Koleje losu - Blume Judy - ebook

Koleje losu ebook

Blume Judy

4,8

Opis

Bestseller jednej z najpopularniejszych amerykańskich autorek!

W 1987 roku Miri Ammerman wraca do rodzinnego Elizabeth w stanie New Jersey, by wziąć udział w uroczystościach upamiętniających najgorszy rok w jej życiu. Trzydzieści pięć lat wcześniej, kiedy Miri była piętnastolatką i przeżywała swoją pierwszą miłość, na miasto spadają kolejne samoloty,  wprowadzając w mieście atmosferę przerażenia i szoku. Na tle autentycznych wydarzeń z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy podróże samolotem były czymś nowym i ekscytującym i każdy marzył, by dokądś polecieć, Judy Blume maluje żywy portret konkretnego miejsca i czasu – Unforgettable Nat King Cole’a, fryzur Elizabeth Taylor, młodzieńczych (choć wcale nie szczeniackich) miłości, burzliwych przyjaźni, atomowej histerii, plotek o groźbie komunizmu. I młodego dziennikarza, który buduje swoją sławę, opisując lotnicze katastrofy. Pośród wszystkich tych wydarzeń jedno pokolenie przypomina innym, że Koleje losu są zmienne i że zmagając się z utratą, warto zacząć dostrzegać radość i dobro, które dają siłę, by żyć dalej.

„Od trzydziestu lat kocham książki Judy Blume!”.

John Green, autor bestsellera Gwiazd naszych wina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 533

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Judy Blume Koleje losu ISBN: 978-83-65521-58-3 TYTUŁ ORYGINAŁU: In The Unlikely Event Copyright © 2015-2016 by Judy Blume All rights reserved Published in the United States by Alfred A. Knopf, a division of Penguin Random House LLC, New York, and in Canada by Random House of Canada, a division of Penguin Random House Ltd., Toronto. Copyright © 2016 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Ilustracja na okładce: Katarzyna Bech Redakcja, skład, łamanie: Witold Kowalczyk Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Trzydzieści pięć lat później

10 lutego 1987 roku

Nawet teraz nie potrafi się zdecydować. Może powinna rzucić monetą. Orzeł — leci, reszka — zostaje. A może taki brak zdecydowania jest pierwszą oznaką choroby umysłowej? Chyba pisała o tym artykuł kilka lat temu? A może targają nią sprzeczne uczucia? Sprzeczne uczucia są lepsze od braku zdecydowania. Skąd w ogóle takie myśli? „Doskonale wiesz skąd” — odpowiada głos w jej głowie.

Podchodzi do rzędu telefonów w głębi hali odlotów i wybiera numer swojej piętnastoletniej córki, jednak odzywa się tylko automatyczna sekretarka. Chyba powinna się cieszyć, że Eliza poszła na przedpołudniowe zajęcia. Spróbuje później, kiedy będzie już na miejscu, pod warunkiem że poleci. Jeżeli nie, zadzwoni z domu.

Gdy godzinę później wywołują jej lot do Newark i proszą pasażerów pierwszej klasy o wejście na pokład, ona w dalszym ciągu rozważa wszystkie za i przeciw. Czuje narastającą panikę — w ustach jej zasycha, serce wali, ogarnia ją pokusa, żeby uciec. Chwila prawdy. Kiedy znajdzie się na pokładzie samolotu, odwrotu już nie będzie. Zalewa ją fala gorąca. „Na miłość boską, nie teraz” — upomina samą siebie, wyplątując się z płaszcza, gdy czuje, jak między piersiami powstają małe kropelki potu. Bierze głęboki oddech, chwyta torbę podróżną i kieruje się do bramki. Zrobi to. Nie wycofa się.

Gdy już siedzi z zapiętymi pasami, przychodzi jej na myśl, że może długi lot pozwoli jej przespać tabletka valium. Ale przecież nigdy nie śpi w samolocie. Facet obok, na miejscu przy oknie, już luzuje sobie krawat i wkłada maskę na oczy. To znaczy, że nie ma ochoty na żadne pogawędki, co jednak jej nie martwi. Już ma sięgnąć po nową książkę Pata Conroya, Książę przypływów1, kiedy coś każe jej wyjąć elegancki, oprawny w skórę notes, urodzinowy prezent od jej przyjaciółki Christiny, i czyta jedyny jak na razie wpis. Każdego z nich poproszono, aby nazajutrz czymś się podzielili, kilka osobistych słów, wiersz, wspomnienie. Publiczne wystąpienia nigdy nie były jej mocną stroną, ale zrobi to, bo tego potrzebuje.

Z czasem wszystko blednie i pojawia się uczucie wdzięczności.

Nigdy jednak nie znika na dobre.

Wciąż tam tkwi, głęboko ukryte; jest częścią nas.

Nie czujemy już zapachu,

Chyba że ktoś zapomni wyłączyć czajnik.

Nocne koszmary się skończyły.

Śnimy o ważniejszych rzeczach, nowe zmartwienia

spędzają nam sen z oczu.

Starzejący się rodzice, dorastające dzieci, praca, pieniądze,

problemy tego świata.

Życie toczy się dalej, jak tamtej zimy obiecali nam rodzice.

Życie toczy się dalej, jeśli mieliśmy szczęście.

Wciąż jednak należymy do tajnego klubu,

Do którego wstąpiliśmy nie z własnej woli.

Razem z innymi, z którymi nic nas nie łączy,

z wyjątkiem czasu i miejsca.

Tamta zima połączyła nas na zawsze.

Każdy, kto twierdzi inaczej, kłamie.

Część pierwsza

Grudzień 1951 roku

Elizabeth Daily Post

CHOINKA JUŻ SIĘ ŚWIECI

11 GRUDNIA (UPI) — wczoraj wieczorem przy Rockefeller Plaza trzydziestometrowa choinka rozbłysła siedmioma i pół tysiącami czerwonych, białych i zielonych lampek. Nastąpiło to podczas corocznej uroczystości rozpoczynającej sezon świąteczny. Obserwowało ją ponad dwa tysiące ludzi, którzy wybrali się na przedświąteczne zakupy lub wracali z pracy. Opatuleni ciepłymi płaszczami chroniącymi ich przed mroźną pogodą, zachwyceni wykrzykiwali ochy i achy, gdy lampki się zaświeciły. Towarzyszyły temu głosy chórzystów Rockefeller Center, śpiewających kolędy, a na pobliskim lodowisku wirowali łyżwiarze.

Ceremonia była po raz pierwszy transmitowana na cały kraj przez telewizję NBC w programie Kate Smith. Pani Smith uświetniła okazję własną interpretacją kolędy White Christmas autorstwa Irvinga Berlina. Lampki na choince będą płonęły do 2 stycznia od zmierzchu do północy.

1

Miri

Miri Ammerman i jej przyjaciółka Natalie Osner wygodnie wyciągnęły się na brzuchach na grubym tweedowym dywanie pokrywającym całą podłogę salonu w domu Natalie i czekały na pierwszą w dziejach transmisję telewizyjną z zapalenia lampek na słynnej bożonarodzeniowej choince. Z całego domu rodzinnego Natalie Miri najbardziej lubiła ten właśnie pokój, nie tylko dlatego, że w szafce z jasnego drewna stał siedemnastocalowy zenith, największy telewizor, jaki Miri widziała w życiu. Jej babcia też miała telewizor, ale był mały, miał dwie sterczące jak królicze uszy anteny i obraz często śnieżył. Wszystkie meble w salonie Osnerów pasowały do siebie, beżowe sofy i fotele stały wokół nowoczesnego duńskiego stolika, na którym leżały poukładane w równe stosiki kolorowe czasopisma — „Life”, „Look”, „Scientific American”, „National Geographic”. Na jednym z foteli leżała płócienna torba z drewnianymi rączkami z ostatnią robótką pani Osner. Pełne wydanie Britanniki zajmowało trzy półki biblioteczki, razem z rodzinnymi zdjęciami. Jedno z nich zrobiono podczas letniego obozu, Natalie w bryczesach i z kotylionem w ręce siedzi na lśniącym czarnym koniu. Drugie zdjęcie przedstawia młodszą siostrę Natalie, Fern, dosiadającą kucyka. W kącie pokoju, na rozłożonej na stoliku do gry szachownicy stoją przygotowane figury, i chociaż ani ona, ani Natalie nie potrafią grać w szachy, to starszy brat Natalie, Steve, potrafi i bywa, że razem z doktorem Osnerem grają całymi godzinami.

Miri i Natalie śpiewały White Christmas do wtóru Kate Smith i wykrzykiwały „ooch!” i „aach!” razem z tłumem gapiów i z całym narodem, gdy zapalano choinkę, dając początek okresowi świątecznemu.

Później Miri się dowiedziała, że była tam jej matka i widziała wszystko na żywo jako jedna z dwóch tysięcy osób. Rusty powiedziała Miri, że ludzie napierali ze wszystkich stron, popychając ją i szturchając, aż wreszcie doszła do wniosku, że nie warto się tak męczyć, i poszła na pociąg, żeby wrócić do Elizabeth. Choinkę mogła sobie obejrzeć w każdy inny dzień, wracając z pracy do domu.

* * *

Dla Miri prawdziwym początkiem okresu świątecznego były urodziny jej matki. Miri była pewna, że jako dziecko Rusty czuła się pokrzywdzona, mając urodziny tuż przed Chanuką, Rusty jednak przekonywała ją, że nie, wcale nie przeszkadzały jej urodziny w okresie świątecznym. Przeciwnie, dzięki temu były bardziej wyjątkowe. W tym roku Chanuka wypadała w tym samym czasie co Boże Narodzenie, co według Miri powinno być regułą, a nie wyjątkiem. Przysięgała sobie, że nie będzie czekać z zakupami do ostatniej chwili, ale oczywiście dopiero w sobotę, piętnastego grudnia, na dzień przed urodzinami matki wyruszyła do miasta, by zajrzeć do sklepu z bielizną Nia’s Lingerie przy Broad Street. Ani ona, ani jej druga przyjaciółka, Suzanne Dietz, która przez cały rok pachniała kremem oczyszczającym marki Nox zema i miała najpiękniejszą cerę ze wszystkich dziewcząt w ich paczce, nigdy wcześniej nie przestąpiły progu sklepu Nii. Już na sam dźwięk słowa „bielizna” dostawały ataku histerycznego śmiechu. Właśnie tego słowa pani Osner ze swoim południowym przeciągłym akcentem użyłaby, mając na myśli majtki. Miri i Suzanne kupowały majtki w Levy Brothers, jednym z dwóch domów handlowych przy Broad Street. Majtki były z białej bawełny. Ale bielizna — bielizna to było zupełnie coś innego. Chociaż na wystawie sklepu Nii nie było nic niestosownego. Żadnych staników czy pasów do pończoch. Ani nic czarnego. Co najwyżej granatowego. Mimo to skąd mogły wiedzieć, co znajdą w środku? Miri wycięła reklamę z „Elizabeth Daily Post”: PODARUJ JEJ W TE ŚWIĘTA NYLONOWĄ HALKĘ VANITY FAIR. Miri nie była pewna co do nylonowej halki, ale na reklamie była również półhalka za trzy dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, która mogłaby się matce spodobać, zwłaszcza że utyskiwała ostatnio na swój znoszony ściągacz elastyczny.

