Herbatka o piątej! - Bill Bryson - ebook + książka

Herbatka o piątej! ebook

Bill Bryson

4,2

Opis

Wyprawy Billa Brysona to najlepsza rozrywka pod słońcem. Najnowszym reportażem autor broni tytuł mistrza literatury podróżniczej... i króla ciętego dowcipu!

Herbatka o piątej! to uroczy i zabawny, ale i uszczypliwy pean miłosny na cześć Wielkiej Brytanii. Ukazuje się niemal dwadzieścia lat po bestsellerowym klasyku literatury podróżniczej - Zapiskach z małej wyspy - w którym Bill Bryson opisał swój pierwszy gorący romans z przybraną ojczyzną.

Podążając trasami z Bognor Regis na południu do Cape Wrath na północy, zahaczając o całkiem nowe, nieopisywane wcześniej miejsca i spotykając ludzi, których zwykła codzienność jest źródłem nieustannego zagrożenia, ten niefrasobliwy Amerykanin odkrywa cudownie piękny, uroczo ekscentryczny i ujmująco specyficzny kraj. Czy to miasteczko perełka, uroczy pub, rozpieszczająca podniebienie lokalna przekąska, czy też korki na drogach, śmieci i nieuprzejme ekspedientki - każda anegdota powoduje coraz większą ochotę, by ruszyć śladami Brysona. Dzięki osobliwej zdolności autora do przyciągania rzeczy śmiesznych, dziwnych, zdumiewających i niedorzecznych jego przygody nabierają szczególnych rumieńców, a książka jest przyczyną niekontrolowanych wybuchów śmiechu.

Trudno sobie wyobrazić lepszy przewodnik po Wielkiej Brytanii i równie pociesznego kompana! 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (43 oceny)
18
17
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bill Bryson Herbatka o piątej Tytuł oryginałuThe Road To Little Dribbling ISBN Copyright © Bill Bryson, 2015All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 Redakcja Magdalena Wójcik Projekt okładki Paulina Radomska-Skierkowska Zdjęcie na okładce Flickr.com/Lee Roberts (CC BY-SA 2.0) Opracowanie graficzne i techniczne, projekt mapy Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jamesa, Rosie i Daphne. Witajcie.

Prolog

I

Im jesteś starszy, tym więcej odkrywasz nowych sposobów na zrobienie sobie krzywdy. Otóż byłem niedawno we Francji i dostałem w głowę automatycznym szlabanem — sądzę, że w czasach, kiedy byłem młodszy i czujniejszy, nie doszłoby do niczego podobnego.

Zasadniczo istnieją dwa sposoby na oberwanie po głowie szlabanem parkingowym. Pierwszy z nich to stanąć pod podniesioną barierką i zaczekać, aż na ciebie spadnie. Nie muszę chyba tłumaczyć, że jest to sposób łatwiejszy. Druga metoda — i tutaj bardzo się przydaje odrobina starczego otępienia — to zapomnieć, że szlaban właśnie się podniósł, zająć opuszczone przez niego miejsce, przystąpić do rozważań nad swoim następnym krokiem i z najwyższym zdumieniem skonstatować, że szlaban spada nam na głowę jak kafar na wbijany w ziemię pal. Ja wybrałem ten drugi ­wariant.

Spieszę zaznaczyć, że szlaban nie był zbyt okazały — coś na kształt rurki rusztowania plus moment obrotowy — lecz nie tyle spadł, ile trzasnął o swoje widełki. Scenerią tego ćwiczenia z urazów czaszkowych był parking w ładnym nadmorskim miasteczku normandzkim Étretat, niedaleko ­Deauville, do którego wyjechaliśmy z żoną na kilka dni. W tym momencie byłem jednak sam i próbowałem dotrzeć do ścieżki na szczycie skarpy po drugiej stronie parkingu, ale drogę zagradzał mi szlaban, który był za niski, żeby przecisnął się pod nim mężczyzna mojej postury, i zdecydowanie za wysoki, żeby przeskoczyć górą. Kiedy tak stałem niezdecydowany, przyjechał samochód, kierowca pobrał bilet, barierka się podniosła i kierowca wjechał na parking. Wybrałem ten moment, żeby podejść do przodu, stanąć i zacząć rozważać swój następny ruch, nie zdając sobie sprawy, że wektor tego ruchu będzie przebiegał przede wszystkim w dół.

