Zaklinacz deszczu - Jiri Hajicek - ebook + książka

Zaklinacz deszczu ebook

Hájíček Jiří

3,8

Opis

Jiří Hájíček powraca z kolejną powieścią, która uzupełnia jego cykl „wiejskiej trylogii moralnego niepokoju”. Tym razem ważną rolę odgrywa ziemia, a dokładnie dziedziczne pola i spór wokół ich własności.

Zbyněk pracuje jako urzędnik zajmujący się nieruchomościami. Życie wydaje mu się pasmem nudy, do tego cierpi na bezsenność, a jego małżeństwo przechodzi poważny kryzys. Jedyną ucieczką od trosk jest wizja wyprawy na Spitsbergen. Pewnego dnia rutyna ulega zaburzeniu – jedno spotkanie z dawną miłością zmienia wszystko.

Zbyněk odżywa: angażuje się w rozwiązanie pozornie prostej sprawy dotyczącej prawa do dziedziczenia ziemi i wraca do rodzinnej wsi. Szybko okazuje się, że nie jest tam mile widziany. Zbyněk próbuje przerwać zmowę milczenia i zaczyna mu grozić poważne niebezpieczeństwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (15 ocen)
6
4
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jiří Hájíček

ZAKLINACZDESZCZU

 

 

 

DOROTA DOBREW

Tłumaczka literatury czeskiej (poezja: Viola Fischerová, Josef Topol, Pavel Švanda, Petr Borkovec, Pavel Zajíček, Radek Fridrich, Roman Telerovský, Vratislav Effenberger, poeci czeskiego undergroundu iin.; proza: Karel Michal, Viola Fischerová, Květa Legátová, Jiří Kratochvil, Pavel Landovský, Egon Bondy, Zdeněk Svěrák, Martin Šmaus, Emil Hakl, Petra Hůlová, Jan Karafiát, Tomáš Přidal, Přemysl Rut, Markéta Baňková, Tomáš Zmeškal, Martin Šmaus iin.). Tłumaczy również zbułgarskiego (Damian Damianow, Elisaweta Bagriana, Dimitar Kenarov, Kristin Dimitrova).

Jiří Hájíček

ZAKLINACZDESZCZU

Przełożyła Dorota Dobrew

 

Wrocław 2018

Tytuł oryginału czeskiego:Dešťová hůl

Redakcja: Elżbieta Regulska-Chlebowska

Korekta: Małgorzata Wiśniowska-Deluga, Urszula Włodarska

Konsultacja prawnicza: dr Małgorzata Kalita

Projekt okładki: Magdalena Kocińska| O!Studio

Konwersja: Magdalena Kocińska| O!Studio

© Jiří Hájíček, 2016

© Host – vydavatelství, s. r. o., 2016

© for the Polish translation by Dorota Dobrew 2018

Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty

 

Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej

e-ISBN: 978-83-65595-98-0 (e-pub)

SPITSBERGEN

Owpół do piątej rano Tereza zastała go na sofie zlaptopem na kolanach. Stanęła za nim. Palcami delikatnie przeczesywała jego włosy ipatrzyła mu przez ramię. Na monitorze świeciły bielą śnieżne połacie. Jezioro, pusty kamienisty brzeg. Na powierzchni wody resztki lodowych tafli.

– Nie sądziłam, że tak cię to pociąga.

– To jest za kręgiem polarnym.

– Przerażasz mnie trochę, kochanie…

– Dlaczego?

Zawahała się. Wpokoju zbiblioteką zapadła cisza.

– Przecież to kompletne pustkowie. Tylko lód iskały. Tęsknisz do czegoś takiego?

– Terezo, tam musi coś być. Tak myślę. Jest na pewno. Wmroźnym powietrzu ponad lodem…

Przez zaciągnięte żaluzje nie przenikało jeszcze światło. Do pokoju zfortepianem nie docierały dźwięki zulicy. Stał pochylony, opierając się obiały, błyszczący instrument, itrzymał głowę wdłoniach. Klepki miękko zaskrzypiały, musiał ją słyszeć, chociaż ostrożnie stąpała na bosaka. Nie odwrócił się. Zatrzymała się wprogu wnocnej koszuli na ramiączkach. Wróciła do kuchni ispojrzała na czerwone cyfry wyświetlacza kuchenki elektrycznej. Pokazywały godzinę 4:07. Posiedziała przez chwilę przy stole, wszarym mroku wznosił się nad nią wysoki sufit ze stiukami, wserwantce pod oknem stał zabytkowy serwis do kawy. Popatrzyła na niego zbliska; prababcia wysłużyła go sobie wWiedniu izapewne już wtedy był stary. Kwintesencja mieszczańskich cnót. Spokój iumiar. Nagle na ulicę wjechała ciężarówka. Hałas rozdarł ciszę pogrążonego wszarości przedświtu iwyrwał ją zpółsnu. Biedermeier idiesel. Przez szparę woknie powiało chłodem. Skrzyżowała ręce na piersiach, potarła dłońmi gołe ramiona ispojrzała wstronę drzwi od sypialni. Jakiś samochód przejechał przez skrzyżowanie, hałas się oddalał.

– Spróbuj jeszcze zasnąć – powiedziała Tereza. Ocknęła się, kiedy Zbyněk wrócił do łóżka iukładał się obok niej.

Odwrócił się na lewy bok, czuł fizyczne zmęczenie, awskroniach dobrze znany ból. Wyciągnął prawą rękę iprzycisnął guzik na małym bakelitowym budziku. Tarcza zaświeciła na zielono. Wskazówki pokazywały 4:35. Jeżeli usnę wciągu dziesięciu minut, mogę spać jeszcze półtorej godziny. Plus te trzy godziny wnocy, ztym już jakoś wytrzymam wpracy. Wtym mieszkaniu, wkamienicy zbudowanej jeszcze za Austro-Węgier, najlepsze jest to, że okno sypialni wychodzi na podwórze. Mrok iwilgotna trawa, średniej wysokości świerk ikrzewy. Cisza ogrodu wsamym sercu miasta. Ico mi ztego? Zkażdą nieprzespaną minutą narastał niepokój. Myśl, że oszóstej będzie musiał wstać, zpękającą głową ioczami piekącymi zniewyspania. Wtrolejbusie będzie się tępo gapił na ludzi, którzy może iwyglądają na wkurzonych, ale za to są wyspani, wszyscy wtym pojeździe sunącym wolno przez miasto. Dojadę do uniwersytetu, minę studentów idących na seminarium czy pierwszy wykład. Zaszyję się wswoim biurze pełnym segregatorów. Zadzwoni telefon. Aprzede mną cały dzień do przetrwania.

Tym razem poranny niepokój nie przerodził się wzłość. Zbyněk apatycznie wstał icicho zamknął za sobą drzwi, żeby nie zbudzić Terezy. Wkuchni włączył czajnik elektryczny. Odsunął firankę. Szyba zrozbryzgami deszczu, wdole lśniąca wciemności ulica.

Drzwi się otworzyły, bez pukania, Zbyněk podniósł wzrok znad dokumentów rozłożonych na stole.

– Boże, ależ ty wyglądasz – odezwał się mężczyzna wszarej marynarce. Dłonią gładził rzadkie włosy okalające łysinę.

– Cześć – powiedział Zbyněk.

– Dzisiaj masz koszmarne sińce pod oczami.