Kiedy Miri i Suzanne otwierały drzwi do sklepu, rozległ się pojedynczy dźwięk dzwonka. Wewnątrz było dużo klientek, jednak nie tyle, ile o tej porze roku kłębiło się w Levy’s czy Goerke’s, innych domach towarowych w centrum miasta.

Klientki — wyłącznie kobiety — rozmawiały przyciszonymi głosami. Na ladzie stała mała, biała choinka z wplecionymi w gałązki srebrnymi wstążkami i srebrnym aniołem na czubku. Wokół drzewka leżały wyeksponowane nocne satynowe pantofelki i delikatne lizeski w pastelowych kolorach. Kto w dzisiejszych czasach nosi lizeski? Rusty miała wełniany szlafrok i dwie flanelowe nocne koszule na zimę, na lato szlafroczek z kory i kilka bawełnianych nocnych koszul. Może gwiazdy filmowe, którym śniadanie podawano do łóżka, nosiły lizeski. Ale w Elizabeth, w stanie New Jersey nie było gwiazd filmowych. Przynajmniej Miri o żadnej nie słyszała. Nawet pani Osner nie miała lizeski. A jeśli nawet, to na pewno nie trzymała jej w swojej garderobie, ponieważ Miri była w niej setki razy, odkąd dwa lata temu ona i Natalie zostały przyjaciółkami, kiedy poznały się w gimnazjum Hamiltona, co z kolei nie przeszkadzało Suzanne, która do tego czasu była przyjaciółką Miri. Suzanne też znalazła sobie w Hamiltonie nowe przyjaciółki, dziewczynki z jej grupy kościelnej, które chodziły na tańce do YMCA. Miri i Suzanne dalej się kolegowały, razem pilnowały dzieci i jadły lunch przy jednym stole w szkolnej stołówce — po prostu już się nie przyjaźniły.

— Czym mogę służyć? — śliczna młoda kobieta zwróciła się do Miri.

— Czy Nia to pani? — Miri nie chciała tego powiedzieć. Tak jakoś jej się wypsnęło.

— Jestem Athena, jej córka. Co mogę wam dzisiaj zaproponować?

Athena — Miri nie znała nikogo o imieniu Athena. Cóż za egzotyczne imię. To chyba właśnie Atena była grecką boginią mądrości, sztuki i czegoś jeszcze, może wojny? Miri uwielbiała swoją książkę o mitologii greckiej w piątej klasie. Dostała ją od wujka Henry’ego. Co wieczór na zmianę czytali sobie kolejne teksty.

— Szukacie czegoś wyjątkowego? — zapytała Athena.

Ponieważ Miri milczała, Suzanne ją szturchnęła.

— Moja mama ma urodziny — powiedziała Miri, wracając do rzeczywistości. — Myślałam o półhalce, może z nylonu.

Athena przemówiła, zanim Miri zdążyła wyjąć z torebki reklamę.

— Mamy dokładnie to, czego szukasz. Jaki rozmiar nosi twoja mama?

— Albo eskę, albo emkę, to zależy.

— Eskę, naprawdę? — zdziwiła się Athena, jakby matka Miri absolutnie nie mogła nosić eski.

— Ma metr sześćdziesiąt wzrostu i waży pięćdziesiąt pięć kilogramów.

Miri wiedziała o swojej mamie wszystko, znała każdy szczegół z jej życia, poza jednym, ale dzisiaj nie chciała tracić czasu na myślenie o tym.

Athena przyniosła kilka półhalek.

— Z podwójnym rozcięciem — powiedziała, pokazując jedną z nich. Marki Vanity Fair, za trzy dziewięćdziesiąt dziewięć. — To jest właśnie nylonowy trykot. Dotknij, jaki miękki. Nie będzie się elektryzował.

Rozłożyła eskę i emkę, żeby Miri mogła je porównać.

— Moja mama nosi emkę — odezwała się cicho Suzanne, jakby zdradzała największą tajemnicę. — A jest większa od twojej mamy.

— W takim razie weź eskę — doradziła Athena. — Mama może ją wymienić, gdyby eska okazała się za mała. Jaki kolor? Mamy białe, różowe i granatowe.

— Pracuje w Nowym Jorku — powiedziała Miri. — Nosi ciemne kolory, zwłaszcza w zimie. Więc chyba granatowy.

— Doskonały wybór — pochwaliła Athena. — Mogę pokazać wam coś jeszcze?

— Muszę jej coś kupić na Chanukę, ale…

— Chanuka to jak Boże Narodzenie — wyjaśniła Suzanne Athenie.

— Tak, oczywiście — odparła Athena.

Miri spojrzała na Suzanne. Po co jej tłumaczy? Suzanne była bardzo dumna, że wie wszystko o żydowskich świętach, i uwielbiała chwalić się żydowskimi powiedzonkami, które podłapała od babci Miri. Wiedziała dużo więcej o historii Chanuki, niż Miri słyszała o Jezusie.

— Dzisiaj nie mogę wydać tak dużo — powiedziała Miri do Atheny.

Pieniądze na świąteczne zakupy Miri i Suzanne odłożyły za pilnowanie dzieci. Wspólnie kupiły już dla Betsy i Penny Foster, dwóch dziewczynek, którymi opiekowały się w każdy niedzielny wieczór, zestaw pięciu pacynek na palce za półtora dolara. Dziewczynki będą zachwycone. Ale wydając pieniądze w tym tempie, Miri nie da rady kupić wszystkiego ze swojej listy.

— A może pończochy? — zaproponowała Athena. — Pończoch nigdy za wiele, zwłaszcza jeśli chodzi się do pracy.

— Ale pończochy są takie nudne. — Miri zwróciła się do Suzanne: — Nie uważasz, że pończochy są nudne?

— Czy ja wiem? — zastanowiła się Suzanne. — Chciałam dać pończochy swojej mamie.

Miri natychmiast się wycofała.

— Pomysł jest świetny.

Mama Suzanne była pielęgniarką. Do pracy zakładała białe pończochy, w kolorze kitla. Suzanne jednak wybrała dla niej nowe pończochy bez szwu marki Lilly Daché, trzy pary w kolorze „Dubonnet Blond”, ślicznie zapakowane i obwiązane czerwoną wstążeczką.

Miri chciała kupić coś mniej praktycznego, co rozbawiłoby jej mamę. Coś, co Rusty mogłaby pokazywać przyjaciółkom w pracy i mówić: „Dostałam to od córki na Chanukę. Moja córka jest taka zabawna!”. Kiedy Miri była mała, zawsze sama robiła coś w szkole, malowaną popielniczkę z gliny, ozdobną tacę, broszkę z guzików. Rusty troskliwie przechowywała każdy z ręcznie robionych prezentów. Ale teraz, kiedy Miri za miesiąc skończy piętnaście lat, czasy malowanych popielniczek z gliny dawno minęły.

Suzanne odhaczyła imię swojej mamy ze starannej listy ułożonej w porządku alfabetycznym. Miri swoją listę miała w głowie, lista nie była ani staranna, ani w porządku alfabetycznym. Ale przynajmniej Miri miała porządny prezent na urodziny Rusty. Chociaż tyle.

— Mam nadzieję, że znowu zrobicie u nas zakupy — powiedziała Athena.

— Na pewno — odparła Miri.

A potem szepnęła do Suzanne:

— Następnym razem musimy kupić bieliznę.

Suzanne właśnie otwierała drzwi, żeby wyjść na lodowaty wiatr i tumany śniegu z wczorajszej śnieżycy, i słysząc to, się roześmiała.

Rusty

Na Sayre Street, oddalonej od centrum o piętnaście minut spacerem przy sprzyjającej pogodzie i dziesięć minut jazdy autobusem w taki dzień jak dzisiaj, Rusty Ammerman skończyła już pranie i odkurzanie. Dwurodzinny dom przy ulicy takich samych dwurodzinnych domów, ze schludnymi, niedużymi ogródkami od frontu był podzielony na górę i dół. Mieszkanie na piętrze zajmowały Miri i Rusty, a na parterze mieszkała jej matka, Irene, z młodszym bratem Rusty, Henrym. Jednak drzwi między piętrami nigdy nie były zamknięte na klucz i Miri spędzała u Irene równie dużo czasu jak na piętrze.

Rusty kończyła właśnie pakować świąteczne prezenty dla Miri. Nocna koszula firmy Lanza znajdowała się na szczycie listy marzeń Miri. Co prawda Miri nie powiedziała tego wprost, ale Rusty i tak wiedziała. Wszystkie dziewczynki miały takie. Widziała je na zdjęciu z piżamowej imprezy u Natalie, gdzie cztery dziewczynki miały właśnie takie, tylko jedna Miri była w zwykłej piżamie. Nie planowała kupić rękawiczek z białej angory ze skórzanym spodem, ale nie mogła się oprzeć, kiedy zobaczyła je na wystawie Goerke’a, wracając w zeszłym tygodniu z dworca kolejowego. Były rzecz jasna bardzo niepraktyczne, ale Miri uwielbiała angorę. „Najlepsze, co można mieć, poza psem albo kotem” — mówiła Miri, ponieważ posiadanie zwierzaka w ogóle nie wchodziło w grę. Ich dom był zbyt mały, przez cały dzień nikogo w nim nie było, a trzymanie zwierzęcia wymaga wielkiej odpowiedzialności, nie wspominając o wydatkach. Poza tym Irene nawet nie chciała o tym słyszeć. Rusty wiedziała o tym najlepiej. Jako dziewczynka błagała o psa, kiedy mieszkali jeszcze przy Westfield Avenue, w wolno stojącym domu z ogrodem, w pobliżu sklepu ojca, Fine Food Emporium Ammermana. Namówiła Henry’ego, żeby ją poparł.

— Mamy już kota w sklepie — odparła jej matka. — Możesz bawić się ze Smalcem, kiedy tylko masz ochotę.

Smalec — co to za imię dla kota?

— Bo jest gruby — wyjaśnił jej ojciec. — Wygląda, jakby jadł za dużo smalcu.

Matka Rusty używała kurzego tłuszczu — czyli smalcu właśnie — do smażenia siekanej wątróbki, którą przygotowywała w każdy piątek.

— Smalec łapie myszy — powiedziała Rusty. — Dlatego jest gruby.

— To jego praca — odparł ojciec. — Ale i tak lubi się bawić.

— Chcę innego kota — powiedziała Rusty — który zamieszka w domu, albo psa. Pies byłby nawet lepszy.

Ale kiedy rynek się załamał i nastał wielki kryzys, o domowym zwierzaku nikt już nawet nie myślał.

Rusty schowała spakowane prezenty w kącie szafy, na najwyższej półce, bo chociaż Miri, odkąd wyrosła, nigdy nie myszkowała, Rusty lubiła takie tajemnice.