Nigdy nie zostałem uderzony tak zaskakująco i tak mocno. W jednej chwili stałem się jednocześnie najbardziej zdezorientowaną i najbardziej błogą osobą we Francji. Nogi się pode mną ugięły, a ramiona w tak wielkim stopniu wybiły się na niepodległość, że oberwałem po twarzy własnymi łokciami. Przez następne kilka minut bez większego udziału swojej woli poruszałem się przede wszystkim na boki. Pewna życzliwa pani pomogła mi usiąść na ławce i dała mi kosteczkę czekolady, którą z zaskoczeniem poczułem w zaciśniętej dłoni następnego dnia rano.

Wjechał następny samochód i szlaban opadł na swoje miejsce z dudniącym brzękiem. Wydawało się niemożliwe, że przeżyłem tak potężny cios. Ponieważ jednak mam w sobie trochę paranoika i lubię odgrywać teatr przed samym sobą, nabrałem przekonania, że doznałem poważnych obrażeń wewnętrznych, które jeszcze się nie objawiły. Krew wzbiera w mojej głowie jak woda w wannie i niedługo wywinę oczami do góry, wydam z siebie stłumiony jęk i klapnę na ziemię, by już nigdy się nie podnieść.

Konstatacja, że za chwilę umrzesz, ma tę zaletę, że rozkoszujesz się każdą sekundą życia, które ci jeszcze zostało. Przez następne trzy dni żarłocznie chłonąłem oczami Deauville, zachwycałem się tym czystym i bogatym miasteczkiem, chodziłem na długie spacery po plaży i promenadzie albo po prostu siedziałem i obserwowałem falujące morze i błękitne niebo. Deauville to bardzo ładne miasteczko. Istnieją o wiele gorsze miejsca na pożegnanie ze światem.

Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy z żoną na ławce i patrzyliśmy na kanał La Manche, wpadłem w typowy dla mnie w tych dniach refleksyjny nastrój i powiedziałem:

— Założę się, że miejscowość, która leży dokładnie naprzeciwko po angielskiej stronie, jest tak samo smutna i zapyziała, jak Deauville jest urocze i bogate. Jak myślisz, skąd się to bierze?

— Nie mam pojęcia — odparła moja żona, która czytała powieść i nie przyjmowała do wiadomości, że zaraz umrę.

— Właściwie co jest naprzeciwko? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia — powtórzyła i przewróciła kartkę.

— Weymouth?

— Nie mam pojęcia.

— A może Hove?

— Która część sformułowania „nie mam pojęcia” sprawia ci największy kłopot?

Zajrzałem do jej smartfona. (Mnie nie wolno mieć smartfona, bo bym go zgubił). Nie wiem, jak dokładne są mapy — często nas zachęcają, żebyśmy pojechali do Michigan albo Kalifornii, kiedy szukamy jakiejś miejscowości w Worcestershire — ale na ekranie wyświetliło się Bognor Regis.

Wtedy nie przywiązywałem do tego większej wagi, ale niedługo wydało mi się to niemal prorocze.

II

Po raz pierwszy przyjechałem do Anglii na drugim końcu życia, kiedy byłem jeszcze całkiem młody, a mianowicie miałem zaledwie dwadzieścia lat.

W tamtych czasach, przez krótki, ale burzliwy okres, bardzo wysoki odsetek wszystkich godnych uwagi rzeczy na całym świecie pochodził z Wielkiej Brytanii. Beatlesi, James Bond, Mary Quant i minispódniczki, Twiggy i Justin de Ville­neuve, życie miłosne Richarda Burtona i Elizabeth Taylor, życie miłosne księżniczki Małgorzaty, Rolling Stones, Kinks, marynarki bez kołnierzy, seriale telewizyjne The Avengers i The Prisoner, powieści szpiegowskie Johna le Carré i Lena Deigh­tona, Marianne Faithfull i Dusty Springfield, zwichrowane filmy z Davidem Hemmingsem i Terence’em Stampem, które nie do końca kumaliśmy w Iowa, sztuki teatralne Harolda Pintera, których w ogóle nie kumaliśmy, Peter Cook i Dudley ­Moore, program publicystyczny That Was the Week That Was, skandal z ministrem wojny Profumo — w gruncie rzeczy prawie wszystko.

