Wszystkie szaleństwa Anglików - Marek Rybarczyk - ebook + książka

Wszystkie szaleństwa Anglików ebook

Marek Rybarczyk

5,0

Opis

Dlaczego Anglicy zagłosowali tak szaleńczo za Brexitem? Jak udało im się zbudować a potem rozmontować imperium? Skąd bierze się ich ksenofobia i poczucie wyższości? Jak godzą konserwatyzm z liberalizmem i chłód z seksoholizmem?

Dlaczego to właśnie Anglicy wymyślili komputer, odkurzacz i termos? Kim był „książę kopacz”? Kto zaprojektował pistolet na osy? Kto rządził nago w Indonezji? Jak zabawiali się arystokraci w klubach Soho i posiadłości Cliveden? Na co jeździ ekologiczny samochód księcia Karola i ile kochanek miał jego ojciec książę Filip?

Marek Rybarczyk, były korespondent w Londynie i dziennikarz BBC odsłania zakamarki szalonej angielskiej duszy i wartko kreśli dzieje wyspiarskiego ekscentryzmu - od epoki kultu wolności w XVIII wieku po lata 60. XX wieku.

Książka pełna anegdot i koloru, ale także poważnej refleksji nad tajemnicami narodowego charakteru Anglików, szalonych lat sześćdziesiątych oraz współczesnej nam epoki Monty Pythona, księżnej Diany, Jimmiego Savile'a i Brexitu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
undroid

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




Wydanie pierwsze

Warszawa 2017

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright© by Marek Rybarczyk

Wydawca:

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa, ul. Apartamentowa 6, lokal B3

www.fabulafraza.pl

[email protected]

Projekt graficzny i łamanie: pixeldesigne.pl

Rycina na okładce:

Geography Bewitched!, 1795. Mapa Anglii i Walii w karykaturze.

Autor: Robert Dighton. The British Library

Licencja: Getty Images International

Zdjęcia:

Agencja Fotograficzna East News, Agencja Fotograficzna Forum

Zdjęcie autora: Sławek Przezak

Redakcja: Grażyna Musiałek

Korekta: Katarzyna Bratuś

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-65411-25-9

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ZAMIAST WSTĘPU

Tę książkę pisałem prawie dwadzieścia pięć lat. Jedenaście z nich spędziłem w Londynie. Angielski świat, od pierwszego dnia pobytu w lipcu 1992 r. wydał mi się dziwaczny, zaskakujący swoją innością: dwa krany w łazience, wielkie wtyczki elektryczne, dziwne różnokolorowe rachunki. I milion innych rzeczy.

Koledzy z BBC znający kraj ostrzegali mnie: nie śmiej się z Anglików – wszystko, co wymyślili, ma jakiś sens. Ciepła i zimna woda oddzielone, by uniknąć zarazy (i korki w umywalkach, by oszczędzać ciepłą przy myciu rąk). Wielkie wtyczki, by dzieci uniknęły porażenia (Anglicy chyba boją się elektryczności bardziej niż inni Europejczycy). Różnobarwne rachunki to też praktyczny wynalazek – w końcu wiadomo, że nikt nie płaci ich od razu, ale czerwony kolor może już oznaczać poważniejsze kłopoty.

Anglia była dla mnie krainą dziwacznych tradycji, instytucji i antycznych urządzeń. W metrze Central Line wciąż jeździli strażnicy. Przed hotelami stali boye w smokingach. Na szczycie tej piramidy historycznych klamotów wciąż siedzi starsza Pani. Co roku w Boże Narodzenie wygłasza pogadanki z pałacu, ale głównie zajmuje się machaniem do tłumów i opieką na stadkiem rozwydrzonych piesków corgi.

Ostatecznie, pal sześć krany i czerwone budki telefoniczne, a nawet piękne żeliwne skrzynki na listy z herbem królowej! Bądźmy szczerzy: cały ten zastygły świat nie byłby aż tak frapujący, gdyby Wyspiarze nie cierpieli na liberalnego bzika. Polega on na szaleńczym kulcie wolności i prywatności, a zatem także na bezgranicznej tolerancji dla ekscentryków.

W jakim innym kraju następca tronu – książę Karol – mógłby bezkarnie radzić poddanym, by rozmawiali z roślinami? Gdzie, jak nie w Anglii, burmistrzem 8-milionowego miasta, a od niedawna szefem dyplomacji, mógłby zostać Boris Johnson, kontrowersyjny dziennikarz z przydługą czupryną i niewyparzoną gębą? Gdzie indziej, jak nie na Wyspach, znana projektantka mody Vivienne Westwood mogłaby tytuł szlachecki od królowej odbierać w sukience, ale bez majtek?

Tylko „na poddaszu Europy”, gdzie ekscentryzm zagnieździł się już w końcu XVIII w. I wcale nie zamierza się stamtąd wynieść.

Polacy – podobnie jak inne narody kontynentalnej Europy – lubią postrzegać Anglików jako zimne typy: wyrachowanych i na dystans, bezwzględnych i pragmatycznych. Tacy są, ale tylko w swojej „niemieckiej” połowie.

Druga, równie ważna część ich duszy, jest trochę szalona: hiszpańska – nie na darmo kiedyś w Anglii mieszkali Celtowie – ale przede wszystkim francuska, bo w końcu przez wiele stuleci oba kraje miały jedną elitę. Anglicy są „francuscy”. Kochają sztukę, szaleją za zwierzętami domowymi i jeżdżą oglądać występy zniewieściałych tancerzy morris dance (to ich taniec narodowy). Potrafią pić na umór, a czasem robią idiotyczne błędy jako naród (zbyt pospieszne przystąpienie do I wojny światowej, Brexit).

Przede wszystkim jednak – co w nich kocham – uważają, że każdy ma prawo do świętego spokoju od państwa i innych ludzi. Ma prawo do wolności.

Z biegiem lat ta kreatywna część angielskiej duszy stała się moją nieuświadomioną pasją. Zwiedzałem kolejne pałace z labiryntami w ogrodach i portretami ekscentrycznych arystokratów, śledziłem kolejne przedziwne zwyczaje (konkursy toczenia sera z góry) i poznawałem kolejne niezwykłe wynalazki (można słusznie odnieść wrażenie, że to Anglicy wymyślili pół świata, w którym żyjemy). Tak zaczął kiełkować pomysł książki „Wszystkie szaleństwa Anglików”.

Kiedy przygotowując teksty do „Focusa” i „Newsweeka” dowiedziałem się, że słynny lingwista, autor pierwszego słownika angielskiego, Samuel Johnson, turlał się dla zabawy z pagórków i kolekcjonował skórki od pomarańczy, właściwie nie miałem już wyboru.

