Szczęście w San Miniato - Jean D’Ormesson - ebook + książka

Szczęście w San Miniato ebook

Jean D’Ormesson

0,0

Opis

Ostatni tom trylogii opowiadającej dzieje rodzin O’Shaughessych i Romerów – czterech sióstr i czterech braci. I tym razem wraz z grupką naszych bohaterów – w miarę upływu lat coraz bardziej topniejącą – wędrujemy w czasie i przestrzeni.

Przestrzeń dla tych kosmopolitów i niespokojnych duchów to cały świat. Przygody i perypetie miłosne zawiodą ich jak zwykle do niemal wszystkich zakątków ziemi. Czas to okres poprzedzający II wojnę światową, Noc długich noży w Bad Wiessee, czarny czwartek na nowojorskiej Wall Street i wczesne lata powojenne, aż po powrót do władzy generała de Gaulle’a czy podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow. Do tego stalinowski Związek Radziecki i historia pewnego szpiega… A nad wszystkim czuwa wujaszek Winston Churchill.

Bohaterowie są albo świadkami, albo uczestnikami niemal wszystkich najważniejszych wydarzeń politycznych oraz przemian obyczajowych tego okresu. Ich życie osobiste jest równie burzliwe co czasy, w jakich przyszło im żyć i działać.

D’Ormesson – jeden z najznakomitszych francuskich pisarzy – po mistrzowsku balansuje na granicy fikcji i prawdy, stwarzając doskonałe złudzenie, że wszystko, co opisuje, wydarzyło się naprawdę. Daje coś niezwykłego: tajemnicze ciepło i nostalgię, połączone z subtelnym poczuciem humoru.

 

 

Jean D’Ormesson (ur. w 1925 roku) – wybitny prozaik i publicysta francuski, członek Akademii Francuskiej, znanym polskim czytelnikom m.in z książek Chwała Cesarstwa, Przegrana miłość, My, z łaski Boga, Historia Żyda Wiecznego Tułacza, Ostatni sen mój będzie o Tobie. Na wydawaną przez Wydawnictwo Marginesy trylogię składają się książki Wieczorny wiatr, Mężczyźni za nią szaleją i Szczęście w San Miniato.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału LE BONHEUR À SAN MINIATO
Przekład JOANNA POLACHOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Projekt okładki AGNIESZKA TKACZYK
Opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie ANNA HEGMAN
Zdjęcia na okładce © Yuri Arcurs / iStock by Getty Images © ronnybas / Shutterstock
Le bonheur à San Miniato Copyright © 1987 by Editions Jean-Claude Lattès Copyright © for the translation by Joanna Polachowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65586-82-7
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Wspominając

schody w Todi,

katedrę w Orvieto,

i jezioro Udajpur

Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą;

każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu.

JOHN DONNE (przeł. Bronisław Zieliński)

Wspomnienie, wspomnienie, czego żądasz?

Jesieni...

PAUL VERLAINE (przeł. Hanna Igalson-Tygielska)

W wieku lat dwudziestu od naszych nauczycieli różniła nas głównie obecność historii. W ich przypadku nic się nie działo. My rodziliśmy się w sercu historii, która przetoczyła się przez nasze pole jak czołg.

ANDRÉ MALRAUX DO JEANA LACOUTURE’A(przeł. Hanna Igalson-Tygielska)

Bieg historii

Na tarasie swojego domu w San Miniato w Toskanii narrator snuje wspomnienia o czterech siostrach O’Shaughnessy i czterech braciach Romero. Przygody ich rodziców, dziadków, pradziadków z czasów urody życia i narodzin współczesnego świata opisane zostały w Wieczornym wietrze. Opowieść o ich dzieciństwie i młodości, przypadających na czasy wielkiego kryzysu gospodarczego i dochodzenia do władzy faszyzmu, stanowią treść tomu Mężczyźni za nią szaleją. Czytelnikowi gorąco polecamy, by zajrzał do obu tych książek.

Tym, którzy z tych czy innych powodów nie zechcą tego zrobić, wystarczy wiedzieć, że siostry mają na imię Pandora, Atalanta, Vanessa i Jessica. Różnie potoczyły się ich losy, zdążyły też przeżyć wiele różnych namiętności. Najstarsza z nich, a być może również najpiękniejsza, Pandora, blisko związana z Winstonem Churchillem, zaprzyjaźniona z Ernestem Hemingwayem, ma syna, którego ojcem jest Scott Fitzgerald. Vanessa kocha się w Rudolfie Hessie, zastępcy Hitlera. Najmłodsza, Jessica, zmarła w ostatnich dniach oblężenia Barcelony pod koniec hiszpańskiej wojny domowej. Atalanta, przynajmniej z pozoru, jest jedyną z sióstr, której konta nie obciążają żadne skandale.

Najstarszy z braci Romero ma na imię Carlos. Ukończył Cambridge i jest lewicowcem. Jego młodszy brat Agustín jest sławnym kierowcą wyścigowym oraz sympatykiem faszyzmu. Jest jeszcze dwóch bliźniaków: Luis Miguel i Javier. A także ich wuj, Mulat, mężczyzna o niepokojącym uroku i zdeklarowany uwodziciel, który we wczesnej młodości – i coś z tego przetrwało w nim do dziś – brał udział w rewolucji meksykańskiej: Simon Finkelstein.

Kurtyna trzeciego tomu idzie w górę w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej.

Skrótowa chronologia wydarzeń

1929

24 X

Czarny Czwartek na Wall Street.

Początek wielkiego kryzysu

1933

30 I

Hitler zostaje kanclerzem Niemiec

1934

30 VI

„Noc długich noży”. MasakraSA w Bad Wiessee

1935

X

Wybuch wojny w Etiopii

1936

7 III

Zajęcie Nadrenii

IV–V

Zwycięstwo Frontu Ludowego we Francji

VI

Léon Blum zostaje przewodniczącym Rady Ministrów

VII

Wybuch wojny domowej w Hiszpanii

1938

III

Zajęcie Wiednia i Austrii. Anschluss

IX

Kryzys sudecki

30 IX

Porozumienie w Monachium

1939

26 I

Upadek Barcelony

15 III

Zajęcie Pragi

1 IV

Zakończenie wojny domowej w Hiszpanii

23 VIII

Pakt Ribbentrop–Mołotow

1 IX

Napaść na Polskę

3 IX

Anglia i Francja wypowiadają wojnę Niemcom

1940

10 V

Najazd na Belgię i Holandię

14 VI

Upadek Paryża

18 VI

Apel generała de Gaulle’a

25 VI

Zakończenie działań wojennych we Francji

10 VII

Zgromadzenie Narodowe obradujące w Vichy przekazuje całą władzę w ręce Pétaina

VII–X

Bitwa o Anglię

1941

II

Rommel w Libii

10 V

Rudolf Hess w Szkocji

22 VI

Operacja Barbarossa. Napaść na Związek Radziecki. Zniknięcie Stalina

3 VII

Przemówienie Stalina

7 XII

Pearl Harbor

1942

15 II

Kapitulacja Singapuru

VII

Rommel pod El-Alamejn

VIII

Niemcy na Kaukazie, 100 km od Morza Kaspijskiego

20 X

Bunt generała Massu

1943

I

Konferencja w Casablance

II

Kapitulacja pod Stalingradem

18 IV

Śmierć admirała Yamamoto

10 VII

Lądowanie aliantów na Sycylii

1944

6 VI

Lądowanie w Normandii

25 VIII

Wyzwolenie Paryża

1945

13–14 II

Bombardowanie Drezna

23 IV

Armia Czerwona wkracza do Berlina

27 IV

Mussolini rozstrzelany i powieszony

30 IV

Hitler popełnia samobójstwo

7 V

Kapitulacja niemiecka w Reims

2 VII

Zwycięstwo laburzystów w Anglii

6 VIII

Zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę

15 VIII

Przemowa cesarza Hirohito

2 IX

Kapitulacja Japonii na pokładzie „Missouri”

20 XI

Rozpoczęcie procesu w Norymberdze

1946

20 I

Dymisja generała de Gaulle’a

4 VI

Perón prezydentem

1 X

Rudolf Hess skazany na dożywocie.

