Wymyśliłam Cię. Irena Jarocka we wspomnieniach - Mariola Pryzwan - ebook

Wymyśliłam Cię. Irena Jarocka we wspomnieniach ebook

Mariola Pryzwan

3,9

Opis

Irena Jarocka. Jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej piosenki. Legenda. Koncertowała u boku Charles’a Aznavoura, Mireille Mathieu czy Michaela Boltona. Z zespołami Polanie, Czerwone Gitary, Exodus i Budka Suflera. Pełna uroku i ciepła. Piękna, elegancka, utalentowana.


Mariola Pryzwan tka tę biografię ze wspomnień, listów, fotografii i dokumentów. Bliscy i przyjaciele Ireny Jarockiej opowiadają o jej biednym i trudnym dzieciństwie, o pobycie we Francji, o karierze w Polsce. O latach w Stanach Zjednoczonych i działalności charytatywnej. O tym, co mówiła o rodzinie, miłości i szczęściu. Każdy, kto ją znał, pamięta Irenę Jarocką nie tylko jako zdolną piosenkarkę, ale także skromnego, wrażliwego człowieka.

Irenę Jarocką wspomina sto osób, wśród nich drugi mąż Michał Sobolewski, córka Monika Sobolewska i bracia Henryk oraz Waldemar Jaroccy. Koledzy ze środowiska artystycznego, m.in. Grażyna Hase, Maria Szabłowska, Jerzy Gruza i Marek Karewicz. Jej pierwszy mąż, menedżer i kompozytor Marian Zacharewicz. A także jej ostatnia menedżerka Agnieszka Pasternak i była Pierwsza Dama RP Jolanta Kwaśniewska. Wspominają sąsiedzi
z Gdańska i Warszawy, koleżanki z Paryża i znajomi ze Stanów Zjednoczonych.

Wymyśliłam cię ukazuje się z okazji 70. rocznicy urodzin i 5. rocznicy śmierci piosenkarki.

Mariola Pryzwan urodziła się w 1963 roku w Ostrowi Mazowieckiej. Jest bibliotekarką i biografistką. Ze wspomnień złożyła bogate w unikatowe materiały i dokumenty biografie Anny German, Zbigniewa Cybulskiego, Haliny Poświatowskiej, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej, Anny Jantar; z wypowiedzi samych bohaterów książki: Anna German o sobieCybulski o sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
2
6
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja DOROTA KOMAN
Korekta ADAM PLUSZKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie ANNA HEGMAN
Zdjęcie na okładce © Jerzy Płoński / FORUM
Copyright © by Mariola Pryzwan Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65586-65-0
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

PANU MICHAŁOWI SOBOLEWSKIEMU

WSTĘP

Irena Jarocka – jedna z największych gwiazd polskiej piosenki. Piękna, pełna uroku kobieta. Ikona elegancji i stylu. Charyzmatyczna, utalentowana piosenkarka. Dobry, wrażliwy człowiek.

Ulubienica publiczności, o czym świadczą choćby cztery Srebrne Gwoździe Sezonu przyznane przez czytelników „Kuriera Polskiego” oraz wielokrotnie wygrywane plebiscyty popularności. Królowa polskiej estrady w latach siedemdziesiątych.

Któż z nas nie zna tego ciepłego głosu o charakterystycznej barwie? Kto nie nucił Kawiarenek, Gondolierów znad Wisły, Kocha się raz czyWymyśliłam cię?

Osiemnastego sierpnia tego roku Irena Jarocka obchodziłaby swoje siedemdziesiąte urodziny... Dwudziestego pierwszego stycznia 2017 roku minie piąta rocznica jej śmierci.

Dojrzewałam do tej pracy powoli. Mój przyjaciel Maciej Malinowski wkrótce po odejściu Ireny zaczął mnie namawiać do napisania książki poświęconej artystce – „bo przecież tak ją lubiłaś”... Fakt, obok Anny German, Anny Jantar i Edyty Geppert to moja ulubiona piosenkarka. Był nawet czas, że właśnie ona była tą najbardziej lubianą...

Pamiętałam o Irenie Jarockiej, wciąż jednak zajmowałam się innymi postaciami. Od chwili gdy półtora roku temu postanowiłam przygotować tę książkę, jej bohaterka na dobre zagościła w moim życiu. Stała mi się tak bliska jak wówczas, gdy w 1974 roku po raz pierwszy usłyszałam Wymyśliłam cię i zachwyciłam się piosenką oraz jej wykonawczynią.

Irenę Jarocką poznałam osobiście w 2001 roku, kiedy promowała płytę Mój wielki sen. Bywałam na jej koncertach. Miałam możliwość porozmawiania, zrobienia wspólnych fotografii. To były luźne, ale bardzo serdeczne kontakty, które wpłynęły oczywiście na pracę nad książką.

Wymyśliłam cię opowiada o trudnym dzieciństwie Ireny Jarockiej, jej czteroletnim pobycie w Paryżu, małżeństwie z Marianem Zacharewiczem, sukcesach i karierze zawodowej. Pokazuje piękny, choć nie zawsze prosty związek z Michałem Sobolewskim, lata spędzone w Stanach Zjednoczonych, wielką tęsknotę za Polską i powrót do kraju.

Irena Jarocka z autorką książki po koncercie w Warszawie, 11 listopada 2001

Przez kilkanaście miesięcy spotykałam się z bliskimi piosenkarki, z jej przyjaciółmi i wielbicielami. Z licznych rozmów o niej, z własnych wspomnień, z ogromnej liczby wysłuchanych piosenek i wielu przeczytanych listów stworzyłam prywatny portret Ireny Jarockiej.

Piosenkarkę wspomina sto osób, które znały ją w różnych okresach życia, czasem kilkadziesiąt lat. Rodzina – bracia, obaj mężowie i córka, wujenka, cioteczny brat, bratowa i bratanice. Wspominają znajomi, sąsiedzi i przyjaciele, koleżanki i koledzy ze środowiska artystycznego, między innymi Danuta Błażejczyk, Krzysztof Dzikowski, Wojciech Gąssowski, Jerzy Gruza, Grażyna Hase, Tadeusz Janik, Grzegorz Markowski, Renata Pajchel, Lidia Stanisławska, Maria Szabłowska i Wojciech Trzciński.

Ze wspomnień wyłania się postać łagodnej, skromnej, delikatnej kobiety. Pozbawionej zawiści koleżanki i zdolnej piosenkarki o dużej kulturze muzycznej i znakomitej dykcji.

Wiele osób zaangażowało się w powstanie tej książki. Dziękuję im za podzielenie się ze mną historiami związanymi z Ireną, za udostępnienie materiałów dotyczących bohaterki książki, za służenie pomocą i okazywane zainteresowanie.

Szczególnie serdeczne podziękowania składam drugiemu mężowi Ireny Jarockiej, Michałowi Sobolewskiemu. Gdyby nie jego ogromna życzliwość, przyjaźń i zaufanie nie dotarłabym do niektórych osób. Nie miałabym także wielu unikatowych, publikowanych po raz pierwszy dokumentów i fotografii.

Dziękuję również Danucie Ignatowskiej – założycielce i przewodniczącej najdłużej działającego w Polsce fan clubu Ireny Jarockiej – z której archiwum pochodzi znaczna część materiału ilustracyjnego.

Ogromne podziękowania składam Maciejowi Łysakowskiemu za przywrócenie czaru niezliczonej liczbie zdjęć piosenkarki oraz udostępnienie materiałów z niemieckiej i czeskiej prasy.

Słowa wdzięczności kieruję także do mojej przyjaciółki Doroty Koman, która jako redaktor tej książki włożyła wiele pracy i serca, by nadać jej taki właśnie kształt.

Śpiew był największą pasją Ireny Jarockiej. Kiedyś powiedziała swojej przyjaciółce Ludmile Zamojskiej: „Gdybym nie mogła śpiewać, to lepiej nie żyć...”.

Od dnia śmierci piosenkarki na niebie w konstelacji Lwa świeci gwiazda o nazwie Irena Jarocka.

Mariola Pryzwan

Warszawa, 25.07.2016

HENRYK JAROCKI

BRAT IRENY JAROCKIEJ

Irena – zawsze bardzo rodzinna – była prawą ręką mamy. Pomagała jej w prowadzeniu domu. Pod nieobecność mamy zajmowała się domem. Była najstarsza z naszej czwórki, potem ja, Tadeusz i Waldemar. Tadek od lat mieszka w Niemczech, Waldek w Kanadzie, tylko ja zostałem w Polsce.

Irenka trochę nam matkowała, słuchaliśmy się jej, czasami nawet otrzymywaliśmy od niej burę. Jakoś sobie z nami radziła, bo była stanowcza, chociaż delikatna i wrażliwa.

Rodzice przyjechali do Gdańska w 1947 roku, kiedy Irenka miała roczek. Ja urodziłem się już w Oliwie, w 1948, a jestem młodszy od Ireny równo dwa lata. Też urodziłem się 18 sierpnia, jak ona.

Najpierw mieszkaliśmy przy Tatrzańskiej – blisko cmentarza, niedaleko katedry oliwskiej. Potem przeprowadziliśmy się na Słoneczną. Po wojnie w tej okolicy zamieszkali Polacy, Ukraińcy i Białorusini. Mieliśmy też sąsiada Koreańczyka. Trafił nam się stary poniemiecki dom. Mieszkało w nim sześć rodzin: Bujalscy, Rybiccy, Kowalscy, Szawarscy, Sobiescy i Jaroccy. Na parterze – dwie rodziny, na piętrze trzy, a na poddaszu my. Zajmowaliśmy dwa pokoiki i kuchnię. Łazienki były na parterze i na piętrze – wspólne dla wszystkich. Potem tata wybudował łazienkę na poddaszu tylko dla nas. Wszyscy kąpaliśmy się w wannie raz w tygodniu, przed niedzielą.