Potem przeczytałem w angielskim „The Gentelman’s Magazine” z XVIII wieku (oczywiście jako porządny Brytyjczyk prenumeruję) o niezwykłej kuracji pewnego arystokraty. Otóż John Burton, współczesny Johnsonowi, leczył się, unikając kontaktu z powietrzem, a autor artykułu argumentował, że państwu ani społeczeństwu nie wolno ograniczać jego wolności. Klamka zapadła, kiedy przeczytałem fragment eseju słynnego filozofa, Johna Stewarta Milla, który pisał w połowie XIX wieku, że dziwacy są solą angielskiej ziemi.

Ta książka nie jest wyliczanką tysiąca ekscentrycznych postaci i zachowań Wyspiarzy. To raczej próba odpowiedzi, dlaczego właśnie to oni – a nie na przykład postępowi Francuzi i Niemcy – tak bardzo szanują indywidualizm jednostki? Dlaczego potrafią z siebie kpić i zachować do wszystkiego zdrowy dystans?

By udzielić tych odpowiedzi, trzeba sięgnąć do historii.

Anglicy w niepamiętnych czasach zaczęli być odmienni od reszty Europy i bardzo dawno przestali dreptać nabożnie za swoimi biskupami (pamiętacie Henryka VIII?). Ale eksplozja wolności (a za nią kult ekscentryzmu) rozwija się w XVIII wieku. Wtedy też rozpoczniemy podróż przez historię Anglii.

Mogę zapewnić, że nie będzie naszpikowana tysiącem faktów i nazwisk. Taki niestrawny historyczny bigos zamula tylko głowę czytelnika. Mnie zawsze imponowali ci brytyjscy autorzy, którym udaje się historię przybliżać i wyjaśniać. Nawet kosztem koniecznych uproszczeń.

Zaraz pojawia się drugie, kluczowe pytanie: Co ten kult ekscentryzmu dał Anglikom? Szybko okazuje się, że trudno przecenić dobrodziejstwa liberalnej wolności. Przydała się przy budowie imperium, pozwoliła rozkręcić rewolucję przemysłową i zaludniła Anglię tuzinami wybitnych wynalazców. Historia wpływu tego ekscentryzmu na dzieje, jest moim zdaniem fascynująca i do tej pory w Polsce nieopowiedziana. Tyle tylko, że angielski charakter pełen sprzeczności nie ustrzegł się przed pychą.

Poczucie, że są „narodem wybranym” i przekonanie o potędze, pchnęło Anglików do szaleństwa wojny w 1914 r. (w której wcale nie musieli brać udziału, przynajmniej od razu).

Oryginałów Anglicy mieli także w wieku XX. Jednym z nich był premier Winston Churchill. To dzięki ekscentrycznym naukowcom, których promował, Anglicy zdołali wygrać II wojnę światową.

Wreszcie, nie unikniemy najnowszego angielskiego szaleństwa – Brexitu. Decyzja o wyjściu z Unii jest wynikiem ksenofobicznej wysypki. Napływ imigrantów obudził angielskie upiory – niechęć do cudzoziemców, poczucie wyższości i swoistą cywilizacyjną mizantropię. To przesądziło o wyniku historycznego referendum w czerwcu 2016 r. Do tego doszła pycha, poczucie, że angielski przemysł (dziś w istocie rachityczny) jest tak silny, że da sobie radę bez rynków Unii.

To kolejne angielskie szaleństwo. Ostrzegałem przed nim już dwa lata wcześniej w moich reportażach. Brytyjska psyche nagle znowu cofnęła się do czasów napoleońskich. Odczuwałem ten regres podczas rozmów z Anglikami w Bostonie, mieście na północy Anglii, najbardziej dotkniętym „inwazją” imigrantów (w większości Polaków).

Warto więc także odsłonić zakamarki wyspiarskiej duszy zatrute od wieków fałszywym poczuciem wyższości. Z jednej strony Anglicy byli przekonani o swojej misji dziejowej. Z drugiej – nie przeszkadzało to Wyspom wchłaniać jak gąbka imigrantów, by dzięki ich umysłom i mięśniom budować własną potęgę. Tyle tylko, że co jakiś czas skręcały Wyspiarzy konwulsje ksenofobii i poczucie zagrożenia. Szukałem zatem odpowiedzi na kluczowe pytanie: skąd wzięła się historyczna decyzja o Brexicie?

Wolność ma zawsze cenę. Wśród „angielskich szaleństw” jest wiele takich, które trudno podziwiać. Choćby dość powszechny obyczaj picia na umór (binge drinking), zdaniem niektórych, np. pisarza Martina Amisa wręcz klucz do angielskiej psyche – smutnego narodu, który stracił imperium.

Są też inne, kompletnie już mroczne aspekty angielskiej duszy, choćby akty pedofilii (zbrodnie słynnego prezentera muzycznego Jimmy’ego Saville’a i liczne szajki pedofilskie składające się z polityków i celebrytów). Jest też niezwykły sentymentalizm widoczny np. w histerii po śmierci Diany. Anglicy trzymają w komodach i na strychu tysiąc „szaleństw”. Na opisanie wszystkich, nie starczy tu miejsca. Trzeba je pozostawić na kolorowe anegdoty i rozmowy z ekscentrykami.

Jednego z ostatnich wielkich ekscentryków XX wieku, szalonego Kapitana Beany, miałem okazję odwiedzić w Walii. Z innymi robiłem wywiady wcześniej, jeszcze innych poznałem dzięki bogatej w Anglii literaturze przedmiotu. Niektóre z tych postaci są zupełnie niesamowite. Choćby ojciec Roly Bain.

Ten niezwykły ekscentryk, pastor, zmarł w sierpniu 2016 r. na raka. O jego śmierci, w wieku 62 lat, poinformował w dużym tekście na całą stronę nawet prestiżowy „The Economist”. Przez ostatnie 25 lat Bain rozpoczynał swoje nabożeństwa w stroju klauna, z czerwonymi znakami krzyża na policzkach i w butach z bąblami z przodu (uwielbiali na nie stawać w kościele mali chłopcy!). Kiedy tak ubrany wjeżdżał do kościoła na monocyklu i rozpoczynał od słów: „Pobawmy się” (czyli Let’s play zamiast Let’s pray – Pomódlmy się) mógł być pewny, że żadne z dzieci nie przestanie go słuchać z uwagą. Roly’ego Baina uwielbiali także dorośli parafianie.

Obowiązkową częścią wszystkich jego niezwykłych nabożeństw (jeździł z nimi po całym świecie anglosaskim, od Australii po Kanadę) były zwykłe, pocieszne wygłupy. Bain uważał jednak, że zbliżają do Boga lepiej od drętwego czytania Ksiąg. Bo świętość to także dystans do świata i luz. Od nich zaczyna się miłość bliźniego.

Co ciekawe i bardzo angielskie, podróże i happeningi Baina współfinansowała brytyjska grupa Faith and Foolishness (Wiara i wygłupy). W jakim innym kraju świata działają, jak najbardziej poważnie, tego typu stowarzyszenia? Na pewno nie w tych, gdzie wiara to nadęty rytuał.