Franz von Papen uniewinniony

16 X

Joachim von Ribbentrop zostaje powieszony

1953

5 III

Śmierć Stalina

1956

II

XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Referat Chruszczowa

1958

13 V

Powstanie w Algierze

1 VI

Zaprzysiężenie generała de Gaulle’a na premiera w Zgromadzeniu Narodowym

1

Godzina próby

.

W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku w Carlosa Romerę jak grom z jasnego nieba trafiła wieść o pakcie Ribbentrop–Mołotow. Mimo narastającej w nim nieufności wobec Kremla, mimo zarzutów, jakie prywatnie, a bywało, że i publicznie wysuwał pod adresem polityki Stalina, weteran Brygad Międzynarodowych utrzymywał dość zażyłe stosunki z radzieckimi przywódcami. Nadal był związany z kolebką komunizmu. Regularnie odwiedzał Moskwę, zaprzyjaźnił się też z towarzyszem Maksymem Maksymowiczem Litwinowem, który w czasie wojny domowej w Hiszpanii był szefem radzieckiej dyplomacji. Zastąpienie Litwinowa Mołotowem wiosną 1939 roku zaniepokoiło Carlosa.

– Co to może znaczyć? – pytał swego przyjaciela Victora Serge’a.

– Co to może znaczyć? – odpowiadał Victor Serge. – To proste: już po was.

Victor Serge był rosyjskim komunistą. Niedawno ukończył książkę, która miała narobić sporo szumu w środowiskach lewicowych i lewackich. Nosiła ona piękny tytuł: Północ stulecia. Na długo przed Koestlerem i Krawczenką, przed Souvarine’em i Sołżenicynem Victor Serge odmalowywał w niej życie w stalinowskiej Rosji i poddawał analizie polityczne i psychologiczne mechanizmy, które uczyniły z donosu narzędzie władzy i doprowadziły do deportacji setek tysięcy, a nawet milionów Rosjan, do masowego tworzenia obozów pracy oraz tego, że naród godził się z ich istnieniem. Były to czasy Gide’a, Jules’a Romains’a, Martina du Garda, Claudela, Valéry’ego. Francja była krajem radykalno-socjalistycznej demokracji, cudownie cywilizowanym, dochodzącym do siebie po kolejnych, tak odmiennych wstrząsach jak wydarzenia z 6 lutego 1934 roku i Front Ludowy. Roztaczała wokół siebie blask słabości. Jarzyła się tysiącem ogni cudownej, trochę jeszcze niepewnej dekadencji. Nad Zachodem, a co za tym idzie nad całym światem, rozciągał się cień Adolfa Hitlera, który nazywał Paryż lunaparkiem Europy. Prawdę mówiąc, Francuzi nie mieli ani czasu, ani ochoty, by poważniej zainteresować się tym, co dzieje się gdzieś tam daleko, na Uralu czy na Syberii. Bogaci zazdrośnie strzegli swoich przyjemności i pieniędzy, a biedni marzyli, żeby im je odebrać. Jednym i drugim nie przeszkadzało to jednak oddawać się tym igraszkom duchowym, które zawsze z takim upodobaniem uprawiali. Giraudoux pisał Wojny trojańskiej nie będzie. Lewica podburzała do strajku w fabrykach broni. Prawica w cichości ducha żywiła nieco wstydliwy podziw dla narodowego socjalizmu. W tym samym czasie, kiedy Victor Serge, komunista i Rosjanin, odmalowywał zatrważający wizerunek Stalina, we Francji nie zabrakło mieszczuchów – bynajmniej nie komunistów – splatających laurowe wieńce dla Ojczulka Narodu.

Siedzieliśmy we czwórkę na tarasie kawiarni na rue Soufflot. Wcześniej przez kilka tygodni padało. Nagle nastała piękna pogoda i ludzie wylegli na ulice, by radować się wiosną, powrotem słońca i łagodną aurą. Przy sąsiednim stoliku siedział jakiś mocno zezujący jegomość.

– To Jean-Paul Sartre – powiedział Carlos.

Sartre napisał niedawno zbiór opowiadań, który odniósł spory sukces, zatytułowany Mur. Występowali w nim komuniści, anarchiści, dziwki i młodzi faszyści. Agustín – który niedawno odniósł kolejne zwycięstwo w wyścigu o Grand Prix Monako – nienawidził Stalina, Kominternu i komunizmu, toteż z satysfakcją przysłuchiwał się atakom Victora Serge’ a na stalinowski reżim.

– Co się tak cieszysz – powiedział Carlos do brata. – Victor piętnuje Stalina, ale piętnuje również faszystów, wobec których jesteś taki tolerancyjny. Nie wyobrażaj sobie, że znalazłeś sojusznika.

– Nic sobie nie wyobrażam – odrzekł Agustín. – Stwierdzam tylko, że ludzie z GPU i agenci stalinowscy uważają Victora i jego przyjaciół za faszystów lub popleczników faszystów. Victor, przecież oskarżano pana o konszachty, a przynajmniej o sympatyzowanie z faszyzmem? Chyba o tym pan przed chwilą mówił, prawda?

– Prawda – powiedział Victor. – Prawda i nieprawda. To prawda, że oskarżano nas o kontakty z faszyzmem. Co, oczywiście, było nieprawdą. I oni dobrze o tym wiedzieli. Ale trzeba przecież było służyć Wodzowi, starać mu się przypodobać, słuchać jego poleceń... Czyżby – dorzucił pod adresem Agustína – ten kult dla władzy, to posłuszeństwo wobec Wodza z niczym się nie kojarzyło?

– No proszę! – zaśmiał się Agustín. – Tym sposobem ze Stalina robi się faszysta.

– Kto wie? Kto wie – odpowiedział Victor.

W swojej książce, tak jak nam teraz, Victor Serge opowiadał o rzeczach włos na głowie jeżących. Rosję oplatała sieć donosicielstwa oraz represji wobec najdrobniejszych nawet przejawów niezależności ducha. Niepraworządnych, krnąbrnych, tych, którzy odrzucali obowiązującą linię i odgórne nakazy, tracono lub zsyłano do obozów pracy i reedukacji, gdzie panowały zupełnie niewyobrażalne warunki życia. Spoza opowieści Victora przezierały setki, tysiące, setki tysięcy wygłodniałych i wychudzonych zjaw, chorych, maltretowanych i zaszczutych wskutek bezlitosnych przesłuchań i nieludzkiego traktowania.

– A co z rewolucją? – chciał wiedzieć Carlos Romero.