Irenka z rodzicami i braćmi – Heniem (z prawej)

Z rodzicami (z lewej) i sąsiadami w Gdańsku-Oliwie

Byliśmy religijną rodziną, więc w niedziele chodziliśmy do kościoła, a potem najczęściej do zoo albo do parku przy katedrze. Katedra odegrała ważną rolę w życiu mojej siostry. Irenka śpiewała w tamtejszym chórze, grała w teatrze amatorskim.

W pobliżu naszego domu znajdowały się okopy, ogród zoologiczny, schron, więc miejsca do zabawy mnóstwo. Byliśmy na etapie książek o Winnetou i Apaczach. Irena i pozostałe dziewczyny z podwórka przebierały się za Indianki, chłopcy za dwa wrogie plemiona indiańskie. Razem chodziliśmy do lasu po runo leśne: jagody, maliny, grzyby. Chodziło się całymi rodzinami, żeby przygotować zapasy na zimę. Zbieraliśmy też lipę na herbatę, szczaw na zupę. Większość mieszkańców miała przy domu minigospodarstwa. Każda z rodzin trzymała w komórce prosiaka, kury, króliki. Chodziliśmy na Rynek Oliwski po liście buraków i nać marchewki. Z królików zabijanych na święta mieliśmy futerka. Mama robiła zapasy, wekowała mięso. Kiedy bito prosiaka, sąsiedzi też się dzielili. Pamiętam, że z pęcherza robiliśmy sobie piłkę.

W ogródku rosła grusza, jabłonka papierówka i śliwa. Sąsiedzi pomagali sobie nawzajem. Tworzyliśmy jedną wielką rodzinę. Takie były dla nas, dzieci, lata pięćdziesiąte. Trudne, ale ludzie byli życzliwi.

Nie wszyscy sąsiedzi chętnie pomagali, ale większość. Kiedy trzeba było coś od nich pożyczyć, przeważnie szedłem ja, a czasem Irenka. Spędziliśmy szczęśliwe, choć biedne dzieciństwo, czemu nie przeszkodził nawet mój krótki pobyt w domu dziecka w Sopocie. Ze względu na chorobę mamy Tadeusz i ja zostaliśmy oddani do domu dziecka przy Emilii Plater w Sopocie. Tadeusz często uciekał... Irenie pomagała przyjeżdżająca z Warszawy macocha naszej mamy. Potem wróciła mama i wszystko już było normalnie. Mama ciężko chorowała na łuszczycę i astmę. W późniejszym okresie to się strasznie nasiliło. Zmarła dość wcześnie, w 1984 roku. Mój syn Mateusz urodził się 5 marca, a mama zmarła w czerwcu. Jeszcze zdążyła go zobaczyć...

Nasza mama bardzo lubiła Annę German i marzyła, żeby Irenka też była piosenkarką, żeby dawała ludziom radość swoim śpiewem. Wiedziała, że ma dobry słuch, ładny głos... W szkole Irena śpiewała na różnych akademiach, ale pierwsze szlify zdobyła w chórze przy katedrze oliwskiej, a potem w gdańskim Studiu Piosenki przy Polskim Radiu. Egzaminy i przesłuchania odbywały się w klubie Rudy Kot. Też tam zdawałem, śpiewając Pola zielone. I nasza sąsiadka Krysia Rybicka. Próbowaliśmy we troje, ale tylko Irenkę przyjęto. Cała rodzina się cieszyła. Byliśmy szczęśliwi. Moja siostra muzykę miała we krwi. Nasz dziadek [Jan Jarocki] pięknie grał na skrzypcach, mama w domu śpiewała kolędy, a przy ognisku różne piosenki. Rodzina była rozśpiewana.

Irena zawsze pamiętała o rodzinie, zapraszała na koncerty. Mama była dumna i szczęśliwa, że jej córka jest uwielbiana przez publiczność. Na szczęście doczekała największych sukcesów swojej jedynej córki. Na początku szyła jej sukienki na występy. Miała zdolności manualne. W latach sześćdziesiątych pracowała w szwalni i pralni szpitala Marynarki Wojennej. W domu – na singerze, a potem na łuczniku – szyła nam ubrania ze starych ciuszków. Potrafiła też wydziergać szydełkiem przepiękne obrusy. Irena odziedziczyła po niej zdolności manualne. Pięknie rysowała. Chodziła na konsultacje do naszego sąsiada profesora Lama. Zdawała na architekturę, ale się nie dostała. Architektura pozostała jej niespełnionym marzeniem.

Z urody ja i Irena jesteśmy podobni do mamy, pozostali bracia – do ojca. A charakter? Zawsze byłem zbyt uczuciowy. Cieszę się każdym dniem. Ona też tak się cieszyła – ze wszystkiego i wszystkim. Gdy działa się komuś krzywda, starała się pomóc choćby słowem, przytulić... Była szalenie ciepła i serdeczna. Ale potrafiła też krzyknąć.

Miała swoje wzloty i upadki. Te upadki to ciężkie dzieciństwo, bo była bieda, a tatuś trochę popijał. Na szczęście to minęło.

Kiedy przyjeżdżała do nas na Słoneczną rodzina, gnieździliśmy się w tych dwóch pokojach i kuchni, a bywało nawet dwadzieścia osób! Jakoś dawaliśmy sobie radę. Irenka nigdy nie narzekała na trudne warunki i biedę. Kiedy rodzice dostali mieszkanie w bloku na Zaspie, cieszyliśmy się wszyscy. Potem ojciec mieszkał w nim z drugą żoną Janiną.

Irena celebrowała spotkania rodzinne. Z moją obecną żoną Elżbietą miała bardzo dobre relacje. Z naszymi dziećmi też.

Bardzo szanowała macochę naszej mamy. Babcia mieszkała w Warszawie na Dzielnej. Przyjeżdżaliśmy do niej albo do wujka Staśka, brata mamy, i jego żony Haliny Szmuchrowskich. W ich mieszkaniu na Schroegera spotykała się cała rodzina.

Pamiętam jeszcze, jak mieszkali na barce na Wiśle. Wujek i stryjek Józek to byli prawdziwi „gondolierzy znad Wisły”. Wybierali żwir z rzeki. Ta piosenka jest jakby o nich. Ładnie się złożyło, że akurat Irenka ją śpiewała.

Po latach, gdy przyjeżdżałem do Ireny i Michała [drugiego męża Ireny] na ulicę Poetów, robiłem śniadania, na przykład kolorowe kanapki z dużą ilością warzyw: papryką, pomidorami, szczypiorkiem i jajkiem. Czasem też im gotowałem. Często przywoziłem ze sobą ryby. Irena lubiła moją kuchnię. Uwielbiała zupę rybną i rybę smażoną na różne sposoby, między innymi dorsza w sosie rdzawym. Chętnie jadła ryby. W naszym domu na Słonecznej w piątek obowiązkowo były na obiad ziemniaczki w mundurkach i śledzik. A w niedzielę najczęściej rosół, z którego następnego dnia tradycyjnie robiło się pomidorową. Irena przepadała za rosołem. W tygodniu obiad był jednodaniowy, w niedzielę – z dwóch dań.

W późniejszych latach dużą wagę przywiązywała do jedzenia: warzywa, owoce, mięsa niewiele, najczęściej kurczak. Dobrze gotowała. Nauczyła się, pomagając mamie. Kiedy do nich przyjeżdżałem, jeszcze na osiedle Groty w Warszawie, częstowała mnie obiadem.

Gdy była u mnie w Łebie, jadła tylko ryby i sałatki – zestaw surówek albo z kiszonej kapusty lub z młodej kapusty z jabłkiem.

Irena przyjeżdżała do Łeby przynajmniej raz, dwa razy w roku. Miała tu sporo koncertów. Kiedy wydała książkę, koncert odbył się w starym kościółku. Ludzie byli oczarowani jej występem. Potem podpisywała książkę i płyty w Miejskiej Bibliotece Publicznej.

Najważniejsze cechy charakteru Ireny? Przywiązanie do rodziny. Rodzina była dla niej najważniejsza. Oprócz tego prawdomówność i szczerość. To przysparzało jej przyjaciół. Wrogów chyba nie miała. Dobroć i skromność to były kolejne ważne cechy jej charakteru. W ogóle była taką malutką, szczupłą dziewczyneczką – zawsze wesołą, żywą.

Lubię czasem powspominać, jak chodziło się na konwalie, na grzyby, na jagody. Jakby to się działo wczoraj... Czasem dawałem jej polne kwiaty, które bardzo lubiła, albo z ogródka od sąsiada. Zrywałem dla mamy i dla niej. I jeszcze niezapominajki i konwalie. Zrywaliśmy je w naszym lesie, który teraz jest częścią Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Wiedzieliśmy też, gdzie rośnie łubin. Zrywaliśmy te polne i leśne kwiaty, bo szkoda nam było złotówek, żeby kupować. Z kolei przed świętami Bożego Narodzenia zrywaliśmy jemiołę i gałązki choinkowe, które potem sprzedawaliśmy na rynku, żeby podreperować domowy budżet.