Ekscentryzm Anglików nie jest tematem nowym. Jest wręcz jednym z „przemysłów” Wielkiej Brytanii. Pisał o nim w „The English Eccentric” Henry Hemming – tej książce i jej autorowi zawdzięczam bardzo wiele, odwołując się do niej w wielu miejscach. Tak jak podobnej książce Johna Timpsona.

Kilkuset największych dziwaków Wysp opisał skrupulatnie w serii bestsellerów (m.in. „Eccentric Britain” i „Eccentric London”) Benedict Le Vay, największy ekspert w tej dziecinie, z którym odbyłem kilka rozmów. O inności i meandrach angielskiej duszy pisał ciekawie także Jeremy Paxman – kilka jego książek (m.in. „Anglicy. Opis Przypadku” oraz „Empire”) było dla mnie fascynujących. Sięgałem także do historii współczesnej Anglii Andrew Marra.

Nie da się opisać całej odmienności Anglii. Podjąłem tylko krótką, nieskromną próbę opisania ostatnich trzech wieków zawirowań angielskiej duszy. Czytelnik oceni, na ile udaną.

Autor

PS. Na koniec konieczne zastrzeżenie. Czytacie Państwo już we wstępie: Anglia, Anglicy i angielski. To oczywiście niepoprawność polityczna, a nawet częściowo błąd. Jak jednak pisał w swojej „Historii Anglików” Paul Johnson oraz prof. Norman Davies we wstępie do swojej „Historii Wysp”, dominacja narodu na południu wyspy może uprawniać do rozszerzonego użycia terminu Anglia. Dlatego „Anglicy” wyparli w dużej części, także z tej książki, ciężkawe i przydługie słowa: Wielka Brytania, Brytyjczycy i brytyjski. Choć nikt nic nie ujmuje Walijczykom i Szkotom.

Bronić mógłbym się też dowcipnym fragmentem „How not to be an Alien” George’a Mikesa: „Kiedy ludzie mówią Anglia, czasami mają na myśli Wielką Brytanię, czasami Zjednoczone Królestwo, czasami Wyspy Brytyjskie – ale nigdy Anglię”.

Poseł do Izby Gmin pułkownik Charles de Laet Waldo Sibthorp to jeden z największych angielskich ksenofobów XIX wieku. Oprócz cudzoziemców nienawidził także lokomotyw i kolei.

Rozdział I
JOHN BULL I SZALEŃSTWO BREXITU

„Oto prawdziwe znaczenie słowa izolacja: to mentalność wyspiarskiego narodu pragnącego, by jego granicą pozostało morze. Ta izolacja to nić wszyta od zarania dziejów w tkaninę brytyjskiej historii”.

Paul Johnson, autor „Historii Anglików”, historyk i dziennikarz

Pułkownik Charles de Laet Waldo Sibthorp nienawidził lokomotyw. Jego zajadła kampania sprawiła, że na początku XIX wieku Lincoln ominęła pierwsza nitka Great Northern Railway. Bardziej niż kolei nie lubił cudzoziemców.

„Trzeba by dziewięćdziesięciu dziewięciu obcokrajowców, by stworzyć jednego dobrego Anglika” – oświadczył pewnego dnia mieszczanom Lincoln. Słuchali go chętnie. W 1826 r. wybrali na posła do Izby Gmin – trochę z uwagi na jego ekscentryzm, a trochę na ksenofobię. I tak zostało, na trzydzieści lat.

Sibthorp aż do śmierci w 1855 r. nie zawiódł ksenofobów. Rok po roku wygłaszał skandaliczne – nawet jak na owe czasy – przemówienia. Pomstował w Izbie Gmin na wszystkich i na wszystko. Zgłaszał bajeczne projekty ustaw. Popierał je sam. Reszta głosowała przeciw. Zapis jego wystąpień przerywa ujęte w nawiasy słowo „laughter” (śmiech).

Główną fobię Sibthorpa stanowili cudzoziemcy. Bał się, że na Wystawę Światową do Londynu zjadą tabuny francuskich i niemieckich szpiegów. Pułkownik ośmielił się wyszydzać nawet entuzjastę wystawy, męża Wiktorii, księcia Alberta (Niemca jak się patrzy z rodu Saxe-Coburg-Gotha). Monarchini poprzysięgła, że póki żyje, jej noga nie postanie w okręgu posła Sibthorpa.

Zdaniem jednego z komentatorów, Sibthorp „ustanowił standard reakcjonizmu, nacjonalizmu i ksenofobii, nieznany w historii parlamentaryzmu”. Rubaszna ksenofobia pułkownika z Lincoln nie była jednak wcale czymś dziwnym czy niespotykanym w historii Anglii. Przyczyną jest pewna starannie ukrywana wyspiarska choroba. Polacy (niektórzy) myślą, że jesteśmy narodem wybranym. Warto sobie uświadomić, że tę przypadłość dzielimy z paroma innymi nacjami, także z Anglikami!

Niektórzy Anglicy już od Henryka VIII zaczęli uważać swój naród za powołany do realizacji dzieła bożego. Ich kraj był dla nich pępkiem świata.

W XIV wieku pewien Wenecjanin zauważył, że Wyspiarze nie widzą poza sobą „żadnego innego świata”. W 1552 r. włoski medyk podczas wizyty w Londynie skonstatował, że zdaniem Anglików „przeciętny obcokrajowiec jest istotą nędzną i żałosną, co najwyżej półczłowiekiem”.

W końcu XVI wieku niemiecki autor nie miał wątpliwości. Jego zdaniem Anglicy to naród arogantów: „Nie interesują się cudzoziemcami, ale z nich szydzą” – pisze Niemiec w pamiętnikach. Holenderski kupiec Emanuel van Meteren przebywający w Anglii stwierdził, że tubylcy „pogardzają obcokrajowcami”.

Małpa na sznurku

Geografia kształtuje narodową tożsamość. Jeden ze słynnych profesorów rozpoczynał serię wykładów o historii Anglii od słów: „Panowie, Anglia jest wyspą!” Niektórzy nieproszeni przybysze przekonali się na własnej skórze, że izolacjonizm i ksenofobia to cechy, których wielu Anglików uczyło się w domu i w szkole.

Na początku XIX wieku, w epoce wojen napoleońskich Wyspiarze żyli w panicznym strachu przed morską inwazją. Na plaży i z klifów wypatrywali francuskich szpiegów. Związana jest z tym niezwykła historia.

Jak głosi lokalna opowieść, nieopodal wybrzeża koło Hartlepool rozbija się francuski statek. Kiedy, nie wiemy dokładnie. W 1805 a może 1807 r. Okręt tonie na oczach zebranej gawiedzi. Morze wyrzuca na brzeg dziwne przedmioty, ale także malutkie stworzenie we francuskim mundurze. To małpka!

Gapie próbują z nią rozmawiać, zadają pytania. Zwierzątko nie odpowiada. Nie rozumie. Wtedy ktoś rzuca, że nie można być pewnym czy to oby nie zakamuflowany szpieg. Chwilę potem z tłumu rozlegają się głosy: O tak, to na pewno szpieg!