– Twierdzą, że trwa – odrzekł Victor Serge – ale zakończyli ją na sobie samych. My chcielibyśmy ją kontynuować, chcielibyśmy, żeby była ciągła. Za to właśnie nas nienawidzą i obciążają winą za wszelkie zło.

– Może wydaje im się – podpowiedział Carlos – że już tylko Stalin może uratować to, czym dziś stała się ojczyzna komunizmu?

– To bardzo mocny argument – zgodził się Victor. – Generalnie tego typu rozumowanie najlepiej tłumaczy zeznania oskarżonych w procesach moskiewskich. Oczywiście, swoje też zrobiły bicie, głód, zmęczenie, wyczerpanie, środki odurzające, szantażowanie rodzin... Lecz wielką, niewykluczone, że zasadniczą, rolę odgrywa w tym wszystkim przyszłość komunizmu. Jesteśmy za komunizmem, a dopiero potem przeciwko Stalinowi. To są sprawy, które wam tutaj, zachodnim demokratom, różnej maści liberałom chyba dość trudno zrozumieć.

– Jest pan trockistą? – zapytał Agustín.

– Cóż, jeśli wzorem tamtym wierzy pan, że jesteśmy faszystami, równie dobrze może pan uwierzyć we wszystko – powiedział Victor Serge. – Jeśli jednak uważa nas pan za trockistów, niech pan tego, broń Boże, nie powie głośno w Moskwie. Tutaj to, że ktoś jest trockistą, nikogo ani ziębi, ani grzeje. Ale bycie trockistą tam oznacza pewną śmierć.

Zdaniem Victora Serge’a Litwinow był raczej przychylnie nastawiony do zachodnich demokracji i ich walki z nazizmem. Litwinow, Żyd z pochodzenia, żonaty z Angielką, były ambasador radziecki w Londynie, na Zachodzie stawiał głównie na postępowy odłam skrajnej lewicy i przyjaźnił się z Carlosem, którego poznał w Londynie. Mołotow natomiast wrzucał kapitalizm i nazizm do jednego worka. Carlosa Romerę to oburzało.

– Trzeba przyznać, że tchórzostwo demokracji nie pozostawia Stalinowi wielkiego wyboru – ciągnął Victor Serge. – Trudno podejrzewać mnie o sympatię dla niego czy wyrozumiałość dla jego polityki. Lecz co on waszym zdaniem powinien zrobić? Ubiegłoroczne Monachium oznaczało kapitulację, za którą nam wszystkim przyjdzie drogo zapłacić. Stalin jest realistą. Skoro jesteście tacy słabi, niby czemu, na Boga miałby szukać z wami sojuszu?

– To chciałby pan, aby doszło do konfrontacji Francji z Niemcami po to tylko, żeby komunizm na tym skorzystał? – wszedł mu w słowo Agustín, zirytowany, że rozmowa przybiera obrót nie bardzo po jego myśli.

– Chciałbym przede wszystkim – odparł Victor Serge – żeby liberalne demokracje dogadały się ze Związkiem Radzieckim celem wspólnego zrobienia tego, co mogły były bez większego trudu zrobić, a czego nie zrobiły ku zdumieniu, jak przypuszczam, głównego zainteresowanego: a mianowicie nie dopuściły do przejęcia władzy w Niemczech przez Hitlera.

Kilka tygodni później w Plessis-lez-Vaudreuil, dokąd mój dziadek zaprosił go na drugą połowę sierpnia – „Czyżby ten twój przyjaciel wyznawał tak zwane postępowe poglądy? – Obawiam się, dziadku, że tak. – Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. To przyzwoity chłopak” – zdruzgotany Carlos dowiedział się z gazet, że Mołotow i Ribbentrop podpisali w Moskwie pakt o nieagresji.

Dwudziestego trzeciego sierpnia Ribbentrop przyleciał do Moskwy. Za sterami czterosilnikowego condora zasiadał osobisty pilot Hitlera, Hans Bauer.

W Paryżu na wieść o tym, że Ribbentrop znalazł się w Moskwie, gdzie zamierza obejrzeć w teatrze Bolszoj Jezioro łabędzie, przewodniczący Rady Ministrów Daladier dzwoni do Georges’a Bonneta, ministra spraw zagranicznych z poleceniem:

– Proszę sprawdzić, czy to nie jakiś dziennikarski wygłup.

To nie wygłup. Na Kremlu Stalin wznosi toast:

– Wiemy, jak naród niemiecki kocha swojego Führera. Proponuję, byśmy wypili za jego zdrowie.

Z cygarem przyklejonym do ust i swą facjatą buldoga Winston Churchill przyjechał do swoich przyjaciół O’Shaughnessych, by zażyć u nich w upalne dni lata kilkudniowego wypoczynku. Lubił spokój Glangowness i był przywiązany do mieszkańców tego starego, tak przesadnie odrestaurowanego zamku. Odbywali z Brianem powolne przechadzki wokół rezydencji, wspominając odeszły w przeszłość świat: bitwę pod Omdurmanem pod wodzą Kitchenera, wspólne przygody w Afryce Południowej, cierpienia i straty w walkach o Dardanele i Gallipoli. Podczas tych spacerów często mu towarzyszyłem, rozmawiając o siostrach O’Shaughnessy; od czasu do czasu, mamrocząc coś pod nosem, nagle przystawał lub – podobnie jak mój dziadek w alejach Plessis-lez-Vaudreuil – ostrzem laski wyrywał chwast. Kiedy warunkowe odroczenie końca epoki pięknego życia wreszcie się skończyło, Pandora, Atalanta i Vanessa przebywały w Glangowness. Dostawałem od nich – zwłaszcza od Pandory – wiele listów; odczytywałem je Carlosowi, a potem wkładałem do wielkiej niebieskiej aktówki z wypisanym czerwonym atramentem imieniem Pandory. Do dziś przechowuję je w moim ocalałym z tylu burz kuferku, pospołu z wieloma innymi spoczywającymi w uśpieniu pamiątkami po tych minionych latach. Długi, niedatowany list od Pandory z całą pewnością został napisany w Glangowness w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku.

Najmilszy, jest okropny upał, a ja wspominam Kalifornię. Pamiętasz jeszcze Ogród Allaha i ten zabawny basen w kształcie Morza Czarnego? Ty i ja wspólnie przebyliśmy szmat czasu i przestrzeni. Może dlatego – dlatego lub z innego powodu – tak mi Ciebie brakuje i tyle o Tobie myślę. W Glangowness z nikim się nie widuję, nie licząc rodziców, sióstr, pastora i jego córki, farmerów i ich żon oraz Winstona Churchilla, który zjeżdża tu jak do wód, by podreperować zdrowie, i złości się, i pali cygara, i odbywa sjesty. Francis ma się dobrze. Rośnie. Niedługo skończy pięć lat. Już teraz zastanawiam się, co będzie robił in the fifthies, in the sixties – za piętnaście, za dwadzieścia pięć lat. Papa z wielką oględnością zadał mi pytanie, czy nie cierpi z powodu braku mężczyzn w swoim najbliższym otoczeniu. Na co odpowiedziałam, że z tego powodu cierpieć może tylko jego matka. Czy wiesz, że od śmierci Jessiki obywam się zupełnie bez mężczyzn? Barcelona wydaje mi się taka daleka, tak bardzo daleka – ale Jessica bardzo bliska. Nieraz wyobrażam sobie, że za chwilę przede mną stanie i ujmując twarz w dłonie, swoim zwyczajem bez słowa się rozpłacze. Na razie płaczę ja, bo Jessiki już nie ma. Och, Jean, straciliśmy wszystko, co mieliśmy najlepszego. Co bez niej poczniemy, bez Jessiki, z nas wszystkich najczystszej, najbardziej autentycznej, najszlachetniejszej?