– Mam dobrą wiadomość, Honzo. Znalazłem kogoś, kto zna norweski.

– Ja też mam dobrą wiadomość – odpowiedział zkwaśnym uśmiechem Jan Štefka. – Jutro na zebraniu muszę zreferować, jak stoimy zprzyłączem gazowym, szef inwestycji się tym interesuje. Sekretarz będzie pytać, czy już sfinalizowaliśmy sprzedaż gruntów zZarządem Infrastruktury Kolejowej. Będą też chcieli wiedzieć, kiedy przerobisz umowy najmu zgodnie zprzepisami nowego kodeksu cywilnego!

– Wyobraź sobie, że żona mojego znajomego studiowała wPradze filologię norweską ianglistykę.

– Słuchasz mnie wogóle?

– Chcę doprowadzić do końca Spitsbergen.

– Spitsbergen! Odbiło ci? To wszystko, oczym mówiłem, jest pilne! Pali się! Pójdziesz za mnie na zebranie iwyjaśnisz, dlaczego ze wszystkim jesteśmy wlesie?

Zbyněk ciężko oparł się na krześle.

– Mam za dużo na głowie.

– Bierz się do roboty, bo to się źle skończy. Iprzejedź się do ewidencji gruntów wsprawie sprzedaży tej działki budowlanej, załatw to osobiście. Weź mój samochód.

Na stole wylądowały kluczyki.

Zbyněk błądził wzrokiem po grzbietach segregatorów ustawionych na półce. PODATEK GRUNTOWY. MAJĄTEK ZBĘDNY. UMOWY NAJMU. MAJĄTEK OPUSZCZONY. EWIDENCJA GRUNTÓW. Wysunął tom zetykietą: NKC. Nowy kodeks cywilny. Nie będę się zajmował niczym, co się pali. Mam to gdzieś. Przejrzał jeszcze raz wstęp do projektu kodeksu. Powrót do terminologii, która była wużyciu za czasów cesarza Franciszka Józefa. Ciekawe. Potem jednak położył na stole to, co pilne. Agdyby tak naprawdę to wszystko stanęło wogniu? Nie palę papierosów, nie mam nawet zapalniczki. Szkoda. Hajcowałoby się, że hej. Cała ta kupa papierów wpłomieniach. Głowa mu pękała. Sięgnął na najwyższą półkę szafy iwyciągnął pusty segregator. Usiadł ioparł nogi na stole. Wziął czarny flamaster istarannie wykaligrafował etykietkę: SPITSBERGEN.

Czekał na Terezę opiątej po południu przed gmachem konserwatorium. Ze zmęczenia przestępował znogi na nogę, ale nie usiadł, ławka była jeszcze mokra po deszczu. Tereza zbiegła po kilku schodkach iszła wjego kierunku pomiędzy betonowymi donicami zkwiatami ustawionymi przed wejściem. Płaszcz wkolorze piasku pasował do jej włosów. Ten jej szczególny chód. Czekał na uśmiech. Doczekał się. Zła noc już została zapomniana.

– Nie będziemy dziś tego roztrząsać, prawda?

– Myślałam, że właśnie dlatego chciałeś, żebyśmy razem gdzieś poszli.

Zbliżali się do rynku. Pociągnęła go na lewo, pod arkady. Potem skręciła wstronę zielonego wejścia do Infocentrum, szedł za nią, za jej biodrami wdopasowanym płaszczu. Przystanęła przed ostatnim stopniem iodwróciła się. Miała promienny uśmiech, ale wkącikach ust kryło się zmęczenie. Iwokół oczu.

– Dzisiaj tak samo jak ty szedł za mną zastępca dyrektora, przez dwa piętra.

– Ico?

– Pochwalił moją garsonkę.

– No widzisz.

– Ale czułam, że przez cały czas gapi się na mój tyłek. Zresztą coraz większy.

Jej uśmiech zmienił się wlekki grymas.

– Mnie się podoba – powiedział Zbyněk, objął ją wpasie ilekko pchnął wgórę, wstronę wyłożonego płytkami korytarza.

Wkawiarni zboazerią na ścianach panował pomarańczowy półmrok, kolorowe zdjęcia Paryża wpasse--partout, nad barem wramkach czarny kot zkabaretu Le Chat Noir. Usiedli przy okrągłym stoliku.

– Myślałem, że znajdziemy jakieś zaciszne miejsce…

– Nie przeszkadzają mi francuskie piosenki – odpowiedziała.

Popijali chardonnay. Miał wrażenie, że głowę ściska mu żelazna obręcz, wrzynająca się wskronie, jakby ktoś coraz bardziej przykręcał śrubę.

– Jak ta nowa herbata? Działa?

– Nie.

– To nie jest normalne. Tak nie można żyć.

– Mówiłem, że nie chcę dziś otym rozmawiać.

– Otwieram rano lodówkę iwidzę, że znowu wnocy wychodziłeś do sklepu.

– Aco mam robić? Patrzeć tępo wsufit? Albo siedzieć na kanapie?

– Nie podnoś na mnie głosu, dobrze? Tylko ci mówię, że normalni ludzie nie chodzą do sklepu odrugiej wnocy.

– Myślałem – podjął ściszonym głosem – że znowu spotkam tam tego faceta.

– Jakiego faceta?

– No tego, którego poznałem wlaboratorium zaburzeń snu. Kupował specjalną poduszkę na bezsenność. Nawet nie wiem, jak się ten człowiek nazywa.

– Myślisz, że codziennie chodzi do nocnego sklepu wcentrum, gdzie za wszystko płaci się jak za zboże?

– Czasami go tam spotykam, snuje się między regałami. Ostatnim razem zapomniałem go ocoś zapytać – powiedział zwestchnieniem. Patrzył na kieliszek zbiałym winem. Potem spojrzał ponad ramieniem Terezy na gablotę ze słodyczami. Widział kołnierz jej marynarki od kostiumu wkolorze lila iwłosy wodcieniu, który nosił nazwę „średni złocisty brąz”. Od kilku lat farbowała się na ten kolor. Podobała się mu. Uśmiechnął się.

– Co?

– Aten uczeń? Ciągle przynosi ci kwiaty?

– Który?

– To jest ich więcej? Ten rudy, zpłonącymi uszami.

– A, ten… Jesteś zazdrosny?

– Hmm, trochę.

– To dobrze. Wiesz, jakie mamy teraz dni?

Wyjęła ztorebki kalendarzyk iotworzyła na wtorku, dwunastym października. Kolejne kratki do końca tygodnia były oznaczone czerwonymi serduszkami. Do tego czerwony lakier na paznokciach ikarminowe serwetki na stoliku. Przez chwilę patrzył na tę harmonię barw, na martwą naturę zcukierniczką inieśmiertelnikami we flakonie. Potem spojrzał przez okno. Budziejowicki rynek zalało już światło latarni, woddali widniała fasada ratusza zbudzącymi grozę gargulcami.

– Czy ten szczeniak uświadamia sobie, że mogłabyś być jego matką?

– Dzięki, że mi otym przypomniałeś.

– Nie to miałem na myśli…

– Ale powiedziałeś.

Wstał ipodszedł do oświetlonej gabloty ztortem Sachera ibananami wczekoladzie. Zaplanowane popołudnie wkawiarni. Miało być miło. Atmosfera wspólnych chwil, delikatna isłodka niczym konstrukcja zmarcepanu, właśnie runęła.