W takich czasopismach jak „New Yorker” i „Esquire” jak nigdy wcześniej ani później dominowały brytyjskie produkty — gin Gilbey’s i gin Tanqueray, garnitury od Harrisa, linie lotnicze BOAC, kombinezony dla płetwonurków Aquascutum i koszule Viyella, filcowe kapelusze Keens, swetry Alan Paine, spodnie Daks, samochody sportowe MG i Austin Healey, sto gatunków szkockiej whisky. Nikt nie miał wątpliwości, że jeżeli pragnie w życiu luksusu i elegancji, w dużym stopniu zapewnią mu to towary brytyjskie. Należy dodać, że już wtedy nie wszystkie te reklamy brzmiały przekonująco. Pewna popularna w tamtych czasach woda kolońska nazywała się Pub. Trudno mi ocenić, jakie miało to wywołać skojarzenia. Chodzę do pubów od czterdziestu lat i nigdy nie napotkałem tam niczego, co chciałbym sobie wetrzeć w twarz.

Ponieważ poświęcaliśmy Wielkiej Brytanii mnóstwo uwagi, wydawało mi się, że wiem o tym kraju całkiem sporo, ale po przybyciu na miejsce szybko się przekonałem, że jestem w głębokim błędzie. Nawet mój angielski okazał się niezbyt przydatny. Przez pierwsze kilka dni nie potrafiłem odróżnić collar od colour, khaki od car key, letters od lettuce, bed od bared i karma od calmer.

Pewnego razu wybrałem się w Oksfordzie do damsko-męskiego salonu fryzjerskiego. Właścicielka, obszerna i trochę groźna kobieta, usadowiła mnie w fotelu i poinformowała rzeczowym tonem:

— Dzisiaj obetnie panu włosy a vet.

Wiedziałem, że Anglicy są ekscentryczni, ale nie sądziłem, że do tego stopnia.

— Chodzi o człowieka, który leczy chore zwierzęta? — upewniałem się lekko przerażony.

— Nie, ma na imię Yvette — odparła i zasygnalizowała zdawkowym spojrzeniem, że od dłuższego czasu nie spotkała takiego męczącego idioty.

W pubie zapytałem, czy mają kanapki.

— Z szynką i serem — odparł kelner.

— W takim razie poproszę — powiedziałem.

— Poproszę co? — zapytał.

— Poproszę z szynką i serem — odparłem już trochę mniej stanowczo.

— Można albo z szynką, albo z serem — wyjaśnił.

— Z jednym i drugim się nie da?

— Nie.

— Aha — skomentowałem zaskoczony, a potem pochyliłem się i zapytałem konfidencjonalnym tonem: — Dlaczego? Za duży luksus?

Zgromił mnie wzrokiem.

— W takim razie niech pan da z serem — podsumowałem skruszony.

Kanapka w końcu przybyła i ser okazał się gruntownie pokawałkowany — nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś maltretował nabiał przed jego podaniem — a także przyozdobiony czymś, co wyglądało na wyciągnięte z kolanka pod zlewem — teraz już wiem, że były to pikle Branston.

Na próbę odgryzłem kawałek i z przyjemnością odkryłem, że kanapka jest pyszna. Zaczęło mi świtać, że znalazłem kraj, który jest mi zupełnie obcy, ale w jakimś niewytłumaczalnym sensie cudowny. Uczucie to do tej pory mnie nie opuściło.

Czas spędzony przeze mnie w Wielkiej Brytanii przypomina krzywą Gaussa: u dołu po lewej mamy strefę „nie wie prawie nic”, a potem linia unosi się łukowato ku „całkiem zażyłej znajomości”. Po osiągnięciu tego szczytu sądziłem, że zostanę tam na stałe, ale niedawno zacząłem się zsuwać po drugiej stronie ku ponownej niewiedzy i niepewności, ponieważ coraz częściej stwierdzam, że żyję w kraju, który nie do końca rozpoznaję. Jest to kraj pełen celebrytów, których nazwisk nie znam, a talentów nie dostrzegam, skrótów (BFF, TMI, TOWIE1), których znaczenie trzeba mi tłumaczyć, ludzi, którzy wydają się żyć w innej rzeczywistości od mojej.