Czuję się taka samotna, kochanie. Oczywiście, sama jestem temu winna. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałeś mi, że nie jestem stworzona do szczęścia. W takim razie do czego jestem stworzona? Tak bardzo chciałabym się z Tobą zobaczyć, znów wybrać się razem na jakieś wyspy, powłóczyć po lasach, po długich, piaszczystych plażach czy po tych miasteczkach na prowincji, po których wędrowaliśmy kiedyś wspólnie, z dala od wszystkich i wszystkiego. Wiem, że jestem okropna: przecież może Ty wcale byś już tego nie chciał.

Jedynym mężczyzną poświęcającym mi jeszcze trochę uwagi, jest wujaszek Winston. Ale jest tak przejęty zbliżeniem między Stalinem i Hitlerem, że nawet on mnie zaniedbuje. Mówi, że teraz to już na pewno będzie wojna i że okryliśmy się hańbą w zamian za nic. Mówi, że gdybyśmy oparli się Hitlerowi w trzydziestym czwartym, w trzydziestym piątym, w trzydziestym szóstym i może nawet jeszcze w trzydziestym siódmym roku, uratowalibyśmy i honor, i kraj. A tak, ustępując w trzydziestym ósmym, ustępując w trzydziestym dziewiątym roku, jedno i drugie straciliśmy. Ma okropny żal do ludzi, którzy nie kiwnęli palcem, by udaremnić poczynania Hitlera. Wydaje mi się, że on nienawidzi Stalina na równi z Hitlerem. Mówi, że to nie dziwota patrzeć, jak tych dwóch obcałowuje się i rozumie jak łyse konie. Nam na pohybel. Mówi też, że czeka nas największa wojna wszech czasów i naszą jedyną szansą jest odpowiednio się do niej przygotować. Że Hitler miał całe sześć lat na przekształcenie swojego zrujnowanego kraju w ekspansjonistyczne mocarstwo. Nam zaś zostało kilka miesięcy, może nawet tylko kilka tygodni na przejście od gnuśności dobrobytu do rozbudzenia w sobie ducha oporu. Jeśli tego nie zrobimy, Hitler odniesie sukces tam, gdzie wasz Napoleon – dzięki nam – poniósł klęskę.

Vanessa wbrew wujaszkowi Winstonowi upiera się, żeby jeszcze dziś wieczorem pojechać do Bawarii, a teraz z typowym dla siebie brakiem żenady zerka nad moim ramieniem, żeby zobaczyć, co piszę, i każe mi po pierwsze Cię ucałować, a po drugie zapoznać z niektórymi jej szalonymi konceptami. Otóż uważa ona za pewnik, że misją dziejową Hitlera jest przejęcie spraw w swoje ręce w punkcie, w którym zostawił je nie Napoleon, ale jeszcze Karol Wielki, oraz zjednoczenie całej Europy przeciw bolszewizmowi. Zgadnij, kto jej podsuwa te czarujące pomysły? Trochę ją zaniepokoiło przymierze, które zawarł szef jej wielkiego człowieka z szatanem we własnej osobie. Myślę, że Carlosa również, choć z innych powodów. Ale jest przekonana – i Carlos pewnie też – że to tylko mydlenie oczu i zmyłka. Historia jest niezwykle zabawna. Bo teraz, żeby jakoś z tego wybrnąć, Carlosowi i Vanessie nie pozostaje nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że ich idole, ich bożyszcza, ich bohaterowie dziejowi okażą się kłamcami. Jessica miałaby świetny powód, żeby zapłakać.

Opowiadam Ci to wszystko, bo my tutaj o niczym innym nie mówimy. Kwiaty, owoce, drzewa, lisy, nadciągające burze i dworskie plotki zeszły na plan dalszy. Tak jakby Kitchener i Wallis Simpson, i Simon Finkelstein, o których rozprawiało się kiedyś do znudzenia i którzy tak nas fascynowali – nigdy nie istnieli. Teraz są tylko Hitler, Stalin, Ribbentrop, Mołotow. Myślę, że humory wujaszka Winstona nieźle by cię ubawiły. A może nawet – w końcu dziwak z Ciebie – zainteresowały. Ja marzę tylko o tym, żeby gdzieś wyjechać, pochodzić, zacząć widywać wreszcie normalnych ludzi, takich, którzy nie mieliby nadąsanych twarzy, jak Mołotow w tych swoich binoklach, ani – sza! korzystam właśnie z chwili nieuwagi Vanessy i tego, że nie zerka jednym okiem na mój list – aż nazbyt dobrze znanych facjat przyjaciół Vanessy, a naszych wrogów.

Kochanie, skończyłam dwadzieścia cztery lata. Urodziłam dziecko, miałam męża, od groma kochanków i w gruncie rzeczy więcej zmartwień niż szczęścia i radości. Czyżby moje życie się skończyło? Wujaszek Winston doradził mi nie być taką egoistką. On twierdzi, że myślę tylko o sobie. Próbowałam mu wyjaśnić, że w naszej rodzinie zastosowaliśmy już ów sławetny podział pracy, wyraźnie rozdzielając między sobą poszczególne zadania. Atalanta z Geoffreyem wybrali tradycję z całą jej wielkością i rygorami. Vanessa z Rudim – wiesz, oczywiście, kim jest Rudi – przekorę uczuć i prowokację. Ja – pogoń za przyjemnościami i wszelkie tego niedole. Na co on zmarszczył brwi i zapytał:

– I żadna z was nie pomyślała o altruizmie, o służbie bliźnim, o jakiejś, jakiejkolwiek formie przekonań czy – wybacz! – ideałów?

– Ależ tak, wujaszku Winstonie: taki los przypadł w udziale Jessice. To była jej działka. Przecież pamiętasz, jak często płakała, bo przypomniała sobie o kotach obrzucanych przez ludzi kamieniami, o ptakach, na które polują koty, o biedakach ciemiężonych przez bogaczy, o przegranych, o kalekach, o wszystkich, którzy cierpią. Kochała bliźnich bardziej niż siebie samą.

– A to pech. Bo ona nie żyje.

– No właśnie, wujaszku Winstonie, nie żyje. Przecież wiesz, że tylko ci najgorsi przeżywają.

Wujaszek Winston burknął coś pod nosem. Wypuścił kłąb dymu z cygara. Mruknął coś o instynkcie. Pewnie myślał, że z niego żartuję. I z Jessiki też. Co oczywiście jest nieprawdą. Wiesz, jak bardzo kochałam Jessicę. Była czwarta w kolejności, najmniejsza, najmłodsza z nas – a ja byłam najstarsza. Opiekowałam się nią, broniłam jej przed Vanessą. Ona była w pewnym sensie zbawieniem i chlubą Ich Wysokości ze schowka. We mnie i w Vanessie było szaleństwa za wszystkie cztery. Jessica była prawa wobec wszystkich. Zakonowi Królewskiego Sekretu trudno będzie po jej śmierci przetrwać. Jessica... W końcu zawsze można zachowywać się tak, jakby tylko wybrała się w podróż albo nadal walczyła w jakiejś mitycznej Hiszpanii. Obawiam się jednak, że kanapki z ogórkiem nie mają już tego smaku co kiedyś, a i wielkie sale w Ritzu wydają nam się trochę puste.

