęboko przekonana, że udomowienie jest z macierzyństwem nieuchronnie związane. Nie da się zbudować więzi z małym człowiekiem, nie spędzając z nim czasu. Aby zostać matką, trzeba być tam, gdzie nasze dziecko, czyli, nie czarujmy się, najczęściej w domu. Można jednak i należy pytać: na jak długo, na jakich warunkach i kto ma za to płacić?

***

Matka Feministka to archiwum moich zmagań z tą problematyką. Zawarte w tej książce teksty pochodzą z różnych etapów mojego macierzyństwa i myślenia o macierzyństwie. Pierwszy rozdział powstał całkiem niedawno i nie był nigdzie dotąd publikowany; stanowi próbę zrozumienia, dlaczego polski feminizm unika tematu macierzyństwa i co z tego wynika. Kolejny tekst to moje feministyczne pożegnanie z mitem Matki Polki – punktem wyjścia była recenzja ze wspomnianej książki pod redakcją Elżbiety Korolczuk i Renaty Hryciuk. Kolejne teksty to publiczne rozważania o równości i opiece – wystąpienia na trzech kolejnych Kongresach Kobiet, które ukazywały się potem na łamach „Gazety Wyborczej”, oraz przełomowy w moim myśleniu esej pt. Umatczyńmy Polskę, napisany wspólnie z Elżbietą Korolczuk. Dalej się robi nieco bardziej intymnie i rozrywkowo – Feminizm spod zjeżdżalni to felietony publikowane w miesięczniku dla rodziców małych dzieci „Dziecko” i w „Wysokich Obcasach”, kobiecym (i równościowym...) dodatku do „Gazety Wyborczej”. Wiele z nich pisałam w pięknym, ale i trudnym dla mnie okresie urlopu wychowawczego, gdy świadomie zrezygnowałam z pracy na uczelni, oddając niemal cały swój czas i uwagę dziecku. Początkowo traktowałam to zadanie jako chałturę – łatwe źródło pieniędzy, których brak bardzo nam wtedy doskwierał. Stopniowo jednak chałtura zmieniała się w wielką przygodę, a działo się tak między innymi pod wpływem czytelniczek, które pisały do mnie maile i spierały się na forach.

Przygotowując tę książkę do druku, wróciłam do tekstów, które pisałam, gdy Staś był bardzo mały. Niektóre mnie zdziwiły, inne wzruszyły. Niektóre nieco zirytowały. Tu ówdzie coś dopisałam lub dorzuciłam przypis, a w kilku miejscach to i owo wycięłam. Nie zmieniałam jednak felietonów sprzed kilku lat gruntownie, nie redagowałam pod tezę. Traktuję je trochę jak dokumenty minionej epoki. Jest dla mnie ważne, że wtedy czułam i myślałam właśnie tak. Dlatego wszystkie felietony z „Dziecka” trafiły do książki – nawet te, które wydają mi się dziś nieco naiwne lub egzaltowane, a także te osobiste, oderwane od kwestii politycznych, zanurzone w domowości.

A teraz ostrzeżenie. To nie jest książka zwierzeniowa, choć dobrze wiem, że ten i owa takiej się właśnie książki po mnie spodziewają. Zawiodą się: Matka Feministka to nie jest rzecz o tym, jak Agnieszka Graff została mamą, jak bardzo tego chciała i co z tego wynikło, gdy wreszcie się udało. Nie przepadam za współczesną kulturą zwierzeń, w której to, co intymne, tak łatwo staje się publiczne, i wszystko – a zwłaszcza sprawy trudne i bolesne – jest na sprzedaż. Jako kulturoznawczynię ciekawi mnie to zjawisko, sporo o nim czytałam i chyba rozumiem, dlaczego Oprah Winfrey, królowa zwierzeniowej telewizji, jest jedną z najbogatszych osób na świecie – mówi się wręcz o „opryfikacji” kultury amerykańskiej8. Wiem też dobrze, że feminizm, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, od kilku dekad w zwierzeniowym rytuale uczestniczy – osobiste historie kobiet służą upolitycznieniu kobiecej sprawy. Znaczna część książek wymienionych na końcu tak właśnie działa, bo przecież o to chodzi w feminizmie, że „prywatne jest polityczne”. W ostatnich latach sporo się zwierzeniowego feminizmu macierzyńskiego naczytałam, a kilka książek z tego gatunku zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Cóż, ja piszę inaczej. Przywołuję osobiste doświadczenia, ale pilnie strzegę granic. Przede wszystkim dlatego, że prywatność nigdy nie jest do końca nasza własna, a zdradzając własne sekrety, nieuchronnie odkrywamy cudze życie. Ale także dlatego, że nadmiar prywatności ciąży jak fatum nad polską debatą o rodzicielstwie: moim celem jest właśnie  u p o l i t y c z n i ć  macierzyństwo, nie zaś opowiedzieć o własnym doświadczeniu.

No dobra, trochę się zagalopowałam. Bo to jednak jest książka o mnie – o tym, co mi się przydarzyło na placu zabaw i w drodze do przedszkola. O mojej intelektualnej i emocjonalnej podróży ku... No właśnie, jak by to nazwać? Powiedzmy, że chodzi o feminizm umatczyniony i o macierzyństwo feminizmem podszyte. O jedno i o drugie. W równym stopniu. Zostałam matką, nie przestając być feministką.

Podziękowania

Matka Feministka nie powstałaby, gdyby Justyna Dąbrowska, ówczesna redaktorka naczelna miesięcznika „Dziecko”, nie zaprosiła mnie w maju 2010 roku na jego łamy. Justyna jest także redaktorką tej książki – dziękuję za wsparcie na obu etapach i za ważne dla mnie rozmowy oraz porady. Drugą kluczową postacią jest Elżbieta Korolczuk, której nazwisko wielokrotnie się w tej książce pojawia – dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Dziękuję też uczestnikom, uczestniczkom oraz gościom i gościniom mojego seminarium w Instytucie Studiów Zaawansowanych Krytyki Politycznej („Co się stało z drugą Falą?” 2012/13 i „Feminizm nam współczesny” 2013/14). Dzięki Wam sporo rzeczy przeczytałam, przemyślałam i zrozumiałam.

Jestem ogromnie wdzięczna Annie Bedyńskiej, Wojtkowi Radwańskiemu, Bernardowi Osserowi i Dominice Wróblewskiej, których zdjęcia znalazły się w tej książce. Dzięki Wam Matka Feministka jest matką wieloznaczną i atrakcyjną. To nie są ilustracje – Wasze fotografie stanowią zupełnie osobny tekst. To dla mnie wielki zaszczyt, że mogę Was gościć w mojej książce. Dziękuję też wszystkim bohaterom i bohaterkom zdjęć za to, że zgodzili się na ich wykorzystanie.