Ponieważ cotygodniowe porządki dobiegły końca, przyszła pora na odrobinę luksusu, poczynając od długiej, gorącej kąpieli. Kiedy do wanny na lwich łapach lała się woda, Rusty starannie wybierała sól do kąpieli, wąchając każdą po kolei. Czy była w nastroju lawendowym, waniliowym, a może piżmowym? Tak jest, w piżmowym. Dla upamiętnienia, że za chwilę skończy trzydzieści trzy lata. Wciąż jeszcze była młoda. Jeszcze nie było za późno. Weszła do parującej wanny i zaczęła się zanurzać, coraz głębiej i głębiej, aż znad wody wystawała jej tylko twarz.

Irene

W mieszkaniu na parterze matka Rusty, Irene Ammerman, przelewała sherry marki Harvey’s Bristol Cream do kryształowej karafki. Szykowała się na przyjęcie swoich regularnych klientek, do których rozesłała karty podarunkowe, zachęcając, by przyprowadziły przyjaciółki. Liczyła, że panie zjawią się tłumnie między czwartą a ósmą wieczorem.

Rano, przed wyjściem do pracy w redakcji gazety, Henry rozłożył stół na całą długość, dzięki czemu mogło przy nim zasiąść dwanaście osób. Irene przystroiła stół kłębkami waty, rozłożyła puderniczki marki Volupté i wszystko obsypała lśniącymi płatkami śniegu. Wiedziała, że płatki zrobią straszny bałagan i jutro będzie musiała włączyć odkurzacz, ale było warto. Tegoroczna linia przemawiała do wszystkich gustów. Jeśli komuś podobały się kamienie szlachetne, proszę bardzo. Ktoś woli złoto, doskonale. Dla zwolenniczek prostej elegancji wybór jest szeroki. Rozłożyła też zapalniczki firmy Ronson, którymi również handlowała, od wielkich srebrnych modeli stołowych, do małych, mieszczących się w kieszeni. Choć czasu zostało już niewiele, można je jeszcze ozdobić grawerem.

Musiała starannie przemyśleć, co jeszcze wyłożyć na stół. W zeszłym roku upiększyła wystawę swoimi świecznikami z kryształu ołowiowego i kilkoma kolorowymi antycznymi misami. To był błąd, ponieważ klientki uznały, że świeczniki i misy również są na sprzedaż. Sprzedała więc kilka mis, na poczekaniu ustalając cenę. Ale świeczniki — nie, niewiele jej ich zostało z dawnych czasów, kiedy jeszcze stały w sklepie. Trzymała je dla Rusty, może Miri, a może dla żony Henry’ego, jeśli syn się kiedyś ożeni, na co miała nadzieję.

Wczoraj wykosztowała się na fryzjerkę i manikiurzystkę w salonie piękności Connie. Musiała prezentować się równie elegancko jak przedmioty, które miała nadzieję dzisiaj sprzedać. Prezencja to prezencja, jej również dotyczy. Rodzinne zdjęcia, zwykle ustawione na komodzie, przestawiła na szpinet, żeby zrobić miejsce dla swoich słynnych ciasteczek. Jej klientki będą liczyły na poczęstunek. Musnęła ustami zdjęcie Miri i postawiła je obok fotografii Maxa, swojego męża, który zmarł dwa tygodnie przed narodzinami Miri. Szast-prast — tak po prostu — Rusty skończyła osiemnaście lat, Max umarł, urodziła się Miri. Irene miała wtedy czterdzieści jeden lat i w ciągu miesiąca została wdową oraz babcią. „Nieszczęścia chodzą parami”, przypomniała jej kuzynka, Belle, ale Irene nie uważała za nieszczęście tego, że Rusty urodziła dziecko w wieku osiemnastu lat, choć może, zważywszy na okoliczności, tak właśnie powinno się uważać, jednak samo dziecko nieszczęściem na pewno nie było. Miri okazała się prawdziwym darem. Odziedziczyła po dziadku wystające kości policzkowe i dziurkę w brodzie. Nie była taką pięknością jak Rusty, ale coraz bardziej zaczynała przypominać matkę. Te jej oczy… Irene wiedziała, po kim Miri je ma, ale tę wiedzę zachowała dla siebie. W Bogu pokładała nadzieję, że nigdy nie stanie twarzą w twarz z człowiekiem, który za te oczy był odpowiedzialny. Gdyby tak się stało, nie była pewna, do czego mogłaby się posunąć. Lepiej dla niego, żeby nie miała wtedy noża w ręce. Jeżeli nie przestanie teraz o tym myśleć, będzie musiała wziąć pod język nitroglicerynę. Otrzepała ręce, jakby strząsała z nich te myśli, i nalała sobie kieliszeczek sherry.

* * *

Rusty zeszła na dół. Irene prezentowała się elegancko w prostej szarej sukience z białym kołnierzykiem. Czarująco gawędziła z klientkami i częstowała sherry kilku mężczyzn, którzy postanowili towarzyszyć swoim żonom.

— To panów rozgrzeje — mówiła im.

Rusty szczerze wątpiła, że znajdzie się ktoś, kto by sobie poradził lepiej od matki. Irene zwierzyła się kiedyś córce, że jako młoda dziewczyna miała okazję przez małżeństwo wejść do rodziny, która założyła firmę Volupté. Jednak jej rodzice uznali Maxa Ammermana za lepszą partię. Był piętnaście lat starszy i prowadził dobrze rozwinięty interes. Gdyby wyszła za chłopca z Volupté, pudrowałaby sobie nosek w najlepszych klubach i restauracjach, zamiast prowadzić z domu hurtową sprzedaż pudrów w kompakcie.

Pora była jeszcze wczesna, ale wszystko wskazywało na to, że Irene będzie mieć dzisiaj niezły obrót. Rusty wykładała nowe towary, przyjmowała gotówkę, od czasu do czasu jakiś czek i pakowała prezenty. Kiedy zadzwonił telefon, przeprosiła i poszła odebrać.

— Irene?

— Nie, Rusty, jej córka.

— Och, Rusty, kochanie. Nie widziałam cię całe wieki. Tu Estelle Sapphire z Bayonne. Nie dam rady przyjechać dzisiaj do Elizabeth. Pakuję się, bo rano wyjeżdżam na Florydę, ale chciałabym, żeby Irene odłożyła dla mnie sześć pudrów. Mąż odbierze je rano po drodze z lotniska. On pojedzie do Miami samochodem, ale ja lecę samolotem.

„Szczęściara z tej pani Sapphire” — pomyślała Rusty. Może uciec przed paskudną pogodą. Sama chętnie wybrałaby się na Florydę, ale w lecie wykorzystała swoje dwa tygodnie urlopu, żeby razem z Miri móc pojechać nad morze.

— Chodzi pani o jakieś konkretne?

— Nie, kochanie. Cokolwiek Irene uzna za stosowne.

— Jaki przedział cenowy?

— Średni. Potrzebne mi są, na wypadek gdybym natknęła się na jakąś dobrą fryzjerkę albo miłą pokojówkę. No wiesz. W ramach podziękowania. To znacznie milsze od wręczania pieniędzy.

— Oczywiście — zgodziła się Rusty. — Natychmiast je dla pani przygotuję.

— Dziękuję ci, Rusty. Pozdrów, proszę, ode mnie Irene.

— Na pewno.

Rusty mogła się założyć, że dobra fryzjerka czy miła pokojówka wolałyby gotówkę, ale prezent to i tak lepsze niż nic.

— Rusty, kochanie — zwróciła się do niej Irene, podając jej cztery puderniczki i dwie zapalniczki. — Możesz to zapakować dla pani Delaney? Z czerwoną wstążką.

Czerwona wstążka oznaczała, że to prezenty na Boże Narodzenie, nie na Chanukę, bo wtedy wstążka byłaby niebieska.

Rusty znała syna pani Delaney, przystojniaka, który pracował w filii banku przy Elmora Avenue. Zawsze flirtował. Czasem odwzajemniała się tym samym, żeby nie wyjść z wprawy, chociaż wiedziała, że jest żonaty i ma czwórkę dzieci. Na dodatek był katolikiem.

Steve

Przy East Jersey Street, kilka przecznic od Martin Building, w którym ojciec Steve’a Osnera miał swój gabinet dentystyczny i gdzie w Three Brothers Luncheonette można było zjeść wyśmienitego burgera, w YMHA, Żydowskim Stowarzyszeniu Młodych Mężczyzn, Steve ćwiczył rzuty do kosza razem ze swoim najlepszym kumplem, Philem Steinem. Obaj byli w ostatniej klasie liceum Thomasa Jeffersona. Przyszli na świat w odstępie dwóch tygodni, w Elizabeth General Hospital, po drugiej stronie Route I, w odstępie tygodnia świętowali bar micwę w synagodze B’nai Israel, po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko YMHA. Teraz towarzyszyło im kilku chłopaków, którzy grywali z nimi regularnie, i jeden z nich musiał przyprowadzić ze sobą Masona McKittricka. Wydawał się w porządku, chociaż Steve nie znał go zbyt dobrze, bo był młodszy, ale nieźle się ruszał i świetnie rzucał hakiem.

— W przyszłym roku powinieneś starać się o przyjęcie do drużyny — powiedział do niego Steve. — Założę się, że wzięliby cię do reprezentacji.

— Po szkole pracuję — odparł Mason. — W kręgielni Edison Lanes, nie mam kiedy trenować.

— Ustawiasz kręgle?

— No, robię też inne rzeczy, jak jest duży ruch.

— Poszukam cię, kiedy następnym razem się tam wybierzemy.

— Grasz w lidze?

— Nie, tylko dla rozrywki.

Mason pokiwał głową.

W szatni Steve zapytał Phila:

— Masz ochotę na burgera w Three Brothers? Zdycham z głodu.

— Nie. Matka pewnie zostawiła mi obiad w piekarniku.

— Dobra. Ale wpadnij później.

— Masz jakieś plany?

— Nie mów, że już zapomniałeś.

— Przypomnij mi.

— Impreza mojej siostry.

— Idziemy na imprezę twojej siostry?

Steve zdzielił go wilgotnym ręcznikiem.

— Mam robić za przyzwoitkę. Matka uważa, że przy mnie nie narobią żadnych głupot. Nieźle, co? Pamiętasz, co było w dziewiątej klasie? Wtedy zaliczyłem pierwszą macankę.

— Zawsze byłeś we wszystkim pierwszy — powiedział Phil.

Szkoda, że to nieprawda. Chłopaki zawsze się przechwalały swoimi wyczynami. Ich dziewczyny pozwalały im się dotykać i patrzeć. Steve też dotykał, ale żadna nigdy nie pozwoliła mu popatrzeć. Nie miał stałej dziewczyny. Wolał umawiać się za każdym razem z inną. Może nie spotkał jeszcze tej właściwej. Znał takie, które zapraszały go do siebie, żeby się poprzytulać na kanapie w salonie, ale na tym się kończyło. Może robił coś nie tak. Gdyby chodzili do szkoły koedukacyjnej, może byłoby inaczej. W całym New Jersey tylko w ich mieście były oddzielne licea dla dziewcząt — Battin, i chłopców — Jefferson. Nawet St. Mary’s była koedukacyjna, ale tam chodziły katolickie dzieci.