Wsobotę przed południem Zbyněk czekał na placu Mariańskim. Stał pod wiatą przystanku trolejbusowego ipatrzył na zegarek. Pod rozpiętą zieloną kurtką miał gruby sweter, awkieszeni przygotowaną przez Terezę kanapkę zżółtym serem. Zdawało się, że deszcz ustaje. Wkońcu wśród niewielu aut przejeżdżających tego dnia aleją Praską dostrzegł niebieską ciężarówkę marki Avia zkrótką paką oraz przyczepą mieszkalną. Wyszedł na skraj jezdni izamachał. Auto się zatrzymało. Przebiegł przez jezdnię, wkabinie dostrzegł dwóch mężczyzn. Za kierownicą siedział krępy facet wkombinezonie roboczym, mógł mieć koło pięćdziesiątki. Drzwi się otworzyły.

– To jest Jirka Šubrt. Aja jestem David Žák – przedstawił się pasażer. Okularnik wpomarańczowej lnianej koszuli rozpiętej pod szyją, odsłaniającej drewniane koraliki. Podał Zbyńkowi rękę. Na przywitanie iżeby pomóc mu wsiąść. Kierowca tylko skinął głową.

Waucie było ciepło, wycieraczki szorowały po szybie, po chwili małomówny kierowca je wyłączył. Siedzieli we trójkę obok siebie, awąska szosa wiła się pomiędzy stawami pod Budziejowicami. Zbyněk złokciem opartym odrzwi patrzył na odbicie przyczepy wbocznym lusterku. Blondyn wciśnięty między niego akierowcę napierał na jego lewe ramię izuśmiechem opowiadał coś oswoich ulubionych autorach. Jack London, Henry David Thoreau, Ernest Thompson Seton. Pod nogami miał plecak, zktórego wystawała butelka rumu.

– To dla pana, byłbym zapomniał – powiedział, podając mu flaszkę.

Zbyněk spojrzał na etykietę zżaglowcem.

– Otworzyć? Na rozgrzewkę?

– Nie, proszę to wziąć do domu, panie Polecký.

Zbyněk uśmiechnął się na myśl otym, co powie na to Tereza. Jej podniebienie tolerowało wyłącznie francuskie wina.

– Miło zpańskiej strony, że pozwoli mi pan tam zostać. Ato jest moja ostatnia książka, proszę, dla pana. To znaczy, jeżeli miałby pan ochotę…

Zbyněk kartkował powieść oszumawskich kurierach, zkieszeni wystawała mu flaszka. Za Trhovymi Svinami znowu się rozpadało.

– Właściwie jak się pan dowiedział omojej łące? – zapytał Zbyněk po chwili.

– Lubię okolice Novych Hradów, we wrześniu włóczyłem się tam przez cały weekend. No izobaczyłem tę przesiekę, ilas, ipotok. Od razu zacząłem się rozpytywać wnajbliższej wsi…

– WStarych Mlynach?

– Tak, tam. Kto jest właścicielem. Idostałem numer do pana.

Opadłe liście, które na deszczu przylgnęły do asfaltu. Gładkie, błyszczące pnie olch itopoli. Nagle Zbyńka ogarnęło błogie uczucie. Jakby przekraczał granice realnego życia. Razem ztymi dwoma obcymi mężczyznami. Wyślizgnął się zkurtki ioparł wygodniej. Coś się dzieje, cieszył się.

– Awłaściwie po co pan kupił tę łąkę? Jako inwestycję? Po co ludzie kupują ziemię?

– Pracuję wbranży od lat. Kolega dał mi cynk, że gmina sprzedaje grunty. Za przystępną cenę. Ale tak naprawdę na ten pomysł wpadła moja żona. To jest na dłuższą opowieść.

Kierowca zredukował bieg, właśnie zjeżdżali zgórki. Miasto pozostało daleko za nimi. Zbyněk poprawił się wygodnie na siedzeniu. Przypomniał sobie, co kiedyś powiedziała mu Tereza. Owpół do trzeciej nad ranem zastała go przy oknie, patrzył na oświetloną Czarną Wieżę. Może powinieneś wrócić na wieś. Może miasto nie jest dla ciebie.

– Mówił pan przez telefon, że jeszcze inni korzystają ztej łąki – wyrwał go zzamyślenia dźwięczny głos.

– No właśnie, zastanawiałem się, czy nie będzie to panu przeszkadzać. Pewnie do pisania potrzebuje pan zupełnego spokoju.

– Aco, urządza pan tam techno party?

– No, nie – uśmiechnął się Zbyněk. – Tak źle nie jest. Ale czasem rozbijają się tam Indianie.

– Serio? To ciekawe.

– Pojawiają się trzy, cztery razy do roku. Parę tygodni na wiosnę, potem latem, czasem zasiedzą się do jesieni. Ale teraz już ich tam nie będzie.

– Acóż to za Indianie?

– Lakota. Wlesie pewnie znajdzie pan związane żerdzie, które zostały po ich tipi.

– Mają swoje squaw?

– Oczywiście. Idzieci. Poza tym czasem na łąkę zapuszczają się różni poszukiwacze skarbów. Chodzą zdetektorami. No ijeszcze amatorzy magicznych grzybków.

– Naprawdę, coraz bardziej zaczyna mi się to podobać…

– Tych też już nie będzie, ich miesiąc to wrzesień. Chociaż zdarzyło mi się spotkać taką jedną wymizerowaną dziewczynę zPragi jeszcze na początku listopada. Miała dziary nawet na szyi, awłosy fioletowe.

– Znalazła coś?

– Tak, znała się na tym. Łąka była już wtedy zmarznięta, agrzybki podejrzanie zbrązowiały, ale to podobno nie szkodzi.

– Spróbował pan? – dopytywał się pisarz.

– Nie. Skręciła jointa ipogadaliśmy przez chwilę. Jakiś jej kumpel wybierał się do Indii, chciała mu zrobić prezent ztych grzybków. Wten sposób dowiedziałem się, że moja łąka jest dobrze znana wpewnych kręgach praskich ćpunów.

Nagle ukazał się przed nimi piękny widok. Lasy wodcieniach ciemnej zieleni iochry, woddali wzniesienie ołagodnie zaokrąglonym kształcie.

– Niedaleko pańskiej łąki była kiedyś niemiecka wieś, prawda, panie Polecky?

– Tak. Wtrawie można jeszcze znaleźć fundamenty domów.

– Właśnie otym chcę pisać – powiedział blondyn ściszonym głosem.

Tu szosa nie była już taka szeroka, arosnące wzdłuż niej drzewa zdawały się jeszcze bardziej ją zwężać. Od dłuższego czasu do kabiny przedostawał się zapach lasu.

– Za chwilę będzie skręt wlewo – zwrócił się Zbyněk do kierowcy. – Potem zobaczy pan niskie budynki idrogę do grobli. Za stawem już będzie łąka, ciągnie się aż do lasu, łagodnie pod górę.

Na grobli małego stawu widać było głębokie koleiny. Kierowca zatrzymał się izeskoczył na ziemię. Patrzył na drogę.

– Kurwa, to mi się nie podoba.

Jego pierwsze zdanie od półtorej godziny. Zbyněk wysiadł zdrugiej strony, przeszedł parę kroków po kępkach trawy na skraju rozjeżdżonej drogi.

– Wygląda na to, że podłoże jest twarde, widzę kamienie – zawołał wstronę kierowcy, który oparł się ozderzak izapalił papierosa.