Matkę Feministkę pisałam oczywiście sama... ale jednak trochę nie sama. Zawarte w tej książce teksty powstawały pod wpływem niezliczonych rozmów z moimi przyjaciółkami i znajomymi – matkami. Toczyłyśmy je przy piaskownicy albo w szatni – czekając, aż skończą się zajęcia z piłki czy pływania. Toczyłyśmy je na kinderbalach i podczas odwiedzin domowych, które miały uspołecznić nasze dzieci – ale uspołeczniały także nas. Toczyłyśmy je także w mailach, bo czasem trudno się było spotkać. Dziękuję zwłaszcza Ani (mamie Zosi i Stefana), Justynie (mamie Jędrusia), Klaudynie (mamie Róży), Mai (mamie Tymona i Hugona), Iwonie (mamie Niny i Marcina), Olce (mamie Aleksa), Ani (mamie Dominika i Filipa), Kasi (mamie Mai i Julki), Magdzie (mamie Hanci i Antka), Poli (mamie Bruna i Mirona), Monice (mamie Ignasia i Zosi), a także matkom feministkom: Kindze (mamie Stasia), Ani (mamie Bronki) i Sylwii (mamie Bruna). Nie ma już Iwci (tragicznie zmarłej mamy Krzysia, Kubusia i Kajtka), ale zdążyłam z nią przegadać setki godzin. O macierzyństwie rozmawiałyśmy rzadko, bo to jeszcze nie był mój czas. Często zastanawiałam się, pisząc, co Iwona by na to powiedziała. Tymczasem dziękuję Wojtkowi i Joannie; wasza rodzinność i rodzicielstwo wiele mnie nauczyły. Dziękuję też Małgorzacie Durskiej, mojej koleżance z Ośrodka Studiów Amerykańskich, która podsunęła mi wiele lektur i pomysłów, a także mobilizowała do pracy. I jeszcze Kasi, mamie Agnieszki, babci Stasia – czyli mojej mamie, z którą odbyłam w życiu całkiem sporo ważnych rozmów.

A teraz najważniejsze. Moim pierwszym czytelnikiem jest zawsze Bernard – mój ukochany partner, mąż, przyjaciel – tata Stasia. Jesteś w tej książce mocno obecny, mimo że nie pada w niej Twoje imię. Dziękuję za wszystkie uwagi, za tonowanie egzaltacji i gniewu, a przede wszystkim za to, że czujnie pilnowałeś, bym nie przekroczyła w tej książce ważnych dla nas granic. Dziękuję, że cenisz i chronisz naszą prywatność. Masz rację – nie wszystko jest polityczne. Muszę jednak odnotować, że to o Tobie myślałam, pisząc z sympatią o zaangażowanych, mądrych i czułych ojcach. I jeszcze o moim tacie, który nie tylko był i jest dobrym ojcem, ale też nieodmiennie kibicuje swojej córce jako mamie i jako feministce.

Staś nie umie jeszcze czytać, ale to przecież jemu należy się główne podziękowanie. Jest Cię w tej książce pełno, ale starałam się szanować Twoją prywatność, nie zdradzać żadnych osobistych sekretów. Często też myślałam o Tobie – gdy dorośniesz – jako o przyszłym czytelniku tej książki. Mam nadzieję, że Ci się spodoba ten zagmatwany ślad naszych wspólnych przygód na placach zabaw, wspólnych lektur i niezapomnianych rozmów. Dzięki Tobie poszerzyłam znacznie swoją wiedzę z zakresu gender: teraz wiem to i owo o biednym Williamie, który płakał, bo chciał mieć lalkę, oraz o męskiej tożsamości Boba Budowniczego. I o sobie samej też.

CZĘŚĆ I Umatczynić Polskę

PLECAMI DO MATEK

Wzrusza mnie manifowy Kids-Blok, z roku na rok coraz bardziej oblężony przez kolejne roczniki feministycznych dzieciaków. Cieszy mnie, że przy Kongresie Kobiet powstał (zresztą z mojej inicjatywy) Klubik Malucha, który umożliwia udział w tej imprezie mamom małych dzieci. A jednak... Czy to nie zdumiewające, że ani Manifa, ani Partia Kobiet, ani Kongres Kobiet nie postawiły dotąd polityki rodzinnej państwa i praw rodziców w centrum swojego zainteresowania? Dlaczego oprócz Fundacji MaMa (prężnej i często obecnej w mediach, ale przecież niewielkiej) i Fundacji Rodzić po Ludzku (ważnej, ale skupionej wyłącznie na kwestii porodów) nie istnieje w Polsce żadna organizacja feministyczna działająca na rzecz matek?

Sądzę, że to nie jest przypadkowe przeoczenie, ale wynik pewnego splotu kulturowych i politycznych okoliczności. Polski ruch kobiecy rozwijał się w kontekście przemian po roku 1989, a osią jego tożsamości od początku był opór wobec potęgi politycznej i kulturowej Kościoła katolickiego. I chyba tu jest sedno sprawy. Rzecz w tym, że Kościół widzi w kobietach  w y ł ą c z n i e  matki, a macierzyństwo uważa za szczególne „powołanie”, „geniusz” kobiecy, jedyne dostępne kobiecie źródło „godności”. Paradoksalnie, dotyczy to także kobiet bezdzietnych, a nawet sióstr zakonnych. Kościelny i narodowy dyskurs o macierzyństwie i kobiecości nie jest tematem Matki Feministki – pisałam o nim w moich poprzednich książkach. Polecam wam jednak mały eksperyment: wrzucenie do wyszukiwarki słów „macierzyństwo” i „powołanie”. Uzyskacie taką m.in. wykładnię kobiecej natury:

Każda dziewczyna, każda kobieta jest stworzona i powołana do tego aby być matką, niezależnie od tego, czy powołanie to będzie realizować w rodzinie czy w życiu zakonnym. Tylko w ten sposób może doświadczyć spełnienia i prawdziwego szczęścia (...) Każda kobieta powołana jest do macierzyństwa i to powołanie towarzyszy jej przez całe życie. Macierzyństwo jest źródłem jej szczególnej godności. W wymiarze duchowym jest ona matką zawsze i dla każdego9.