W tym nowym świecie jestem nieustannie zagubiony. Niedawno zamknąłem drzwi przed nosem pewnemu człowiekowi, ponieważ nic innego nie przyszło mi do głowy. Chciał odczytać licznik. Na początku byłem zadowolony z jego widoku. Tego rodzaju gościa nie witaliśmy w naszym domu od czasów, kiedy premierem był Edward Heath, więc z radością go wpuściłem, a nawet przyniosłem drabinkę, żeby ułatwić mu zadanie. Dopiero kiedy sobie poszedł i wrócił minutę później, zacząłem żałować, że zawarłem tę znajomość.

— Przepraszam, ale muszę jeszcze odczytać licznik w męskiej toalecie — zakomunikował.

— Słucham?

— Mam tu napisane, że w męskiej toalecie jest drugi licznik.

— Nie mamy męskiej toalety, to jest prywatny dom.

— Mam tu napisane, że to jest szkoła.

— Nie zmienia to faktu, że to jest prywatny dom. Przed chwilą był pan w środku. Widział pan sale pełne młodzieży?

Zamyślił się.

— Miałby pan coś przeciwko temu, żebym się rozejrzał?

— Słucham?

— Tylko zerknę. To nie potrwa dłużej niż pięć minut.

— Myśli pan, że pan znajdzie męską ubikację, którą przeoczyliśmy?

— Nigdy nic nie wiadomo! — powiedział radośnie.

— Zamykam drzwi, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy — oznajmiłem i zamknąłem. Usłyszałem przez drzwi, że mężczyzna wydaje z siebie delikatne beczące dźwięki.

— Poza tym mam ważne spotkanie! — zawołałem.

Nie okłamałem go. Rzeczywiście miałem ważne spotkanie — ściśle związane z tematem niniejszej książki.

Wybierałem się do Eastleigh, żeby zdać egzamin na obywatelstwo brytyjskie.

Paradoksalność tej sytuacji nie uszła mojej uwadze. Akurat kiedy współczesna Wielka Brytania stawała się dla mnie coraz bardziej zagadkowa, wezwano mnie do wykazania, że rozumiem ten kraj.

III

Przez wiele lat istniały dwa sposoby na to, żeby zostać obywatelem brytyjskim. Metoda pierwsza, bardziej ryzykowna, ale z jakichś niewyjaśnionych powodów częściej wybierana, polegała na tym, żeby znaleźć drogę do jakiejś brytyjskiej macicy i zaczekać dziewięć miesięcy. Sposób drugi polegał na wypełnieniu iluś tam formularzy i złożeniu przysięgi. Ale od 2005 roku osoby należące do drugiej kategorii dodatkowo muszą zademonstrować biegłość w posługiwaniu się językiem angielskim i zdać egzamin z wiedzy krajoznawczej.

Egzamin językowy mi darowano, ponieważ angielski jest moim rodzimym językiem, ale od testu z wiedzy, bardzo trudnego, nie można się wymigać. Choćby ci się wydawało, że znasz Wielką Brytanię jak własną kieszeń, nie wiesz tego wszystkiego, co musisz wiedzieć, żeby zdać Life in Britain Knowledge Test. Musisz na przykład wiedzieć, kto to był Sake Dean Mahomet. (Człowiek, który sprowadził do Wielkiej Brytanii szampon. Serio). Musisz wiedzieć, jak inaczej nazywa się ustawa o szkolnictwie z 1944 roku. (Ustawa Butlera). Musisz wiedzieć, w którym roku stworzono dożywotni (w odróżnieniu od dziedzicznego) tytuł lordowski (1958) i w którym roku maksymalną długość dnia pracy dla kobiet i dzieci skrócono do dziesięciu godzin (1847). Musisz potrafić rozpoznać Jensona Buttona (nie pytaj dlaczego). Mogą ci odmówić obywatelstwa, jeśli nie znasz liczby państw członkowskich Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, jeśli nie wymienisz wrogów Wielkiej Brytanii podczas wojny krymskiej, jeśli nie znasz odsetka ludności sikhijskiej, muzułmańskiej, hinduskiej i chrześcijańskiej albo prawdziwej nazwy Big Bena. (To Elizabeth Tower). Musisz nawet wiedzieć parę rzeczy, które są nieprawdziwe. Jeśli cię na przykład zapytają, jakie są najbardziej odległe od siebie punkty na brytyjskim stałym lądzie, musisz odpowiedzieć: „Land’s End i John O’Groats”, mimo że to nieprawda. Jak powiadam, test jest bardzo trudny.