Dużo mi pomagała. Pomogła mi nie załamać się, kiedy dziewięć lat temu zachorowałem na raka jelita grubego. Wyszedłem z tego. Irenka odwiedzała mnie w szpitalu. Dała mi ciepło, nauczyła cieszyć się każdym dniem – jak ona.

Brakuje mi jej. Rano, gdy przychodzę do tawerny, patrzę na plakat i mówię: „Cześć, dziewczyno”. Zawsze ją mam pod ręką. Kiedy brakuje mi Ireny, puszczam którąś z jej piosenek. Mam ulubione – Wymyśliłam cię i Mój wielki sen. Zostawiła po sobie przepiękny ślad w postaci piosenek.

Odpoczywa teraz w gronie przyjaciół – Czesława Niemena i Kasi Sobczyk.

Z matką, koniec lat sześćdziesiątych

WALDEMAR JAROCKI

NAJMłODSZY BRAT IRENY JAROCKIEJ

Matkowała nam, szczególnie mnie, bo mama została w szpitalu po moim urodzeniu. Rok spędziłem u siostry taty w Wapnie, ale gdy już byłem w Gdańsku, to pod opieką Irenki. Dbała o mnie aż do końca.

Byłem urwisem. Bawiliśmy się w Indian. Kiedyś znaleźliśmy farbę i pomalowaliśmy się nią. Okazało się, że była to farba olejna. Mama próbowała ją zmyć. Trzeba było zdobyć terpentynę... Rano wstałem, patrzę, a przy łóżku leży maska jak indiańska. Irena zrobiła ją w nocy, z bristolu, pomalowała na różne kolory. Byłem zachwycony.

Irena miała talent plastyczny. W tamtych czasach modne były pamiętniki. Zawsze mi coś ładnego rysowała. Niestety, wszystkie rysunki przepadły...

Byłem jej pupilkiem. Zimą o szóstej rano chodziliśmy do kościoła na roraty. Irena wstawała przede mną, ubierała mnie i szła ze mną do kościoła. Zawsze miałem najpiękniejszy lampion. A kto go robił? Oczywiście Irenka. Z tektury, a w środku świeczki.

Skończyłem podstawówkę i dzięki Irenie poszedłem do średniej szkoły muzycznej we Wrzeszczu. Grałem na fagocie, ale nie podobało mi się i po roku zrezygnowałem. Irena powiedziała mi wtedy, że zniszczyłem swoją przyszłość.

Jeśli chodzi o naukę, była wymagająca w stosunku do mnie i pozostałych braci. Wracałem ze szkoły, rzucałem teczkę i biegłem grać w piłkę. Robiła mi przegląd w zeszytach, sprawdzając, co jest zadane. Pilnowała, żebym odrobił lekcje. Szczególnie mnie, bo pozostali bracia byli jednak starsi. Gdy nie słuchałem jej, nie robiłem tego, o co prosiła – złościła się. Podnosiła głos, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni. A jeśli nie posłuchaliśmy się – skarżyła się rodzicom i wtedy było gorzej. Trzeba było załagodzić sprawę. Do rodziców odnosiła się z wielkim szacunkiem, szczególnie do mamy. Od samego początku mama wierzyła, że będzie piosenkarką, szyła jej stroje na scenę. Pamiętam pierwszą czarną sukienkę z czarną koronką... Irena ją uwielbiała.

Z ojcem, koniec lat sześćdziesiątych

Gdy dowiedzieliśmy się, że ma śpiewać zawodowo, to do nas jakoś nie dotarło. Nie mieściło nam się w głowie, że nasza siostra może zostać piosenkarką. Pamiętam, że przychodził ktoś z klubu Żak i prosił Irenę, by przyszła na przesłuchania.

Wolałem rytmiczne piosenki Ireny, a ona ceniła te liryczne. Chciała dać więcej z siebie. Bardzo lubię Beatlemanię story, Słowo jedyne – ty, Kawiarenki. Często, gdy jadę z żoną [Maria] samochodem, włączam płytę siostry i wspominamy ją.

Wierzyłem jej. Wiem, że miała trudny okres w Paryżu – otoczona ludźmi, których nie znała. Po przyjeździe do Polski jeszcze dwa lata spłacała Pagart. Kiedy nagrała płytę w Niemczech, też nic z niej nie miała poza satysfakcją, ale cieszyła się, że zaistniała na kolejnym rynku muzycznym poza Polską. Piosenka Junge Liebe była tam wielkim przebojem.

Kiedy się ożeniłem i mieszkałem jeszcze w Polsce, rzadko kontaktowałem się z Ireną. Jako działacz Solidarności Ziemi Radomskiej zostałem internowany. Irena szukała mnie, po miesiącu odnalazła. Ryzykując karierę, zdobyła przepustkę na wszystkie granice województw i zjawiła się u mnie w obozie w Kielcach. Bardzo się o mnie bała. Sugerowała nawet, żebym podpisał wszystko, bo nie chciała mnie stracić.

Była wspaniałą siostrą. Nie wtrącała się w moje życie, a ja w jej. Kiedy mieszkała już w Stanach (a ja w Kanadzie), przyjeżdżała do mnie do Kingstown. Jestem tutaj od 1984 roku. Mama zmarła dwa tygodnie po moim wyjeździe z Polski, w czerwcu, ale dowiedziałem się o tym dopiero w grudniu. Irena chciała, byśmy choć raz w roku spotykali się we czworo. Nie udało się; wszyscy razem byliśmy tylko na pogrzebie ojca.

Gdy była w Paryżu, mama ciężko zachorowała. Myśleliśmy, że nie wydobrzeje. Irena przekroczyła już okres trzymiesięcznego pobytu i mogło się zdarzyć, że nie mogłaby wrócić do Francji. A jednak zostawiła wszystko i przyjechała do mamy do Gdańska. W Paryżu przeżyła ciężką depresję, ale nie mówiła o swoich problemach, chcąc chronić mamę. Tak samo gdy miała wypadek. Tata, jadąc odwiedzić Irenę w szpitalu, powiedział mamie, że jedzie do Warszawy, bo znalazł tam pracę, ale mama i tak się dowiedziała. W telewizji gdańskiej w wiadomościach podano, że Irena Jarocka uległa poważnemu wypadkowi. Mama strasznie to przeżyła. Od razu pojechała do Warszawy.

Irena miała rozcięte całe czoło, prawie do ucha, a została tylko niewielka szrama, mało zauważalna nawet bez makijażu. Jedynie kiedy się zdenerwowała, blizna stawała się czerwona. Tak pięknie zszył tę ranę doktor Zbigniew Religa, pełniący wtedy dyżur w szpitalu na Woli.

Jako dziewczynka Irenka była nieciekawa, chudziutka, miała słabe włosy... Pierwsze dziecko biednych rodziców, urodzone zaraz po wojnie. Bieda odcisnęła piętno na jej wyglądzie. Wyładniała w szkole średniej. Nie chodziła w dresach i kurtkach – jak większość koleżanek – tylko w sukienkach i płaszczach. Nadal była cichą spokojną myszką. Nie chciała się wyróżniać. Nie pamiętam, żeby była z nią związana jakakolwiek afera – wtedy i w ogóle do końca życia.

W dzieciństwie i wczesnej młodości zbierała widokówki. Miała ich pewnie ze cztery kartony. Złościła się na mnie, bo wyrzucałem je na podłogę i bawiłem się nimi. Nie zbierała natomiast fotosów artystów. Nie miała ulubionego zespołu, piosenkarza czy aktora...

Wolny czas spędzaliśmy w lesie obok domu. Irenka zabierała mnie do lasu na polanę, bawiłem się, a ona się uczyła. Nigdy nie skarżyła się na trudne warunki życia, na sytuację domową. Kiedyś zacząłem z dzieciakami krzyczeć, że idzie Pani Jesień. Irena gotowała wtedy ziemniaki. Też chciała zobaczyć Panią Jesień. Spóźniła się z ziemniakami, mama zrobiła jej awanturę. Po tym incydencie zmieniła się. Czuła, że mama jej zaufała, a ona to zaufanie zawiodła. Zamknęła swoje dzieciństwo, stała się poważniejsza, nie ganiała już z nami, nie wchodziła na drzewa. Zaczęła dużo czytać.

Cecha charakteru najważniejsza dla niej? Ufała ludziom, którzy udawali przyjaciół, a potem wykorzystywali ją, oszukiwali, ograbiali... Ciągle znajdowała się przy niej jakaś biedna dusza, która namówiła na coś, zaproponowała coś, a Irena nie miała głowy do interesów. Wszystko „kupowała”. Michał wiele razy jej mówił, żeby się otrząsnęła. Zgadzała się z nim, a potem znowu ulegała namowom. Za bardzo kochała ludzi.

Nie skarżyła się, że coś jest nie tak – ze zdrowiem, z płytą, w domu, a przecież miała trudny czas w Stanach i odżyła, gdy zaczęła przyjeżdżać do kraju. Kiedy na koncertach publiczność biła brawo i skandowała jej imię, to była dla niej największa zapłata. Wiedziała, że znowu żyje. Mówiłem jej: „Irenka, masz teraz wszystko. Nie musisz się tak męczyć”. „Waldek, ludzie na mnie czekają. Muszę śpiewać”. W Polsce na jej koncerty wciąż przychodziło dużo osób.

Rodzeństwo Jarockich. Od lewej: Waldemar, Henryk, Irena i Tadeusz, Gdańsk, styczeń 2000, po pogrzebie ojca

Najpierw była dla mnie siostrą, później dopiero piosenkarką. Kochała rodzinę, a gdy wychodziła na scenę, jej rodziną stawała się publiczność.