Małpkę prowadzą na rynek miasteczka. Tam odbywa się „proces”. Nowe pytania i znowu milczenie. Zapada wyrok – kara śmierci. Za szubienicę służy maszt pobliskiej rybackiej łodzi.

Annały historyczne nie notują, by koło Hartlepool rzeczywiście rozbił się jakiś statek. Opowieść o małpce jest zapewne zwykłą bujdą. Legenda zaczęła już żyć własnym życiem. Małpka jest dziś maskotką zaniedbanego miasta. Małpki wiszą w pubach na sznurku, pojawiają się na meczach lokalnej drużyny futbolowej. Można to uznać za zabawne, ale także mało sympatyczne: w końcu był to akt likwidacji obcokrajowca i samosądu.

Tym bardziej, że historia z Hartlepool może mieć drugie, przerażające dno. Ofiarą gawiedzi być może nie padła małpka tylko francuski chłopczyk, czyli okrętowy majtek (chłopców służących na okrętach nazywano po angielsku „powder-monkey”), a legenda zmieniła nieco historię, by była bardziej strawna.

Fakt faktem, że 23 czerwca 2016 r. pogrążone w ekonomicznej depresji Hartlepool, jak jeden mąż zagłosowało za wyjściem z Unii Europejskiej. Takie miejscowości mają bogate tradycje ksenofobii. Dziś, jesienią 2016 r. Anglia brodzi w niej po pas. Do niedawna mówiono o tym rzadko – nie wypadało. Dziś po Brexicie okazuje się, że jak najbardziej wypada.

Nie przypadkiem były liberalny poseł Graham Watson rzucił dwa, trzy lata temu, że uczucia antyeuropejskie w Anglii są najsilniejsze od czasów wojen napoleońskich. Demonstrujący na rzecz nacjonalistycznej partii UKIP (United Kingdom Independence Party, Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa) lubią się przebierać za grubasa Johna Bulla. To rzekomo typowy Anglik – choleryczny i grubiański, ale prostolinijny i prawy. Bull łypie niechętnie na cudzoziemców. Kiedy jest w dobrym humorze, robi im docinki. Wkurzony potrafi się do nich odnosić z ledwo ukrywaną wzgardą. Postać Bulla stworzył szkocki pisarz John Arbuthnot w 1712 r. i do dziś jest wszechobecna w brytyjskich karykaturach.

Metamorfozy Mr Bulla

Zaczęło się już pod koniec XVIII wieku. Rysownicy przeciwstawiali Bulla francuskim wymoczkom, szczupłym, wykrętnym fanatykom obsługującym ociekającą krwią gilotynę francuskiej rewolucji. W czasach wiktoriańskich Mr Bull (niczym Mr Hyde) przeżył metamorfozę. Był przede wszystkim rozważnym i powściągliwym pragmatykiem.

Nadal jednak nie ukrywał, że Anglia jest najwspanialszym krajem świata, a cudzoziemcy to w większości banda popaprańców, którzy nie dorośli do prawdziwej cywilizacji. Poglądy Bulla podzielał z pewnością nie tylko jego pies, którego trzymał u nogi: wielki buldog, często w ubranku w kolorach brytyjskiej flagi.

„Buldogiem” Anglików były od XVIII stulecia okręty wojenne, setki potężnych wyposażonych w działa kanonierek, które kontrolowały morza Europy i całego świata (w XIX wieku ich potężne działa stanowiły ekwiwalent amerykańskich rakiet Cruise). Dziś brytyjska armia nie jest już światową potęgą. W środku duszy wielu Brytyjczyków, szczególnie Anglików, tkwi jak zadra, anachroniczne poczucie wyższości: obraz ksenofobicznego Bulla, z którego mogą się śmiać, ale gdzieś po cichu podzielają wiele z jego uprzedzeń.

SZALEŃSTWO PO DIANIE    W niedzielę rano, 31 sierpnia 1997 r. Brytyjczycy przeżyli wstrząs. Wraz z nimi smucił się cały świat: w wypadku samochodowym zginęła młoda, piękna kobieta, matka, do tego księżna. Premier Tony Blair nazwał ją kilka godzin po śmierci „ludową księżniczką”, media „królową serc”. Londyńczycy usłali kobiercem kwiatów wejście do jej pałacu.    Anglicy czuli głęboki żal z powodu śmierci księżnej Walii, choć jeszcze tak niedawno wywoływała ich oburzenie kolejnymi romansami i ustawkami z paparazzi. Wielka Brytania była w żałobie. Nieznajomi rozmawiali na ulicach, publicznie płakali. Zdaniem socjologów śmierć Diany przypomniała w dobie pokoju o kruchości ludzkiego życia. Tak naprawdę, do dziś nikt nie zrozumiał istoty tego szaleństwa Anglików (rok później minęło, jak ręką odjął). Diana została świecką świętą społeczeństwa religijnych agnostyków.

Do niedawna w piórka Johna Bulla stroił się lider UKIP, Nigel Farage, populista, nacjonalista i ksenofob (obecnie pobiera nadal kasę jako europoseł, ale nie stoi już na czele partii).

„Wrogość wobec obcokrajowców zawsze stanowiła jedną z najgłębiej zakorzenionych cech narodowego charakteru Brytyjczyków” – pisze Paul Johnson w „Historii Anglików” („Offshore Islanders”). Ta ksenofobia to „siła drzemiąca w najszerszych masach, którą udaje się trzymać w ryzach (jeśli w ogóle się udaje) jedynie dzięki najostrzejszej dyscyplinie zaprowadzonej wbrew woli społeczeństwa.” Prorocze słowa.

22 czerwca 2016 r. nad ksenofobią nie udało się zapanować. Większość uprawnionych Anglików, Walijczyków i Szkotów zagłosowała za Brexitem. Z jednej strony akt niezwykły po 40 latach w Unii (która zaoferowała Królestwu specjalne rabaty i warunki). Z drugiej, przecież „zerwanie” z Europą (a przynajmniej dystans) jest ważną częścią angielskiej tożsamości, jakoś ją definiuje.

Te antykontynentalne fobie tlą się od XV wieku, od angielskiej reformacji. Jak pisze Johnson, zerwanie z katolicyzmem, rozbrat z Rzymem, wynikał z „przekonania o szczególnym powołaniu, swoistego rasizmu”. W głowach Anglików już wtedy zaczęła kiełkować myśl, że są „narodem wybranym” – tę iluzję wzmocnił wkrótce podbój świata.

W czasach Elżbiety I biskup John Aylmer pisał wręcz, że Anglicy pójdą w świat, by głosić słowo boże. „Bóg jest po stronie Anglików” – stwierdzał duchowny. W XVIII i XIX wieku po zachłyśnięciu się przez Anglików i Szkotów sukcesem ich imperium, ksenofobia mogła się tylko potęgować.