– To nie jest terenówka. – Poklepał niebieską karoserię.

– Tutaj pan przejedzie – powiedział Zbyněk – ale gorzej będzie na łące. Jest podmokła, ado tego trochę pod górkę.

Wnapięciu obserwowali, jak mała ciężarówka zprzyczepą pokonuje groblę. Problem pojawił się zaraz na początku trawiastego stoku. Silnik zawył na jałowym biegu, opony ze świstem zabuksowały wgrząskiej glebie, rozbryzgując błoto na wszystkie strony. Ciężarówka przechyliła się na jedną stronę, akoła zaryły się głębiej. Obita deskami przyczepa zapadła się wbreję po osie. Miała biały dach idrzwi zokienkiem pośrodku jednej ściany. Rura od piecyka mierzyła wniebo. Kierowca wysiadł zkabiny.

– Odczepię to ibędę się modlić, żebym przynajmniej sam się stąd wykaraskał.

– Nie możemy tu zostawić przyczepy – odezwał się Zbyněk.

– Nic nie poradzę. Trzeba poczekać, aż ziemia trochę przeschnie.

– Ale to są jeszcze grunty gminne. Moja łąka zaczyna się dopiero tam, na wysokości zarośli.

Žák zaklął. Spoglądał to na jednego, to na drugiego.

– Przydałby się traktor – stwierdził kierowca.

– Za tym lasem jest gajówka, znam gajowego.

– Niech pan do niego zadzwoni – powiedział pisarz, podając Zbyńkowi komórkę.

– Tu nie ma zasięgu. Stąd nigdzie się pan nie dodzwoni.

Szare niebo wisiało tak nisko, jakby wspierało się na czubkach świerków. Nad lasem unosił się opar iłączył zchmurami napęczniałymi deszczem. Zbyńkowi szło się lekko, chociaż chlupało mu pod nogami. Wzdłuż poziomicy wzgórza dotarł do lasu, szedł po miękkiej ziemi ichłonął zapach pni. Przyszło mu do głowy, że od dawna nie czuł się taki szczęśliwy. Niczego nie niósł, wjednej kieszeni miał kanapkę zserem, zdrugiej wystawała mu szyjka flaszki. Może zawsze chciałem być wędrowcem. Włóczęgą. Tereza powiedziałaby: No widzisz, iwszystko jasne. Tylko że mówiła to już tyle razy, izawsze potem dochodziliśmy do wniosku, że nic nie jest jasne. Mijał znane sobie miejsce. Przystanął. Wsamym środku świerkowego lasu rosły drzewa owocowe, omszałe ispowite przez porosty. Stare gałęzie sięgające ziemi. Niektóre pnie już zbutwiały, rozpadały się irosły na nich grzyby. Las pochłonął sześćdziesięcioletni sad. Przed ostatnimi drzewami Zbyněk dostrzegł gajówkę. Zkomina unosił się dym. Pies myśliwski zaczął ujadać, woknie poruszyła się firanka. Po chwili na progu pojawił się gajowy. Opierał się na lasce, miał zieloną koszulę, ana niej tylko krótką kamizelkę.

– A, pan Polecký!

Kiedy Zbyněk usiadł obok niego wkabinie traktora, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Żona gajowego nie chciała go puścić, musieli jej trochę nakłamać.

– Co wam przyszło do głowy, chłopcy – gderał starzec. Ściągnął myśliwski kapelusz ipodrapał się po łysinie. Zbyněk zauważył, że przyczepa utkwiła jeszcze głębiej wgrząskim podłożu. Kierowca przymocował linę do traktora, agajowy dodał gazu. Koła zabuksowały, traktor zaczął się zapadać.

– Niech pan zmieni bieg, panie gajowy! – krzyknął kierowca. Potem silnik zawarczał, aczerwony traktor nagle stanął dęba. Gajowemu spadł zgłowy zielony kapelusik, on sam wczepił się wkierownicę iwytrzeszczał oczy, podczas gdy przednie koła wciąż wisiały wpowietrzu. Po kilku chwilach przód maszyny łupnął wdół. Traktor zapadł się wbłocko po osie tylnych kół. Starzec wyszedł zkabiny itrzęsąc się ze zdenerwowania, ocierał spocone czoło iłysinę.

– Chłopaki, widzieliście? To była akrobacja…

Patrzył na światło wjej spojrzeniu. Lśnienie, które pewnie iona widzi wjego oczach. Wyobrażał sobie, że to cienkie, błyszczące włókienko przez chwilę ich łączy. Mgnienie oka iulotna wiązka promieni przerwie się izniknie. Ich spojrzenia zamarzną, zmętnieją jak lekko zaparowane szyby. Aoni się rozdzielą, wrealnym, codziennym świecie znowu każdy będzie sam. Dawno nie kochali się otak wczesnej porze, wniedzielne przedpołudnie, ale nie chciał zaczynać tego tematu. Tereza też się nie odezwała, chociaż Zbyněk wiedział, że iona otym myśli. Miała na sobie biały szlafrok, niosła tacę, filiżanki iporcelanowy dzbanek. Zapachniało kawą, akiedy przeszła po jasnym parkiecie wmiejscu, gdzie kuchnia przechodziła wsalon, przez na wpół zaciągnięte żaluzje światło padło na jej włosy. Szczęście ma kolor światła wniedzielę owpół do jedenastej przed południem, pomyślał. Ijak długo potrwa? Aż wybije pełna godzina? Do wpół do dwunastej? Amoże tylko pięć minut?

Wiedział, że zaczną mówić ozwyczajnych rzeczach, cieszył się, że tak będzie, chciał wstać od stołu ipójść do lodówki po mleko, ale Tereza go uprzedziła. Kiedy usiadła naprzeciwko niego ioboje trzymali już filiżanki zkawą, rozejrzała się izaczęła mówić zupełnie oczym innym.

– Pamiętasz Thassos?

– Nasza niebieska kawiarnia? – Uśmiechnął się.

Przypomniał sobie, że wtedy, przed trzema laty, nazywali to miejsce białą kawiarnią. Przesiadywali tam co wieczór przez dziesięć dni wakacji, przyjemnie znużeni słońcem isłoną wodą, sączyli koktajle ipatrzyli, jak ozachodzie słońca morze zmienia kolor. Dopiero potem, wdomu, kiedy na zdjęciach ujrzeli ten wyrazisty odcień, przechrzcili kawiarnię na „niebieską”. Opalone ramię oparte obalustradę pomalowaną na kolor szarobiały, twarz Terezy, okulary słoneczne zatknięte worzechowe włosy. Ztyłu widniały białe czasze parasoli plażowych niczym kapelusze wielkich grzybów, piasek, pas morza ilinia horyzontu zmałą żaglówką. Iniebo. To zdjęcie stało na biurku wjego gabinecie. Teraz patrzył na światło lśniące na białych skrzydłach drzwi wich mieszkaniu, na tych szerokich, podwójnych drzwiach omlecznych szybach. Tereza zachowała wszystko tak, jak to wyglądało wczasach największej sławy jej dziadka, znanego nauczyciela muzyki. Parkiety, mosiężne okucia drzwi, stiuki na sufitach. Wkuchni zbiało-niebieskimi szafkami na chwilę rozgościło się słońce. Czteropokojowe mieszkanie wstarej kamienicy wcentrum Czeskich Budziejowic. Czasami Zbyněk miał wrażenie, że gubią się sobie na tych stu dwudziestu metrach. Teraz pomyślał, że dawno nie byli sobie bliżsi.