W ramach przygotowań zamówiłem pełen zestaw podręczników, złożony z książki w błyszczącej miękkiej oprawie zatytułowanej Life in the United Kingdom: A Guide for New Residents („Życie w Zjednoczonym Królestwie: przewodnik dla nowych mieszkańców”) i dwóch tomów dodatkowych: Official Study Guide (oficjalne wytyczne), z którego się dowiesz, jak korzystać z pierwszej książki (zasadniczo należy zacząć od strony pierwszej i według kolejności przerabiać dalsze strony), oraz Official Practice Questions and Answers („Oficjalne ćwiczenia w pytaniach i odpowiedziach”), z jedenastoma testami próbnymi. Oczywiście spróbowałem zrobić parę testów, zanim zabrałem się do lektury podręcznika, i z przerażeniem stwierdziłem, że idzie mi bardzo kiepsko. (Kiedy cię zapytają, jak się nazywają walijscy parlamentarzyści, pamiętaj, że wbrew pozorom odpowiedź wcale nie brzmi: „Na ogół Gareth i Dafydd”).

Podręcznik to ciekawa książka, uroczo bezpretensjonalna, miejscami trochę wodolejska, ale serce ma po właściwej stronie. Jak się dowiadujesz, Wielka Brytania to kraj, który ceni sobie fair play, ma niezgorsze osiągnięcia w dziedzinie sztuki i literatury, przykłada dużą wagę do dobrych manier i często wykazuje imponującą pomysłowość, zwłaszcza związaną z różnymi rzeczami napędzanymi parą. Ludzie generalnie są przyzwoici, uprawiają ogródek, chodzą na spacery poza miastem, a w niedzielę jedzą pieczoną wołowinę i pudding Yorkshire (chyba że są Szkotami, wtedy mogą się zdecydować na owcze podroby). Wakacje spędzają nad morzem, przestrzegają Kodeksu Zielonego Krzyża, cierpliwie stoją w kolejkach, rozsądnie głosują, szanują policję, otaczają czcią monarchę i we wszystkich sprawach zachowują umiar. Od czasu do czasu idą do pubu wypić góra dwie jednostki dobrego angielskiego piwa i zagrać w bilard albo kręgle (momentami człowiek sobie myśli, że autorzy podręcznika powinni częściej wychodzić między ludzi).

W niektórych fragmentach autorzy tak bardzo uważają na to, żeby nikogo nie urazić, że w gruncie rzeczy nic nie mówią, na przykład w opisie współczesnej sceny muzycznej, przytoczonym tutaj in extenso: „Jest wiele różnych sal koncertowych i wydarzeń muzycznych, które odbywają się na terenie Zjednoczonego Królestwa”. Bardzo dziękuję za to przenikliwe spostrzeżenie. (Nie jestem purystą językowym, lecz sale koncertowe nie odbywają się, tylko po prostu są). Czasami autorzy zwyczajnie się mylą, na przykład, kiedy informują, że dwa najbardziej odległe od siebie punkty Wielkiej Brytanii to Land’s End i John O’Groats, a czasami wysuwają dyskusyjne tezy, na przykład, kiedy w gronie osób, z których Brytyjczycy mogą być dumni, wymieniają Anthony’ego Hopkinsa, nie poświęcając ani chwili refleksji temu, że Anthony Hopkins jest teraz obywatelem amerykańskim i mieszka w Kalifornii. Poza tym robią błąd w pisowni jego imienia. Kryptę dla literatów w ­opactwie westminsterskim nazywają „Poet’s Corner” (w liczbie pojedynczej), być może w przekonaniu, że spoczywa tam tylko jeden poeta naraz. Ogólnie rzecz biorąc, staram się za bardzo nie wybrzydzać w kwestii poprawności językowej, ale skoro od egzaminowanych wymaga się biegłej znajomości angielskiego, to być może należałoby zadbać o to, żeby podobną biegłością wykazywali się twórcy testu.

Uczyłem się zatem pilnie przez miesiąc, a potem przyszedł dzień egzaminu. Otrzymałem zawiadomienie, że o wyznaczonej porze mam się stawić w Wessex House w ­Eastleigh (hrabstwo Hampshire), ośrodku egzaminacyjnym najbliżej mojego domu. Eastleigh to miasteczko satelickie Southampton, które podczas drugiej wojny światowej zostało poważnie zbombardowane, chociaż niektórzy może powiedzą, że niedostatecznie. Miejscowość jest ciekawa ze względu na swoją przeciętność — ani rażąco brzydka, ani ładna, ani piszcząca biedą, ani zamożna, ani kompletnie martwa w centrum, ani tętniąca życiem. Rolę dworca autobusowego pełni zewnętrzna ściana supermarketu Sainsbury’s zwieńczona szklanym baldachimem, który prawdopodobnie służy temu, żeby gołębie miały jakieś suche miejsce do srania.