Była kobietą, która nie szuka sensacji. Wierzyła w Boga, chciała być w życiu szczęśliwa. Myślę, że z Michałem to osiągnęła.

Gdy dowiedziałem się, że ma raka, przeżyłem szok. Heniek zadzwonił i mi powiedział. Jeszcze z nią rozmawiałem po operacji. Z tego typu nowotworem chorzy żyją po operacji dwa, trzy miesiące, a ona żyła pięć. Przyjechałem do Polski na święta Bożego Narodzenia 2011 roku, żeby się z nią pożegnać. Mówili mi, że czekała, nie chciała odejść, zanim nie pożegna się ze mną. Wiem, że mnie słyszała, bo kiedy ją przytulałem, trzymała mnie za szyję, a po jej policzkach spływały łzy. Wierzę, że dotarło do niej to, co mówiłem.

Odeszła tydzień później. Wciąż mi się wydaje, że zadzwoni... Nie dopuszczam do siebie myśli, że jej nie ma.

HALINA SZMUCHROWSKA

WUJENKA IRENY JAROCKIEJ

Mój mąż Stanisław był rodzonym bratem matki Ireny, Wandy, a właściwie Haliny Jarockiej z domu Szmuchrowskiej. Do rodziny Szmuchrowskich weszłam w 1948 roku, kiedy urodził się Henio, a Irenka miała dwa latka. Pierwszy raz zobaczyłam ją niecały rok później, kiedy zachorowała na koklusz. Mieszkałam wtedy dość długo u nich na Słonecznej i zajmowałam się Irenką. Dwa lata później trafiła do szpitala w Otwocku. Problemy z drogami oddechowymi męczyły ją od dziecka.

Od początku była subtelna – grzeczna, szczuplutka, niewysoka, o dużych niebieskich oczach i ładnych, krótkich ciemnoblond włosach. Właściwie się nie zmieniała. Kiedyś uszyłam jej sukienkę z falbankami, w której wyglądała jak laleczka.

Mąż był piaskarzem. Na początku lat pięćdziesiątych mieszkaliśmy na barce, a właściwie na dużym rzecznym statku na Wiśle vis-à-vis Cytadeli na Żoliborzu. Na zimę ściągali nas do portu na Czerniakowie, a wiosną wracaliśmy na Wisłę.

Irenka przyjeżdżała do nas, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bielany, odwiedzała nas bardzo często. Lubiła spędzać czas na balkonie na leżaku i śpiewać mi piosenki. Mój syn Leszek, młodszy od Irenki o cztery lata, miał z nią najlepszy kontakt spośród trójki moich dzieci. Wprawdzie darli ze sobą koty, ale bardzo się lubili. Mieliśmy jeden rower, na którym najczęściej w tym samym czasie chciał jeździć i Leszek, i ona.

Z rodzicami w Otwocku, 1951

Nad Wisłą w Warszawie na rowerze brata ciotecznego Leszka, połowa lat pięćdziesiątych

Z matką chrzestną ciotką Ireną Nadolną w dniu Pierwszej Komunii Świętej, 27 maja 1956

Irenka była chrzestną córką mojego męża. Kiedy zaśpiewała Gondolierów znad Wisły, to tak jakby o nim. Cieszył się z tej piosenki.

Była jak jej matka – uczuciowa i łagodna – i jak Wanda bardzo do mnie przywiązana. Bliskie kontakty utrzymywałyśmy przez całe jej życie. Właściwie nie miała innej bliskiej rodziny. Jeszcze ciotkę Irenę Nadolną, czyli siostrę ojca, i to wszystko. Była dla mnie jak córka. Czasem nawet mówiła do mnie „mamo”. Nie reagowałam wtedy i nie prostowałam. Mieszkała u mnie bardzo długo, i to w różnych okresach życia. Kiedy przyjeżdżała z Paryża, spała razem z moimi córkami Anią i Krysią. A do tego jeszcze wielki pies – ciemnobrązowa francuska bokserka Aga, którą Irena bardzo lubiła. Było ciasno w dwóch pokojach, ale rodzinnie.

Świetnie czuła się na mojej działce w Puszczy Kampinoskiej. Znała każdy kąt. Miała spokój, kwiaty, las – to, co kochała.

Gdziekolwiek pojechała, i tak wracała tutaj na Bielany. Gdy była żoną Mariana Zacharewicza, oboje zaglądali do nas. Tu mieli swoją bazę i miejsce spotkań. Podobnie potem z Michałem. Po latach, gdy przyjeżdżała ze Stanów i wynajmowała różne mieszkania, i tak najchętniej siedziała u mnie. Czasem żaliła się na pobyt w Ameryce. Czuła się tam źle. To nie było życie dla niej.

Mąż mojej córki Ani [Stanisław Radzki] załatwił im to ostatnie mieszkanie na Sadach Żoliborskich, do którego już nie zdążyli się przeprowadzić. Po śmierci Ireny Michał z niego zrezygnował.

Czasem wydawała mi się zbyt łatwowierna. Wierzyła wszystkim i często wychodziła na tym źle. Ludzie ją naciągali i oszukiwali. Na pewno nie było jej za lekko w życiu, mimo wszystko.

Poznań, klub studencki Nurt, 1965

LESZEK SZMUCHROWSKI

CIOTECZNY BRAT IRENY JAROCKIEJ, SPORTOWIEC, PROFESOR ZWYCZAJNY WYCHOWANIA FIZYCZNEGO NA UNIVERSIDADE FEDERAL DE MINAS GERAIS W BRAZYLII

Miałem może pięć lat, kiedy usłyszałem, że w Gdańsku-Oliwie mieszka nasza bliska rodzina. Nie zapomnę pierwszej podróży do Gdańska, bo popłynęliśmy tam statkiem. Wtedy poznałem Irenę i całą rodzinę siostry mojego ojca.

Od dziecka była spokojna i grzeczna, choć miała niezwykłą energię. Od najwcześniejszych lat mnie inspirowała. Była ciekawa życia, wiedzy, chętnie się uczyła. Skończyła Studium Nauczycielskie Wychowania Fizycznego i Biologii w Oliwie. Bardzo dobrze rysowała, więc też próbowałem. Zauważyłem nawet, że nieźle rysuję. Ciągle chciałem jej dorównać. Irena, starsza ode mnie o cztery lata, była liderem w rodzinie.

W dużym stopniu wpłynęła na to, co robię obecnie. Mam cichą nadzieję, że też się przyczyniłem do tego, co udało jej się osiągnąć. Zawsze mieliśmy bliski kontakt. Moja mama była dla niej jak druga matka. Irena często mieszkała u nas na Bielanach. Byłem wtedy trochę jak jej impresario. Jeśli akurat nie było jej w domu, a dzwonił telefon, odbierałem i potem przekazywałem informacje.

W tym najtrudniejszym okresie, kiedy wróciła z Paryża, byłem z nią bardzo blisko. Mieszkaliśmy razem i pomagaliśmy sobie. W Paryżu była w bardzo złym stanie psychicznym, ale się nie poddawała. Tak delikatna, jednocześnie wierzyła, że wszystko można pokonać. Imponowała mi tym, że miała odwagę wybić się ponad przeciętność. Siłę przebicia uważam za najważniejszą cechę charakteru Ireny. Miała ją w genach po cioci Wandzie.

W dużym stopniu rywalizowaliśmy także wtedy, gdy mieszkała z nami na Bielanach. Czasami robiliśmy sobie różne dowcipy, podpuszczaliśmy się nawzajem – Irena mnie goniła, a ja przed nią uciekałem. Takie dziecinne zabawy...

Pamiętam, że miała longplay Tiny Turner. Ciągle słuchałem tej płyty, zdarłem ją, o co potem siostra miała do mnie pretensje. W jakiś sposób Irena ukształtowała mój gust muzyczny.

Moim zdaniem Irena nie miała dużego talentu do śpiewania. Próbowała też sił w rysunku. Szukała. Tak się złożyło, że wybrała piosenkę – a może to piosenka ją wybrała? Irena miała ciekawą barwę, ale piosenka, to przecież nie tylko głos. Miała świetną profesorkę w Gdańsku. Profesor Mickiewiczówna przysłużyła się do tego, że Irena zaistniała w piosence, ale według mnie mogła się świetnie sprawdzić także w innych dziedzinach. Może architektura byłaby tym kierunkiem, w którym by się najlepiej sprawdziła? Kto wie... Tam trzeba mieć wyobraźnię przestrzenną, estetykę, wrażliwość. Ona to miała.

Śledziłem jej karierę przez cały czas. Gdy byłem trenerem kadry polskiej w lekkiej atletyce, chyba w 1978 roku, przebywałem na zgrupowaniu w Spale. Irena miała akurat koncert w pobliżu, w Piotrkowie Trybunalskim. Całą kadrą pojechaliśmy wtedy na koncert, a potem spotkaliśmy się prywatnie. Wszystkim mówiłem, że jest moją siostrą, i tak ją traktowałem. Irena była bardzo rodzinna, nie zadzierała nosa, nie chwaliła się.

Rozmawialiśmy o wszystkim, to zależało od kontekstu. Jeśli był telefon w sprawach związanych z jej zawodem, rozmawialiśmy na tematy muzyczne. Gdy trzeba było pojechać na próbę, zawoziłem ją. Czasem towarzyszyłem jej przy nagrywaniu piosenki. Sugerowałem pewne rzeczy jako zwykły słuchacz i laik. Muszę przyznać, że była zawodowcem. Paryż jej pomógł, Krajewski – Gondolierami – także. W wielu sprawach też jej pomogłem, choć trudno to ocenić. Wielką rolę w życiu zawodowym Ireny odegrał Marian, który ukształtował ją jako piosenkarkę i nadał kierunek jej karierze. Muszę przyznać, że przez całe życie miała szczęście do ludzi, choć nie ustrzegła się problemów i niezbyt dobrych decyzji...