– Spałeś do wpół do dziewiątej. – Pokręciła zniedowierzaniem głową.

– Zupełnie jakbym stracił przytomność po wczorajszej gorącej kąpieli.

– Wróciłeś późno, byłeś cały przemarznięty.

Zbyněk smarował chleb masłem inagle ramiona zatrzęsły mu się od śmiechu.

– Co takiego?

– Wczoraj nie skończyłem ci opowiadać.

Nagle światło straciło na intensywności, jakby na zewnątrz ktoś przekręcił włącznik. Mieszkanie lekko pociemniało. Patrzyli na to wciszy. Tereza otuliła się szczelniej szlafrokiem frotté. Od grzejnika biło przyjemne ciepło. Ona jest tu na swoim miejscu, wtej kamienicy zczasów cesarza Franciszka Józefa, ze swoim pełnym gracji chodem, zpartyturami po dziadku, zmuzyką ifrancuskim. Ale ja? Czy to jest również moje miejsce? Zapach wanilii ipolitury na meblach, ikurzu wpokoju zbiblioteką…

– Staruszek gajowy miał pietra, żebyśmy nie powiedzieli jego żonie, co najlepszego wyprawiał ztym traktorem. Co najmniej trzy razy mnie oto prosił.

– Biedny człowiek, nie powinieneś był go wto wciągać.

– Więc oprócz przyczepy iciężarówki ugrzązł nam też traktor. Jirka iDavid tylko chodzili koło niego wkółko inic, wkońcu gajowy trochę oprzytomniał imówi, że wgospodarstwie wStarych Mlynach mają porządny ciągnik, mocniejszy niż ten nasz. No to znowu ruszyłem, przeszedłem te trzy kilometry do Mlynów. Tym sposobem butelka rumu wylądowała uchłopa, co miał giganta marki John Deere. Najpierw wyciągnął traktor gajowego, potem avię, ana koniec dom na kółkach iprzeholował go aż na górę, pod las.

Długie śniadanie zakończyło się wsamo południe ogłoszone przez dzwony zbudziejowickich kościołów. Zbyněk przypomniał sobie, że później przyjdą goście, na herbatkę opiątej, jak mawiała Tereza. Tym razem nie miał zamiaru się ulotnić. Będzie pomagać Terezie wkursowaniu między kuchnią isalonem, będzie brał udział wrozmowach zmuzykami zkonserwatorium iorkiestry teatralnej. Będzie miłym kompanem, zabawnym, równym gościem.

Trzymał wpalcach papier listowy orzadkiej gramaturze. Papier miał logo ibył zadrukowany po obu stronach. Wnagłówku na samym środku widniał granatowy napis: słowo SVALBARD, złożone elegancką czcionką. Niżej data inazwa stolicy prowincji, Longyearbyen. Wdrugiej ręce Zbyněk trzymał czeskie tłumaczenie listu. Warunki wynajmu gruntu pod stację logistyczną do celów naukowych. Przeczytał opis techniczny iwymiary. Był to właściwie miniaturowy domek, ale dla uniwersytetu wsam raz. Dwa pokoje, na poddaszu laboratorium.

Ból głowy nie ustępował, teraz umiejscowił się wokolicy lewej skroni. Myślał owyspach na Oceanie Arktycznym. Mróz, lód, wiatr. Najbardziej wysunięta na północ część Królestwa Norwegii. Wyobraził sobie pryczę zkocem, widok na lodową równinę. Wnocy cisza igłęboki sen. Samotność. Termos zherbatą, przyrządy pomiarowe. Regularnie sporządzane notatki wdzienniku. Wyczytał winternecie, że wXVII wieku zpobliskiej bazy Smeerenburg Holendrzy wyprawiali się na połowy wielorybów.

Do biura wpadł Štefka. Był wkurtce, wręku trzymał parasol.

– Zbieraj się, już jestem głodny.

Przeszli niedaleki dystans, jaki dzielił ich od stołówki. Rozpadało się, ale Zbyńkowi się nie spieszyło, deszcz ściekał mu po skroniach, przyjemnie chłodził ikoił ból. Siedzieli pochyleni każdy nad swoją tacą, wokół gwar, głośne rozmowy studentów. Zbyněk najchętniej zaszyłby się gdzieś wciszy iciemności. Oczy piekły go zniewyspania, miał ochotę je zamknąć. Štefka wrozmowie krążył wokół swoich ulubionych tematów, na które Zbyněk nie umiał albo nie miał ochoty się wypowiadać. Rozmowa go męczyła. Zupełnie jakby bolało go każde zdanie, każde słowo.

– Masz piękną żonę, wiesz? – powiedział cicho Štefka.

– Przecież twoja Magda też…

– No jasne, Magdička jest niczego sobie, ale ty masz wdomu prawdziwą piękność! Jak to jest?

Wyrwało mu się to dość głośno. Zbyněk rozejrzał się wokół. Boże! Jakby nie mogli rozmawiać opracy albo opolityce. Bo inne tematy dla Honzy nie istnieją. Baby ipalące terminy. Ijeszcze ludowcy, bo zich ramienia kandyduje wwyborach samorządowych. Ale ztematów politycznych Štefka dawno zrezygnował, uznał, że szkoda czasu na dyskusje zcynikiem izwolennikiem spiskowej teorii dziejów.

Skończyli zupę. Honza ściszonym głosem zaczął omawiać po kolei wszystkie biura wdziekanacie idziale technicznym. Mają nową koleżankę, spotkał ją wkadrach. Przyszła do pracy wdziale finansowym. Brunetka.

– Mógłbyś na chwilę przestać mówić? – nie wytrzymał Zbyněk. Potem jednak musiał się uśmiechnąć, kiedy spojrzał na Štefkę, na tę jego starannie zaczesaną pożyczkę na łysiejącej głowie. Wpołudnie, przed wyjściem zbiura, zawsze doprowadzał ją do porządku. Elegant.

– Staram się trochę cię ożywić, do cholery! Wyglądasz, jakbyś zaraz miał się przekręcić.

– Wiesz co? – powiedział zmęczonym głosem Zbyněk. – Jeżeli masz zamiar zrobić sobie wycieczkę do finansów, to przedtem wstąp do mnie po papiery wzwiązku ze Spitsbergenem. Czynsz mamy płacić wkoronach norweskich, wypytałbyś przy okazji, co ijak…

Włazience zapalił tylko małe światło nad lustrem. Oparł się dłońmi okrawędź umywalki. Badał swoją twarz, jej niezwykle plastyczne odbicie wtym nieco niesamowitym przyćmionym świetle. Pod oczami ciemne smugi. Zmarszczki wokół oczu, dwie bruzdy od nasady nosa do kącików ust. Fosforyzujące wskazówki zegarka pokazywały kwadrans po drugiej.