Och, Jean! Co to za życie, w którym wszystko idzie na opak, najwcześniej umierają najmłodsi, kochankowie rozstają się, sami nie wiedząc dlaczego, w którym nie lubi się tych, których się kocha, a lubi niekochanych? Czy wzorem wujaszka Winstona Ty też wierzysz, że będzie wojna? Ale przede wszystkim: czy wierzysz w to, że któregoś dnia, pewnego pięknego dnia, po tych wszystkich radościach i smutkach objawi nam się wreszcie to coś tajemniczego i tchnącego spokojem, co będzie kresem drogi?

Na tle przejrzystego nieba jaśnieją Alpy Bawarskie. Widok stąd rozciąga się hen, daleko w głąb Austrii i Bawarii. Na południu leży Szwajcaria ze swoimi żółtymi furgonetkami pocztowymi i mleczną czekoladą z orzechami. W łagodnym powietrzu można sobie wyobrazić ukryte za wysokimi górami ogrody wielkich książąt i diw operowych nad brzegami włoskich jezior. W tym miejscu spotkali się szalony król z Wagnerem, rozmawiając z sobą o różnych tajemniczych sprawach. Przepych krajobrazu sprzyja rozmarzeniu i uniesieniom. Na skąpanym w słońcu tarasie siedzi grupka mężczyzn i kobiet pogrążona w spokojnej rozmowie. Od czasu do czasu od grona zebranych odłącza młoda kobieta, odchodzi kilka kroków i robi zdjęcie, prosząc tego czy tamtego, by się przybliżył lub odsunął. Słychać: Joseph! Etwas mehr nach rechts, bitte! albo: Hermann! Guck’her! Pod adresem młodej fotografki padają okrzyki i żarty. Jest szczupłą, elegancką szatynką o zgrabnych nogach i uroczym uśmiechu. Ma na imię Ewa. Kobiety ubrane są w białe lub błękitne spódnice i kaszmirowe swetry pochodzące z Londynu i Paryża. Dwóch czy trzech mężczyzn jest w letnich mundurach ze skórzanymi pasami i ciężkimi trokami. Dwóch innych paraduje w bawarskich skórzanych spodniach z szerokimi szelkami na piersiach i w koszulach w kratę. Jeden z nich, osobnik średniego wzrostu, z niewielkim wąsikiem i z kosmykiem ciemnych włosów opadającym na czoło, wykonuje wesoło kilka tanecznych kroków, unosząc wysoko kolana.

– Adolfie!... – woła ze śmiechem Ewa.

Adolf jest w świetnym humorze. Wychyla szklankę mleka; pozostali raczą się sznapsami i whisky. Wokół wszystko tchnie pięknem i spokojem. Ma się wrażenie, jakby świat zamarł w bezruchu, jakby do strzępiastych wierzchołków Garmisch-Partenkirchen i Berchtesgaden przywarła odrobina wieczności. Naiwny przechodzień nie dopatrzyłby się w tym obrazku niczego szczególnego oprócz rozmachu i sielskiej pogody krajobrazu – i być może kilku kompanii żołnierzy uzbrojonych w karabiny maszynowe, którzy trzymają straż w strategicznych punktach wokół orlego gniazda. Jeden z dowodzących nimi oficerów wkroczył właśnie na taras, trzymając w dłoni zapieczętowaną kopertę.

– Heil Hitler!

– Heil Hitler! – odpowiada krótkim uniesieniem ramienia jeden z mężczyzn w mundurze, odchodząc od reszty gości.

Poufne pismo wędruje z rąk do rąk. Ten, do którego jest adresowane, otwiera je i czyta. Na jego twarzy wykwita uśmiech. Wręcza rozłożony papier jednemu ze swych towarzyszy.

– Czytaj, Rudolfie. Dobre nowiny.

To depesza od Ribbentropa. Zawiera szczegóły dotyczące poczynań Stalina po podpisaniu paktu radziecko-niemieckiego, potwierdza też opinię często wyrażaną przez ministra spraw zagranicznych, a byłego ambasadora Niemiec w Londynie: Anglia zachowa neutralność.

– Rudolfie!

– Ja, mein Führer!

– Wracamy wszyscy do Berlina. Natychmiast. Wydaj stosowne rozkazy.

– Ja, mein Führer!

Mężczyzna z kosmykiem włosów na czole i wąsikiem odwraca się do mężczyzny, którego młoda fotografka nazwała przed chwilą Hermannem. Jest to wysoki i tęgi osobnik o niebieskich oczach i z wesołą miną. Ma na sobie olśniewająco białą koszulę z zakładkami i szerokimi mankietami, a na niej zieloną kamizelkę z guzikami z szabli dzika. Jego masywne pośladki opinają spodnie, również zielone; obuty jest w sztyblety ze skóry antylopy, z których wyłaniają się łydki w beżowych jedwabnych pończochach przypominających pończochy kobiece. Do złocistego paska podtrzymującego mu spodnie przytroczony jest maleńki kordzik. Tęgi mężczyzna roztacza wokół siebie woń werbeny i melisy kojarzącą się nieco z zapachem soli kąpielowych.

– Hermannie – mówi mężczyzna z kosmykiem włosów. – Niniejszym zarządzam generalną mobilizację sił lądowych i powietrznych.

Na tarasie powstaje poruszenie. Kobiety wstają. Mężczyźni tłoczą się wokół jegomościa, z ust którego padły te słowa; najwyraźniej zdaje się on wywierać nieledwie magnetyczny wpływ na otaczające go grono.

– Macie szczęście, panowie, gdyż żyjecie w czasach, które objawią światu wielkie czyny oraz chwałę Trzeciej Rzeszy. Zachowajcie gotowość. Liczę na was.

Na tarasie rozlega się skromna wprawdzie – składa się na nią ledwie kilka głosów – niemniej imponująca wrzawa:

– Heil Hitler! Deutschland über alles!

– Jeszcze siedem lat temu – ciągnie Wódz – nasz kraj był biedny, wewnętrznie rozdarty, lekceważony przez wszystkich, zdany na łaskę i niełaskę Żydów i komunistów. Wystarczyło sześć lat, bym wyniósł Niemcy do rangi jednego z pierwszych narodów świata. Dziś prowadzimy rozmowy jak równy z równym z Anglią, z Francją, ze Związkiem Radzieckim. I wzbudzamy w nich strach. Ale chociaż nasi wrogowie są słabi, nadal jest ich wielu. Są jednak skłóceni. Stalin zostawia nam wolną rękę na Wschodzie. On dostanie swoją część Polski i my swoją. Ameryka nie odstąpi od swojej dobrowolnej izolacji i neutralności. Jeśli Francja i Anglia zapragną wojny, będą ją miały. A wtedy zmiażdży je straszliwa machina, którą stworzyliśmy własnymi rękami, w pocie czoła i przy ofiarności naszego narodu. Demokracje jednak to rzecz najbardziej ze wszystkiego chwiejna i słaba; nie jestem pewny, czy w ogóle zareagują. Działania w Polsce zakończą się w kilka dni. My zaś spotkamy się tu ponownie wiosną w świecie odmienionym przez niemieckie zwycięstwa. Ogłaszam wojnę błyskawiczną, której przebieg od początku do końca podyktują nasze pancerfausty i stukasy. Wojnę, z której wyłoni się nowa Europa. I to ona zapanuje nad całym światem.