Poznałem świat dzięki podróżom związanym ze sportem, a Irena dzięki piosence. O podróżach też rozmawialiśmy. To był jeden z jej ulubionych tematów.

Rozumieliśmy się świetnie, ale gdy rozmawialiśmy, dobieraliśmy słowa. Nie lubiła się zwierzać. O swoich trudnościach zawodowych czy problemach osobistych prawie nie mówiła. Trochę otworzyła się, opowiadając o kłopotach związanych z płytą Mój wielki sen. To był jedyny moment, kiedy widziałem, że jest zrezygnowana.

W ostatnim czasie jakoś intuicyjnie wyczuliśmy, że trzeba się spotkać rodzinnie. Umówiliśmy się, że wieczerzę wigilijną 2010 roku przygotujemy w domu mojej mamy. To były piękne święta – w rodzinnym gronie, z najbliższymi. Śpiewaliśmy kolędy. Śpiewała też sama Irena, bardzo pięknie. Niezapomniany wieczór.

BARBARA ROJEK-MIRONOWSKA

PRZYJACIÓŁKA IRENY JAROCKIEJ Z MŁODOŚCI

Irkę poznałam w sierpniu 1960 roku, kiedy przeprowadziłam się do Oliwy. Wcześniej mieszkałam w Gdańsku na Chełmie. Ona miała trzech braci, ja – trzy siostry. Zaprzyjaźniliśmy się wszyscy, a najbardziej my dwie. Irka chodziła do ogólniaka, ja do technikum. Przez całą szkołę średnią byłyśmy bardzo blisko. Śpiewałyśmy razem w chórze katedry oliwskiej prowadzonym przez pana Leona Łukaszewskiego. Występowałyśmy razem w teatrze przy katedrze. Po zajęciach chłopcy mieli obowiązek odprowadzić nas do domu. Zawsze szłam z nimi, a Irka sama, dwa kroki przed nami. Kiedy na pożegnanie chcieli nas pocałować w rękę, krzyczałyśmy. Nie mogli nawet wziąć nas za rękę, bo nie pozwalałyśmy na to. Byłyśmy krótko trzymane.

Kiedy zamieszkaliśmy na Słonecznej, pan Jarocki akurat kupił telewizor. Nam powodziło się dobrze, ale telewizora nie mieliśmy do 1965 roku. Chodziliśmy do Jarockich, żeby obejrzeć kobry, filmy, festiwale... Oni korzystali z naszego telefonu, my – z ich telewizora. Inni sąsiedzi też przychodzili – i do nich, i do nas.

Pan Henryk miał wydzielony w kuchni mały kantorek i tam naprawiał buty „całej okolicy”. Potem obie z Irką roznosiłyśmy te buty po domach sąsiadów. Pani Wanda ze względu na chorobę długo nie mogła podjąć pracy. Była piękną kobietą. Wyglądała inaczej niż pozostałe sąsiadki. Zawsze elegancko ubrana. Latem w długich za łokcie rękawiczkach, żeby zakryć chore ręce. Wiedziałam, że cierpi na egzemę, bo Irka opowiadała o tym. Odprawiałyśmy nowenny za zdrowie pani Wandy, chodziłyśmy do cystersów na nabożeństwa. Była bardzo religijna i bardzo związana z mamą. Przeżywała jej chorobę. W domu miała dużo obowiązków, musiała pilnować braci...

Była na tyle nieśmiała, że kiedy w okresie karnawału w piątce [V LO] odbywały się wieczorki muzyczne, chodziłam razem z nią, żeby jej było raźniej. Nie dawała się namówić na tańce. Zaśpiewała swoje piosenki i wychodziłyśmy.

W mojej rodzinie był zwyczaj chodzenia do kina w niedzielne popołudnia. Kino Delfin mieściło się naprzeciwko wejścia do parku Oliwskiego. Irka chodziła z nami. Często bilety fundował wszystkim mój tata. Kiedy z Izby Rzemieślniczej organizowano wycieczki na Kaszuby, Irka jeździła ze mną. Do centrum Gdańska czy do Sopotu raczej nie jeździłyśmy, najwyżej na plażę do Jelitkowa. Nasze życie koncentrowało się w Gdańsku-Oliwie. W wakacje Irka przychodziła do nas razem z braćmi na podwieczorki na tarasie. Nie musieli się zapowiadać, bo jedzenia zawsze było u nas dużo. Moja babcia uwielbiała gotować, a poza tym moja rodzina bardzo lubiła Irenę.

Przed maturą Irka zaczęła podupadać na zdrowiu. Trzeba ją było dożywić. Wychowawczyni wzięła ją do siebie. Prawie pół roku mieszkała u profesorki.

Była bardzo solidna i prawa aż do bólu. Z przyjemnością przebywało się w jej towarzystwie. Chętnie się zwierzała, ale wtedy nie rozmawiałyśmy o chłopakach, nie przeżywała jeszcze żadnych miłosnych historii. Potem pojawił się Marian. Był jej pierwszym chłopakiem. Na pewno wyszła za niego z miłości. Była spokojna, ufała mu. Otworzył nad nią parasol ochronny.

Mój ojciec prowadził prywatny zakład budowlany i w związku z tym mieliśmy telefon. Marian ciągle do nas dzwonił. Musiałam chodzić po Irkę na drugą stronę ulicy. Jaroccy mieszkali na Słonecznej 6 – na rogu Podhalańskiej, my – pod lasem na Słonecznej 9. Po występie w Operze Leśnej, kiedy Irka śpiewała Gondolierów, przyprowadziła do nas Seweryna Krajewskiego, Stana Borysa i Mariana. Dzięki niej poznałam niektórych artystów. Oczywiście przyjmowałam ich w jej imieniu. Mieliśmy duży jednorodzinny dom z tarasem, z którego rozlegał się piękny widok na las. Były warunki, a przy okazji jej goście korzystali z naszego telefonu, który wtedy był luksusem. Potem Irka wyjechała do Francji. Przysłała serdeczny list, gdy w 1969 roku zmarł mój ojciec.

Po jej powrocie nie miałyśmy już takich bliskich kontaktów. Wyszłam za mąż, później ona. Widywałyśmy się dość rzadko. Po latach, w 1995 roku, Marian zorganizował nam uroczystą kolację w restauracji na Kamiennej Górze w Gdyni. Chciał, żebyśmy się spotkały (pracowałam wtedy z nim). Był także mój mąż i nasza córka Ania. Zaśpiewali nawet Kocha się raz.

Gdy Irka wróciła z Paryża, opowiadała, że jest piękny. Obie byłyśmy zakochane w Paryżu. Zachwycałyśmy się Łukiem triumfalnym Remarque’a i Janem Krzysztofem Rollanda. Korespondowałyśmy, ale listy zaginęły. Kiedy wcześniej jeździła do cioci do Warszawy, przysyłała mi pocztówki. Zbierałyśmy wtedy widokówki, wymieniałyśmy się nimi. Pisałam do niej o wszystkim, co działo się u nas w Oliwie. Irka tęskniła za naszym lasem. Uwielbiała las. Było w nim jak w parku – kwitły konwalie, których zrywałyśmy całe pęki. Lubiła konwalie, a pani Wanda niezapominajki; obchodziła imieniny 23 czerwca, razem z moim tatą, więc szukałyśmy w lesie niezapominajek.

Chodziłyśmy także do zoo. Zbierałyśmy kasztany i nosiłyśmy je zwierzętom. Cała Oliwa obsadzona jest kasztanowcami, nie było więc z tym problemu.

Kiedy szłyśmy razem, prosiłam, żeby mi śpiewała moją ulubioną włoską La Palomę oraz piosenki Heleny Majdaniec i Kasi Sobczyk. Od samego początku bardzo podobał mi się jej głos.

Z Barbarą Rojek-Mironowską, ojcem i jego drugą żoną na Kamiennej Górze w Gdyni, 1995

IRENA JAROCKA

LIST DO BARBARY ROJEK

Paryż, 15 IV [19]69 r.

Basieńko Kochana!

Dziękuję bardzo za Twój ostatni list. Kochana, o tej tragedii [śmierć ojca Barbary Rojek] pisała mi już Mamusia. Wprost wierzyć się nie chce, los czasami jest okrutny. Nie wiem, jak Cię pocieszyć, bo cóż tu pomogą pocieszenia. Mogę się tylko modlić, byś wytrzymała, byś była dzielna.

W Paryżu już prawdziwa wiosna. Nie zwiedziłam jeszcze całego miasta, bo na to, by dokładnie zwiedzić Paryż, trzeba mieć bardzo dużo czasu. Ale zwiedzanie Paryża to moje bojowe zadanie, więc po powrocie na pewno nie zabraknie tematów do podzielenia się wrażeniami.

Chcę na lipiec i sierpień przyjechać do Polski. Tu wrócić muszę na początku września, wówczas ukaże się tu moja pierwsza płyta i rozpocznie się odpowiednia kampania reklamowa. Płytę nagrywam na początku czerwca w firmie Barclay, w tej chwili szukam odpowiednich piosenek. Wiesz już zapewne, że uczę się też w szkole piosenki B.[runona] Coquatrixa. W ogóle pracy jest okropnie dużo, najgorsze, że nie mam czasu nawet na najmniejszy odpoczynek, ale odbiję to sobie po przyjeździe do kraju.