Dr Jekyll i Mr Hyde

W XIX wieku – twierdzi Panikos Panayi, autor książki „Multikulturalny rasizm od 1800 r.” – Anglicy byli trochę jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Z jednej strony przyjmowali imigrantów – irlandzkich katolików, rosyjskich Żydów i Niemców. Wystarczy przypomnieć Karola Marksa, Fryderyka Engelsa i lidera węgierskiego powstania Lajosa Kossutha.

Z drugiej jednak, zdaniem profesora Panayi, w latach 1830-1918 Anglicy „dopuszczali się najbardziej agresywnych aktów ksenofobii w brytyjskiej historii”. Periodyki przedstawiały Irlandczyków jako prymitywne małpiszony, na które wyższa rasa angielska mogła spoglądać tylko z poczuciem wyższości.

Napływ tysięcy Żydów z terenów Polski przyjeżdżających masowo do East Endu doprowadził do powołania w 1902 r. pierwszej rasistowskiej, paramilitarnej grupy British Brother League. Wkrótce potem mocno przyhamowano napływ imigrantów. Otwarte drzwi na Wyspy zamknięto w 1905 r.

Żądania UKIP w kampanii referendum 2016 r. to nie pierwsza ksenofobiczna wysypka. Anglicy i Szkoci mają szacunek dla wolności, prywatności i swobody jednostek. Nie zawsze jednak gotowi byli przyznać tę wolność wszystkim.

Cztery lata I wojny światowej były na Wyspach okresem szaleńczej wrogości do Niemców. Cywilizowani Anglicy oddawali się wściekłej wręcz ksenofobii (patrz rozdział X).

„Jesteśmy grzeczni do czasu, jako naród w pewnym momencie zaczynamy być bardzo brutalni i groźni” – powiedział mi kiedyś londyński taksówkarz, z którym przegadałem, stojąc w korkach, okrągłą godzinę. To może banalna, ale bardzo wnikliwa refleksja. Przypomina mi się zawsze, gdy widzę Brytyjczyków w amoku – pijanych w sztok w hiszpańskich kurortach, na piłkarskich stadionach, a ostatnio podczas napaści na imigrantów coraz częściej polskich.

Skąd te wybuchy wrogości? Zapewne chodzi tu o rozdarcie angielskiej duszy: z jednej strony przywiązanie do prywatności, niemal mizantropia, z drugiej – poczucie wyższości wobec „zamorskiego” świata. Z którego napływają kolejne fale imigrantów. Mizantropia była nieodłączną cechą wielu ekscentryków. Wystarczy cofnąć się nieco w przeszłość. Kilka budowli w Anglii umożliwia taką podróż.

Południe czasu Calke Abbey

Rodzina Harpur-Crewe żyła w izolacji w Calke Abbey w hrabstwie Derby przez dwa wieki. W 1985 r., kiedy posiadłość przeszła w ręce National Trust (organizacja opiekująca się zabytkami), szybko zaczęto ją reklamować jako „miejsce, w którym czas się zatrzymał”.

Do dziś pamiętam to niesamowite wrażenie. Wszystkie meble, przedmioty, obrazy, dosłownie każdy drobiazg był tam pozostawiony tak, jak zaplanowali to gospodarze ponad sto lat wcześniej! Posiadłość nie była remontowana ani udoskonalana przez trzy wieki.

Część mebli w białych pokrowcach, tak jak zostawił je ostatni właściciel. Dziwna atmosfera, jakbyśmy weszli po kryjomu do domu arystokraty. Podłoga trzeszczy tak, że odruchowo chodzimy na palcach, by nie wylądować piętro niżej. Podróż w czasie. Chciałoby się zamienić słowo z właścicielami. Byli niezwykłymi okazami w terrarium brytyjskich ekscentryków.

Mieszkańcy Calke Abbey przejawiali po prostu „ekstremalną wersję tradycyjnej angielskiej rezerwy, byli skrajnie nietowarzyscy”[1]. Sir Henry Harpur nie wychodził w zasadzie z pałacu, gdzie zaszył się z byłą służącą żony, którą pokochał i co gorsza poślubił. Jego wnuk był pałacowym molem z misją – pomagał ubogim, a prawnuk Vauncey (pod koniec XIX wieku) samotnikiem skupionym na łapaniu motyli i wypychaniu martwych ptaków. Zamiast mówić, wolał pisać listy do swoich własnych córek, z którymi mieszkał pod jednym dachem. Z tego też okresu pochodzi wystrój większości pokojów Calke Abbey.

Można odnieść wrażenie, że cała Anglia jest trochę jednym wielkim Calke Abbey, a Anglicy i Szkoci przypominają rodzinę Harpur-Crewe – krótkie okresy kontaktu ze światem i zmiany, są w jej historii wyjątkami pomiędzy długimi epokami izolacji i skupienia na sobie. „Anglicy są w jakimś sensie pustelnikami, którzy mieszkają na strychu i rzadko zaglądają do innych pokojów domu, czyli do Europy. Pozostają inni, odmienni” – zauważa przenikliwie John Murray w recenzji książki Henry’ego Hamminga „In Search of the English Eccentric”.

LABIRYNTY I BREXIT    Wynik referendum w czerwcu 2016 r. był jednoznaczny: Brexit. Droga do niego będzie jednak długa i kręta. Kiedy piszę te słowa, nad planem wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii (którego na razie nie ma) ma głosować Izba Gmin i Izba Lordów. Potem rozpoczną się co najmniej dwuletnie negocjacje. Komplikacje tego procesu niespecjalnie przerażają Wyspiarzy.    Dlaczego? Może jedną z przyczyn jest ich zamiłowanie do labiryntów. Jak pisał w 1995 r. w „Letters from London” (Listach z Londynu) pisarz Julian Barnes, labirynty są jedną z ich pasji. Gdzie indziej na świecie ogłasza się „Rok labiryntu”? Słynny labirynt w ogrodach pałacu Hampton Court przeżywa oblężenie, podobnie jak dziesiątki innych w posiadłościach arystokratów. Po szaleńczym skoku w nieznane, Anglicy muszą pokonać polityczny labirynt Brexitu. To wyzwanie dla konserwatywnej elity. Bo w labiryncie może się zgubić każdy. Nawet Anglik.

Spędziłem w Londynie ponad dziesięć lat. Próbuję często wracać. Każda podróż „tam”, każdy powrót, zaskakuje. Przeżywam intensywnie inność tego miejsca. Anglia to skansen, coś, co często przypomina plan filmowy, na którym kręcą jakiś dramat kostiumowy z XIX albo XVIII wieku.

Wystarczy przypomnieć to dziwne odczucie, kiedy wjeżdża się do Londynu z betonowej autostrady. Secesyjne kształty, wymyślne formy domów, nawet bloków, zabytkowe rzeźby, szyldy pubów. Wiele rzeczy, które inne cywilizacje dawno by wymieniły albo pokryły nową, błyszczącą farbą. Tu trwają niezmienne, zmyte przez deszcz, smagane przez wiatr, niszczone przez spaliny i zabłąkane morskie mewy. Czasem z niedbalstwa, ale zwykle z cichego szacunku dla zasady: nie reperować tego, co się nie zepsuło. Na ulicach brytyjskiej krainy deszczowców czuć zapach deszczu, a w domach – lekkiej zgnilizny.