Garstka mężczyzn otaczających Führera zakrzyknęła:

– Sieg Heil! Sieg Heil!

Zebrani powoli rozchodzą się, wymieniając ostatnie uwagi. Taras pustoszeje. Zaciskają się pięści, prężą ramiona. Czekają ich pracowite dni.

– Wyjeżdżam z tobą? – przyciszonym głosem pyta Ewa.

Hitler przez moment się waha.

– Nie! Tu jest tak pięknie! Taki spokój! Dołączysz do mnie za dwa dni. Pod koniec miesiąca. Będziesz mi potrzebna. A na razie zostań jeszcze w Bawarii. Vanessa dotrzyma ci towarzystwa.

Simon Finkelstein przyjechał do Moskwy w dniu, w którym ogłoszono wiadomość o pakcie Ribbentrop–Mołotow. Na dworze w przytłaczającym upale czekał na niego samochód. Kierowca, osobnik o poczciwej gębie i z dwoma złotymi zębami, zapytał, co chciałby zobaczyć. Simon postanowił wybrać się od razu do znanego mu z opowieści Carlosa Zagorska, gdzie prawosławni duchowni, oczywiście za zgodą i pod nadzorem komunistycznych władz, śpiewali na użytek nielicznych turystów piękne chorały, roztaczając wokół siebie aurę swoistej łagodności i spokoju. Przechadzając się po klasztorze, Simon zaglądał do notatnika, w którym wcześniej skreślił naprędce kilka uwag z myślą o wykorzystaniu ich w trzech artykułach, jakie zamierzał przywieźć z Moskwy. Ze Stalinem nie uda mu się zobaczyć, to pewne. Lecz może dzięki listom polecającym od Carlosa Romery przyjmie go Litwinow – pytanie tylko, czy zdymisjonowany minister w ogóle zgodzi się na rozmowę – a zwłaszcza Mołotow. Dysponował też sporą listą nazwisk dygnitarzy oraz różnych mniej lub bardziej ważnych i mniej lub bardziej podrzędnych osobistości, które mogą okazać się przydatne: ich informacje, ewentualnie zastrzeżenia lub zwyczajnie wygląd, tiki czy mimika dostarczą mu materiału do artykułów.

W Zagorsku było prawie pusto. Jedynymi osobami, jakie spotkał, były stare kobiety krzątające się ze szczotką i wiadrem lub dźwigające jakieś bliżej nieokreślone pakunki, oraz kilku popów, odrażająco niechlujnych – z wyjątkiem jednego, który był młody, przystojny i w miarę starannie ubrany, i którego widok skłonił Simona do romantycznych refleksji nad przyszłością tego radzieckiego Fabrycego del Donga w stalinowskiej Rosji. Przez chwilę zwlekał z opuszczeniem mrocznej, chłodnej cerkwi. Czyżby niedawna, zakończona klęską wojna w Hiszpanii miała odrodzić się z popiołów i ogarnąć całą Europę? Może świat już wkrótce pozna finał Wielkiej Gry, w którą on sam nigdy, ani na chwilę, nie przestał wierzyć, może wojny w Etiopii i Hiszpanii – a nawet, jakże dziś odległa rewolucja meksykańska! – były tylko jej zwiastunami, jej obietnicą? Najwyższy czas. Bo pośród tych woni kadzidła i brudu do Simona nagle dotarło, że nie jest już młody. Przekroczył nawet wiek, w którym przeżywa się to, co najbardziej w życiu kochał: przygody i wojny. Nie dokuczały mu jeszcze bóle krzyża, pleców i stawów, jeszcze się nie rozpadał. Nadal jeszcze nie odstępował go apetyt na życie i ciekawość świata. Ale przestał już zajmować się byle czym, ryzykować życie w byle sprawie, bawić się w rosyjską ruletkę. W nagłym przebłysku ujrzał przed sobą przysadzistą sylwetkę Paca Rivery na wzgórzach Guadalajary.

Pomyślał o Jessice. A potem – gdyż świat nie jest taki prosty, jakby się zdawać mogło – o Carlosie Romerze. Co by się zdarzyło, kim staliby się wszyscy troje, gdyby Jessica żyła? Może Jessica umarła właśnie po to, by nie musieć odpowiadać na takie pytanie. Życiem kieruje przede wszystkim siła bezwładu. Nie można bez przerwy zadawać sobie pytań, a jego często to właśnie kusiło. Miłość to siła bezwładu. Wierność to siła bezwładu. Patriotyzm to siła bezwładu. Ideologia to siła bezwładu. Pieniądze to siła bezwładu. Oczywiście, wszystkie te sprawy mogą być równie dobrze motorem działania. Za każdą z tych spraw ludzie umierają lub uśmiercają innych. A także przystają na idącą z nimi w parze łatwiznę. Jessica sama już nie wiedziała, co powinna zachować, a co zmienić w swoim życiu. Tak przynajmniej on, Simon, ją odbierał. Może się mylił. A teraz Jessica nie żyje. To już zamknięta karta. Potrząsnął głową. Pomyślał o Moskwie i o tym, co go do niej sprowadziło.

Wszystko zaczęło się w Paryżu, na Montparnassie, w knajpie z Jefem Kesselem. Był z nimi Carlos Romero, Germaine Sablon i parę innych osób. Rozmawiali o Hiszpanii, o Malraux, o Hemingwayu, o Jessice. W pewnym momencie do sali wszedł jakiś wysoki jegomość w asyście dworu, który równo mu nadskakiwał. Był to Jacques Prouvost, naczelny „Paris-Soir”. Kessel dobrze go znał, więc zaprosił go do stolika. Simon nadal opowiadał o komunistach i o POUM, o Meksyku i Etiopii. Prouvost znał Malraux, Hemingwaya, Cornigliona-Moliniera. Niewiele brakowało, a gotów był uwierzyć, że spotkał także Pancha Villę i Emiliana Zapatę. Przygody Brzdąca i sposób, w jaki Simon o nich opowiadał – z roztargnioną miną i jakby go zupełnie nie dotyczyły, ogromnie go ubawiły. Kiedy Simon wspomniał o Grand Hôtel Colón i bombardowaniu Barcelony bochenkami chleba, Prouvosta ogarnął niemal entuzjazm.

– Ma pan wyczucie story – rzekł do Simona. – Tej story brakuje u nas nawet najlepszym. No, mamy oczywiście Jefa...

Ze śmiechem objął Kessela za szyję, potrząsnął nim, poklepał po plecach.

– ...ale reszta nie ma zielonego pojęcia o tym, czym powinna być story. Widzi pan – dodał, zwracając się do Simona – ściągnąłem do „Paris-Soir” największych pisarzy. A tylko jeden Jef, skądinąd Rosjanin, rozumie, czym jest story. W Ameryce pisarze mają story we krwi. Tutaj jest tylko Jef. No... no i może jeszcze Tharaudowie. Jérôme Tharaud jest członkiem Akademii. Jef też powinien nim zostać...

Prouvost mówił, a Jef za jego plecami stroił okropne miny. Simon pękał ze śmiechu.