Opisałam Ci tak w skrócie, bo szczegóły zajęłyby kilka stronic.

Basieńko, co Ty porabiasz, jakie masz najbliższe plany? Jak znajdziesz chwilę czasu, to napisz jeszcze.

Tęsknię za naszym oliwskim lasem, za naszym Wybrzeżem, za wszystkim, co polskie.

Basiu, dziękuję za życzenia świąteczne, za pozdrowienia. Całuję Cię i pozdrawiam. Pa,

Irena

PS Dziękuję za pozdrowienia od Twojej Rodzinki. Proszę prześlij najgorętsze pozdrowienia Twojej Mamusi, Babci i Siostrzyczkom. Pa.

Pierwszy francuski singiel Ireny

MAŁGORZATA ŁUKASZEWSKA

KOLEŻANKA IRENY JAROCKIEJ Z LAT MŁODOŚCI

Poznałyśmy się w teatrze amatorskim działającym przy katedrze oliwskiej. To był przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Próby odbywały się w sali parafialnej. Była tam duża scena, garderoby, zaplecze teatralne i widownia z balkonem. Teatr cieszył się ogromnym powodzeniem. Wystawiano żywoty świętych jeszcze z czasów rzymskich oraz jasełka. Grali studenci i dorośli amatorzy. Ja już występowałam, bo byłam trochę starsza od Ireny, a ona i Basia Rojek miały tylko epizody. Ten teatr na pewno nauczył Irenę ogłady i obycia ze sceną.

Urządzano tam zabawy. Ksiądz Nokelski, nasz reżyser, powiedział kiedyś: „Zostawię was tutaj, bawcie się, ja muszę odmówić brewiarz”. Zamknął nas na klucz, bo nie chciał, żeby ktoś wszedł. I chyba zapomniał o nas. Czas mijał, dochodziła północ, a on nie wracał. Irena zaczęła płakać, Basia Rojek też. Chłopcy próbowali wyważyć drzwi. W końcu przybiegł wystraszony ksiądz. Chłopcy odprowadzili wtedy Irenę i Basię na Słoneczną do ich domów.

Irena bała się chłopaków. Uciekała od nich. Myślę, że pilnowali ją w domu. Z natury bardzo nieśmiała – w towarzystwie chłopców czerwieniła się. Oni za nią ganiali, ale ona nie chciała z żadnym rozmawiać. Nie przychodziła na prywatki do nas do domu. Wstydziła się, była zbyt płochliwa. Kto mógł przypuszczać, że stanie się taką gwiazdą?

Jej ojciec pił, więc nie dziwię się, że była znerwicowana i wylękniona. Zachowywała się trochę inaczej niż my. Mówię o początku lat sześćdziesiątych, kiedy miała piętnaście, szesnaście lat. Już wtedy chciała być kimś. Miała osobowość.

Jako dziewczynka nie była piękna, nie rzucała się w oczy. Nie zauważało się jej na ulicy nawet później, gdy była znaną piosenkarką. A w telewizji wyglądała przepięknie! Kochały ją kamera i mikrofon. W młodości była trochę okrąglejsza. Potem miała zgrabną, smukłą sylwetkę. W Paryżu nabrała klasy. Nauczyła się sztuki makijażu. Są takie osoby, które w rzeczywistości wyglądają lepiej niż na fotografii, i takie, które na zdjęciach są ładniejsze niż w rzeczywistości. Według mnie taka była Irena.

Pierwsze kroki na scenie w Katolickim Kole Dramatycznym przy oliwskiej katedrze

Nauczyciele bardzo jej pomagali. Przez jakiś czas nawet mieszkała u swojej wychowawczyni matematyczki. Uważam, że miała wielkie szczęście do ludzi. Była miła, życzliwa, ciepła, uśmiechnięta i chyba tym zaskarbiała sobie sympatię otoczenia. Trudne warunki domowe sprawiły, że czuła się trochę wyobcowana, zahukana, wystraszona... Ale ja nie widziałam u niej wad.

Kiedyś, słysząc jej nagranie, powiedziałam: „Irena, tak ładnie śpiewasz i pierwszym, i drugim głosem”. Tak ją nagrywali – wtedy było to trudne, żeby nagrać pierwszy i drugi głos. Nagrywało się dwa razy, co dawało efekt, jakby śpiewało się jednocześnie pierwszym i drugim głosem. Niemen tak często nagrywał.

Spotykałyśmy się także prywatnie. Też wychowywałam się z trzema braćmi, ale tylko Janek był młodszy, a dwóch starszych, a ona miała trzech młodszych. Kiedyś poprosiłam ją, byśmy poszły do kawiarni Kontiki w Oliwie, a Irena: „Nie mogę, Małgosiu. Muszę odrabiać lekcje z braćmi”. Była bardzo obowiązkowa. Może też nie miała pieniędzy, a nie chciała o tym mówić... Nie skarżyła się na biedę, ale kiedy weszło się do Jarockich do domu na Słonecznej, od razu było widać, że jest biednie. Ojciec siedział w kantorku oddzielonym zasłoną od kuchni i reperował buty. Był szewcem ortopedycznym w szpitalu wojewódzkim, a w domu naprawiał buty sąsiadom i znajomym. Matka poważnie chorowała. Często leżała w szpitalu. Była niezwykle zdolna. Szyła Irenie całą garderobę, a ojciec robił jej buty.

Irena była bardzo podobna do mamy. Widziałam, jak kiedyś szły razem Słoneczną. Pani Wanda miała sukienkę z krótkim rękawem i długie rękawiczki. Wydawała nam się damą, tymczasem ona po prostu kryła ręce zaatakowane łuszczycą.

Nie słyszałam, żeby Irena sprawiła komuś przykrość. Nie widziałam jej ponurej czy zdenerwowanej. Oczywiście mówię o naszej młodości, bo z tamtych lat pamiętam ją najlepiej. Wtedy byłyśmy najbliżej.

Pierwszy program telewizyjny, OTV Gdańsk, 10 października 1965

JANINA PALUSZKIEWICZ

NAUCZYCIELKA IRENY JAROCKIEJ

Uczennicą była średnią. Nie wyróżniała się z żadnego przedmiotu. Śpiewała na wszystkich akademiach szkolnych: piosenki patriotyczne, legionowe, harcerskie. Sama sobie akompaniowała. Jej wychowawczynią była pani Henryka Mogilnicka – matematyczka. Uwielbiała głos Irenki. Pomogła jej uwierzyć w siebie. Dzięki niej Irenka nieźle zdała maturę.

Przez trzy lata liceum uczyłam ją geografii. Lubiła mój przedmiot. Interesowały ją podróże, odległe kraje... Była bardzo lubiana w swojej klasie. Nauczyciele też ją lubili. Nie sprawiała trudności wychowawczych – dobrze ułożona, grzeczna, miła, spokojna i uczynna.

Warunki materialne miała skromne. Była biedna. Szkolne koleżanki ją dokarmiały, a nawet dawały ubrania.

Potem spotykałam się z nią tylko na zjazdach absolwentów, bo ona na nie przyjeżdżała. Ostatni raz widziałyśmy się podczas sześćdziesięciolecia piątki [V LO]. Irenka mieszkała wtedy w Stanach. Została zaproszona do pana Wałęsy na jego urodziny. Pod koniec naszej zabawy w auli weszła i powiedziała: „Nie przeszkadzajcie sobie”. Zaśpiewała nam kilka swoich niezapomnianych przebojów. Tańczyliśmy (wtedy jeszcze tańczyłam), a ona śpiewała. Potem odwiozła mnie do domu.

Kiedy zmarła, w katedrze oliwskiej była msza w jej intencji. Przyszli chyba wszyscy koledzy z klasy.

MARIA WIT-GODWOD

PIOSENKARKA

W 1964 roku – po współpracy z Niebiesko-Czarnymi i Czesławem Niemenem oraz zespołem Błękitne Pończochy – zgłosiłam się razem z siostrą do Zespołu Estradowego Marynarki Wojennej Flotylla. Początkowo byłyśmy my dwie, dwóch solistów i zespół muzyczny. Po roku przyjęto Irenę Kucharczyk, a kilka miesięcy później – Irenę Jarocką.

Ja byłam sopranem, Irena Kucharczyk i moja siostra mezzosopranami, a Irena Jarocka altem. Śpiewałyśmy w kwartecie, a oprócz tego każda z nas miała swój utwór solowy. Wszystkie byłyśmy dobre. Wszystkie też ciemnowłose, więc ładnie prezentowałyśmy się w białych mundurach.

We Flotylli przygotowywało się jeden program w roku, a potem jeździło z nim po całej Polsce i za granicę (ZSRR, NRD). Koncerty były różne – wojskowe i cywilne. Nasz repertuar składał się z pieśni marynistycznych i patriotycznych. Programy miały wysoki poziom – były rozśpiewane i roztańczone. Reżyserowała je między innymi Danuta Baduszkowa, dyrektorka Teatru Muzycznego w Gdyni, w którym wcześniej występowałam. Flotyllę prowadził Janusz Szewczyk, bardzo zdolny muzyk, wielbiciel pięknych dziewcząt, więc już wkrótce było nas sześć, a potem osiem. Na początku mieliśmy siedzibę w Oliwie, potem w Gdyni na Oksywiu.