— Ustawię w pralni stół do gry w karty — powiedział Philowi. — Pogramy trochę w acey-deucey2. Wchodzisz w to?

— Czemu nie? — odpowiedział Phil.

Mason się nie odezwał.

— Masz pojęcie, co oni wyprawiają na tych swoich imprezach? — zapytał Steve.

— Kto? — nie domyślił się Phil.

— Rany, Phil! Moja siostra i jej koledzy! A myślałeś, że kto?

— Nie wiem.

— Grają w krzesła — powiedział Steve. — Do muzyki chodzą wokół krzeseł i przed kim się zatrzymają, gdy ucichnie muzyka, z tym cię całują. Taki wstęp do seksu, pod warunkiem że coś takiego w ogóle istnieje.

Może sobie pozwolić na takie żarty z Philem, ale gdyby się dowiedział, że jakiś koleś robi takie rzeczy z jego siostrą, rozerwałby go na strzępy. Nie chodziło tylko o Natalie, ale też o Fern. Mężczyźni w ich rodzinie muszą być czujni. Muszą strzec swoich kobiet. Tak było, czy się to kobietom podobało, czy nie. Chodziło o honor rodziny. Nikt mu tego nie powiedział wprost, ale doskonale rozumiał, czego oczekiwała od niego matka. Chciała, żeby był człowiekiem honoru. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest jej pupilkiem. Natalie i Fern były córeczkami tatusia. Jeszcze dziesięć lat będzie się musiał martwić o Fern. Chodziła dopiero do przedszkola. Za dziesięć lat on będzie miał dwadzieścia siedem, prawie dwadzieścia osiem lat. Pewnie do tego czasu zdąży się już ożenić, może nawet zostanie ojcem. Rany, co za przerażająca myśl.

— To o której dzisiaj? — zapytał go Phil.

— Około ósmej.

— Podwieźć cię do domu? — zwrócił się do Masona Phil.

— Tak. Jasne. Muszę tylko iść po psa. Woźny pilnuje go w piwnicy.

Steve też miał samochód przed budynkiem. Ale jechali w różnych kierunkach.

Mason

Phil zaprosił Masona do domu na kolację. Na początku przedstawił go i jego psa, Freda, rodzicom. Zarzekał się, że to żaden problem, powiedział, że jego matka uwielbia psy, i rzeczywiście — Fred natychmiast ujął ją za serce, drapała go za uszami, jakby doskonale wiedziała, że tak trzeba.

— Jaki z ciebie śliczny piesek. Jesteś taki kochany — przemawiała do psa, który słuchał jej, przekrzywiając łeb. — Bardzo tęsknię za Goldiem — powiedziała do Masona.

Pies siedział przy nodze pani Stein i nie spuszczał z niej wzroku w nadziei, że trafi mu się jakiś smakowity kąsek. O Goldiem nie było już mowy, a Mason się nie dopytywał.

Ojciec Phila był bardzo ważnym dyrektorem. Przy pieczeni rozmawiał z Philem o futbolu. Obaj byli kibicami Giants i mieli bilety na jutrzejszy mecz, ostatni w tym sezonie.

— Jesteś kibicem, synu? — zapytał Masona ojciec Phila.

— Tak, proszę pana — odparł Mason.

— Której drużyny? — chciał wiedzieć ojciec Phila.

— Tej samej, co pan, Giants.

— Zuch chłopak! — ucieszył się ojciec Phila, uderzając widelcem w kieliszek.

Mason wolał baseball, ale zatrzymał to dla siebie. Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że Joe DiMaggio kończył karierę.

Po kolacji Phil zapytał Masona, czy chce iść do Steve’a. Mason się zawahał, a wtedy pani Stein podniosła Freda.

— Za zimno, żeby taki mały słodziak wychodził na dwór. Niech śpi dzisiaj u nas — powiedziała do Masona. — Możesz przyjść po niego rano.

Fred nie oponował, nawet nie pobiegł do drzwi, kiedy Mason i Phil wychodzili.

Natalie

Dom Osnerów stał przy Shelley Avenue, po lewej stronie, naprzeciwko podstawówki numer 21, do której chodziła Natalie razem z dwiema dziewczynkami ze swojej paczki. Roberta Boros, na którą wszyscy mówili Robo, mieszkała przy Byron Avenue. Była niska, ale nad wiek rozwinięta i wysportowana. Kiedy się śmiała, wszyscy śmiali się z nią, co czyniło ją bardzo popularną. Ale nie była nawet w połowie tak bystra jak Eleanor Gordon, która mieszkała przy Browning i miała zaplanowane całe życie, łącznie ze zdobyciem Nagrody Nobla z matematyki albo fizyki. Eleanor wciąż nosiła aparat ortodontyczny i nigdy nie chciała uśmiechać się do zdjęcia. W siódmej klasie wszystkie trzy poznały Suzanne i Miri. Wtedy nazwały siebie Starbrites, pięć przyjaciółek, jak pięcioramienna gwiazda.

— Nie rozumiem, czemu Steve ma nas dzisiaj pilnować. — Natalie kłóciła się z matką w przedpokoju na piętrze. — Słowo daję, co niby takiego może się stać? Przecież wszystkich ich znasz. Chodzę z nimi do szkoły od siódmej klasy. Byli u nas z milion razy.

— Chłopcy bywają rozwydrzeni, zwłaszcza o tej porze roku — mówiła jej matka, a jej południowy akcent, jak zwykle podczas kłótni, stawał się wyraźniejszy. — W okresie świąt są jak w amoku. Nie chcę żadnych kłopotów. Jesteśmy odpowiedzialni przed innymi rodzicami.

— Ale przecież będziesz w domu. Tyle że na górze, w salonie.

— Steve nie będzie wam w niczym przeszkadzał.

— Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że psujesz mi całą imprezę. Naprawdę mam taką nadzieję.

— Nawet nie zauważycie Steve’a. Będzie w pralni.

— W pralni? — Natalie o mało nie parsknęła śmiechem. Pralnia mieściła się tuż obok piwnicy przerobionej na wielki pokój do imprez i była prawie tak samo duża.

— Z kolegami.

— Kolegami? Nie chcę, żeby jego koledzy kręcili się na mojej imprezie.

— Powtarzam ci — nawet nie będziecie wiedzieli, że tam są.

— Ja będę wiedziała. Mam tylko nadzieję, że moi przyjaciele się nie dowiedzą. Gdyby tata tu był, na pewno by mnie zrozumiał.

— Jestem pewna, że twój ojciec przyznałby mi rację.

— Wątpię. I trzymaj Fern na górze. Nie chcę jej tutaj z tym jej kowbojskim królikiem. Bycie piętnastolatką jest wystarczająco trudne bez rodziny, która tylko wszystko pogarsza.

— Jeszcze nie masz piętnastu lat, Natalie Grace Osner.

— Ale niedługo będę miała, chyba że prędzej umrę ze wstydu.

Tuż przed imprezą Natalie poszła do Steve’a, który w pralni ustawiał stół do gry w karty.

— Trzymaj się z daleka. Nie zepsuj mi imprezy razem z tymi swoimi dowcipasami.

— Założę się, że twoje koleżanki nie miałyby nic przeciwko temu. Lubią moich dowcipasów. Uważają, że są zabawni.

— Zostaw moje przyjaciółki w spokoju!

Steve się roześmiał:

— Tak jakby mnie w ogóle obchodziły.

— Jesteś tylko trzy lata starszy ode mnie, ważniaku. Nie zapominaj o tym. Twoja żona będzie pewnie młodsza ode mnie. Ta, z którą się ożenisz, teraz ma na pewno tyle lat co Fern.

— Rany, ciekawe, czy ma pluszowego króliczka.

Gdyby Natalie trzymała w ręku butelkę coli, potrząsnęłaby nią i chlusnęła Steve’owi w twarz. Ale nie miała, więc nie mogła tego zrobić.

Ruby

W Sunnyside, w Queens, Ruby Granik nakładała sobie na twarz maseczkę, wcierając szarą glinkę w swoją delikatną skórę. Włosy owinęła ręcznikiem. Bardzo uważała, żeby nie poplamić sobie glinką szlafroka z szenili, mięciutkiego i przytulnego jak niemowlęcy kocyk. Na łóżku stała otwarta walizka z rozłożonym na wierzchu jasnoróżowym sweterkiem z perłowymi guziczkami.

Jej rodzina miała uczcić Boże Narodzenie dzisiaj, dziesięć dni wcześniej, ponieważ Ruby następnego dnia rano wyjeżdżała do Miami, gdzie miała tańczyć w Vagabond Club przy Biscayne Boulevard. Niedawno wystąpiła w Café Society w Nowym Jorku, chociaż wciąż jeszcze czekała na czek. W sumie nieźle jak na miejscową dziewczynę.

Prezenty dla matki i ojca były już zapakowane. Musiała je tylko obwiązać czerwoną wstążką. Dla matki miała taki sam różowy sweter z perłowymi guzikami jak ten, który leżał na otwartej walizce, tyle że w większym rozmiarze. Matka uwielbiała ubierać się tak samo jak Ruby, pewnie dlatego, że sama miała bliźniaczkę. Kiedy Ruby była mała, matka szyła dla niej i dla siebie takie same sukienki. Kiedy jednak Ruby skończyła dziesięć lat, zbuntowała się.

— Nie jestem twoją siostrą bliźniaczką!

— Wiem, Ruby. Jesteś moją córką.

— Nie chcę nosić takich samych ubrań jak ty.

— Cóż, w takim razie nie musisz.

— Ty i ciocia Emmy możecie się ubierać tak samo. Wy jesteście bliźniaczkami.

— To prawda. Ale jesteśmy już dorosłymi bliźniaczkami i ubieramy się tak samo tylko na rodzinne przyjęcia.

Ale nawet to wydawało się Ruby dziwne, skoro jednak nie musiała zakładać takich samych sukienek jak matka, była zadowolona. Zabawne, że kiedy stała się dorosła, od czasu do czasu kupowała dwie takie same rzeczy, chcąc sprawić przyjemność matce, która miała trudne życie. Dla ojca udało jej się kupić lupę w skórzanym etui. Ojciec był przykuty do wózka inwalidzkiego, odkąd w sierpniu amputowano mu stopę z powodu powikłań cukrzycowych. Teraz przyplątało się kolejne powikłanie — słabnący wzrok — i matka musiała zrezygnować z pracy, żeby móc się ojcem opiekować. Z tego powodu mogli już liczyć wyłącznie na Ruby. Co prawda nie przynosiła do domu zbyt wiele pieniędzy, bo nie miała nawet stałej pracy, ale wierzyła, że to się niedługo zmieni. Czuła się trochę winna, że na święta zostawi rodziców samych, ale musiała myśleć o swojej karierze. Miała do nich przyjechać ciotka z Elizabeth w New Jersey, gdzie ona i matka dorastały, śpiewając w kościelnym chórze. Śpiewające bliźniaczki Konecki. Emmy i Wendy. Przynajmniej rodzice nie będą całkiem sami. Potrafiliby się kłócić o wszystko, więc obecność ciotki na pewno wyjdzie im na dobre. Ojciec lubił Emmy. Nazywał ją rozsądną bliźniaczką, co czasem matkę złościło, kiedy indziej rozśmieszało.