Jacques Prouvost polował, podróżował, zalecał się do młodych kobiet, żeglował i pracował. Miał w zwyczaju chodzić wcześnie spać. Wychodząc, szepnął do Simona:

– Niech pan wpadnie do mnie do „Paris-Soir”. Chciałbym z panem o czymś porozmawiać. Proszę zadzwonić jutro rano.

Simon Finkelstein nie miał nic lepszego do roboty. Zadzwonił. Kilka dni później szedł na rue Réaumur do błyszczącej nowością siedziby „Paris-Soir”, której projekt powstał na Północy z cukru, papieru i włókna. Najpierw Simona przyjęło dwóch zastępców Prouvosta, którzy odsyłali go sobie niczym piłeczkę pingpongową. Pierwszy z nich był okrągły i tak silnie grasejował, że Simon w pierwszym momencie pomyślał, że ten się wygłupia. Drugi był niezwykle wytworny, dystyngowany, znacznie bardziej powściągliwy i kostyczny. Pierwszy nazywał się Gaston Bonheur i pochodził z Corbières na dalekim południowym zachodzie. Drugi nazywał się Hervé Mille i królował w Paryżu. Simon Finkelstein szybko znalazł z nimi wspólny język.

– Cóż, chyba najwyższa porrra odwiedzić Patrrrona – oświadczył Bonheur.

– Uprzedzę go – powiedział Hervé Mille.

Prouvost – którego wszyscy w redakcji nazywali Patronem Długorękim – przyjął Simona Finkelsteina z wielką kurtuazją. Następnie zapytał go, co czytał.

– Właściwie nic – odrzekł Finkelstein. – Nie jestem specjalnie wykształcony. Kapitał Karola Marksa...

– Tego nie czytałem – zaznaczył Prouvost.

– Pustelnię parmeńską, Nadzieję Malraux, Słońce też wschodzi Hemingwaya...

– Jest pan lewicowcem? – zapytał Prouvost.

– Czy ja wiem – odpowiedział z uśmiechem Simon. – Raczej tak. Na pewno nie jestem prawicowcem.

– Nie szkodzi – powiedział Prouvost. – Poglądy moich współpracowników są mi obojętne. Rzeczą, którą cenię, jest talent. Zna pan jakieś obce języki?

– Mówię po angielsku, hiszpańsku i francusku. Nauczyłem się rosyjskiego, no i trochę niemieckiego, poza tym mój ojciec był z pochodzenia Polakiem...

– Interesowałby pana wyjazd do Rosji?

– W jakim celu? – spytał naiwnie Simon.

– Żeby przywieźć stamtąd story. O Rosji słyszy się same tylko bzdury. Trudno się w tym wszystkim połapać. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o życiu tamtejszych ludzi, o ich nadziejach, o tym, jak spędza czas Stalin, co szykuje Mołotow, co stało się z Litwinowem. O Niemcach wiemy prawie wszystko. Hitler jest austriackim malarzem. Żona Ribbentropa nazywa się Annelise Henkell, jest blondynką i córką właściciela najlepszego niemieckiego szampana. Goebbels ma kupę dzieci. Czy Mołotow jest żonaty?

– Pewnie ma szpetną żonę – powiedział Simon.

– Pańska strata. Może ma za to jakąś atrakcyjną sekretarkę?

Simon z żalem opuszczał Zagorsk. Tutejszy spokój, śpiewy i woń kadzidła bardzo mu się spodobały.

Chyba się starzeję – pomyślał.

Wracając do Moskwy, przyglądał się przez otwarte okno samochodu marki ZiS tłumowi mężczyzn i kobiet wracających z pracy. Sprawiali na nim wrażenie przygnębionych.

– Jak się panu żyje? – zapytał kierowcy. – Jest pan zadowolony?

– Jakoś się żyje – odparł tamten z szerokim uśmiechem. – Budujemy socjalizm.

Rozgościwszy się w hotelu, monumentalnym, pozbawionym wdzięku gmaszysku, od razu zasiadł przy drewnianym stole, by zanotować na gorąco kilka linijek. Nie wiedział jeszcze, czy wykorzysta je w artykule – w końcu przyjechał po to, żeby go napisać – czy w liście do Carlosa Romery, któremu przyrzekł, że podzieli się z nim swymi pierwszymi wrażeniami wysłannika specjalnego „Paris-Soir”.

– Ciekaw jestem – powiedział Carlos – co pomyśli o Stalinie i stalinowskim komunizmie dziennikarz anarchista, wysłany i opłacany przez jeden z czołowych tytułów prasy kapitalistycznej.

Prawdę mówiąc, tutejsi ludzie raczej nie wyglądają na radośniejszych niż w Paryżu, Berlinie czy Londynie. Czy w kapitalizmie, czy w komunizmie – kogo cieszy tyranie w biurach i fabrykach, ogłupiające dojazdy metrem i autobusami, zarabianie w pocie czoła na życie? W każdym razie pewne jest, że tutaj wcale nie jest lepiej. Widziałem niewiele pogodnych twarzy, niewiele uśmiechniętych kobiet. Mężczyźni często wyglądają na otępiałych od alkoholu. Ale ostrożnie z pierwszymi wrażeniami – większość relacji z podróży to stek bzdur. Muszę się dowiedzieć, jak wygląda u nich spożycie alkoholu. Wydaje mi się, że tutejsze kobiety zdołały zrealizować swoje najbardziej podstawowe roszczenia: pracują na równi z mężczyznami i równie ciężko. W Moskwie chyba tak samo trudno znaleźć milionera, co urodziwą, beztroską, świeżą i roześmianą dziewczynę.

Pokazując mi list od Simona – nie pamiętam, czy nie było to już po wybuchu wojny z Niemcami – Carlos pół żartem, pół serio skomentował go krótko, trochę zawiedziony:

– Wiesz, kapitalizm rzadko kiedy się myli: nikt nie powie tyle złego o komunizmie co anarchista.

W Arcy-sur-Cure (Yonne) – w tamtych czasach departamenty posiadały jeszcze swój wyraz, swój wspaniały koloryt, swe niezrównane brzmienie; nie ustąpiły jeszcze pod naporem cyfr i komputerów, w samym zaś Yonne dopiero w 1989 roku wprowadzono zmiany w dziedzinie poczty i motoryzacji, ażeby trochę skomplikować sprawy, które, co trzeba przyznać, znacznie się uprościły, i dopiero w 1986 roku w dziedzinie telefonii – mały Jérôme Seignelay był ogromnie podekscytowany. Już w zeszłym roku błogosławił Niemców i ich numer z Sudetami. Jakże kochał owe niespokojne dni, kiedy wydawało się, że czas stanął w miejscu, a jego rodzice siedzieli jak przyrośnięci do odbiorników radiowych i rzucali się na gazety! Nigdy jeszcze w domu – zwłaszcza w okresie wakacji – nie było aż tylu: „Le Matin”, „Paris-Soir”, „Le Figaro”, „L’Humanité”, „Le Petit Parisien”, „Journal”. Do niego jasne było jedno: że opóźni się początek roku szkolnego.