Kobieta to matka, i basta. Jest matką nawet wtedy, gdy matką nie jest. Zgodnie z tym przekonaniem Kościół stara się kształtować sumienia, prawo i obyczaje w Polsce. Skoro macierzyństwo jest dla kobiety stanem naturalnym i nieuchronnym, czymś w rodzaju fatum, to przecież nie może ono podlegać racjonalnemu planowaniu. Stąd radykalny opór Kościoła przeciw legalnej aborcji, ale także antykoncepcji, edukacji seksualnej i leczeniu niepłodności. Tu nie ma miejsca dla ludzkich decyzji – tu ma działać wola nieba.

Trudno się dziwić, że działając w krajobrazie politycznym zdominowanym przez wpływy ludzi (a de facto mężczyzn) myślących w tych kategoriach, ruch kobiecy widział w macierzyństwie przede wszystkim ideologię i przymus, przed którym kobiety należy bronić. Pragnienie macierzyństwa i problemy związane w wychowaniem dzieci znalazły się w dużej mierze poza obszarem naszych zainteresowań. To były nasze sprawy prywatne, nasze osobiste historie. Sprawą publiczną, i to palącą, była walka o prawa reprodukcyjne. Nikt nie postanowił, że tak będzie. Tak się po prostu stało. Sądzę, że w pewnym sensie było to nieuchronne – tę perspektywę wymusiła na nas wprowadzona w 1993 roku, pod czujnym okiem episkopatu, ustawa antyaborcyjna. Zapisany wówczas w polskim prawie przymus rodzenia niechcianych dzieci jest czymś oburzającym, wielką krzywdą i wielką przemocą patriarchalnego społeczeństwa wobec kobiet. Zmiana tego prawa pozostawała w centrum naszych wysiłków, nawet jeśli w ostatnich latach przesłoniły ją nieco inne tematy (m.in. kwoty wyborcze, o które walczył Kongres Kobiet). A jednak...

A jednak feminizm musi mieć coś do powiedzenia o macierzyństwie. Musi – jeśli chce być ruchem masowym, a nie kulturową czy akademicką niszą, w której czyta się niezrozumiałe dla ogółu teksty, lub klubem „kobiet sukcesu”, które walczą ze „szklanym sufitem”, twierdząc, że macierzyństwo nijak nie wpływa na ich życie zawodowe. Nie czarujmy się: wpływa, i to bardzo. I w gruncie rzeczy wszystko jedno, czy jest to macierzyństwo z przypadku, czy z wyboru. Dziecko zmienia wszystko – to sentymentalny banał, ale także życiowa prawda. Macierzyństwo to dla ogromnej większości kobiet gigantyczny wysiłek, wielka praca, a przy tym doświadczenie fundamentalne, zmieniające życiowe priorytety i perspektywy na rzeczywistość.

Z perspektywy ruchu kobiecego kluczowe jest to, że fakt zostania matką bardziej niż cokolwiek innego w życiu kobiety powoduje, że staje się ona ofiarą dyskryminacji. Kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, to fakt dla feminizmu zasadniczy. Ale też matki zarabiają znacząco mniej niż kobiety bezdzietne10. Powiecie, że to naturalne, bo skoro matki zajmują się dziećmi, to pewnie mniej pracują? Prawda i nieprawda. Zgoda, że urlopy macierzyńskie utrudniają życie pracodawcom, czyniąc ze znikających co pewien czas kobiet „trudnych” pracowników. To się zmieni dopiero wówczas, gdy urlopy zaczną brać mężczyźni. Tymczasem jednak z badań jasno wynika, że matki pracują wydajniej i intensywniej niż kobiety bezdzietne, a niższe płace i bariery w awansie zawodowym są w znacznym stopniu pochodną  p r z e k o n a n i a  pracodawców, że matka to gorszy pracownik.

I drugi wymiar całej sprawy – sposób w jaki rozumiemy słowo „praca”. Jak to się dzieje, że tak łatwo znika nam z oczu ta praca, jaką jest wychowanie dzieci, sprzątanie, gotowanie czy pranie? Dawno już oszacowano wartość nieodpłatnej pracy kobiet na 30 proc. PKB. Jak zauważa Anna Dryjańska: „Gdyby nagle jej zabrakło, państwo zostałoby zmuszone do gruntownej i – co równie istotne – szybkiej przebudowy polityki społecznej. Gdyby kobiety zrzuciły nieodpłatną pracę ze swoich barków na barki mężczyzn lub państwa, wiele postulatów środowisk kobiecych, powtarzanych od dziesiątków lat w kolejnych raportach i manifestach, zostałoby spełnionych – i to natychmiast”11. Skąd zatem ciche założenie, że kobietom nic się za ten wysiłek od społeczeństwa nie należy? Czy nie jest ono przypadkiem wynikiem patriarchalnej optyki, z którą feminizm miał przecież walczyć? Jak zorganizować społeczeństwo, by opiekuńcza praca kobiet przestała być niewidzialnym zapleczem dla rynku? Nie ma prostych odpowiedzi na te pytania, ale ruch kobiecy nie może zrezygnować z ich stawiania. Są one dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek przedtem, bo państwa od kilku dekad systematycznie wycofują się ze sfery opieki, a tymczasem społeczeństwa się starzeją. Pracy opiekuńczej będzie więc z roku na rok coraz więcej, a nie mniej.

Zajmując się serio tą kwestią, ruch kobiecy wychodzi poza teren wąsko pojętej równości płci. Tu chodzi politykę społeczną. O demografię. O przyszłość całych społeczeństw. Nancy Fraser, jedna z najciekawszych postaci współczesnej filozofii politycznej i teorii feministycznej, dowodzi, że liberalne państwa popełniają wielki błąd, ignorując wagę tej problematyki. Spytana, czy dostrzega ideę, wizję polityczną lub hasło, które mogłoby zjednoczyć ruch feministyczny i inne ruchy emancypacyjne, odpowiada tak:

Takim problemem węzłowym polityki emancypacyjnej, który łączy te wszystkie wymiary, a którym ruch feministyczny jest żywo zainteresowany, jest niepłatna praca związana z opieką albo szerzej, z reprodukcją społeczną. Z jednej strony mamy rynki finansowe i polityków powtarzających nam, że w czasie kryzysu zwyczajnie nie stać nas na utrzymanie całego systemu świadczeń socjalnych i usług opiekuńczych, z drugiej strony kobiety są zewsząd zachęcane do wchodzenia na rynek pracy. Zestawienie tych dwóch tendencji grozi kryzysem reprodukcji społecznej właśnie – nie chodzi przecież tylko o gospodarstwa domowe, ale o całą pracę podtrzymywania więzi sąsiedzkich, wspólnoty lokalnej. A to wszystko stanowi lwią część porządku społecznego jako całości12.