Usłyszała, że matka woła do niej z dołu:

— Ruby… chcesz, żebym ci wyprasowała tę białą bluzkę?

— Dzięki, mamo, ale sama to później zrobię. Muszę wyprasować jeszcze kilka innych rzeczy.

— Daj spokój, chętnie to zrobię. Przynieś wszystko na dół.

Ruby wzięła parę szortów, dwie spódnice i bluzkę z opadającym jednym ramieniem. Zbiegała właśnie ze schodów, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Była przekonana, że to ciotka Emmy. Kiedy jednak otworzyła, ujrzała za drzwiami Danę, swoją przyjaciółką, tak jak ona długonogą tancerkę.

Dana parsknęła śmiechem.

— Wyglądasz uroczo — powiedziała i Ruby przypomniała sobie, że wciąż ma na twarzy maseczkę z szarej glinki.

— Dana, cała trzęsiesz się z zimna — powiedziała matka Ruby, witając się z przyjaciółką córki. — Napijesz się kawy albo herbaty?

— Nie, bardzo dziękuję — odparła Dana.

Dana weszła za Ruby po schodach. Poznały się i mieszkały razem w trakcie krajowego tournée z przedstawieniem Kiss Me, Kate. Ruby chyba nigdy w życiu nie bawiła się równie dobrze.

— Widzę, że jesteś już spakowana — powiedziała Dana.

— Prawie. Właśnie miałam skończyć pakować prezenty dla rodziców.

— Daj wstążkę, pomogę. Zmyj z twarzy tę paćkę. W tym stanie nie zabiorę cię na drinka.

— Idziemy na drinka?

— Owszem.

Ruby podała Danie czerwoną i zieloną wstążkę.

— Daj mi dziesięć minut. Ale muszę wrócić na rodzinną kolację. Powinnaś zostać. Mama robi pierogi.

— Uwielbiam pierogi twojej mamy.

— Ucieszy ją jeszcze jeden gość. Ciocia Emmy przyjeżdża z Elizabeth.

— Z przystojnym wujkiem Victorem?

— Obawiam się, że przystojny strażak musiał zostać w domu. Pracuje. Zresztą mógłby być twoim ojcem.

— Lubię starszych panów.

— O moim wujku możesz zapomnieć.

— Przecież wiem.

Śmiejąc się, poszły do tawerny Billy’ego, mieszczącej się na rogu, i usiadły w boksie. Po maseczce cera Ruby promieniała. Bez makijażu wyglądała jak uczennica.

— Moje piękne panie, co mogę wam dzisiaj podać? — zapytał Billy.

Był łysy, niski i okrąglutki, ale szybki i zwinny.

— Dwa grogi — powiedziała Dana.

— Z przyjemnością, chociaż żadna z was, ślicznotki, nie wygląda na dorosłą. — Billy doskonale wiedział, że są pełnoletnie. Znał rodzinę Ruby, jeszcze zanim dziewczyna przyszła na świat. Zdawał więc sobie sprawę z tego, że w lecie, tuż przed operacją jej ojca, skończyła dwadzieścia dwa lata. Wiedział o jej rodzinie prawie wszystko, ale nigdy się z tym nie zdradzał.

Kiedy podał im drinki, Dana uniosła swoją szklankę.

— Zdrówko. Wypijmy za nadchodzący nowy rok. Oby był dla nas obu wspaniały.

Stuknęły się szklankami.

— Tak jest — powiedziała Ruby.

Zamówiły po jeszcze jednym grogu i rozmawiały przez trzy kwadranse, na zmianę wrzucając monety do szafy grającej. Kiedy znudziły im się świąteczne piosenki, puszczały przeboje z broadwayowskich musicali i śpiewały do wtóru Why Can’t You Behave?, który przypominał im miłe chwile z trasy, bawiąc przy okazji nielicznych klientów siedzących przy barze.

Kiedy wychodziły, Billy zawołał:

— Udanej podróży, Ruby!

— Dzięki, Billy. I pilnuj, żeby tata wypił co najwyżej jednego drinka, gdyby go ktoś przyprowadził.

— Nie martw się, złotko. Wesołych Świąt!

— Nawzajem, Billy.

Miri

Wieczorem ojciec Suzanne podrzucił swoją córkę i Miri do domu Natalie. Pani Osner otworzyła im drzwi. Była niewysoka i bardzo ładna, zawsze miała na szyi sznur pereł, obojętnie, czy ubrana była w sweter i spódnicę, jak dzisiaj, czy suknię koktajlową, kiedy wybierała się do country klubu. Miri lubiła w myślach nazywać ją Corinne. Lubiła w myślach nazywać wszystkich dorosłych, których znała, po imieniu. Dzięki temu stawali się bardziej interesujący, przestawali być tylko rodzicami, stawali się ludźmi, którzy mieli własne życie. Steve i Fern byli ciemnowłosi, jak doktor Osner, Natalie jednak, jak jej matka, miała krótkie ciemnoblond loki i takie same szaroniebieskie oczy.

Chociaż Osnerowie byli Żydami i tak samo jak rodzina Miri w Jamim Noraim — Dni Trwogi — chodzili do synagogi B’nai Israel, w salonie mieli dużą, piękną choinkę, którą nazywali chanukowym krzewem. Choinka była przystrojona zwierzątkami z drewna, ręcznej roboty. W Wigilię Natalie i Fern wieszały na kominku skarpety, a Fern zostawiała mleko i ciasteczka dla żydowskiego Świętego Mikołaja, który podróżował po niebie w niebieskim ubraniu w srebrne żydowskie gwiazdy. Jego sanie ciągnęły nie renifery, lecz wielbłądy, ponieważ pochodził z Izraela, a nie bieguna północnego.

Doktor Osner tego nie pochwalał, ale pani Osner, która pochodziła z Birmingham w Alabamie, wychowała się na tej legendzie i nie zamierzała z niej zrezygnować. Miri żałowała, że w jej rodzinie nie uznaje się żydowskiego Świętego Mikołaja. Chciałaby stroić drzewko i zostawiać dla Mikołaja mleko i ciasteczka, chociaż była już zbyt duża, by w niego wierzyć.

— Młodzi są w piwnicy — wyjaśniła Corinne Miri i Suzanne, jakby same o tym nie wiedziały.

W ich paczce nie tylko Natalie miała przebudowaną piwnicę, ale wszyscy zgodnie uznali, że jej piwnica wygrywa w cuglach. Nie tylko dlatego, że były w niej wyściełane czerwoną skórą ławy, ściany z sosnowych desek, czerwono-czarne kafle na podłodze czy nawet bar z podnoszonym blatem i kieliszkami w każdym możliwym kształcie i rozmiarze równiutko ustawionymi na lustrzanych półkach. To, co czyniło piwnicę w domu Natalie wyjątkową, była szafa grająca.

— Nie jest nowa — powtarzała zawsze Natalie, jakby posiadanie nowej szafy grającej, takiej z migoczącymi lampkami i wirującymi kolorami, było przestępstwem. Natalie sama zmieniała płyty i żeby ją uruchomić, nie trzeba było wrzucać monet. Wystarczyło nacisnąć przycisk. Doktor Osner przywiózł do domu szafę z najnowszymi przebojami dzięki jednemu ze swoich pacjentów, działającemu w branży muzycznej. „Jakiś gangster”, zwierzyła się Natalie.

Kiedy Natalie wcisnęła przycisk i szafa grająca ożyła, zaczęli tańczyć lindy hop do swingującej muzyki — Hej, good lookin’, whatcha got cookin’?. Roześmiani i zdyszani chcieli tańczyć dalej.

Kiedy jednak Nat King Cole zaczął śpiewać Nature Boy, nastrój uległ zmianie. Miri zastanawiała się, z kim zatańczy pierwszy wolny taniec, gdy nagle nie wiadomo skąd ciemnowłosy chłopak, którego Miri nigdy wcześniej nie widziała, podszedł do niej, objął ją i mocno do siebie przyciągnął, jakby tańczyli tak od zawsze. No, może raczej się kołysali, ale mimo to… There was a boy, a very strange enchanted boy… W kieszeni jego koszuli wyczuła paczkę lucky strike’ów. Nie wiedziała, czy to na pewno były lucky striki, ale tak sobie wyobrażała. Zastanawiała się, co on czuje, kiedy tak ją do siebie przyciskał, i miała nadzieję, że nie jej stanik marki Hidden Treasure. Give a girl Peter Pan and she will grow, grow, grow… Nat King Cole raczej tego nie nagrał. Miri musiała powstrzymać się, żeby nie mówić, nie zadawać pytań, co zawsze robiła, kiedy była zdenerwowana, bo wyczuwała, że ten chłopiec nie ma ochoty rozmawiać. Modliła się, żeby nie zaczęły jej się pocić ręce, żeby jej dezodorant nie zawiódł, żeby chłopak wyczuł delikatny zapach perfum Arpège jej matki. Kiedy piosenka się skończyła, chłopak odszedł niczym Kopciuszek, który uciekł z balu, nie zostawił jednak pantofelka, szklanego ani w ogóle żadnego, który pomógłby jej go odnaleźć. Nawet nie wiedziała, jak ma na imię. Wątpiła, żeby on znał jej imię. Miała nadzieję, że jej sweterek z błękitnej angory — trzymała go w pokrowcu na najwyższej półce w lodówce — zostawił na jego flanelowej koszuli jakieś włoski, które by mu o niej przypomniały.

Ktoś włączył światło i Miri wymknęła się na górę, do sypialni Natalie. Po tańcu z seksownym nieznajomym nie miała ochoty na zabawę w krzesła.

W sypialni położyła się na drugim łóżku, na którym spała prawie w każdą sobotnią noc, jednak nie dzisiaj, ponieważ jutro były urodziny jej mamy i Miri musiała być w domu, żeby podać mamie śniadanie do łóżka, zgodnie z trwającą od trzech lat tradycją, gdy wreszcie legalnie mogła używać kuchenki. Miri lubiła udawać, że to jej pokój. Leżąca na komodzie sztywna spódnica z organdyny była śliczna jak letnia sukienka. Gdyby doszyć do niej ramiączka, mogłaby wystąpić w niej na czerwcowym balu dziewiątej klasy. Wiedziała, że w komodzie leżą stosy kaszmirowych sweterków. Miri kiedyś je policzyła. Czternaście. Natalie była zażenowana.

— Kupiłyśmy je ze zniżką. Od pani, która sprzedaje kaszmirowe swetry. Musisz przyjść, kiedy będzie u nas następnym razem.

Ale przecież Miri nie było stać na kaszmirowe swetry, nawet po obniżonej cenie.