W małej Anglii

„Brytyjska cywilizacja ma swój wyraźny smak. Do tego jest czymś, co ciągnie jednocześnie w przyszłość i w przeszłość, jest w niej coś ciągle obecnego, niczym w żywym stworzeniu” – pisał George Orwell w swoim słynnym eseju o Anglikach[2]. Wymieniał ciężkostrawne, solidne do bólu śniadania, zadymione miasteczka i kręte drogi, zielone pola i czerwone skrzynki pocztowe. Ale szaleńczego spojenia Anglii z historią nie da się „wymienić”. Składa się z setek, tysięcy dziwnych przedmiotów, wydarzeń i dramatów, zachowań i postaw. Jedną z nich, według publicysty BBC Jeremy’ego Paxmana, jest solidne przekonanie, że „obcokrajowcy są śmieszni”[3], inną – poczucie, że zagranica to miejsce nielogiczne, zbudowane bez szacunku dla zdrowego rozsądku (ów „common sense” zastępuje już od dawna Wyspiarzom dekalog).

– Nie da się żyć w tym skansenie – buntuje się znajoma, od niedawna w Bristolu, w prestiżowej pracy akademickiej. Nie może zrozumieć wolniejszego niż na kontynencie – czasem nawet niż w Warszawie – tempa życia, pewnej, nazwijmy to – łagodności życia. W Anglii wiele rzeczy zajmuje wieki albo wymaga tolerancji dla dziwactwa: „small talk” na poczcie, zamykające się wcześnie sklepy, dziwne rachunki w różnych kolorach, często nadal dwa oddzielne krany, z ciepłą i zimną wodą, gigantyczne – dla Polaka czy Francuza – wtyczki do gniazdek elektrycznych.

Do tego dochodzą takie dziwadła jak sędziowie w perukach ferujący wyroki (które ustanawiają precedensy), bogobojny niemal stosunek do prawa no i kościół anglikański, który właściwie zaczyna i kończy teologię na wezwaniu do bycia „przyzwoitym facetem”[4]. No i nie wolno zapomnieć o szczycie angielskiej piramidy dziwactw: królowej wygłaszającej w każde Boże Narodzenie uroczyste przemówienie do narodu, w którym stara się podtrzymać mit starej, szacownej Brytanii (która już dawno nie istnieje).

Całe jej Królestwo, szczególnie Anglia klas średnich, to wciąż w jakimś stopniu miejsce, gdzie ktoś ukradkiem zatrzymał zegary. To udawanie, że wciąż chcemy być częścią tego dawnego, lepszego świata, gdzie mówi się „Sir” albo „Madam”, wita i żegna w sklepie, nigdy nie kłamie i oddaje długi na czas.

Anglia nawet w słoneczny dzień zawsze wyłania się z lekkiej mgły. Coś się rozpływa, tak jak w dawnych filmach, kiedy widzowie mieli dzięki temu zabiegowi zrozumieć, że za chwilę będą oglądać retrospekcję. Współcześnie ten film w głowach Anglików lubi się wciąż cofać do momentu, kiedy stracili imperium. A nawet wcześniej, do chwili, gdy w okopach I wojny światowej zginął bez większego sensu kwiat ich narodu.

Pomniki ofiar tej pierwszej wielkiej wojny (a nie wojny 1939-45) widać na placu każdego niemal małego miasteczka. Na tablicach widnieją listy ofiar z okolicy. Tych, którzy nie wrócili. Poszli walczyć, choć wielu uważało wtedy Francuzów za ludzi skłonnych zedrzeć z nich skórę za jedno jajko i większym szacunkiem darzyło swoich wrogów Niemców.

To przede wszystkim ta Anglia małych miasteczek, która sto lat temu zapłaciła cenę za „kontynentalne” szaleństwa, odrzuciła 23 czerwca 2016 r. imigrację i globalizację.

Anglicy słyszący na ulicach ludzi mówiących dziwnymi językami, poczuli się jakby ktoś podbił ich Wyspę. Tego nie zdzierżyła ich mentalność. Czy znając historię Wysp powinniśmy się aż tak dziwić, że gotowi są popełnić ekonomiczne harakiri?

„Zmiana w Anglii może się odbyć tylko pod hasłem cofania wskazówek zegara do jakiegoś punktu wyimaginowanej przeszłości” – zauważa Paul Johnson. Brexit to w pewnym sensie właśnie taki powrót do nigdy nieistniejącej szczęśliwej krainy Anglików. Bardzo kosztowna iluzja w ich historii, ale nie pierwsza.

Zapach kontynentu

„Co za okropny zapach? To zapach kontynentu” – mówi po wylądowaniu w Calais młody turysta. Rozmowę podsłuchuje w 1836 r. pisarka, pani Frances Trollope[5]. Ta rezerwa wobec „kontynentu” sprawia, że gdzieś tam w środku, nawet wykształceni Anglicy i Szkoci uznają za największy przywilej posiadanie morskiej „fosy”, która oddziela ich od lądowej Europy. To widać w zabawnych momentach, choćby w tytułach prasowych takich jak „Mgła nad Kanałem. Kontynent odcięty”, ale także w najgłębszych warstwach maszynerii rządzącej rozwojem brytyjskiej historii.

Poczucie odcięcia sprawia, że angielskość czy brytyjskość wydaje się Wyspiarzom czymś wyjątkowo trwałym i cennym. Na kontynencie szaleją wojny i zmieniają się granice, a angielskie klify pozostają niezmienne i niezdobyte, niczym mury średniowiecznego zamczyska.

W 1960 r. Elias Canetti, austriacki prozaik i eseista, nazwał to zjawisko „najbardziej stabilną świadomością narodową na świecie”. Po rozpadzie imperium pozostało z tego bardziej poczucie trudnej do określenia „inności”. Anglicy nie mają wciąż dowodów osobistych i czują się bardziej wolni niż inni Europejczycy. Mają za to zakodowaną w głowach „ideę wyspy”. Rządy w Londynie, nie obawiając się inwazji, rezygnowały z budowy bizantyjskich biurokratycznych struktur władzy. Anglicy nie żyli też w poczuciu, że ich płynnych granic powinna w każdej chwili strzec potężna armia. Rzadko mieli choćby przedsmak kontynentalnego „być albo nie być” – groźby obcej agresji, którą tak dobrze rozumieją Polacy. Mogli więc zastanawiać się wcześniej nad problemami bardziej wyniosłymi: „względna izolacja przyczyniła się do rozwoju własnej, niepowtarzalnej tradycji intelektualnej. To ona wydała na świat geniuszy takich jak Blake czy Szekspir”[6].

Była także inna konsekwencja bytowania na wyspie, o której pisał Paul Johnson: „Kiedy jakiś intelektualny tajfun, przetoczywszy się nad kontynentem docierał na drugą stronę kanału, stawał się zefirkiem pozbawionym wyraźnego kierunku. Dzięki skupieniu na sobie, Anglicy mieli więc możliwość rozwijania się selektywnie, według własnego uznania.”