Jak wiele innych brytyjskich miast, Eastleigh pozamykało swoje fabryki i warsztaty, kierując całą energię gospodarczą w robienie i picie kawy. Zakłady usługowe w mieście dzielą się na dwie kategorie: nieczynne i kawiarniane. Jak można było przeczytać w witrynach, niektóre z tych pierwszych przekształcono w kawiarnie, a niektóre z tych drugich, sądząc po liczbie klientów, zmierzały w odwrotnym kierunku. Nie jestem ekonomistą, ale zgaduję, że zadziałał tutaj proces zwany dodatnim sprzężeniem zwrotnym. Paru odważniejszych przedsiębiorców otworzyło sklepy ze wszystkimi towarami w cenie jednego funta albo zakłady bukmacherskie, a kilka fundacji przejęło opustoszałe lokale, ale zasadniczo Eastleigh sprawiało wrażenie miejscowości, w której można albo napić się kawy, albo usiąść i popatrzeć, jak gołębie defekują. Ja zamówiłem kawę, żeby wesprzeć lokalną gospodarkę, toteż defekację gołębi musiałem obserwować przez ulicę, a następnie stawiłem się w Wessex House na egzamin.

Tego konkretnego przedpołudnia przybyło nas pięcioro. Zaprowadzono nas do sali z biurkami, monitorami i myszkami komputerowymi i tak rozsadzono, żebyśmy nie widzieli cudzych monitorów. Na początek zadano nam cztery pytania testowe, żebyśmy mogli się oswoić z funkcjonowaniem myszki i podkładki. Na tym etapie nie chciano nas zanadto obciążać intelektualnie, toteż pytania były zachęcająco łatwe, typu:

Manchester United to:

a) partia polityczna

b) zespół taneczny

c) angielska drużyna piłkarska

Czworgu z nas odpowiedź na pytania testowe zajęła około piętnastu sekund, ale jedna pani, sympatyczna, w średnim wieku, pulchnawa, prawdopodobnie z jednego z tych bliskowschodnich krajów, w którym jedzą dużo lepkich słodyczy — męczyła się z nimi znacznie dłużej. Egzaminator podchodził do niej dwa razy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ja dyskretnie przejrzałem szuflady mojego biurka — były ­otwarte, ale puste — po czym sprawdziłem, czy można się pobawić przesuwaniem kursora po pustym ekranie. Nie było można.

Kobieta w końcu oznajmiła, że skończyła, i egzaminator podszedł sprawdzić jej dokonania. Pochylił się w stronę monitora i tonem, z którego przebijało stoickie osłupienie, powiedział:

— Wszystko pani pokręciła.

Uśmiechnęła się niepewnie, ponieważ nie była na sto procent przekonana, czy to jest pochwała.

— Chce pani spróbować jeszcze raz? — zapytał życzliwie egzaminator. — Ma pani prawo do jeszcze jednej próby.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że kobieta nie ma pojęcia, co jest grane, ale dzielnie postanowiła walczyć dalej. Egzamin mógł się rozpocząć.

Pytanie pierwsze brzmiało: „Widziałeś/aś Eastleigh. Jesteś pewien/na, że chcesz zostać w Wielkiej Brytanii?”. Tak naprawdę nie pamiętam, jakie było pierwsze pytanie ani kolejne. Na salę egzaminacyjną nie wolno było niczego wnosić, toteż nie mogłem robić notatek ani z zamyśleniem stukać w zęby ołówkiem. Test składał się z dwudziestu czterech pytań wielokrotnego wyboru i wypełnienie go zajmowało około trzech minut. Albo znasz odpowiedzi, albo nie znasz. Po wstukaniu wszystkich odpowiedzi podszedłem do stolika egzaminatora i zaczekaliśmy razem, aż komputer sprawdzi, jak mi poszło, co zajęło mniej więcej tyle samo, co sam test. W końcu egzaminator powiedział z uśmiechem, że zdałem, ale nie podał mi dokładnego wyniku, bo komputer informował tylko o tym, czy egzamin został zdany, czy oblany.