Miri nieraz fantazjowała, wyobrażając sobie, że należy do doskonałej rodziny Natalie. Gdyby matka Natalie umarła — nie jakąś ponurą, powolną śmiercią, lecz szybko i w dramatycznych okolicznościach, na przykład zginęła w wypadku samochodowym — ojciec Natalie mógłby ożenić się z matką Miri, która była młoda, ładna i wolna. Wtedy Miri z matką i babcią przeprowadziłyby się do wielkiego domu Natalie z czerwonej cegły, Miri i Natalie zostałyby siostrami i Miri mogłaby zacząć kolekcjonować kaszmirowe sweterki. Nie chodziło o to, że Miri nie lubiła mamy Natalie. Pani Osner, Corinne, zawsze była dla niej miła. Traktowała Miri niemal jak własną córkę i dlatego też przez te swoje marzenia Miri czuła się winna, dręczył ją wstyd i zbierało się jej na mdłości. Nie chciała być kimś odrażającym i niemoralnym.

Nagle w drzwiach pojawiła się siostrzyczka Natalie, Fern. Tuliła do siebie pluszowego króliczka przebranego za kowboja. Fern dała mu na imię Roy, na cześć Roya Rogersa, śpiewającego kowboja z telewizji. Fern miała na jego punkcie obsesję. Oh, give me the land, lots of land under starry skies above… don’t fence me in…, śpiewała bez przerwy.

Fern miała na sobie flanelową piżamkę w kwiatki.

— Impreza już się skończyła? — zapytała.

— Nie — powiedziała Miri. — Czy pani Barnes wie, że tak sobie biegasz?

Pani Barnes opiekowała się Fern i gotowała dla całej rodziny obiady cztery razy w tygodniu. Przygotowywała dania, o których Miri nigdy nie słyszała, dania o obco brzmiących nazwach, jak wołowina po burgundzku i cielęcina w sosie marsala. Smakowały jeszcze lepiej, niż się nazywały.

— Dzisiaj jej nie ma — powiedziała Fern. — Mamusia i tatuś są. W salonie.

— Och.

— Roy Rogers ma penisa — powiedziała Fern, wymachując króliczkiem Royem przed nosem Miri. — Wiedziałaś o tym?

— Tak — odrzekła Miri.

Słyszała to ciągle, za każdym razem, kiedy przychodziła do Natalie, wciąż jednak nie bardzo wiedziała, jak powinna zareagować. Fern chodziła jeszcze do przedszkola.

— Widziałam dwa penisy — powiedziała Fern. — Tatusia i Steve’a.

Miri nie widziała żadnego i wcale o tym nie marzyła.

— Może położę cię do łóżka? — zapytała małą.

— Okay.

Miri poszła za Fern do jej pokoju, stąpając po miękkim beżowym dywanie. Fern wgramoliła się do łóżka i Miri otuliła ją kołdrą aż po brodę.

— Królik Roy nie ma penisa, chociaż to chłopak.

Miri chciała już sobie pójść. Miała dość rozmowy o penisach.

— Nie zapomnij mnie pocałować — powiedziała Fern.

Miri cmoknęła ją w czółko. Skóra dziewczynki była chłodna i słodko pachniała.

Miri wróciła na imprezę, która powoli dobiegała końca.

— Gdzie zniknęłaś? — zapytała Natalie.

— Na górze. Rozbolała mnie głowa. Chyba na chwilę zasnęłam.

— Teraz czujesz się lepiej?

Miri skinęła głową.

— Kim był ten chłopak, z którym tańczyłam?

— Jaki chłopak?

— Taki z ciemnymi włosami.

— Nie zauważyłam. Może to któryś z kolegów Steve’a. Grali w karty w pralni, ale miał pilnować, żeby żaden z jego kumpli nie przyszedł na imprezę.

Mason

Steve wściekł się na niego, że zatańczył z tą dziewczyną.

— To przyjaciółka mojej siostry, więc trzymaj się od niej z daleka. Nawet nie byłeś zaproszony.

— Hej — wtrącił się Phil. — Wyluzuj. Ja go zaprosiłem.

— Nie wiedziałem, że nie możemy tańczyć — rzekł Mason. — Nikt mi nie powiedział.

— Jesteśmy przyzwoitkami — wyjaśnił mu Steve. — Wiesz, co to znaczy? A może nie uczą was tego w drugiej klasie?

— Okay, Steve — powiedział Phil, stając między nim a Masonem. — Spadamy. Przegięliśmy. To twój dom i ty ustalasz reguły.

Mason zbyt późno się zorientował, że popełnił błąd, przychodząc do Steve’a, więc szybko czmychnął na schody. W kuchni doktor Osner nakładał lody Breyers do dwóch pucharków.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Tak, proszę pana — odparł Mason. — W jak najlepszym.

Miał nadzieję, że doktor Osner nie zapamiętał go, kiedy któregoś dnia zjawił się w jego gabinecie z opuchniętą twarzą, przywleczony przez brata. Dziewczyna brata pracowała u doktora Osnera, ale nikt nie mógł się dowiedzieć, że się spotykają. Chodziło chyba o to, że rodzina Christiny pochodziła z Grecji, a Jack był Irlandczykiem. Mason nigdy nie zdradzi ich sekretu. Sekretów znał całe mnóstwo, ale wszystkie zatrzymywał dla siebie.

Chwycił kurtkę i wyszedł zadowolony, że Fred został na noc u Phila. Tak naprawdę martwiło go, że tańcząc z tamtą dziewczyną, zrobił coś złego. Zauważył ją, kiedy tańczyła lindy hop z jakimś chłopakiem, który sięgał jej ledwie do szyi i wpadła mu w oko. Spodobał mu się dołeczek w jej policzku, kiedy się uśmiechała, i jej fruwające włosy. Pomyślał, że fajnie byłoby ją objąć. Kiedy to zrobił, nie próbowała z nim rozmawiać, nie wypowiedziała nawet słowa. On też nie. Była tylko muzyka i ona w jego ramionach. No właśnie. Nic poza tym. Nie flirtowała, nie bawiła się w żadne gierki, po prostu poruszała się razem z nim. I tyle.

Miri

Suzanne zostawała na noc u Robo, więc ojciec Natalie odwiózł Miri do domu. Cieszyła się, że ma go tylko dla siebie.

— Co nowego i ekscytującego u panienki, panno Mirabelle?

Zawsze zwracał się do niej w ten sposób, ale w kwestii ekscytujących nowości nie mogła mu przecież powiedzieć o tajemniczym chłopcu, wobec tego nie odezwała się wcale.

— Dalej pracujesz w szkolnej gazetce? — zapytał doktor O. i chyba naprawdę go to interesowało.

— Tak, ale nigdy nie trafia się nic rzeczywiście ciekawego. Jak zwykle bożonarodzeniowe szopki i coroczny jarmark z jedzeniem.

— A gdybyś tak przeprowadzała wywiad ze mną — powiedział — o co byś mnie zapytała?

— O to, dlaczego został pan dentystą.

Roześmiał się.

— Poważnie, interesują cię zęby?

— Interesują mnie ludzie.

— Właśnie dlatego lubię być dentystą — powiedział doktor O. — Ze względu na swoich pacjentów.

Miri była jego pacjentką. Podobnie jak reszta jej rodziny.

— Kiedy był pan młody, zaglądał pan w zęby swoim kolegom i mówił: „Otwórz szerzej”?

Znowu się roześmiał.

— Bardziej interesowała mnie muzyka. Ale moi bracia byli dentystami. Namówili mnie na szkołę dentystyczną. Przez jakiś czas prowadziliśmy praktykę wspólnie.

— Gdzie są teraz pańscy bracia?

Zawahał się.

— Wyprowadzili się.

— Tęskni pan za nimi?

— Tak, tęsknię.

Zatrzymali się przed domem Miri.

— Dziękuję, że mnie pan podwiózł! — zawołała, wysiadając z auta.

— Cała przyjemność po mojej stronie, panno Mirabelle.

Wszyscy lubili doktora O. i dlatego właśnie nic nie mogła poradzić na to, że chciałaby mieć takiego ojca jak on. Jej ojciec gdzieś tam był, ale nie miała pojęcia gdzie. Jaki facet zostawia swoją siedemnastoletnią dziewczynę w ciąży, a potem nie chce nawet zobaczyć swojego dziecka?

Kiedy była mała, nieraz wypytywała Rusty o swojego ojca: „Gdzie jest mój tatuś? Kto jest moim tatusiem?”, ale nawet wtedy rozumiała, że Rusty jej na te pytania nie odpowie.

Elizabeth Daily Post

RADUJ SIĘ, ŚWIECIE

15 GRUDNIA — Śnieg, który przez dwa ostatnie dni zasypywał Elizabeth, najwyraźniej nikogo nie powstrzymał przed zakupami. Na oświetlonych świątecznymi lampkami ulicach, w przystrojonych sklepach i przy wtórze rozbrzmiewających wszędzie kolęd kupujący chcą za wszelką cenę pokazać, że bez względu na pogodę świetnie się bawią.

Zrezygnowawszy z samochodów, z powodu niebezpiecznych warunków do jazdy, wczoraj wieczorem czekali na autobusy przy Broad Street, dodatkowo obciążając publiczny transport, i tak borykający się z utrudnieniami po piątkowej śnieżycy.

— Jest Boże Narodzenie — powiedziała Myrtle Carter obładowana świątecznymi zakupami i jednocześnie usiłująca nie spuszczać z oczu dwójki swoich małych dzieci. — Raduj się, świecie, i tak dalej.

2

Miri

Niedziela była zimna, szara i wietrzna. O siódmej rano na lotnisku w Newark odnotowano rekordowo niską temperaturę minus czternastu stopni, ale Miri, śpiąca pod mięciutką puchatą kołdrą, nic sobie z pogody nie robiła. Śnił jej się tajemniczy chłopiec, z którym tańczyła wczoraj wieczorem. Zawsze śniło jej się to, co chciała.

Kiedy o ósmej zadzwonił budzik, wyciągnęła rękę i go wyłączyła. Narzuciła na siebie szlafrok i pobiegła do kuchni, gdzie przygotowała dwa jajka na miękko — gotowane dokładnie trzy minuty — posmarowane masłem grzanki z ciemnego chleba, świeżo wyciskany sok z pomarańczy i kawę z prawdziwą śmietanką i dwiema kostkami cukru. Tacę przystroiła ozdobną serwetką i kwiatkiem wyjętym z bukietu przysłanego Rusty przez jej szefa i jego żonę.

Gdy z tacą weszła do pokoju matki, Rusty udawała zaskoczoną, jakby zupełnie zapomniała, że są jej urodziny. Miri przypomniała sobie narzutki rozłożone na ladzie w sklepie Nii. Gdyby miała dość pieniędzy, kupiłaby jedną, żeby Rusty w swoje urodziny mogła z klasą zjeść śniadanie w łóżku. Matka Miri naprawdę miała na imię Naomi, ale z powodu jej rudych włosów, długich i gęstych, wszyscy mówili do niej Rusty — Rudzielec. Kiedy szła ulicą, ludzie oglądali się za nią, jakby była gwiazdą filmową. Szkoda, że Miri nie odziedziczyła po matce koloru włosów i oczu. Za nią nikt nigdy się nie oglądał.