Leżał na plecach zgłową na poduszce złuską gryczaną, kupionej pół roku temu wnadziei, że będzie mu się na niej lepiej spało, iwsłuchiwał się wregularny oddech Terezy. Kiedy po jakimś czasie się obrócił, żeby sprawdzić godzinę na podświetlonej tarczy budzika, było wpół do czwartej. Starał się nie myśleć oniczym. Wyobrażał sobie, że strzępki myśli zwolna osiadają wjego głowie, jak płatki śniegu wszklanej kuli zwieżą Eiffla, kiedy się nią potrząśnie. Taki suwenir Tereza przywiozła zParyża. Świadomość zapadała wciszę, wjej blaknące światło zróżnych stron wsączały się zarodki snów, owych fantastycznych zdarzeń, które przybywają znikąd. Granica jest tak krucha, próg, brzeg, na którym jasna materia świadomości zaczyna rozmywać się koliście niczym dym zpapierosa, stan czuwania słabnie, motorek wgłowie się wyłącza ipracuje już tylko siłą rozpędu… Wciszę wdarł się jakiś dźwięk, dotarł przez okno do sypialni zpodwórka którejś zsąsiednich kamienic. Brzęknął metalicznie, ochryple jak zardzewiała kosa. Motorek zaskoczył iznowu zaczął pracować. Cisza zasypiania, ztrudem osiągnięte uspokojenie myśli, wszystko wjednej chwili przestało istnieć. Otworzył oczy. Przez te wszystkie lata wjego mózgu utrwalił się skan białego sufitu. Patrzył na dobrze znane górki idołki, przypominały mu mapę katastralną. Tereza się poruszyła. Zamknął oczy. Ten kawałek ziemi na pozór nie różnił się od wszystkich innych, które przeszły przez moje ręce. Kupuję, sprzedaję lub wynajmuję dla uniwersytetu, organizuję zamianę gruntów, wyceniam łąki ipola. Wtedy Tereza powiedziała: Już chyba wiem, dlaczego nie śpisz. Nie jesteś zakotwiczony. Straciłeś korzenie. Zajmujesz się ziemią, to twój dżob, ale sam nic nie masz. Labiedzisz, że jesteś wiejski chłopak przeflancowany do kamienicy wmieście. To kup sobie jakąś parcelę. Kup sobie kawałek ziemi. Będzie twój, posadzisz tam drzewo, będziesz uprawiał tulipany albo marchewkę, latem położysz się na trawie, będziesz patrzeć na gwiazdy iuśniesz, arano obudzi cię rosa… Będziesz związany ztą ziemią, rozumiesz? Akiedy urodzi się nam dziecko, będziemy tam spędzać każdy weekend. Po miesiącu pokazałem jej wydruk mapy katastralnej. Działka na sprzedaż za śmieszne pieniądze. Okolice Novych Hradów. Gmina ogłosiła przetarg, na razie jestem jedynym zainteresowanym. Tereza się uśmiechała. Decyzja zapadnie na następnym posiedzeniu rady gminy. Dlaczego akurat te okolice? Patrzyła niepewnie. Pochodzisz zmokradeł koło Vodnian, więc skąd nagle pogranicze? Na litość boską, Terezo, sama mnie wto wkręciłaś, po prostu nadarzyła się okazja, cena jest dobra… Ale nie podnoś na mnie głosu, zakończyła rozmowę.

Do kuchni przenikało blade światło przez szpary wżaluzjach. Zbyněk siedział przy stole, zegar cyfrowy na piekarniku pokazywał 5:10. Już nie ma sensu próbować zasnąć. Poszedł do łazienki, spojrzał wlustro. Co mnie zabija? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie umiałbym nikomu tego wyjaśnić. Co takiego mnie niszczy? Raczej nic mi nie dolega. Awięc pewnie nic. Absurdalny wniosek. Zabija mnie WIELKIE NIC. Mam żonę, pracę ikredyt mieszkaniowy, dwóch, trzech kolegów. Normalne życie. Izabija mnie NIC. Bez sensu. Już mu przeszła irytacja po nieprzespanej nocy. Nawet na to nie miał siły.

Nieco uporządkował papiery na biurku, poprawił ramkę ze zdjęciem zwyspy Thassos iprzygotował krzesło dla gościa. Umowa najmu wydrukowana, podpis przedstawiciela uniwersytetu po lewej, jeden egzemplarz dla wynajmującego. Według nowego kodeksu cywilnego teraz jest to właściwie umowa dzierżawy. Punkt dziewiąta usłyszał pukanie do drzwi. Uśmiechnął się do niepozornego człowieczka wberecie. Musiał mieć sporo ponad siedemdziesiątkę. Pod marynarką widniała sztruksowa kamizelka ikraciasta koszula ospranym kołnierzyku, zapięta pod samą szyję. Gość miał żywe oczy, lustrował nimi gabinet. Igadał jak nakręcony. Wnielicznych przerwach Zbyněk próbował mu wyjaśnić, po co go wezwał. Dwa razy, zanim zdołał otworzyć usta, zadzwoniła komórka gościa. Za każdym razem Zbyněk podskakiwał na krześle, dźwięk dzwonka przypominał syrenę okrętową, pan Hůna niedosłyszał. Stara dłoń natychmiast zanurzyła się wkieszeni znoszonej kamizelki iwydobyła płaski smartfon. Najnowszy dotykowy model, zdziwił się Zbyněk. Spotkanie przeciągało się wnieskończoność, adziadek wciąż siedział po drugiej stronie biurka ztelefonem przy uchu. Właśnie po tej stronie głowy Zbyněk czuł ból. Rozsadzało mu już nie tylko lewą skroń, ale jeszcze połowę twarzy, aż po żuchwę

– Panie Hůna, teraz jest to umowa dzierżawy. Nie musiałbym pana wzywać, gdybyśmy nie zamierzali dalej wynajmować od pana tego gruntu. Nowej umowy nie trzeba też sporządzać, jeżeli jej warunki pozostają bez zmian. Ale my…

Znowu telefon. Przeprosił. Cebula, buraki. Ziemniaki. Pan Hůna wramach restytucji odzyskał dużo gruntu, oddawał go wnajem, Zbyněk wiedział, które pola ikomu. Widocznie nie ma dzieci. Albo dzieci nie interesuje ziemia przodków. Więc dziadek robi, co może. Ijak widać, jeszcze handluje warzywami.

– No więc… wpoprzedniej umowie najmu mamy warunek, że grunt nie może być dalej podnajmowany, idlatego musimy podpisać nową umowę, już zgodnie zprzepisami nowego kodeksu. Niech pan to sobie spokojnie przeczyta.

Starzec nareszcie zamilkł, założył okulary, które pamiętały lepsze czasy, miały tylko jeden zausznik, po lewej stronie.

– Proszę tu podpisać. My teraz jesteśmy dzierżawcą, nie najemcą. Tak jak to bywało przed laty, prawda? Pański ojciec na pewno to pamiętał.

– Ja też pamiętam. – Pan Hůna podniósł wzrok znad dokumentu.

Jeszcze jedna syrena okrętowa, już ostatnia, ichrapliwy głos starszego pana, potem cisza. Zbyněk patrzył na niego przez okno. Przyszło mu do głowy, że jest świadkiem zanikania ostatniego pokolenia, dla którego ziemia miała jeszcze jakieś znaczenie, apole nie tylko żywiło, ale izapuszczało korzenie wsercu. Rozejrzał się po gabinecie. Zmęczenie go przytłaczało niczym niewidzialny ciężar, przymknął oczy ipomyślał, że najchętniej zwinąłby się wkłębek jak kot na dywaniku pod wieszakiem ipoddałby się ogarniającej go senności.