Gdy Irena przyszła do Flotylli, była ładną, spokojną, grzeczną dziewczyną troszkę przy tuszy. To była jej pierwsza praca zawodowa, w dodatku dobrze płatna. Wcześniej słyszałam o Jarockiej tylko tyle, że jest miłą dziewczyną o ciekawym głosie i śpiewała w Studiu Piosenki Renaty Gleinert.

W tamtym czasie bardzo popularna była Sława Przybylska. Irena miała coś z Przybylskiej, kiedy na przykład brała doły – podobne brzmienie, taki sam niski ciepły alt.

We Flotylli śpiewała niecałe dwa lata.

W Zespole Estradowym Marynarki Wojennej Flotylla (Irena – pierwsza z prawej)

Z Flotyllą w programie Kawaler srebrnej róży, 1966 (Irena – pierwsza z lewej)

Irena miała niesamowite szczęście do dobrych kompozytorów i przebojowych piosenek. Muszę przyznać, że Marian bardzo jej pomógł w zrobieniu kariery. Jej pierwszy przebój Gondolierzy znad Wisły to był strzał w dziesiątkę.

Co mnie jeszcze zachwyciło w Irenie? Jej sceniczna uroda. Na scenie wyglądała fantastycznie. Potem rozmalowywała się i wyglądała jak zwyczajna dziewczyna.

Od samego początku miała smykałkę do strojów. Lubiła ładnie i ciekawie się ubrać. Czasem przychodziła do mnie, żeby odkupić jakąś kurteczkę czy oryginalną bluzkę.

Irena była bardzo koleżeńska i bezproblemowa. Przy tym skromna i nieśmiała, ale w jej skromności i nieśmiałości wyczuwało się wielką przebojowość. Była zdeterminowana, bardzo chciała zaistnieć w branży muzycznej.

W Związku Radzieckim, 1969

BARBARA DUNIN

PIOSENKARKA

Tournée po Związku Radzieckim jesienią i zimą na przełomie 1967 i 1968 roku to był pierwszy zagraniczny wyjazd Irenki. Oprócz niej, mnie i mojego męża Zbigniewa Kurtycza w naszej grupie byli jeszcze: Regina Pisarek, Dana Lerska, Wojtek Gąssowski i zespół Polanie. W ciągu czterech miesięcy odwiedziliśmy między innymi Wilno, Leningrad, Lwów, Kijów, potem Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Czeczenię. W Gruzji bardzo nas adorowano – Irenę i mnie. Na koncerty przychodziła różnorodna publiczność. Sale, w których występowaliśmy, były zazwyczaj ogromne. W Moskwie śpiewaliśmy w Pałacu Zjazdów.

Pierwsza część koncertu była estradowa, w drugiej królowali Polanie i Wojtek Gąssowski. Śpiewaliśmy po trzy, cztery piosenki. Irenka nie miała jeszcze własnych przebojów. To było przed Gondolierami znad Wisły. Śpiewała tam cztery utwory: Ciebie przecież wybrałam, Cyganerię, Doliny w kwiatach i Może już dziś. Zapowiadano ją jako debiutantkę.

Nie wyróżniała się wtedy. Miała przyjemny nieduży głos, ale dzięki dobremu warsztatowi umiała nim znakomicie operować.

Pamiętam, jak stała na estradzie malutka, skromniutka, w ślicznych sznurowanych do kolan sandałach. Z daleka było widać jej cudne olbrzymie oczy. W garderobie Irenka malowała je i szpilką albo agrafką rozdzielała rzęsy. Mówiłam, żeby uważała, bo może się zranić, ale odpowiadała, że jest w tym wyćwiczona.

W Leningradzie na nasz koncert przyszli polscy studenci, wśród nich Michał Sobolewski. Wcześniej był naszym przewodnikiem po Ermitażu. Tam się poznaliśmy. I tam zaczęła się ich miłość.

Mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie tego pięknego kraju. Chodziliśmy do muzeów i cerkwi. Stanowiliśmy bardzo zgraną grupę. Przez tyle miesięcy spędzonych wspólnie na trasie można się poznać i polubić albo przeciwnie. A trasa była ciężka – ciągle się przemieszczaliśmy, zmienialiśmy strefy klimatyczne i czasowe. Bywało, że aparatura leciała dobrym samolotem, a my jakimś pożal się Boże, ale byliśmy młodzi i nic nam nie przeszkadzało. Zarabialiśmy dobrze, mieliśmy wysokie stawki i – co najważniejsze – wszędzie przyjmowano nas rewelacyjnie.

Na Irenę niektórzy chłopcy mówili „Mała”, bo młodziutka i niewysoka wyglądała jak dziewczynka. Bardzo ją lubiliśmy, traktowaliśmy trochę jak cukiereczek zespołu. Była skromna, grzeczna, kulturalna, a widywałam już różne debiutantki. Przestrzegała hierarchii w grupie. Okazywała szacunek nawet tym odrobinę tylko od niej starszym. Słuchała występów kolegów. Podpytywała o warsztat. Nigdy nie miała much w nosie. Kochana dziewczyna.

Michał Sobolewski w czasach, kiedy poznał Irenę

WOJCIECH GĄSSOWSKI

PIOSENKARZ

To była ciekawa trasa koncertowa. Zaczęła się w listopadzie 1967 roku w Wilnie. Pamiętam, że mieszkający tam Polacy nie mogli kupić biletów na nasze występy, bo nie chciano ich puścić na koncert rodaków. W tym programie występowała plejada ówczesnych gwiazd piosenki. Zespołem akompaniującym, a jednocześnie prezentującym własny program, byli Polanie, z którymi wtedy współpracowałem – pierwszy zespół śpiewający nowoczesną muzykę rockandrollową, który wjechał na teren Związku Radzieckiego. Powiało Zachodem. Konferansjerem programu był Zdzisław Salamonowicz, kierownikiem grupy Ryszard Kozicz. Prawie codziennie musiał tłumaczyć się tamtejszym władzom, dlaczego Polanie grają utwory, których nie ma w programie.

Irenę poznałem w czasie prób przed wyjazdem na to tournée. Odbywały się one w Riwierze na ulicy Waryńskiego w Warszawie. Tam też był tak zwany odbiór programu, na który przyjechał dyrektor Pagartu, przedstawiciel Goskoncertu, ambasady rosyjskiej oraz przedstawiciele ministerstw kultury Polski i Związku Radzieckiego. Śpiewanie tylko dla nich wychodziło wyjątkowo drętwo, ale tak było ze wszystkimi programami grup artystycznych wyjeżdżających w tamtym czasie do „demoludów”.

Trasa była przygotowana na dwa miesiące, ale przed końcem trasy poinformowano nas, że koncerty podobają się tak bardzo, iż przedłużają tournée o kolejne dwa miesiące. Nikt nie protestował. Zarabialiśmy nieźle i zobaczyliśmy wiele miejsc, do których sami pewnie byśmy nie pojechali. Zwiedziliśmy prawie wszystkie republiki Związku Radzieckiego, zwłaszcza te na południu kraju. To była wspaniała przygoda. Warunki były dość przaśne, ale mieliśmy niezłe hotele. Najbardziej męczące były jednak długie loty, na przykład jednego dnia graliśmy w Leningradzie, a drugiego w Tbilisi. I nagła zmiana klimatu.

Jeden jedyny raz jechaliśmy pociągiem – bardzo długo, półtora dnia. Wszyscy popijali, więc Irenka dla towarzystwa także. A ponieważ prawie nie piła wtedy alkoholu, to się biedulka upiła i rozchorowała. Współczułem jej i starałem się pomóc. Zaopiekowałem się nią, bo czuła się nie najlepiej. Po tych wspólnie spędzonych czterech miesiącach połączyła nas sympatyczna znajomość. Irena była najmłodsza z nas, więc traktowaliśmy ją trochę jak dziewczynkę.

Skromna, w bezpośrednich kontaktach ciepła, bezkonfliktowa, choć trochę tajemnicza. Lubiłem ją, zasługiwała na wyjątkową sympatię.

Pierwsze miesiące w Paryżu, 1968

JAN KALATA

INŻYNIER ELEKTRONIK

Poznaliśmy się na Wybrzeżu w 1965 roku. Irena chodziła wtedy do gdańskiego Studia Piosenki, w którym uczyli między innymi Renata Gleinert, Hania Gałązka i Jacek Ujazdowski.

Miałem dużo nagrań dobrej jakości. Również mój prywatny sprzęt był bardzo dobry. Zależało mi zawsze na wysokiej klasy sprzęcie (technika Hi-Fi). Miałem czterościeżkowy magnetofon Ferrograph, który za namową Mariana Zacharewicza sprzedałem Sewerynowi Krajewskiemu. Potem postarałem się o coś lepszego, bardziej profesjonalnego – magnetofon Revox A700.

Kiedy przychodzili do mnie znajomi, wśród nich Irena i Marian, słuchaliśmy muzyki, ale też nagrywaliśmy sami. Jeszcze do ubiegłego roku przechowywałem mnóstwo taśm, które musiałem wyrzucić w czasie przeprowadzki z Sopotu do Gdańska. Znajdowało się na nich bardzo dużo wczesnych amatorskich nagrań Ireny. Nie miała wtedy własnego repertuaru i śpiewała piosenki innych wykonawców, ale nagrania były ciekawe.

Przychodzili często. Lubiłem Irenę. Była zwyczajną dziewczyną, bezpretensjonalną i miłą. Miała w sobie wiele skromności i życzliwości. Najważniejsza jednak była naturalna dobroć i bezinteresowność.