Z polskiej perspektywy może się to wydać zaskakujące, ale macierzyństwo stanowi obecnie wielki temat ruchów kobiecych na całym świecie. Część badaczek i komentatorek widzi w maternalistycznym zwrocie nie tyle powrót do lewicowych korzeni feminizmu, ile raczej echo neokonserwatywnej ideologii z jej idealizacją rodziny i wzorcami intensywnego rodzicielstwa, które wikłają kobiety w nieustanne poczucie winy. Z drugiej strony trudno nie dostrzec pokrewieństwa między nowym maternalizmem a innymi ruchami społecznymi – takimi jak alterglobalizm, nowe ruchy miejskie czy ruchy ekologiczne – które wyrosły na fali rozczarowana neoliberalizmem.

Nie będę tu roztrząsać ani rozstrzygać tego sporu – powiem tylko, że moja sympatia leży po stronie ruchów macierzyńskich. Jestem im gotowa wybaczyć pewien naddatek tradycyjnego „kobiecizmu” (te wszystkie praktyczne porady dotyczące kuchni i wychowania), a nawet, od czasu do czasu, esencjalizm (w manifestach i deklaracjach programowych, a zwłaszcza na blogach macierzyńskich pobrzmiewa czasem wiara, że kobiety są jakoś fundamentalnie odmienne od mężczyzn, bardziej cierpliwe, empatyczne, pokojowe, komunikatywne...). Przełykam to lub pomijam, uznając za nieunikniony folklor, bo z fascynacją i szacunkiem obserwuję skuteczność dyskursu macierzyńskiego w mobilizowaniu kobiet na rzecz sprawiedliwości i równości. Budują trwałe koalicje z innymi ruchami społecznymi, zdobywają fundusze, wpływają na świadomość społeczną i politykę, a przede wszystkim każą nam na nowo przemyśleć podstawowe wartości, na których opiera się funkcjonowanie współczesnych społeczeństw. Bo te społeczeństwa wyglądają dość groteskowo, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy kogoś, kto właśnie karmi niemowlę albo usypia dwulatka. 

Za przykład „macierzyńskiego zwrotu” w ruchu kobiecym niech posłuży fakt, że największą i najskuteczniejszą inicjatywą działającą dziś w USA na rzecz równości płci – a kto wie, czy nie największą organizacją na rzecz zmiany społecznej – jest licząca ponad milion członkiń i członków organizacja Moms Rising13. Jej siła to coś więcej niż wspólnota doświadczeń i poglądów związanych z macierzyństwem. Wystarczy spędzić pół godziny na ich stronie internetowej, by przekonać się, że „Moms” to potężna machina lobbingowa, której cele są dużo szersze niż „problemy matek” czy „równość kobiet i mężczyzn”. Zgodnie ze scenariuszem przewidzianym przez Fraser kwestia opieki nad dziećmi niczym magnes przyciąga inne wielkie tematy związane ze sprawiedliwością społeczną i jakością życia. „Moms” działają na rzecz wprowadzenia płatnych urlopów rodzicielskich i płatnych dni na opiekę nad chorymi członkami rodziny, współfinansowania przez państwo opieki nad dziećmi, elastycznego czasu pracy, emerytur dla kobiet, ochrony środowiska, powszechnie dostępnej służby zdrowia (w tym usług takich jak antykoncepcja i aborcja), ograniczenia dostępu do broni palnej. Lista jest długa i są na niej niezliczone kwestie ważne z perspektywy rodziców, a zaniedbane w Stanach, gdzie – mimo kryzysu ekonomicznego, który mocno nadwyrężył neoliberalną ideologię – wciąż dominuje indywidualizm i wiara w ozdrowieńczą siłę rynku. „Macierzyństwo”, tak jak je rozumieją nowoczesne ruchy macierzyńskie, nie oznacza wiary w jakąś przyrodzoną kobietom odmienność. Oznacza światopogląd, w którym opieka sprawowana nad innymi ma realną wartość i pozostaje w centrum uwagi podczas kształtowania prawa i polityki społecznej.

Dlaczego w Polsce nie powstało nic podobnego? Dlaczego nikt, albo prawie nikt, nie próbuje u nas mówić o rodzinie językiem nowoczesnej lewicy? Po pierwsze, powtórzę to raz jeszcze, mamy do czynienia z długotrwałą alergiczną reakcją na pełen celebry i słodyczy ton, z jakim słowo „matka” wypowiada się w konserwatywnym dyskursie katolickim i narodowym. Prawicowe gadanie o „świętości rodziny” i „szczególnej roli matki” bywa nieznośne, to prawda. Jednak efekt tej liberalno-lewicowej alergii jest dla nas fatalny – konserwatyści przejęli w Polsce język wartości wspólnotowych, bez większych przeszkód odbierając nam słowa takie jak „rodzina”, „rodzice”, „macierzyństwo” czy właśnie „wspólnota”. Stali się w tej dziedzinie monopolistami, zostawiając lewicy chłodny język praw człowieka. A może nawet było odwrotnie? Może to liberalna lewica  o d d a ł a  wspólnotową sferę konserwatystom, okopując się na pozycjach indywidualistycznych? Jeśli tak, to feministyczne omijanie tematu macierzyństwa jest częścią większego procesu jakim jest zanik lewicowego myślenia w Polsce po 1989 roku. Bo przecież myślenie lewicowe nie może być oparte na kategorii autonomii jednostki. Tak czy owak „rodzina” i „matka” kojarzą się już niemal automatycznie z „tradycją” i „narodem”. Zupełnie tak, jakby wyborcy partii lewicowych nie żyli w rodzinach i nie miewali dzieci, nie starzeli się i nie chorowali.

Potęga Kościoła jest w tej układance kluczowym elementem, ale jest i drugi, równie istotny – presja rynku. A może raczej bezkrytyczny zachwyt elit transformacyjnych nad wolnorynkową ideologią. Polski ruch kobiecy jest w dużej wierze dzieckiem lat 90. – polskiej transformacji, modernizacji, a zatem także polskiej fascynacji indywidualizmem i neoliberalizmem. Nic dziwnego, że lepiej nam idzie argumentowanie kwestii związanych z wolnością i awansem zawodowym kobiet, także w sferze publicznej, niż postulatów związanych z opieką. Nic dziwnego, że łatwiej przechodzi nam walka o prawo do aborcji niż o prawo do świadczeń – takich jak płatne urlopy opiekuńcze, fundusz alimentacyjny, ubezpieczenia, emerytury – które z matek uczyniłyby pełnoprawne obywatelki.