Wpołudnie nawet nie czuł głodu. Odstali ze Štefką swoje wkolejce wzatłoczonej stołówce, wolne miejsce znaleźli dopiero przy ostatnim stoliku, tuż przy drzwiach. Ciągnęło stamtąd chłodem, bo studenci nieustannie wchodzili iwychodzili.

– Widzę, że ruszyłeś umowy – pochwalił Zbyńka przełożony przy zupie. Aha, czyli dzisiaj na tapecie mamy pracę, pomyślał Zbyněk. Dla odmiany.

– Dzisiaj był umnie Hůna, pamiętasz go?

– Jasne. Stary kombinator. Ile od niego wynajmujemy? Dwanaście hektarów?

– Siedział umnie godzinę iprzez cały czas dzwonił mu telefon. Non stop: cebula, kapusta, siemię lniane…

– Aco, przerzucił się na warzywa?

– Ciągle odrywaliśmy się od umowy, już pomyślałem, aniech to, chyba jej nie podpiszemy, bo on właśnie sprzedaje, co mu tam wyrosło wogródku. Aż tu nagle słyszę, jak mówi: Cebula? Jest pan zainteresowany? Mogę panu wysłać trzy wagony.

– Nie gadaj!

– Więc go pytam, czy otworzył hurtownię. Aon na to, że jakieś tam gospodarstwo rolne jest niewypłacalne inależności restytucyjne spłaca mu na raty wnaturze.

Do domu poszedł na piechotę, chciał się zmęczyć. Przy rurach ciepłowniczych koło parku Stromovka siedzieli na rozłożonych kocach dwaj bezdomni. Tuż pod oknami nowych luksusowych mieszkań zwidokiem na park. Przez chwilę wich oczach widział przerażającą pustkę. Patrzyli przed siebie. Czekali na coś, co nie przyjdzie. Albo na śmierć. Zbyněk przyspieszył.

Tereza czekała na niego zkolacją do siódmej.

– Przepraszam cię, mam strasznie dużo roboty. Te umowy…

Siedzieli na kanapie wprzyjemnej ciszy, oparła głowę na jego ramieniu. Otworzył butelkę pinot gris, którą Tereza dostała wszkole.

– Ty nie cieszysz się życiem – odezwała się. – Dlatego nie możesz spać.

– Nie. Na odwrót. Nie mogę spać idlatego nie cieszę się życiem. Nie mam na to siły.

– Jesteś pewien?

– Nie jestem, do cholery! Niczego nie jestem pewien. To błędne koło…

– Nie podnoś na mnie głosu – powiedziała cicho.

– Kiedy wieczorem widzę przygotowane łóżko, czuję ukłucie wżołądku. Nie boję się tego, co przyjdzie jutro, boję się już samej bezsenności. Rozumiesz? To już jakiś wyższy stopień…

– Możesz wziąć proszek.

– Zaczynałem od połówki, okej, działało, ale potem musiałem zwiększyć dawkę, brałem całą tabletkę. Ico dalej? Dwie? Trzy? Proszki to paskudztwo.

– Niepotrzebnie się dręczysz.

– Chcę sam do tego dojść, Terezo…

Lubił na nią patrzeć, kiedy przed spaniem robiła wszlafroku obchód całego mieszkania. Od lat. Pokój zfortepianem, pokój zbiblioteką, kuchnia isalon, sypialnia. Przechodziła przez drzwi osadzone wmasywnych futrynach pomalowanych lśniącym lakierem. Gdyby jej chód po parkiecie można było zapisać wnutach, na czym Zbyněk zresztą wogóle się nie znał, musiałaby powstać niezwykle piękna, poruszająca melodia. Zna francuski, umie czytać nuty, lubi światło rzucane na scenę przez reflektor zbalkonu teatru, kiedy aktorzy wkostiumach nieruchomieją we wzniosłych pozach. Kupiec wenecki. Program Teatru Południowoczeskiego wciąż leżał na jej nocnym stoliku. Wsypialni paliła się tylko mała lampka. Tereza pochyliła się nad nim izasypała go włosami, na biodrach poczuł jej gładkie uda, wyciągnął ręce, jego dłonie poprzez pasma włosów dotarły do jej twarzy, potem ześlizgnęły się po szyi iplecach, zwarły wuścisku pośladki, pieściły uda. Cicho jęknęła. Gładził jej włosy. Potem wkabinie prysznicowej ściekała po nich woda. Kiedy zamknął za sobą drzwi sypialni, siedziała wszlafroku na tapczanie itasowała karty tarota. Zapadał się wmgłę, zmęczenie kładło się ciężarem na oczy, ból głowy nieco złagodniał.

Sny przeprowadziły go miłosiernie przez północ aż do wczesnych godzin nowego dnia. Miał wgłowie ostatni strzęp niewyraźnej sennej wizji, ale płytka pamięć poranna nie zdołała go zatrzymać. Śniło mu się coś przyjemnego, znajome twarze imiejsca, ajednocześnie jakby trochę obce. Ale co ztego? Budzik wskazywał pięć po trzeciej. Biały sufit niczym pusta tablica na plakat czy reklamę. Nie oferował niczego. Tak to było, ogłoszenie publiczne osprzedaży gruntu. Wisiało wgablocie wurzędzie gminy. Pokazał mi je kolega zbranży, którego spotykam czasem wCentrum Geodezji. Wyobraź sobie! Piękna działka za cenę nowej lodówki. Dziewiętnaście tysięcy za półtora hektara. Wogóle się nie namyślaj, Zbyńku, gmina ci to klepnie. Już dwa razy ogłaszano przetarg inie było zainteresowanych. Ludzie są durni. Mogę się założyć, że zgłosisz się tylko ty. Imiał rację. Nie jest to byle jaki pas łąki. Ma status terenu przeznaczonego pod zabudowę. Działka budowlana za te pieniądze! Ci, którzy szukali takich okazji winternecie czy na nowych mapach, wżyciu by jej nie znaleźli. Poszedłem do archiwum, nałożyłem na siebie dwie warstwy starych map iodkryłem, jak się sprawy mają: kiedyś była tam niemiecka wieś. Poszedłem do wójta, powiedział bez owijania wbawełnę: Jeżeli ziemię chce kupić jakiś obcy, to znaczy, przepraszam, nierezydent, to nasi ludzie przeważnie głosują przeciwko. Ale jeżeli jest pan poważnie zainteresowany, na następnym posiedzeniu pana poprę. Przekonam ich. Nie chciał łapówki, porządny gość. Zorientował się, że znam się na rzeczy…

Owpół do piątej rano Tereza zastała go na sofie zlaptopem na kolanach. Stanęła za nim. Palcami delikatnie przeczesywała jego włosy ipatrzyła mu przez ramię. Na monitorze świeciły bielą śnieżne połacie. Jezioro, pusty kamienisty brzeg. Na powierzchni wody resztki lodowych tafli.

– Nie sądziłam, że tak cię to pociąga.

– To jest za kręgiem polarnym.

– Przerażasz mnie trochę, kochanie…

– Dlaczego?

Zawahała się. Wpokoju zbiblioteką zapadła cisza.

– Przecież to kompletne pustkowie. Tylko lód iskały. Tęsknisz do czegoś takiego?

– Terezo, tam musi coś być. Tak myślę. Jest na pewno. Wmroźnym powietrzu ponad lodem…

– Ja tam nic nie widzę. Ty coś widzisz?

Zbyněk powiększył zdjęcie na monitorze. Fragment skały, biała plama śniegu izamglony pas nieba nad niebieskim horyzontem.