— Było wyśmienite — powiedziała Rusty, gdy skończyła jeść.

Miri wręczyła jej prezent ze sklepu z bielizną Nii.

— Śniadanie do łóżka i jeszcze prezent? — powiedziała Rusty. — Mam otworzyć?

Miri skinęła głową. A co innego można zrobić z prezentem?

Rusty rozwiązała wstążkę i ją zwinęła, potem ostrożnie zdjęła papier, żeby można go było jeszcze kiedyś użyć. Wreszcie otworzyła pudełko i wyjęła półhalkę.

— Właśnie taką chciałam!

Chyba mówiła szczerze. Miri była zadowolona.

— I jest granatowa — powiedziała Rusty. — Wspaniała.

— To nylonowy trykot — wyjaśniła Miri. — Jeśli nie będzie pasować, można ją wymienić.

— Dziękuję, kochanie — powiedziała Rusty i wyciągnęła ręce do Miri. Uściskała ją i pocałowała w czoło.

— Bardzo proszę, mamo.

Miri sprzątnęła w kuchni i postanowiła dokończyć zadanie domowe, żeby nie robić tego później, ale oczy jej się zamykały, więc wróciła do łóżka i opatuliła się kołdrą.

Ruby

Ruby siedziała na wysokim stołku przy ladzie w Drug Store Hansona przy zbiegu Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy i Siódmej Alei w Nowym Jorku, delektując się przepysznymi lodami truskawkowymi z wodą sodową, bitą śmietaną, siekanymi orzechami i wisienką koktajlową. Wisienkę zostawiła sobie na koniec. Włożyła ją do ust.

— Nie powinnaś tego jeść — odezwał się na ten widok Jimmy, który miał świra na punkcie lodów z wodą sodową.

— Dlaczego?

— Bo to tylko dekoracja. Zabiją cię, jeśli zjesz ich za dużo.

— Ale jedna mnie uszczęśliwi, no nie?

— Skoro tak mówisz.

Do Hansona przychodziło wielu celebrytów i czasem ktoś rozpoznawał Ruby — nie miała nic przeciwko temu, często gawędziła z innymi artystami, nierzadko z kimś znanym o wiele bardziej od niej. Jednak w dzisiejsze niedzielne przedpołudnie ruchu praktycznie nie było, może z powodu podłej pogody. Rano Ruby wystąpiła w WJZ, audycji nadawanej z restauracji Howie’s przy Szóstej Alei, między Pięćdziesiątą Drugą a Pięćdziesiątą Trzecią Ulicą. Chyba może sobie pozwolić na lody przed lunchem? Nikt jej nie może zabronić tego, na co ma ochotę. Ponieważ poza nią w lokalu nie było innych klientów, Ruby mogła poflirtować z Jimmym, cyganem z Broadwayu, który między spektaklami obsługiwał automat do napojów. Jezu, ależ był słodki. Kiedyś Ruby i Jimmy pocałowali się za kulisami, ale nigdy nie doszło między nimi do niczego więcej. Ruby była za mądra na to, żeby zakochać się w tancerzu. Poza tym doszły ją słuchy, że Jimmy lubi chłopców na równi z dziewczynami.

Zresztą i tak w tej chwili spotykała się z bratem Danny’ego Thomasa, Paulem. Nie wiedziała, czy będzie z tego coś poważniejszego. Matka nie dawała jej spokoju: „Wyjdź wreszcie za mąż, dopóki masz jeszcze urodę, Ruby. I, na miłość boską, niech to będzie ktoś z pieniędzmi. Na pewno lepiej być bogatym niż biednym”. Jakby Ruby sama o tym nie wiedziała. „Sorki, mamo, ale jeszcze nie w głowie mi małżeństwo”. Teraz musiała myśleć o karierze. Poza tym była pewna, że jeszcze długo będzie ładna. Jej agent próbował wkręcić ją do programu Eda Sullivana. Według niego miała niemałe szanse. Mógłby się też trafić jakiś musical. Może Danny Thomas da jej rolę w swoim następnym filmie. Skoro Ruby umawia się z jego bratem, może to wykorzystać.

— O której masz samolot, złotko? — zapytał ją Jimmy.

— Kiedy ostatnio sprawdzałam, miał dwie godziny opóźnienia. — Popatrzyła na zegarek, który dostała od Paula na urodziny, bulovę z różowego złota. Maleńkie wskazówki pokazywały prawie dziesiątą trzydzieści. — Ups, powinnam być na lotnisku przed dwunastą — powiedziała i zebrawszy swoje rzeczy, zapłaciła za lody.

Jimmy nachylił się, żeby na pożegnanie pocałować ją w policzek. W ostatniej chwili Ruby się odwróciła i Jimmy, zamiast w policzek, pocałował ją w usta, co go zaskoczyło.

— Mmm… truskawki… — powiedział, oblizując wargi, a Ruby się roześmiała. — Miłej podróży, słoneczko, i wracaj szybko.

— Jak zawsze. — Ruby posłała mu kokieteryjnego całusa.

Ruby uwielbiała podróżować. Dajcie jej tylko bilet, a wsiądzie do pierwszego samolotu. Uwielbiała mieszkać w hotelach, gdzie ktoś słał za nią łóżko i przynosił czyste ręczniki. Nawet jeśli hotele, w których się zatrzymywała, do eleganckich nie należały, nawet jeśli bywały obskurne, co zdarzało się często, ona i tak lubiła być w trasie.

Miri

Tuż przed południem Rusty znalazła Miri w łóżku, pogrążoną we śnie. Potrząsnęła nią łagodnie.

— Kochanie… wstawaj! Idziemy na poranny seans do Elmora.

Miri się poruszyła, ale oczy dalej miała zamknięte.

— Pośpiesz się, bo nie zdążymy.

Ponieważ była jedynaczką, Miri często musiała towarzyszyć matce. A skoro Rusty chciała iść do kina, Miri pójdzie razem z nią. W końcu były urodziny Rusty. Miri włożyła ogrodniczki, golf, na to gruby sweter i grube białe skarpety. Zawiązała buty, przejechała szczoteczką po zębach, nie zawracając sobie głowy ich szorowaniem z góry na dół, jak zalecał doktor Osner. Byle jak spięła włosy i włożyła zimową kurtkę, rękawiczki, szalik w czerwono-czarne pasy i futrzane nauszniki.

Miri i Rusty poszły do oddalonego o półtora kilometra kina piechotą. Dzisiaj jaskrawe zimowe słońce jakoś nie świeciło. Było szaro i przenikliwie zimno. Aż do tego roku Miri ciągle jeszcze płaciła dwadzieścia pięć centów za wejście do kina, ale to się już skończyło. Z jednej strony dobrze, z drugiej źle. Dobrze, bo wyglądała na starszą, źle, bo musiała kupować normalny bilet. Jako pierwsza z koleżanek skończy piętnaście lat, osiągając wiek, w którym wszystko w jej życiu na pewno ułoży się, jak należy, i spełnią się przynajmniej niektóre z jej marzeń, poczynając od Strange, enchanted boy z wczorajszej imprezy.

W kiosku ze słodyczami Rusty kupiła milky waya dla Miri, nawet nie pytając, czy córka zjadła porządne śniadanie, a tego nie zrobiła, a dla siebie opakowanie ciastek goobers.

— A co tam — powiedziała Rusty do obsługującej kiosk Małej Mary. — Dzisiaj mam urodziny.

— Wszystkiego najlepszego, kochaniutka — powiedziała Mała Mary. — Dałabym ci colę na koszt firmy, ale wtedy by mnie zwolnili.

O wpół do pierwszej puszczali jeden po drugim dwa filmy. Najpierw zwariowaną komedię romantyczną You Never Can Tell z Dickiem Powellem i Peggy Dow, w której umiera pies i odradza się pod postacią prywatnego detektywa. Rusty uwielbiała komedie romantyczne. Miri wolała filmy mroczne i pełne namiętności. Atrakcją seansu miał być film Across the Wide Missouri z Clarkiem Gable’em. Jednak w jego połowie Rusty nachyliła się i powiedziała:

— Pora na nas.

Teraz Miri już się nie dowie, jak potoczyły się losy Clarka Gable’a i jego indiańskiej żony.

Ruby

Na lotnisku w Newark samolot linii Miami Airlines znowu miał opóźnienie, jednak nie podano jego powodów. Nic dziwnego, że Dana przekonywała ją, żeby zrezygnowała z czarterowego lotu do Tampy z przesiadką w Miami.

— Z czarterowymi nigdy nic nie wiadomo — powiedziała.

Ruby tłumaczyła jej, że ten lot jest dużo tańszy od pozostałych. Zresztą, co to za różnica? Samolot to samolot. I tak leci tam, dokąd się chce. Nierejsowe nie latają według rozkładu, jak pociągi czy autobusy. Ale kogo to obchodzi? Poza tym Ruby nie mogła się już doczekać. Im szybciej dotrze na Florydę, tym lepiej. Marzyły jej się boskie plaże i noce w blasku księżyca. Miała dość tej koszmarnej pogody. Nic się nie stanie, jeśli poczeka jeszcze z godzinkę czy nawet dwie.

Usiadła w poczekalni, wygładziła spódnicę i z ogromnej torby wyjęła książkę, którą właśnie czytała, zadowolona, że zaraz zapomni o wszystkim wciągnięta przez skomplikowaną intrygę. Doskonale zdawała sobie sprawę, że co rusz ktoś zerka w jej stronę, zaciekawiony widokiem ładnej dziewczyny pogrążonej w lekturze I, the Jury Mickeya Spillane’a, który słynął z ostrego języka, ale Ruby miała to w nosie. Niech sobie patrzą. Niech się gapią. Jej to nie obchodzi.

Naprzeciwko niej jakaś starsza para rozmawiała na tyle głośno, że Ruby wszystko słyszała.

— Przed tobą długa droga — mówiła żona. — Powinieneś już jechać, tylko nie zapomnij odebrać dla mnie zamówienia od Irene Ammerman. Pamiętasz adres?

— Nie ruszę się stąd, dopóki nie wsadzę cię do samolotu — odparł mąż.

— Kochany jesteś, Ben, ale to nie ma sensu.

— Dla mnie ma.

Kobieta się roześmiała.

— Straszny z ciebie romantyk.

— Kto, ja? Romantyk?

— Może nie zawsze, ale wtedy, kiedy trzeba.

Teraz on się roześmiał i pocałował żonę.

— Ben, ludzie patrzą… — powiedziała.

— I co z tego? Nie wolno mi publicznie pocałować żony po trzydziestu pięciu latach małżeństwa?

Ruby uśmiechnęła się do siebie. Nie pamiętała, kiedy jej rodzice tak się ze sobą przekomarzali.

— Przepraszam — zagadnął ją jakiś młody człowiek. — Czy to miejsce jest wolne?