Macierzyństwo jako temat polityczny wymyka się indywidualistycznym schematom myślowym. Nie da się tej kwestii, ot tak, dodać do feminizmu liberalnego, czyli do tej jego wersji, która zakłada odrębność każdej jednostki i chce tej odrębności bronić przed patriarchalną wspólnotą. Macierzyństwo jest przecież najgłębszą formą ludzkiej wspólnoty i zależności. Tu chodzi o więź. Jak zatem urządzić świat, by relacja matki z dzieckiem nie odbywała się, metaforycznie rzecz ujmując, według prawa ojców? Co zrobić, by macierzyństwo nie wykluczało kobiety z uczestnictwa w życiu wspólnoty? To wielki temat współczesnego feminizmu. Podjęcie go wymaga jednak głębokiej zmiany w sposobie myślenia – zmiany, która w Polsce odbywa się niesłychanie opornie. Moim zdaniem zbyt opornie.

Gdy chodzi o kwestie związane z opieką, strategia głównego nurtu ruchu kobiecego w Polsce – myślę tu, rzecz jasna, o Kongresie Kobiet – polega na przemilczaniu i omijaniu, marginalizowaniu i odsuwaniu tego tematu na wieczne potem. To nie jest atak – to raczej uznanie własnej porażki. Należę przecież do wąskiego grona osób, które tę tematykę próbowały do Kongresu wprowadzać, wraz z krytycyzmem wobec wolnego rynku, który nieuchronnie jej towarzyszy. Zawarte w tym tomie teksty moich wystąpień z czterech kolejnych Kongresów Kobiet (2010, 2011, 2012, 2013) to dowód, że próbowałam. Nie byłam jedyna: rok w rok współtworzyłam przecież panele o rodzicielstwie, w których uczestniczyły kobiety o poglądach jeszcze bardziej wyrazistych niż moje (m.in.: Aleksandra Sołtysiak, Sylwia Chutnik, Elżbieta Korolczuk, Sylwia Urbańska).

Cóż, nie udało nam się. Nasze postulaty nigdy nie stały się priorytetami Kongresu, nasz sposób myślenia nigdy nie przebił się ani do sali plenarnej, ani do umysłów liderek. Tu zawsze priorytetem było zwiększenie udziału kobiet w życiu publicznym i politycznym. Dominował wzorzec „kobiety sukcesu”, która z determinacją pnie się po stopniach kariery, starając się, by życie rodzinne stanowiło dla tej kariery raczej zaplecze niż przeszkodę. Jest świadoma dyskryminacji, gotowa do działania na rzecz innych kobiet, a przy tym głęboko przekonana, że neoliberalny świat to nie tylko ten jedyny możliwy, ale najlepszy z możliwych. Trzeba tylko skutecznie się w nim odnaleźć. Gdy kończę pisać ten tekst, trwa kampania Kongresu Kobiet o nazwie „Superwoman na rynku pracy”. Towarzyszy jej hasło „Matka to nie zawód” – w mniemaniu inicjodawczyń zapewne prowokacyjne, w moim – niemądre i paternalistyczne, wręcz obraźliwe dla kobiet, które poświęciły życie rodzinom lub choćby zrobiły sobie dłuższą przerwę na wychowanie dzieci. Rodzicielska polityka Kongresu – o ile coś takiego w ogóle istnieje – sprowadza się do poradnictwa dla kobiet, jak być „superwoman”, która po porodzie jak najszybciej wróci do pracy, by nie narazić pracodawcy na straty, a potem skutecznie „połączy role”. Do tego dochodzi garść postulatów związanych z opieką nad dziećmi, czyli domaganie się od rządu – nieskuteczne – żłobków i urlopów ojcowskich.

Tymczasem ruch kobiecy musi odzwierciedlać realne pragnienia, potrzeby i bolączki matek. Tematów są dziesiątki. Jednak chodzi także o to, by stawiać państwu i społeczeństwu wyzwania natury ogólnej – pytania, które wymusza perspektywa macierzyńska, stawiająca opiekę, a nie rynek w centrum uwagi. Nie chodzi bynajmniej o dywagacje na temat kobiecej natury – te zostawmy teologom. Chodzi o kompleksową wizję polityki społecznej. O autentyczny namysł nad relacją jednostka–wspólnota, o refleksję nad tym szczególnym ludzkim doświadczeniem, jakim jest opieka nad małym dzieckiem, czyli kimś, kto opieki potrzebuje nieustannie.

Czy mam wymienić pytania, które należałoby w ramach takiego podejścia zadać? Proszę bardzo, oto one: Czy społeczeństwo ma jakieś szczególne zobowiązania wobec rodziców małych dzieci? Czy należy przyjąć, że opieka to praca o wymiernej wartości – praca na rzecz całej wspólnoty? Albo konkretniej: Czy rodzicom należą się od bezdzietnych podatników pieniądze? Czy państwo powinno zmuszać pracodawców, by przyjmowali matki z powrotem do pracy, gdy wracają z urlopów macierzyńskich? Czy chcemy, by matki małych dzieci były ubezpieczone, nawet jeśli nigdy nie pracowały zawodowo? Czy godzimy się, by wyrzucano je na bruk, gdy przestają płacić czynsz? Albo na odbieranie im dzieci, skoro czynszu nie płacą? Czy chcemy, płacąc podatki, składać się na szczególne ulgi i świadczenia dla rodzin wielodzietnych? Dla rodzin wychowujących dzieci niepełnosprawne?

Ktokolwiek zapragnie w Polsce rozpocząć poważną debatę na te tematy, musi liczyć się z agresją, pogardą i szyderstwem. Jeśli wierzyć forom internetowym, większość Polaków ma na każde z powyższych pytań gotową i zwięzłą odpowiedź, a brzmi ona: „NIE”. Dłuższa wersja jest mniej więcej taka: „Nie za moje podatki. Nikt tu nikomu nic nie jest winien. Dzieci ma się wyłącznie na własny rachunek. Dość tych roszczeń”. Zgodnie z tą logiką państwo powinno wkraczać do akcji tylko po to, by odbierać dzieci tym rodzicom, którzy sobie nie radzą. „Trzeba było nie rozkładać nóg” – oto co mieli do powiedzenia internauci, którzy swego czasu komentowali na forach protesty „alimenciar”, czyli kobiet, które po likwidacji funduszu alimentacyjnego zostały z dziećmi bez środków do życia i masowo wyszły na ulice. Podobne reakcje towarzyszyły głodowym protestom zdesperowanych kobiet z wałbrzyskiej dzielnicy Biały Kamień, które w 2008 roku próbowały przeciwstawić się brutalnym eksmisjom. Były wśród nich matki małych dzieci i kobiety w ciąży. Tymczasem na forach internetowych chwalono decyzję władz, by odciąć głodującym wodę, prąd i gaz. Sugerowano, że najlepszym rozwiązaniem problemu biedy matek byłaby ich przymusowa sterylizacja. W mniemaniu komentatorów społeczeństwo nie ma żadnych zobowiązań wobec pozbawionych środków do życia samotnych matek i ich dzieci. Co ciekawe, uciekający przed odpowiedzialnością ojcowie nie zajmowali wcale uwagi forumowiczów14.