— Zaraz wydrukuję panu wynik — powiedział egzaminator.

To również trwało całe wieki. Miałem nadzieję, że dostanę elegancki dyplom na papierze czerpanym, z gatunku tych, jakie się dostaje po wejściu na most w Sydney albo po ukończeniu kursu gotowania w sieci supermarketów Wait­rose, ale otrzymałem tylko wydrukowany trochę rozmytą czcionką dokument potwierdzający, że moja sprawność intelektualna pozwala mi mieszkać we współczesnej Wielkiej Brytanii.

Promiennie uśmiechnięty jak pani z Bliskiego Wschodu (która szukała chyba klawiatury, kiedy ostatni raz zerknąłem w jej stronę), opuściłem budynek z uczuciem zadowolenia, a może nawet lekkiego uniesienia. Słońce jasno świeciło. Na dworcu autobusowym po drugiej stronie ulicy dwaj mężczyźni w kurtkach pilotkach sączyli poranny aperitif z odpowiednio dobranych kolorystycznie do odzieży puszek piwa, a gołąb dziobał niedopałek papierosa i strzyknął odrobiną gówna. Życie we współczesnej Wielkiej Brytanii wydawało mi się całkiem przyjemne.

IV

Parę dni później spotkałem się z moim wydawcą — serdecznym i bardzo lubianym obywatelem, który nazywa się Larry Finlay — na lunchu w Londynie, żeby porozmawiać o temacie mojej następnej książki. Larry’emu śni się po nocach, że zaproponuję jakiś kosmicznie niekomercyjny temat — na przykład biografię Mamie Eisenhower albo coś o Kanadzie — toteż na początek zawsze prewencyjnie sugeruje coś od siebie.

— Wiesz — powiedział — że minęło już dwadzieścia lat, odkąd napisałeś Zapiski z małej wyspy?

— Naprawdę? — odparłem zdumiony, jak wielki bagaż przeszłości potrafimy nagromadzić bez żadnego wysiłku z naszej strony.

— Myślałeś kiedyś o dalszym ciągu?

Jego ton był pozbawiony emocji, ale tam, gdzie Larry normalnie miał źrenice, zobaczyłem świecące znaczki funta.

— Tak się złożyło, że rzecz jest całkiem na czasie — powiedziałem po chwili zastanowienia. — Niedługo przyznają mi brytyjskie obywatelstwo.

— Naprawdę? — zdziwił się Larry. Znaczki funta pojaśniały i zaczęły delikatnie pulsować. — Rezygnujesz z obywatelstwa amerykańskiego?

— Nie, będę miał podwójne.

Larry zaczął wybiegać myślami w przyszłość. Układał w głowie plany marketingowe. Wymyślał projekty plakatów w metrze (tych mniejszych, koło schodów ruchomych, nie tych wielkich na peronach).

— Mógłbyś zrobić bilans swojej nowej ojczyzny.

— Nie chciałbym wracać do tych samych miejsc i pisać o tych samych rzeczach.

— No to pisz o innych miejscach — zgodził się Larry. — Na przykład — poszukał w głowie miejscowości, w której nikt wcześniej nie był — Bognor Regis.

Spojrzałem na niego z zainteresowaniem.

— Jest to druga wzmianka o Bognor Regis, którą słyszę w tym tygodniu — powiedziałem.

— Uznaj to za znak — podsumował Larry.

Po powrocie do domu wyjąłem przedpotopowy i rozsypujący się AA Complete Atlas of Britain (taki stary, że autostrada M25 istnieje w nim dopiero jako kropkowana wizja przyszłości), żeby do niego zerknąć. Poza wszystkim byłem ciekawy, jaka jest największa odległość do pokonania w prostej linii w Wielkiej Brytanii. Na pewno nie jest to dystans z Land’s End do John O’Groats, wbrew temu, co można przeczytać w oficjalnym podręczniku obywatelstwa. (Dla porządku cytuję: „Największa odległość na stałym lądzie jest z Land’s End na północnym wybrzeżu Szkocji do John O’Groats w południowo-zachodnim rogu Anglii. Wynosi około 870 mil”). Po pierwsze, najbardziej wysuniętym punktem na północy nie jest Land’s End, lecz Dunnet Head, trzynaście kilometrów na zachód, a na tym samym odcinku wybrzeża znajduje się co najmniej sześć cypli położonych bardziej na północ niż Land’s End. Istotniejszy problem polega jednak na tym, że podróż z Land’s End do John O’Groats wymaga serii zygzaków, bo inaczej utonęlibyśmy w morzu. Jeśli dopuszczamy zygzaki, to możemy hasać po kraju dowolną trasą i dystans jest w gruncie rzeczy nieskończony. Chciałem sprawdzić, jaka jest maksymalna odległość, którą można w całości pokonać po stałym lądzie. Położyłem na mapie linijkę i z zaskoczeniem odkryłem, że odchyla się od linii z Land’s End do John O’Groats jak igła kompasu w obecności źródła magnetyzmu. Najdłuższa linia prosta zaczyna się w górnym lewym rogu mapy od samotnego szkockiego cypla Cape Wrath, a kończy, co jeszcze ciekawsze, na Bognor Regis.