– To jest pomiędzy niebem ilodem – powiedział cicho.

– Ale co?

– Coś. Jakaś energia. Nie wiem. Miłość?

– Ładnie powiedziane.

– To nie ja, to Osho. Masz go tam wbibliotece.

– Czy na Spitsbergenie są białe niedźwiedzie?

– Są. Ale wiesz, co mi się najbardziej podoba, Terez? Że tam nikt nie może kupić ziemi. Ani kawałka. Może ją tylko wziąć wnajem od norweskiego rządu. Możesz kupić jakąś chatę, ale ziemia, na której stoi, nigdy nie będzie do ciebie należeć. Czy to nie piękne?

– Spitsbergen. Skoro tak uważasz… Lepsze to niż te twoje dziwne strony internetowe, na których ciągle przesiadujesz.

– Bardziej cię przerażają?

– Tak.

– Bo tam jest wszystko wyjaśnione inaczej, niż jesteś przyzwyczajona?

– Daj spokój…

Poszła się jeszcze położyć. Zbyněk zamoczył chusteczkę wzimnej wodzie iprzyłożył ją do lewej strony głowy. Bolała go połowa twarzy, od skroni przez ucho igórną szczękę do żuchwy, ból się wzmagał, kiedy otwierał izamykał usta.

Rano wbiurze komórka się rozdzwoniła, ledwie zdążył wyjąć ją zteczki.

– Słucham, Polecký.

– Aha…

Śmiech.

– Kto mówi?

– Czyżbyś usunął mnie zkontaktów? Tereza ci kazała?

– To ty? No tak, dwie szóstki na końcu numeru…

– Przypomniałeś sobie… Ale chyba się nie cieszysz, że mnie słyszysz.

– Jak się masz, Kamilo?

– Różnie, nie ma co gadać. Wprzyszłym tygodniu jadę tam do was na południe. Wśrodę mam klienta wsądzie okręgowym.

– Aha.

– Chciałabym się ztobą zobaczyć. Może pójdziemy gdzieś na kolację? Zostaję do piątku.

– Sam nie wiem. Mam dużo pracy.

– Nie bój się, tym razem nie zafundowali mi drogiego hotelu przy rynku.

– Nie gniewaj się, ale raczej nie.

Cisza.

– Dobrze, rozumiem.

– Sama wiesz, nowy kodeks cywilny. Przerabiam wszystkie umowy, mam straszne zaległości.

– Jasne, jasne… No to trzymaj się.

Rozłączyła się.

Przed południem obdzwonił kolejnych dziesięciu właścicieli gruntów, umówił spotkania izapisał je wkalendarzu, po czym zaczął pracować nad umowami. Honza Štefka stanął wdrzwiach izniecierpliwiony pobrzękiwał kluczami. Byli umówieni na wpół do dwunastej. Szybko poupychał wkoszulki umowy sprzedaży gruntu, segregator MAJĄTEK ZBĘDNY, kolejny koszmar. Cztery egzemplarze, znaczek skarbowy, złożyć wbiurze podawczym urzędu katastralnego. Mała część pękającego wszwach szarego segregatora, jedna setna tego, co trzeba załatwić.

– Nikogo nie dostaniesz do pomocy, możesz otym zapomnieć – powiedział Štefka. Siedział za kierownicą, wślimaczym tempie pokonywali zakorkowany most Dlouhý. – Na zebraniu nawet nie chcieli otym słyszeć.

– Może chociaż jakiegoś stażystę? Pytałeś?

– Nie wolałbyś stażystki? – zachichotał Štefka.

– Ejże, taki zciebie katolik? Byłeś wniedzielę na mszy?

– Nie bądź taki dowcipny – skrzywił się Honza. – Słuchaj, dzwoniła do mnie Kamila. Wiesz która?

– Rany. Októrej? Bo do mnie odziewiątej.

– Do mnie zaraz potem. Podobno ją spławiłeś.

– Nie…

– Chciała ztobą pogadać od serca. Rozeszła się ztym swoim ipodobno nie może się pozbierać.

– Pewnie. Rozeszła się ztym swoim piętnastym. Aco mnie do tego, Honzo? Minęło trzynaście lat.

– Tak? Ata historia zhotelem cztery lata temu?

– Przestań. Jesteś moją matką czy co?

– Przepraszam, ale wtedy sam do mnie ztym przyszedłeś.

Zbyněk westchnął iodchylił głowę na oparcie.

– Przechodziliśmy zTerezą kryzys. Akurat wtedy pojawiła się Kamila.

– To wrażliwa kobieta.

Zbyněk przez chwilę zatrzymał na nim spojrzenie.

– Żyłeś kiedyś zneurotyczką? Bo ja tak, trzy lata.

– Nie zapominaj, że dla ciebie przeniosła się tu zPragi.

– Ico ztego?

– Nic. Teraz jest po prostu nieszczęśliwa, potrzebuje wsparcia.

– Ja też zaraz wyląduję uczubków, aczy wciągam wto kogoś zdawnych znajomych?

– Wprzyszłą środę idziemy zKamilą na obiad – powiedział Štefka.

– Bądź ostrożny, kolego.

Wurzędzie katastralnym poszło szybko. Patrzył na twarze urzędniczek ipetentów czekających wkolejce na parterze. Na pewno wszyscy są wyspani. Przypomniała mu się Tereza. Cieszą się życiem? Zpewnością.

Szedł nabrzeżem obok sądu okręgowego, gdzie zaparkował służbowy samochód. Tam go zobaczył. Właśnie zamykał czarne bmw. Sam pomachał do Zbyńka ipoczekał na niego.

– Jak się pan ma?

Podali sobie ręce.

– Dawno pana nie widziałem wsupermarkecie – uśmiechnął się Zbyněk.

– Teraz jadę na ziołach. Herbatki ajurwedyjskie… te rzeczy.

– Ico? Pomaga?

Pokręcił głową. Pod ciemnym garniturem miał białą koszulę ijedwabny krawat wdelikatne prążki. Mógł być ojakieś pięć lat młodszy od Zbyńka. To by się zgadzało, pomyślał Zbyněk. Umnie się zaczęło, kiedy miałem czterdzieści dwa lata.

– Wlecie próbowałem spać wnamiocie – powiedział tamten. – Wogródku przy domu.

– Ipomogło?

– Trochę.

– Chciałem pana ocoś spytać. Mogę? Ma pan dzieci?

– Mam. Dwóch synów, dziesięć itrzynaście lat.

Obaj grają whokeja, wozi ich na stadion, chodzą zżoną na ich mecze. Na odwrocie wizytówki dopisał adres. Mieszkają wdomku jednorodzinnym na przedmieściach Budziejowic. Sympatyczny.

– Nie zapytałem pana, czym się pan zajmuje…

– Jestem administratorem gruntów. Kupno, sprzedaż, najem.

– Awięc grunty – pokiwał głową menedżer wgarniturze – ciekawa dziedzina. Właściwie to nie wiem, do kogo dzisiaj należy ziemia. Kiedyś była wrękach rodów szlacheckich, prawda?

– Większość Czech była własnością Schwarzenbergów, aMoraw – Lichtensteinów…

– Adzisiaj?

– Dziś należy do szlachty naszych czasów. – Zbyněk wzruszył ramionami. – Tylko nikt jej nie zna.

– Już im nie grozi reforma rolna, prawda?

– Ziemia wędruje z