Podobny typ wrażliwości moralnej jest wpisany w wybitny skądinąd film Leszka Dawida Ki (2011) – opowieść o młodej samotnej matce, która „narzuca” się znajomym, próbując im choćby na kilka godzin podrzucić synka. Ojciec dziecka jest w filmie postacią widmową, a Ki (w tej roli znakomita Roma Gąsiorowska) ewidentnie nie daje sobie rady. Narracja jest tak poprowadzona, by jej bezradność budziła w nas raczej rozbawienie i irytację niż empatię. A już pomysł, że potrzebna byłaby tu głęboka społeczna zmiana, wykracza daleko poza horyzont myślowy twórców filmu. Oto fragment towarzyszącego mu tekstu promocyjnego: „Ki (Kinga) jest jak tornado. Nim zdążysz zamienić z nią słowo, zamieszka u ciebie ze swoim 2-letnim synkiem, rozleje wino, a do drzwi zapuka wietnamski student, prosząc, żebyś pomógł mu wnieść jej pralkę. Zanim się obejrzysz, poprosi o kilka stów pożyczki i odebranie dziecka z przedszkola. Wykorzysta każdego, kto stanie jej na drodze. Czy zdoła ją zatrzymać facet z zasadami?”15. Zaprojektowany przez twórców odbiorca filmu ma się zatem zidentyfikować ze znajomymi bohaterki, którzy co prawda ją lubią, ale nie mają poczucia, by byli jej cokolwiek winni. Przeciwnie, gdyby Ki przerobić w grę komputerową, zadaniem gracza byłoby wymiganie się od udzielenia jej pomocy.

Obawiam się, że polski feminizm głównego nurtu nie potrafiłby twórcom i fanom Ki wyjaśnić, że w ich stosunku do zrozpaczonej samotnej matki – mieszaninie obojętności, irytacji i rozbawienia – jest coś etycznie odrażającego. Ki jest przecież taaaaaka zabawna. Film o jej zmaganiach z losem to nic innego jak komedia obyczajowa o nieogarniętej neurotyczce, która zaliczyła „wpadkę” i teraz ma „kłopoty”. Taka właśnie jest polska optyka: widzimy jednostkę, nie widzimy systemu. A już na pewno nie widzimy  s i e b i e  jako jego współtwórców. Polskie kino potrafi czasem wzniośle mówić o sprawach Narodu, ale nie ma nic do powiedzenia o problemach społecznych. Dlaczego tak się dzieje? To już temat na inną książkę.

Na potrzeby obecnej zatrzymajmy się przy takim oto wniosku: poważna rozmowa o macierzyństwie – i szerzej, o sferze opiekuńczej – nieuchronnie łączy się z krytyką neoliberalizmu i głębszą, krytyczną refleksją nad polskim modelem transformacji. Takiej refleksji ciągle w Polsce brakuje. Mainstreamowy dyskurs emancypacyjny nie potrafi się na nią zdobyć, bo jest on dzieckiem transformacji, modernizacji i kultu indywidualizmu rynkowego. Udaje się na tych ideach ciągnąć równościowy wóz dopóty, dopóki chodzi o WOLNOŚĆ – o uwolnienie kobiecej energii, o kwoty na listach wyborczych, o dowartościowanie kobiecych aspiracji, o prawa reprodukcyjne, o walkę z przemocą. We wszystkich tych sprawach przedmiotem zmagań z systemem są prawa kobiet jako jednostek – chodzi o to, by dać kobietom wytchnienie od patriarchalnej polskiej wspólnotowości, która domaga się od nas poświęceń. Sprawy się komplikują, gdy chodzi o RÓWNOŚĆ, czyli de facto o roszczenia kobiet wobec państwa, o redystrybucję środków finansowych, o równościową redefinicję wspólnotowości. Nie da się tego dylematu sprowadzić do sporu między feminizmem równości i feminizmem różnicy. Tu nie chodzi o kobiecą naturę, ale o nasz – feministek – stosunek do rynku, o naszą ocenę transformacji. Ten spór w polskim ruchu kobiecym od kilku lat toczy się na dobre, a kwestia opieki jest przestrzenią, w której te różnice widać najdobitniej.

Od kilku lat ze smutkiem i rosnącą bezradnością przyglądam się, jak główny nurt dyskursu równościowego rozmija się z potrzebami i pragnieniami matek. Równolegle z przerażeniem obserwuję skuteczność, z jaką gniew rodziców zagospodarowują skrajni konserwatyści. Podczas gdy feminizm okopał się na pozycjach indywidualistycznych, oni przejęli wszelkie wartości związane ze wspólnotą, a więc także z opieką i macierzyństwem. To nie jest przypadek ani efekt jakiejś szczególnie wyrafinowanej strategii, że małżeństwo Elbanowskich zebrało w 2013 roku prawie milion podpisów pod dziwacznym wnioskiem o referendum, które groziło rozmontowaniem polskiego systemu szkolnictwa. Ich sukces przypisuje się nostalgii za minionym systemem i nieufności rodziców wobec państwa. Moim zdaniem chodziło tu o coś znacznie głębszego: o gniew i frustrację opuszczonych przez polskie państwo rodziców.

Karolina i Tomasz Elbanowscy zapewne przejdą do historii głównie dzięki populistycznemu hasłu „ratujmy maluchy”. Warto jednak pamiętać, co było wcześniej. Otóż, w odróżnieniu od ruchu kobiecego, domagali się oni dłuższych urlopów macierzyńskich, a także płatnych urlopów wychowawczych. Zanim rozpętali wojnę o sześciolatki, doprowadzając elity polityczne do paniki, otwarcie krytykowali ustawę żłobkową za to, że jest – jak z dumą stwierdził jeden z polityków – „bezkosztowa”. A także za to, że proponowane w niej standardy opieki nie zapewniają bezpieczeństwa i rozwoju malutkim dzieciom. Feministyczna krytyka ustawy żłobkowej – czuła na realne potrzeby matek małych dzieci, a nie tylko na potrzeby rynku pracy – dotąd nie powstała. Ruch kobiecy skupiał się po prostu na tym, by powstały jakieś żłobki. Tymczasem Elbanowscy z ogniem mówili o realnych potrzebach małych dzieci i o więzi dziecka z matką. Grali na uczuciach, które neoliberalizm ignoruje, a które są przecież kluczowe w doświadczeniu rodzicielstwa. Bronili rodziców nie tylko przed skąpstwem państwa, ale przed brakiem wyobraźni ustawodawcy.