Ruby westchnęła i przesunęła torbę, którą specjalnie tam położyła, żeby zniechęcić każdego, kto chciałby usiąść obok. Mężczyzna zajął miejsce i Ruby wyczuła, że ma ochotę na pogawędkę.

— Moja matka myśli, że jadę na Florydę samochodem — powiedział. — Albo pociągiem. Ma siedmiu synów. Wszyscy byliśmy na wojnie. Ja jestem najmłodszy. Wróciłem bez jednego zadrapania. Da pani wiarę, siedmiu synów naraz za oceanem?

— Wydawało mi się, że był przepis, który nie pozwalał, żeby wszyscy synowie w rodzinie służyli.

— Cóż, nas wzięli. Chcieliśmy iść do wojska. I wszyscy wróciliśmy. — Uśmiechnął się do niej. — A pani?

Nie miała ochoty mówić, że jest tancerką.

— Mój narzeczony jest w Miami — powiedziała. — Też walczył na wojnie. Spędzam wakacje z nim i jego rodziną.

Zauważyła jego minę. Był zaskoczony i zawiedziony. Przecież nie nosiła pierścionka. Poczuła się podle. Wydawał się miły, ale co z tego.

— Na pewno będzie się pan świetnie bawił w Miami — dodała.

— Może ma pani tam jakąś samotną koleżankę? — zapytał. — Na przykład siostrę pani narzeczonego?

— Niestety, przykro mi. Ale na pewno pozna pan wiele dziewcząt. Taki przystojny, młody człowiek.

— Nie taki znowu młody. Mam już prawie dwadzieścia pięć lat.

— Nigdy bym nie przypuszczała.

— A pani?

— Dwadzieścia dwa.

— Nie wygląda pani na tyle.

— Według pana jestem młodsza czy starsza?

— Młodsza, ma się rozumieć.

Roześmiała się.

— Ma się rozumieć.

— Tak przy okazji, jestem Paul Stefanelli — przedstawił się i wyciągnął rękę.

— Ruby Granik — odparła i podała mu swoją.

— Dobra książka, Ruby? — Skinieniem głowy pokazał na książkę, którą trzymała na kolanach.

— Nie mogę się od niej oderwać — powiedziała. — Wybacz więc…

— Jasne. Rozumiem.

Wstał i sobie poszedł.

Leah

Leah Cohen miała nadzieję, że Henry Ammerman zada długo oczekiwane pytanie, może nawet w czasie świąt. Dzisiaj wybierała się do niego na przyjęcie urodzinowe jego siostry. Może przy okazji zrobi jakieś zakupy. Matka Henry’ego prowadziła sprzedaż hurtową pudrów w kompakcie Volupté. Za jednym zamachem załatwi prezenty dla siostry, matki i dwóch przyjaciółek. Pudrów Volupté nigdy za wiele. Prawdopodobnie sama dostanie kilka od matek swoich uczennic z drugiej klasy. Przynajmniej tak było w zeszłym roku. Na pewno bardziej jej się przydadzą od babeczek z owocami, które i tak rozdawała, czy kiepskich perfum, które natychmiast wylewała do toalety.

Doskonale wiedziała, że zdobędzie Henry’ego, tylko zjednując sobie jego rodzinę, i chyba nieźle jej szło, głównie dlatego, że mało się odzywała. Uważali ją za nieśmiałą, spokojną, miłą dziewczynę z porządnej rodziny z Cleveland. Nauczycielkę. No bo właśnie taka była, czyż nie?

Spotykała się z Henrym prawie od półtora roku. Poznała go na przyjęciu wydanym przez jednego z nauczycieli ze szkoły, niedługo po tym, jak przeprowadziła się do New Jersey, do ciotki Almy. Jej matka się zarzekła, że pozwoli Leah wyjechać z Cleveland, tylko jeżeli zamieszka u kogoś z rodziny. Siostrze matki, Almie, spodobało się, że Leah pomoże jej pokryć koszty utrzymania. Jeśli chodziło o Leah, wszystko było lepsze od pozostania w Cleveland, w domu rodziców. Ciotka Alma była emerytowaną szkolną sekretarką, która nigdy nie wyszła za mąż. „Stara panna” — mówiła o niej matka, ale była to stara panna, która trzy razy w tygodniu grywała z przyjaciółkami w kanastę, a w każde piątkowe przedpołudnie pracowała jako wolontariuszka w szpitalu.

Almie Henry się podobał, o czym nie omieszkała powiedzieć matce Leah. Ale komu przy zdrowych zmysłach nie spodobałby się Henry, dziennikarz z „Elizabeth Daily Post”? Henry był mądry, dobry, zabawny i bardzo przystojny. Do wojska zaciągnął się zaraz po szkole i miał nadzieję zostać reporterem „Stars and Stripes”3, ponieważ w liceum Jeffersona był redaktorem naczelnym szkolnej gazety „Monticello Times”. Jednak po trzymiesięcznym szkoleniu wysłali go na front. Brał udział w ofensywie w Ardenach i, jak mówił, miał szczęście, że przeżył. Większość jego oddziału zginęła. Spędził w szpitalu dwa miesiące. Potem jego życzenie się spełniło i trafił za biurko w londyńskiej redakcji „Stars and Stripes”, gdzie pracował jeszcze pół roku po zakończeniu wojny. Powiedział, że od tamtejszych dziennikarzy nauczył się znacznie więcej niż podczas studiów. Miał laseczkę, ale Leah nigdy nie widziała, żeby z niej korzystał.

Co prawda ciotka Alma twierdziła, że Henry jej się podoba, mimo to ostatnio przestrzegała Leah przed mężczyznami w ogóle, w szczególności jednak przed Henrym. „Po co ma kupować krowę, skoro dostaje mleko za darmo?” W kwestii romansów rady ciotki Almy były okropnie staroświeckie. Co do darmowego mleka Leah w zasadzie się z nią zgadzała. Szkoda tylko, że ciotka nie znalazła jakiejś innej metafory. Bo Leah nie była krową, zaś to, co miała do zaoferowania, mlekiem. Poza tym Henry nigdy nie był zbyt nachalny. Leah nawet chciałaby, żeby od czasu do czasu był. Przecież żadne z nich nastolatki. Henry kończył dwadzieścia osiem lat, Leah będzie miała dwadzieścia cztery. „I wiesz co, ciociu Almo? Niczego nie dostawał za darmo”. Chociaż jeśli Leah skończy dwadzieścia pięć lat i wciąż nie zostanie poproszona o rękę, nie będzie widziała powodu, żeby się oszczędzać. Woli się zabawić, póki jeszcze ma czas. Była pewna, że ciotka Alma nigdy tego nie próbowała.

Kiedy w szkole pojawiło się ogłoszenie zapraszające nauczycieli, zwłaszcza tych mających doświadczenie z najmłodszymi dziećmi, do opieki nad nimi podczas świątecznej imprezy w Elks Club w Elizabeth, Leah uznała, że dyrekcja dostrzeże w niej młodą kobietę chętnie działającą na rzecz społeczności, która nie waha się poświęcić swojego czasu w niedzielne popołudnie na tydzień przed Bożym Narodzeniem.

Jeszcze jedna nauczycielka z jej szkoły, Harriet Makenna, także zgłosiła się na ochotnika, a co najważniejsze, zaproponowała, że podwiezie Leah swoim samochodem, dzięki czemu Leah nie będzie musiała w taką paskudną pogodę czekać na autobus z Cranford do Elizabeth. Kiedy powiedziała o tym Henry’emu, wyznał, że będzie robił reportaż z imprezy do „Elizabeth Daily Post” i będzie z nim fotograf. Wobec tego Leah wybrała śliczną ciemnogranatową sukienkę, chociaż wiedziała, że zdjęcia w gazecie nie będą kolorowe. W ostatniej chwili założyła fartuszek. Któreś z dzieci może się pochorować albo rzucić czymś, co wyląduje na jej ubraniu.

Na świąteczną imprezę przyszło ponad sto dzieci, wielu towarzyszyli rodzice. Pociechy zostały podzielone na grupy w zależności od wieku. Leah, Harriet i dwie mamy dostały grupę w wieku od czterech do siedmiu lat i na początek rozdały im lody w papierowych kubeczkach. Jedna z dziewczynek natychmiast oznajmiła z krzykiem:

— Mam Lassie!

Wylizała do czysta wieczko, żeby Leah mogła zobaczyć.

Inna dziewczynka się rozpłakała.

— Ja też chcę Lassie.

— Zobaczmy, co tam masz — powiedziała Leah, ocierając dziecku łzy. — Wyliż do czysta, żebyśmy mogły zobaczyć.

Dziewczynka posłuchała i po chwili pokazała Leah swoje wieczko.

— Och, masz Natalie Wood! — ucieszyła się Leah. — Masz szczęście, bo Natalie Wood to słynna gwiazda filmowa. Popatrz, jaka jest ładna. I wiesz co? Była już gwiazdą, kiedy miała tyle lat co ty.

— Mam sześć lat.

— No i super. Sześć lat to idealny wiek.

Kiedy przyszedł Henry w towarzystwie fotografa, który chyba był jeszcze za młody na prawo jazdy, Leah zdjęła fartuszek, wygładziła sukienkę i poprawiła szminkę na ustach. Harriet, która wiedziała, że Leah i Henry się spotykają, szepnęła do niej.

— Wyglądasz tak dobrze, że sama mogłabyś się znaleźć na wieczku kubka.

— Tak dobrze jak Lassie?

— Lassie jest poza konkurencją.

Leah się roześmiała i klasnęła w dłonie, żeby zwrócić uwagę dzieci.

— Chłopcy i dziewczynki! — zawołała. — To jest pan Henry Ammerman. Jest dziennikarzem „Elizabeth Daily Post” i napisze o nas artykuł. — Lubiła wypowiadać na głos jego imię i nazwisko. „Henry Ammerman”. Henry pomachał do dzieci.

— A to jest Todd Dirkson — Henry przedstawił fotografa. — Będzie robił zdjęcia. Może zobaczycie je w jutrzejszej gazecie.

Todd podniósł swój aparat marki Speed Graphic, żeby dzieci mogły go zobaczyć.

Henry i Todd naradzali się przez chwilę, a potem poprosili, żeby dzieci zebrały się wokół pianina.

Leah usiadła i zaczęła grać wstęp do Rudolfa czerwononosego renifera. Dała dzieciom znak, żeby usiadły na podłodze wokół niej. Jedne wciąż jeszcze jadły swoje lody małymi drewnianymi łyżeczkami i niektóre były już upaćkane rozpuszczoną czekoladą. Harriet biegała między dziećmi i wilgotną szmatką próbowała oczyścić buzie, wiedząc, że rodzice chcieliby, aby ich dzieci zaprezentowały się w niedzielnym wydaniu gazety z jak najlepszej strony.

— Patrzymy tutaj — powiedziała Leah i dalej śpiewała, przygrywając sobie na pianinie. — „Wtedy, w pewną mglistą Wigilię Mikołaj powiedział…”