Z Marianem Zacharewiczem i Janem Kalatą, Gdynia, 18 listopada 1969

W Paryżu, 1970

Kiedy wyjechała do Paryża, korespondowaliśmy dużo ze sobą. Miałem plik jej listów... To nie były listy miłosne. Irenka po prostu lubiła pisać, miała dużo do opowiadania. Jej życie tam było ciekawe, barwne, pełne wrażeń. Pisała mi o swoich spotkaniach, nagraniach, płytach i koncertach, na których była.

W 1967 roku razem z kolegą z pracy i jednocześnie dobrym znajomym Irenki Ryśkiem Leskim wyjechałem na dwa lata za granicę. Boże Narodzenie i sylwester 1968 roku spędziłem z Irenką i jej znajomymi w Paryżu. Mieszkali wówczas wszyscy w tak zwanej Szkole Polskiej.

Kiedy razem z Helenką [Majdaniec] umówiły się do studia nagrań na przesłuchanie, jeździłem z nimi jako tłumacz. Przy śpiewaniu francuskich piosenek uczyłem Irenkę wymowy. Chodziłem do Rasputina na jej występy. Bardzo mi się podobały, ale nie podobał mi się sposób, w jaki traktowała ją obsługa – poklepywano ją jak kelnerkę... W Rasputinie panowała koleżeńska atmosfera. Witaliśmy tam Nowy Rok 1969.

Paryż dał jej ogładę... i odwagę. Była w stolicy Francji jedną z tysięcy osób, które chciały zrobić tam karierę.

W paryskim kabarecie Rasputin

HELENA MAJDANIEC

PIOSENKARKA

Do Paryża zjechałam przed Ireną. Dostałam stypendium z Pagartu po wygranej na Festiwalu Młodych w Soczi. Kiedy i ona pojawiła się na stypendium Pagartu, po sukcesie w Opolu, postanowiłyśmy razem powalczyć o wielką karierę. Wynajmowałyśmy wspólne mieszkanie, chodziłyśmy razem na przesłuchania, pożyczałyśmy sobie ubrania, robiłyśmy sobie wzajemnie zdjęcia. Ponadto akompaniowałam jej, kiedy próbowała wokalnie zaistnieć, ona zaś uczyła mnie, jak się ubrać. Miała zmysł do ciekawych połączeń. Lubiła modę. Lubiła siebie. Wiedziała, że jest atrakcyjna. Była z tego powodu trochę zadufana, ale życie w Paryżu szybko ją wyleczyło ze wszystkich złych nawyków, jakie przywiozła z Polski. Paryż daje sukces, ale trzeba na niego ciężko zapracować. Uroda na pewno pomaga, lecz bez pracy nie ma kołaczy. Obie pracowałyśmy w Rasputinie. Niestety, praca w Rasputinie wykańczała – śpiewanie w nocy, odsypianie w dzień... Byłyśmy jednak zdeterminowane.

Niestety, Paryż to nie była Polska, tutaj nikt nikim się nie opiekował, trzeba było liczyć na siebie. Irena nie potrafiła się odnaleźć. Moim zdaniem była zbyt delikatna. Słaba psychika, niepewność. Nie wierzyła w siebie. Ponadto ciągle chorowała, non stop łapała infekcje. Dorobiła się nawet guzków na strunach głosowych! Nie mogła więc występować, a pani Paola (szefowa klubu) nie zamierzała opiekować się – jej zdaniem – darmozjadami. Po kolejnej awanturze, że Irena znów nie będzie występowała, Irena rozpłakała się i uciekła. Po koncercie szukałam jej, zaczęłam się denerwować. Wróciła wieczorem – smutna, przybita i jakaś taka zgaszona. Nagle uleciała z niej radość, którą do tej pory emanowała. Coraz częściej przebąkiwała o powrocie. Gdyby nie kontrakt i kara za jego zerwanie, podejrzewam, że spakowałaby walizki i wróciła do kraju. Nie cieszyło jej nawet zainteresowanie francuskich mediów. Wytwórnia Philips poważnie myślała o współpracy z nią. Miała nagrywać z Cugatem, Michaelem Delpechem, Seroką, ale jej to nie cieszyło.

Przybita, funkcjonowała jak robot. Nadal występowała, uczyła się języka, chodziła na przesłuchania, dostała się nawet do elitarnej grupy skupionej przy Olimpii, ale to nie była ta Irena, która przyjechała do Paryża. Moim zdaniem miała depresję, w którą skutecznie wciągał ją jej francuski narzeczony Jean-Louis... Zasłuchiwała się w nagraniach Piaf – była jakaś nieobecna. Często płakała bez powodu. Zmusiłam ją do wyjazdu do Polski po nieudanej, na szczęście, próbie samobójczej. Nałykała się tabletek, chwała Bogu, dawka nie była śmiertelna. Leczyła się po tym dwa dni. Powiedziała wtedy, że nie tak łatwo się zabić.

Z Heleną Majdaniec i Janem Kalatą przed kabaretem Rasputin w sylwestrowy wieczór 1968 roku

Wróciła do kraju. Było to podyktowane jej zdrowiem i listami od Mariana Zacharewicza, który chciał ją ściągnąć do Polski. Nie jestem już dzisiaj pewna, ale on chyba nawet po nią przyjechał do Paryża. Obiecał jej nowe piosenki, nagrania. Roztaczał przed nią wizje wielkiej kariery. Nie kłamał. Kiedy wpadałam do Polski, spotykałyśmy się, rozmawiałyśmy, Irena była sławna. Dzięki mężowi wyrosła na wielką gwiazdę polskiej piosenki. Często pytała, co mnie trzyma w Paryżu. Mówiła, że w Polsce łatwiej, bezpieczniej. Nie ma tej gonitwy i liczenia każdej złotówki, ale ja chciałam robić światową karierę.

W latach osiemdziesiątych [dziewięćdziesiątych] spotkałyśmy się parokrotnie w Stanach, gdzie mieszkała, a ja miałam koncerty. Mało śpiewała, trochę ją to martwiło. Przypominała mi swoim zachowaniem paryską Irenę. Uciekała w buddyzm, starała się jakoś sobie radzić w Stanach. Bardzo przyjaźniła się wtedy z Waldkiem Koconiem.

Z Barbarą Szybowską na Polach Elizejskich, 1970

BARBARA SZYBOWSKA-TESSÉ

PIOSENKARKA, ZNAJOMA IRENY JAROCKIEJ Z CZASÓW PARYSKICH

W czasie mego pobytu w Paryżu chciałam zwiedzić i zobaczyć jak najwięcej. Chodziłam po Paryżu od rana do wieczora. Wiedziałam, że w XVII dzielnicy przy ulicy Lamandé działa Dom Polski, prawdopodobnie ofiarowany Polsce przez Napoleona za zasługi wojskowe Polaków.

Przy zbiegu ulic des Batignolles i Legendre jest mały plac. A równoległa do rue Batignolles mała cicha uliczka, to właśnie Lamandé. Odnalazłam ją bez trudu, a potem Dom Polski, na którym była wywieszka „Lycée Polonais”. Śmiało weszłam przez otwartą furtkę-bramę, za którą słychać było rozmowy prowadzone po polsku. Pani Rózia, pracownica hotelu, zaprosiła mnie do środka i oprowadziła, mówiąc: „Tutaj uczą się polskie dzieci, których rodzice pracują w polskim konsulacie i ambasadzie, ale zatrzymują się też stypendyści oraz na kilka dni ci, którzy chcą zwiedzić Paryż. Mieszkała tutaj piosenkarka Helena Majdaniec. Teraz mieszka Irena Jarocka. Pani ją zna? Bardzo ją lubimy”.

Oczywiście znałam piosenki Jarockiej. Czy mogłam trafić lepiej niż pod ten dach? Koleżanka po fachu, tyle że dużo młodsza i już znana.

Była chyba jedenasta rano, gdy zapukałam do drzwi Ireny Jarockiej. Stanęła w nich cicha, zaspana, mówiła prawie szeptem. Nigdy w życiu nie wybaczyłam sobie tego zbudzenia jej prawie w „środku nocy”. Nie wiedziałam jeszcze, że we Francji w kabaretach śpiewa się późnym wieczorem, nocą i właśnie rano. Artyści śpią do późnych godzin popołudniowych. Przepraszałam ją, jak umiałam. Umówiłyśmy się w ogólnej sali kuchennej budynku – po południu. Przyszła punktualnie. Młoda ładna dziewczyna. Wystarczyło podkreślić nieco makijażem jej urodę, by stała się piękna. Nie była wysoka, lecz noszone modne wówczas bardzo wysokie obcasy podkreślały jej szczupłą figurę. Nie tylko to fascynowało w jej osobowości. Była inteligentna, przyjazna dla wszystkich, dobra, lubiana. Czego może chcieć więcej dziewczyna od życia, jeżeli jeszcze ma talent?

Sesja zdjęciowa w Paryżu, 1970

Rozmowa toczyła się oczywiście wokół pracy, śpiewania w kabarecie. Irena obiecała mi, że zapyta swą patronkę (właścicielkę kabaretu), czy nie potrzebuje piosenkarki. Z niecierpliwością czekałam na następny dzień.

– Masz przyjść dzisiaj do kabaretu na audition (przesłuchanie). Z nutami. Masz nuty? – Oczywiście miałam.

– A suknię, strój na estradę? Nie możesz mieć na sobie tego, co noszą tutaj wszystkie Francuzki. Musisz mieć coś oryginalnego.

– Nie mam. Mam tylko świecącą suknię z koralikami – odrzekłam. – I jeszcze czarną, długą spódnicę.