Nie jestem ich fanką. Głęboko nie zgadzam się z ich wizją państwa i rodziny. Uważam, że ich pomysły szkodzą Polsce, polskim rodzicom i ich dzieciom. Dla Elbanowskich aktywny rodzic małego dziecka to  t y l k o  matka, a równość to wroga rodzinie ideologia. W gruncie rzeczy wszystkie ich kampanie sprowadzają się do żądania, by dzieci – te małe i te trochę większe – jak najdłużej zostawić w domu, z dala od zagrożeń jakie niesie socjalizacja. Pomysł Elbanowskich, by zrezygnować z gimnazjów, jest absurdalny, a ich opór wobec reformy programu szkolnego nauczania historii i wypowiedzi o „ideologii gender” świadczą o skrajnym konserwatyzmie. Bądźmy jednak uczciwi: w kwestii potrzeb niemowląt, jakości żłobków i warunków pracy opiekunów dziennych, a także w kwestii nieprzygotowania znaczącej liczby szkół na przyjęcie sześciolatków Elbanowscy mieli po prostu rację. Jednak to nie racja lub jej brak w konkretnych sprawach ma tu zasadnicze znaczenie. Kluczowe jest to, że trafnie zdiagnozowali pogardę, z jaką polskie państwo traktuje rodziców. To wielka porażka polskiego ruchu kobiecego, że nie powstała równościowa, lewicowa wersja rodzicielskich ruchów protestu, że gniew matek zagospodarowali ultrakonserwatyści.

Gniew. Znam to uczucie. Wzmaga się ono we mnie za każdym razem, gdy korzystam z dzieckiem z prywatnego ubezpieczenia zdrowotnego (w rejonowej przychodni byliśmy dwukrotnie i wystarczy) lub przeznaczam ponad połowę mojej pensji, płacąc za prywatne przedszkole (w państwowym nie było dla nas miejsca). Czuję gniew, gdy pokonuję z dzieckiem niezliczone schody w moim mieście lub próbuję z nim załatwić jakąś sprawę w urzędzie. To nie jest kraj dla małych ludzi, myślę sobie kilka razy w miesiącu. I czuję bezsilną wściekłość. Otóż konserwatyści ten rodzicielski gniew zagospodarowali, podczas gdy my – ruch kobiecy – omijałyśmy go wielkim łukiem, proponując kobietom, by zostały „superwomen”.

MATKA POLKA JUŻ TU NIE MIESZKA

Jak już wspomniałam, nie jestem na feministyczno-macierzyńskim terytorium pierwszą turystką z polskim paszportem. Gdy zaczynałam nieśmiało się po nim rozglądać, okazało się, że spóźniłam się o ładnych parę lat. Staś miał dwa latka, a ja po kilku miesiącach szarpaniny (dziecko, praca na uczelni, dziecko, chałtury, kryzys w związku, praca, dziecko...) zdecydowałam się na roczny urlop wychowawczy. Wywołało to powszechne zdumienie, bo mam opinię pracoholiczki, osoby ambitnej, wszechstronnie ogarniętej i świetnie zorganizowanej. Ja jednak wiedziałam swoje – miałam dość miotania się między rolami, chciałam mieć czas dla dziecka. Chciałam też zwyczajnie odpocząć. I szczerze mówiąc, nic mnie nie obchodziło, jak to się ma do mojego feminizmu.

Urlop wychowawczy to urlop bezpłatny, dlatego chcąc sobie zrobić przerwę w pracy, musiałam się czym prędzej za jakąś pracą rozejrzeć. Zaczęły się felietony do „Dziecka”, a chwilę później trafiła w moje ręce książka, która zupełnie zmieniła moje myślenie o pracy i macierzyństwie: antologia Pożegnanie z Matką Polką? pod redakcją Renaty Hryciuk i Elżbiety Korolczuk. Dostałam ją do czytania w formie maszynopisu – było tego ponad pięćset stron – z prośbą o recenzję wydawniczą, za którą obiecano przyzwoite honorarium. Książka ta stanowi efekt pracy grupy polskich naukowczyń feministek, w większości młodszych ode mnie o jakąś dekadę. Jej zadziorny tytuł uzupełniono o uczenie brzmiący podtytuł: Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce.

Pożegnanie jest zbiorem bardzo różnorodnych tekstów, ale stawia też pewną spójną, świetnie udokumentowaną, a przy tym prowokacyjną tezę: mit Matki Polki wyczerpał się i pora się z nim ostatecznie pożegnać.

A teraz uwaga: to nie jest postulat polityczny, ale metodologiczny. Chodzi z grubsza o to, by socjologiczny czy antropologiczny opis społecznej i kulturowej rzeczywistości, jaką jest macierzyństwo, był mocniej niż dotychczas osadzony w wynikach badań empirycznych. Czyli prowadzonych tu i teraz, wśród kobiet, a nie wśród książek i w odniesieniu do narodowej mitologii. Pożegnanie to propozycja – ba, wręcz żądanie – nowego otwarcia w polskich badaniach nad gender: odczepmy się wreszcie od Matki Polki, ta pani już tu nie mieszka. To także wyzwanie rzucone nieco starszemu pokoleniu badaczek (w tym także, jak sądzę, piszącej te słowa); w rozmowie prywatnej usłyszałam półżartem, że jest to rodzaj intelektualnego matkobójstwa. Otóż żyję i mam się nieźle, ale ta książka zrobiła na mnie – jak chyba żadna inna lektura z tego okresu – ogromne wrażenie, może oprócz książki Adrienne Rich, którą czytałam dwukrotnie w poczuciu nieustannego olśnienia. Pożegnanie z Matką Polką radykalnie wpłynęło na moje myślenie o macierzyństwie, państwie i feminizmie.