Był to rok Monachium. Tak mu się przynajmniej zdawało. Ukończył właśnie czwartą klasę w liceum w Dijon. W roku szkolnym 1937 i 1938 był najlepszy z łaciny, drugi z greki, najlepszy z francuskiego i z historii. Właściwie słabe oceny miał tylko z matematyki i z przedmiotów ścisłych. Nauczyciel biologii wprost stawał na rzęsach, żeby nie otrzymał wyróżnienia, które i tak dostał. Wtedy rodzice zaczęli wypruwać z siebie żyły, żeby wysłać go do Paryża. I to ni mniej, ni więcej, tylko do liceum Louis-le-Grand. Jednego z najlepszych w stolicy. Może nawet najlepszego. Ojciec Jérôme’a pracował na poczcie w Dijon. Specjalnie wybrał się pociągiem do Paryża, by razem z synem złożyć wizytę dyrektorowi Louis-le-Grand. Było to dość deprymujące przeżycie. Ujrzawszy oceny Jérôme’a, dyrektor skinął głową i powiedział:

– Myślę, że się uda.

Po czym, rzuciwszy kilka niezrozumiałych dla Jérôme’a słów – coś jakby o klasie przygotowawczej do wyższej szkoły pedagogicznej czy o kandydacie do wyższej szkoły pedagogicznej – zaczął opowiadać o École Normale Supérieure na tyłach Panteonu. Oczywiście ani Jérôme, ani jego ojciec nie ośmielili się zapytać, co znaczą te zagadki. Następnie dyrektor – którego nazwisko zdawała się okrywać tajemnica państwowa: woźny przy bramie i sekretarka pod drzwiami jego gabinetu tytułowali go wyłącznie per „Pan Dyrektor” – zapytał, czy Jérôme będzie uczniem dochodzącym, czy zamieszka w internacie.

– Nie wiem – powiedział pan Seignelay, miętosząc czapkę, którą zabrał dla dodania sobie animuszu.

– Zna pan w Paryżu kogoś, u kogo mógłby zamieszkać? – podpowiedział dobrotliwie dyrektor.

– No, jest ciotka Germaine – po długim i bolesnym namyśle stwierdził pan Seignelay.

– A gdzie mieszka? – zapytał dyrektor.

– W Varenne-Saint-Hilaire – odpowiedział pan Seignelay.

– Daleko – stwierdził dyrektor. – Mógłby zamieszkać tutaj. Byłoby to dla niego dogodniejsze.

Potem dyrektor wyjaśnił panu Seignelayowi, jakie należy przedsięwziąć kroki, by uzyskać stypendium, do którego w pełni upoważniały oceny chłopca oraz skromne dochody jego ojca.

Tym sposobem w paru krótkich słowach rozstrzygnął się los Jérôme’a Seignelaya, który nie miał jeszcze lat dwunastu i z trudem skrywał łzy na myśl, że dla tego ogromnego gmachu przypominającego koszary będzie musiał opuścić Dijon, tatę, mamę, swoją starszą siostrę Catherine i młodszą Huguette. Dyrektor nie był złym człowiekiem. Zauważył rozterkę chłopca.

– Wiesz – powiedział, kładąc mu rękę na ramieniu – to już nie te czasy, kiedy chłopców w internacie budzono o piątej rano biciem w bębny.

Na samą myśl o takiej ewentualności, choć już niewchodzącej w rachubę, Jérôme się rozpłakał. Pan Seignelay zupełnie stracił głowę.

Całe lato 1938 roku w małym domku babci przy torach kolejowych zatruwał koszmar wyjazdu do stolicy i rozpoczęcia nauki w liceum Louis-le-Grand. Do chwili gdy przy wtórze wiwatów uczniów i studentów do wszystkich miast i miasteczek Francji triumfalnie wkroczyła sprawa Sudetów. Ani Jérôme, ani jego ojciec nie mieli pojęcia, co to takiego te Sudety.

– Zaczyna się znów to samo, co w marcu – stwierdził powściągliwie pan Seignelay.

Z tym, że w marcu 1938 roku sprawa przynajmniej była jasna: armia niemiecka – pan Seignelay, weteran spod Verdun i Chemin des Dames, mówił o niej: „Wermasz” – zajęła Austrię i przedefilowała przez wiedeńskie bulwary. Był to okres, kiedy Jérôme zbierał w Dijon kolejne wawrzyny za francuski i historię i zaskarbiał sobie wroga w osobie tego przeklętego profesora od biologii. Jeszcze wiele lat potem pamiętał długo poniewierający się po domu numer „Paris-Soir”, a w nim zdjęcia z wkroczenia Niemców do stolicy Austrii. Spodobało mu się zwłaszcza jedno, przedstawiające długi sznur samochodów z odkrytymi dachami – „mercedesy”, orzekł pan Seignelay – po brzegi wypełnionych dygnitarzami i oficerami w hitlerowskich mundurach z szerokimi wyłogami, torujący sobie drogę pośród gąszczu swastyk. W ostatnim samochodzie obok jakiegoś cywila siedziała młoda jasnowłosa kobieta – „piękna nieznajoma z Wiednia”, jak głosił podpis w „Paris-Soir”. Była nią kochanka Rudolfa Hessa, Vanessa O’Shaughnessy. A cywilem, co może niektórzy z was jeszcze pamiętają, byłem ja.

Ale we wrześniu 1938 roku nie sposób było się w tym wszystkim połapać. Tym razem Hitler już przesadził. Można jeszcze zrozumieć, że zajął Austrię. W końcu Austriacy mówią tak samo jak Niemcy – po niemiecku, i skoro chcieli zostać nazistami, niech im będzie, sami sobie zgotowali taki los. Ale ta historia z Sudetami z mnóstwem jakichś nieznanych nazwisk, co jedno to bardziej nie do wymówienia, to już inna para kaloszy. W Arcy-sur-Cure, podobnie jak we wszystkich innych francuskich miasteczkach, rozgorzały emocje. Najpierw oburzenie na brutalność nazistów. A potem chęć utrzymania pokoju. Za wszelką cenę. Lub prawie za wszelką. Cała polityka Daladiera i Francji, i liberalnych demokracji oscylowała wokół tego „prawie”.

Dla Jérôme’a w całym tym zamieszaniu z Sudetami sprawą najbardziej oczywistą było to, że opóźni się rozpoczęcie szkoły. Tyle przynajmniej zyskał w kwestii przenosin do koszar na ulicy Saint-Jacques, których bał się tak okropnie. Jedenasto- czy dwunastoletni Jérôme Seignelay nie czuł jakiejś szczególnej sympatii do Hitlera ani nazizmu, na którego historycznym rodowodzie i filozofii nie całkiem się wyznawał. Ale żywił dla nich wdzięczność i wyrozumiałość, bo to za ich sprawą dokonał się cud przedłużenia wakacji letnich. Wieść o układzie monachijskim była okrutnym rozczarowaniem. Jérôme w cichości ducha liczył, że sprawy mimo wszystko jednak się nie ułożą, liceum Louis-le-Grand z powodu Sudetów będzie zamknięte, a tym samym historia zmusi go do pozostania z matką w ich chłodnym domku obok dworca kolejowego w Arcy-sur-Cure.

Nowy rok szkolny 1938 rozpoczął się z kilkudniowym opóźnieniem. Tymczasem Daladiera – wracającego z Monachium, gdzie spędził kilka dni w towarzystwie Adolfa Hitlera, Benita Mussoliniego oraz swego przyjaciela Neville’a Chamberlaina – powitały po wyjściu z samolotu tysiące paryżan zachwyconych, że dali się wystrychnąć na dudka, i oklaskujących utrzymanie pokoju, narodową klęskę oraz polityka, który zawdzięczał karierę własnej przeciętności.