Dlatego tak niezwykle zazdrośnie strzegli statusu swojej Wyspy. Dlatego poszli głosować w czerwcu 2016 r. Dlatego też w większości poparli – wbrew własnym interesom finansowym – Brexit. Bywało już tak w przeszłości, bo dzieje stosunków z „kontynentem” to nieustanny konflikt i współpraca.

Koniec odosobnienia

Kiedy w XIX wieku rzucono pomysł budowy tunelu łączącego Francję z Anglią, ideę trzeba było niemal natychmiast porzucić. W 1882 r. zorganizowano kampanię zbierania podpisów przeciwko pomysłowi. Organizator, czasopismo „Nineteenth Century” pisało o „niebezpieczeństwach militarnych, zagrożeniach i zobowiązaniach, od których jako wyspa, kraj był do tej pory szczęśliwie wolny”[7]. List podpisywali ministrowie, lordowie i posłowie.

Pomysł powrócił sto lat później. Wyspiarze dogadali się z Francuzami, ale podczas projektowania tunelu pod kanałem La Manche pojawił się niespodziewany problem. Dziura pod morzem godziła w ukochaną „ideę wyspy”. Pisali o tym wtedy całkowicie na serio poważni publicyści.

Szaleńczy strach przed utratą „wspaniałego odosobnienia”, odrębności od kontynentalnej Europy objawił się w niespodziewanej postaci: w strachu przed francuskimi lisami. Jednym z szaleństw angielskiej duszy jest obawa przed wścieklizną. Weterynarze i farmerzy pieczołowicie wytrzebili to schorzenie na Wyspach.

O śmierci w męczarniach po ugryzieniu przez wściekłe zwierzęta uczono dzieci w brytyjskich szkołach. Na „kontynencie” to zagrożenie jest wciąż realne. Nie to co w rozsądnej Anglii! W końcu postanowiono zabezpieczyć wlot do kanału od strony Calais, Anglicy przeliczyli zyski i budowę tunelu dokończono.

Niestety ksenofobia zatriumfowała w czerwcu 2016 r., kiedy zbyt wielkim zagrożeniem dla ich tożsamości okazała się fala imigracji: z Polski, ale także z byłych krajów ich własnego imperium.

Ostatnia inwazja nastąpiła w 2004 r. Już wtedy w duszach wielu Anglików i Szkotów kołatało się poczucie, że błędem było przyjęcie imigrantów z Afryki i Azji w latach 60. XX wieku.

Masowa imigracja drugiej połowy XX wieku i początków tego stulecia dramatycznie zmieniła etniczny skład społeczeństwa. Dwunastu na stu Brytyjczyków to dziś imigranci (wśród nich jest kilkaset tysięcy Polaków). Można się na nich natknąć wszędzie, od Kornwalii po najdalsze wyspy Szkocji (i Irlandii!). Anglia stała się wieżą Babel zaopatrującą się w tanie wędliny w polskich delikatesach.

Brexit jest przede wszystkim wynikiem buntu o charakterze kulturowym. Ksenofobiczną reakcją na zbyt szybki i zbyt masowy napływ obcych. „Anglicy przejawiali zadufaną pychę od stuleci. Żyjąc bezpiecznie na swojej wyspie patrzyli z góry na inne narody, które cierpiały z powodu chronicznej niedogodności niebycia Anglikami” – pisze Jeremy Paxman. A tu na początku XXI wieku Wyspiarzy czekał szok. Zgotowali go głównie Polacy.

W dumnej angielskiej duszy rozegrał się dramat. Okazało się, że przybysze z opóźnionej w rozwoju Europy Wschodniej – Polacy, Litwini i Łotysze – radzą sobie lepiej niż miejscowi na angielskim rynku pracy, sprawniej zakładają i prowadzą biznesy. Trudno było nie wskazać na imigrantów jako wrogów. Tym bardziej, że od dawna ksenofobia to emocja szybciej lęgnąca się w szeregach working class[8].

Polski dziennikarz, który przyjechał do Harlow na wiec pamięci Arkadiusza Jóźwika (pobitego do nieprzytomności w pasażu przez wyrostków w sierpniu 2016 r.), rozmawiał na ulicy z synem po polsku. Został wtedy zaczepiony przez starszą panią. Angielka oświadczyła zdumionemu Polakowi, że nie dała mu przyzwolenia, by „dokonywał inwazji na jej miasto”. Odsłoniła czarny kawałek swojej angielskiej duszy. Kiedyś zdarzało się to rzadko. Dziś, przynajmniej na prowincji, to normalka.

Bostoński walc

Wyspa jest zagrożona! Uczucie mocno irracjonalne. Ale czy przez to nie mniej intensywne?

Parę dni spędzonych w Bostonie pokazuje angielski „paragraf 22” (sytuację bez wyjścia). Z jednej strony w mieście w Lincolnshire jest aż 10 proc. imigrantów[9]. Na głównej ulicy więcej ludzi mówi po polsku niż po angielsku. To cios w klasę średnią. Tubylcy nie czują się już u siebie. Psioczą na polskie dzieci w szkole, na kolejki do lekarza. Mówią, że Polacy trzymają się ze sobą, nie integrują. Z drugiej strony – bez młodych ludzi mówiących w dziwnych, szeleszczących językach, którzy robią zakupy w sklepach Marks & Spencer i Boots – oklapłaby gospodarka. Nie byłoby wielu fabryk-przetwórni, bo Anglicy wolą zasiłki niż ciężką, fizyczną pracę.

Mike Gilbert, konserwatysta z rady miejskiej był dla mnie bardzo serdeczny. Mówił, że Polacy płacą podatki, w skali kraju miliardy funtów, a do tego ciężko pracują, ciężej niż gotowi są pracować Anglicy. Wspominał czasy, o których opowiadał mu jego ojciec: wielki kościół w centrum Bostonu był upragnionym punktem rozpoznawczym dla polskich pilotów wracających z powietrznych pól Bitwy o Anglię. Dla niektórych był to ostatni widok w życiu – ich podziurawione jak sito maszyny rozbijały się na płaskich niczym naleśnik polach Lincolnshire. – Teraz powinniśmy przyjąć Polaków serdecznie, tak wiele im zawdzięczamy – mówił z przekonaniem Gilbert (nota bene ekscentryk w wielkim zielonym kapeluszu). Był to styczeń 2014 r. Od tego czasu antyimigranckie pomruki angielskiej prowincji zmieniły się w ryk rannego lwa.

Na nic zdało się przypominanie przez centrolewicową prasę, że Wielka Brytania to kraj, którego bogactwo zbudowali imigranci: Żydzi, Polacy, Niemcy i Rosjanie. „Zawsze byliśmy otwarci na napływ imigrantów, to była nasza tradycja” – mówił George Parker, publicysta „Financial Times”. Takich światłych i inteligentnych Anglików jest w Londynie bardzo wielu. Poza nim znacznie mniej.