Redaktorki tomu (w większości socjolożki i antropolożki) uważają, że postromantyczny mit Matki Polki na naszych oczach stracił swój uprzywilejowany status jako hegemoniczny wzorzec kulturowy i punkt odniesienia dla kobiecych narracji tożsamościowych. Uwznioślone cierpienie, uświęcone poświęcanie się dla innych – od dobrych kilkunastu lat niemal nikt już nie myśli w tych kategoriach o własnym życiu. A skoro tak, to Matka Polka straciła użyteczność jako kategoria badawcza i temat feministycznych analiz współczesności. Stąd wyzwanie redaktorek tomu: przestańmy pochylać się nad mitem, czas zająć się macierzyństwem jako dyskursem i praktyką. Czas przyjrzeć się wielości doświadczeń. Są w Polsce matki samodzielnie wychowujące dzieci i matki lesbijki, są matki imigrantki, matki Żydówki i matki Romki, matki feministki i matki alimenciary, są rodziny wielodzietne i patchworkowe. Matka Polka ma także i tę istotną wadę, że tę wielość przesłania.

Hryciuk i Korolczuk sugerują we wstępie, że moje (ciut od nich starsze) pokolenie badaczek zbyt długo trzymało się pojęcia „Matka Polka”, a działo się tak dlatego, że dominowały wśród nas kulturoznawczynie, które fascynowała sfera reprezentacji kulturowych. Innymi słowy, zamiast badać kobiety, badałyśmy ich miejsce w zbiorowej wyobraźni, narodowej mitologii, kulturze popularnej. Mocne to zarzuty, zwłaszcza gdy wychodzą spod pióra byłej studentki. W pierwszej chwili poczułam się dotknięta – każda robi swoje, pomyślałam, a ja akurat robię w mitach, narracjach, obrazach. Po namyśle musiałam jednak przyznać, że coś w tym jest, i że to kwestia pokoleniowa. My poznawałyśmy feminizm jako nurt teorii kultury, po czym analizowałyśmy z jego pomocą film i literaturę, zamiast zająć się tym, co dzieje się wokół nas. Paradoksalnie, nasze zainteresowania utrwalały wykluczenia społeczne, zamiast analizować ich mechanizmy. Uparte badanie mitu, sfery kulturowej, pozwalało unikać namysłu nad sferą ekonomiczną. Mit Matki Polki – opowieść o wszechmocnym stereotypie – unosił się niczym fatum nad polskim feminizmem. Tymczasem realne polskie matki trapiły problemy realne i bardzo przyziemne.

Co takiego zobaczymy, gdy uwolnimy się od fascynacji mitem? Głębokie pęknięcie. Towarzyszy ono zarówno praktykom, jak i dyskursom macierzyństwa we współczesnej Polsce, czyli temu, co matki robią, myślą i czują jako matki, i temu, co o tym się mówi i pisze w mediach, kulturze popularnej, poradnikach itp. To pęknięcie, jak dowodzą redaktorki Pożegnania, jest pochodną równoległego funkcjonowania dwóch niedających się pogodzić systemów wartości i wynikających z nich wyobrażeń o roli matki. Pierwszy to ten tradycyjny, osadzony w postromantycznej wizji narodu i wzmacniany przez doktrynę katolicką. Kobiecość jest tu równoznaczna z macierzyństwem, zaś dla pojęcia „matka” kluczowe jest poświęcenie, rezygnacja z własnych aspiracji i wspólnotowość. Drugi system to ten neoliberalny, zupełnie ze wspólnotowości wypłukany. W kobiecie widzi się tu autonomiczny podmiot, a macierzyństwo traktuje jak efekt świadomej decyzji, kwestię wyboru. Dziecko zaś przedstawia się jako wymagający czasu, pieniędzy i profesjonalnej wiedzy „projekt” oraz „inwestycję”, którą kobieta powinna sprawnie zarządzać, nie oglądając się na innych i nie licząc na wsparcie. W wersji mizoginicznej ta optyka daje nam pogardę wobec kobiet, które okazały się niewystarczająco autonomiczne: wycofały się z życia zawodowego albo nie radzą sobie z „łączeniem ról” i domagają wsparcia od państwa. A także wobec rodzin wielodzietnych, z góry uważanych za „patologiczne”. W wersji hurra-równościowej, czyli postfeministycznej, model neoliberalny wytwarza wzorce osobowe w rodzaju „superwoman na rynku pracy”.

Wróćmy jednak do natury samego pęknięcia. Otóż istnieje oczywista sprzeczność między tradycyjnym wzorcem matki jako zanurzonej we wspólnocie opiekunki a neoliberalną ideologią macierzyńskiej efektywności, autonomii i jednostkowej odpowiedzialności. W pierwszym modelu wolność kobiety jest mocno ograniczona (bo tradycja, bo rodzina, bo matka to jednak matka...), ale może ona liczyć na wsparcie zbiorowości, której jest członkinią (bo tradycja, bo rodzina, bo matka to jednak matka...). W drugim modelu wolność wyboru jest kobiecie dana jako jednostce rywalizującej z innymi jednostkami na rynku. Ale jest także  z a d a n a:  okazuje się trudnym do uniesienia obowiązkiem zwłaszcza wtedy, gdy kobieta staje się matką (tym, którzy nadal nie wiedzą, o co chodzi, polecam film Ki Leszka Dawida, o którym pisałam we wstępie). Tymczasem wspólnota nie jest już kobiecie winna nic; można się nawet zastanawiać, czy w zatomizowanym neoliberalnym społeczeństwie jakakolwiek wspólnota jeszcze istnieje. Ciekawe, że słynną, najzupełniej jednoznaczną, a przy tym beztroską odpowiedź na to pytanie wygłosiła właśnie kobieta, Margaret Thatcher: „Społeczeństwo nie istnieje – są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”.

Agnieszka Graff, Matka Feministka

Warszawa 2014

Copyright © by Agnieszka Graff, 2014

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2014

Wydanie pierwsze

Printed in Poland

ISBN 978-83-63855-90-1

Redakcja: Justyna Dąbrowska

Korekta: Janusz Krasoń, Studio NOTA BENE

Projekt okładki: Hanna Gill-Piątek

Układ typograficzny, skład: Katarzyna Błahuta

Zdjęcie na okładce: Vintage Images/Getty Images/Gallo Images Poland

Zdjęcia w książce: Anna Bedyńska, s. 71, 77, 104, 137, 163, 203, 215, 235Wojciech Radwański, s. 41, 93, 125, 153, 181, 185, 225Bernard Osser, s. 25, 149Dominika Wróblewska, s. 57 Agnieszka Graff, s. 241

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Foksal 16 II p.

00-372 Warszawa

[email protected]

www.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Foksal 16, Warszawa), Świetlicy KP w Łodzi (ul. Piotrkowska 101), Świetlicy KP w Trójmieście (ul. Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (ul. Zamkowa 1) oraz księgarni internetowej KP (www.krytykapolityczna.pl/wydawnictwo), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

konwersja.virtualo.pl