CZAR BORISA    Za Brexit odpowiedzialny jest w sporej mierze brytyjski ekscentryk: Boris Johnson, absolwent filologii klasycznej na Oksfordzie, a wcześniej student elitarnej Eton (w końcu w 2016 r. brytyjski minister spraw zagranicznych). W żadnym innym kraju tak nieułożony, ciapowaty i pozornie niemedialny poseł nie mógłby liczyć aż na taką karierę.    Johnson – ze swoją bujną czupryną blond i ciągłymi gafami przed kamerą – stał się jednak ulubieńcem Brytyjczyków. Cenią w nim oryginalność, niekonwencjonalność, bezkompromisowość, no i inteligencję. Te cechy – i rozpierające go ego – spowodowały, że Johnson, autor książek o pożytkach płynących z członkostwa w Unii Europejskiej, w ostatniej chwili poparł Brexit. Choć w jego kampanii nie brakowało demagogii, budził zaufanie. Może dlatego, że przypomina trochę Churchilla, którego biografię niedawno napisał? Chciał stanąć na czele rządu, ale zdradzony przez najbliższego sojusznika, musiał oddać fotel premiera Theresie May. Zapewne dalej o nim marzy.

Co z tego, że zakręcony czerwony kształt rzeźby – wieży widokowej w parku olimpijskim – narodził się w głowie imigranta z Indii, Anisha Kapoora, a słynny samochodzik mini, jeden z symboli Wielkiej Brytanii, wymyślił Alec Issigonis, emigrant z Grecji? Kto chce pamiętać, że sklep Marks & Spencer założył żydowski uchodźca z Polski, Michael Marks, a potrawę narodową, chicken tikka masala, opracowała specjalnie dla Brytyjczyków grupa imigrantów z Indii?

Nawet „The Sun”, tabloid, który lubi poużywać sobie na imigrantach, założył przecież imigrant (nie najuboższy) – australijski magnat prasowy Rupert Murdoch. I to jego antyimigrancka kampania mogła przesądzić o Brexicie. Kilka mitów – o kradzieży miejsc pracy przez imigrantów, wyłudzaniu świadczeń i przestępczości – powtarzanych w kółko, setki tysięcy Anglików uznały za prawdę, wbrew poważnym studiom ekonomistów[10].

Uciekająca czarownica

Istotę Brexitu pokazują dwie karykatury. Pierwsza z 1843 r. z „The Economist”: mapa Europy, na której kraje zmieniają się w różne postaci. Wielka Brytania niczym złośliwa czarownica odwraca się plecami do Europy i ucieka gdzieś ku Ameryce. Malutka Irlandia pełni funkcję brytyjskiego pieska. Drugi rysunek, z „The Times” z 2014 r. okazał się proroczy, jak wiele karykatur Petera Brookesa. To widok słynnych białych klifów Dover, ktoś pomazał je dla zabawy. Hasło: „Go Home” (zjeżdżajcie do domu) ma odstraszyć imigrantów. Obok Winston Churchill ze swoim słynnym cygarem i mała flaga brytyjska uzupełniona o napis: „Tu rządzą chuligani”. Na szczycie klifów drut kolczasty, by zapobiec inwazji imigrantów.

Rzeczywiście Churchill powiedział kiedyś, że „jesteśmy z Europy, ale nie jesteśmy jej częścią”, jednak atmosferę przed referendum nakręciła UKIP. Jej politycy sprytnie skleili plastrem dwie kwestie: przynależność do Unii i imigrację. „Musimy uszczelnić granice, a tego nie da się zrobić, nie występując z Unii”, argumentowali. To przecież wcale nie jest prawda – mówił mi George Parker, publicysta „Financial Times”.

– Co z tego, że statystyki mówią, iż kraj zyskuje na imigrantach? Ludzie nie głosują tylko na podstawie rachunku własnej kieszeni. Gdyby ich tak traktować, pewnie by się obrazili. Zresztą przestaliśmy masowo ufać naszym politykom – wyjaśniał mi Simon Jenkins, weteran brytyjskich komentatorów (kiedyś w „The Times” dziś w „The Guardian”). Jego zdaniem, przyłączenie się Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej było zawsze chłodnym małżeństwem z rozsądku.

Inny komentator, autor książek o „Solidarności”, Neal Ascherson już kilkanaście miesięcy przed referendum ostrzegał: „Anglicy zaczęli postrzegać świat zewnętrzny jako coś im wrogiego. Zaczyna się proces wchodzenia do strefy izolacji”.

Angielskie piekło

Być może, nie bez udziału wyspiarskich tabloidów, Unia Europejska pomyliła się Brytyjczykom z koszmarnym snem. Taki koszmar opisał kiedyś żartobliwie w „To England with Love” komentator BBC, David Frost. W myśl tej anegdoty piekło dla Brytyjczyka to kraina, w której „Niemcy są policjantami, Szwedzi komikami, Włosi służą w armii, Francuzi reperują drogi, Belgowie śpiewają popularne piosenki, Hiszpanie są szefami kolei, Turcy gotują jedzenie, Irlandczycy są kelnerami, Grecy opanowali rząd, a wspólnym językiem jest holenderski”[11].

A Anglicy? Patrzą na to wszystko ze swojej wyspy ze stoickim spokojem. Bo są lepsi. Jak napisał trafnie i złośliwie autor popularnej książeczki z serii „Przewodnik ksenofoba”, nie tylko uznają się za lepszych od innych narodów. „Oni święcie uważają, że inne narody sekretnie o tym wiedzą!”.

– My Anglicy mamy rzeczywiście od dziecka poczucie, że nie musimy się tłumaczyć światu z naszego istnienia. To daje nam dużą dawkę szacunku dla samych siebie – przyznaje słynny pisarz Martin Amis i przedstawia argumenty.

Anglia nie miała tak wyniszczających wojen domowych jak kontynentalna Europa i ustanowiła demokrację parlamentarną już w XVIII wieku. – Po cichu jesteśmy z tego wciąż dumni – dodaje.

Wtedy to, w XVIII wieku, na Wyspach narodził się fenomenalnie liberalny stosunek do wolności osobistej (a zatem także ekscentryzmu). Tej epoki sięgają korzenia dobra i zła – to wówczas zaczęło się wszystko, co dziś w Anglikach najlepsze i najgorsze.

W dobie Brexitu wielu Anglików cofnęło się do ksenofobii z epoki wojen napoleońskich. Karykatura Williama Hollanda z 1803 r. John Bull symbolizujący Anglików kontra Napoleon (który planował wówczas inwazję morską na Anglię).

Lider zwolenników rewolucji francuskiej w Anglii, Charles James Fox (za drzewem) w roli diabła kuszącego Johna Bulla, by poparł zdradliwe ideały francuskiej demokracji (gnijące jabłka na drzewku wolności). Słynna karykatura Jamesa Gillraya (1798).