Larry miał rację. To był znak.

Przez bardzo krótką chwilę rozważałem możliwość podróży przez Wielką Brytanię wzdłuż nowo odkrytej linii (Linii Brysona, jak powinna być powszechnie nazywana, ponieważ to ja ją odkryłem), ale prawie natychmiast się zorientowałem, że nie byłoby to wygodne ani nawet warte wysiłku. Gdybym zabrał się do tego zbyt dosłownie, musiałbym przechodzić ludziom przez domy i ogrody, deptać uprawy i przeprawiać wpław przez rzeki, co byłoby kompletnym wariactwem. Gdybym natomiast próbował jak najbliżej trzymać się tej linii, musiałbym co rusz przedzierać się przez przedmieścia takich miejscowości jak Macclesfield i Wolverhampton, co również nieszczególnie mi się uśmiechało. Z całą pewnością mogłem wykorzystać Linię Brysona jako swego rodzaju odniesienie. Postanowiłem, że skrajne punkty tego odcinka wyznaczą początek i koniec mojej wyprawy, a od czasu do czasu zahaczę o Linię Brysona, kiedy nie będzie to wymagało żadnej ekwilibrystyki (i nie wypadnie mi z głowy), ale nie będę się nabożnie trzymał dogmatycznie wytyczonej trasy. Było to moje terminus ad quem, cokolwiek to znaczy. Postanowiłem również, że będę w miarę możliwości unikał miejsc, które odwiedziłem podczas pierwszej podróży (za duże ryzyko, że stanę na rogu i zacznę zrzędzić, że wszystko zeszło na psy, odkąd ostatni raz tam byłem), i skupię się na miejscach, w których nigdy nie byłem, licząc na to, że spojrzę na nie świeżym, nieuprzedzonym okiem.

Szczególnie spodobał mi się pomysł z Cape Wrath. Nic o nim nie wiedziałem — jak dla mnie mógł to być park przyczep — ale nazwa brzmiała dziko, groźnie i niedostępnie, czyli w sam raz dla poważnego wędrowca. Kiedy ludzie mnie spytają, dokąd zmierzam, z kamienną miną sięgnę wzrokiem ku północnemu horyzontowi i powiem: „Cape Wrath, jak Bóg da”. Słuchacze gwizdną z podziwu i odpowiedzą: „Kurczę, to kawał drogi”. Ja pokiwam głową z miną człowieka, który doskonale wie, na co się pisze.

— Nie jestem nawet pewien, czy mają tam herbaciarnię.

Ale przed tą daleką przygodą czekały mnie setki kilometrów zabytkowych miast i pięknego krajobrazu, a także zwiedzanie sławnego angielskiego wybrzeża koło Bognor Regis.

1 Best Friend Forever, Too Much Information, The Only Way Is Essex. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Rozdział 1

Pieprzyć Bognor!

Zanim tam po raz pierwszy pojechałem, o Bognor Regis wiedziałem tylko tyle (poza pisownią nazwy), że w jakimś bliżej nieokreślonym momencie brytyjskiej historii któryś monarcha, w przedśmiertnym przypływie zgryźliwości, wypowiedział słowa „Pieprzyć Bognor”, ale który to był monarcha oraz dlaczego jego ostatnim życzeniem na łożu śmierci był akt sodomii na średniej wielkości nadmorskim letnisku — na te pytania nie znałem odpowiedzi.

Jak się później dowiedziałem, rzeczonym monarchą był król Jerzy V, który w 1929 roku pojechał do Bognor za radą swojego lekarza, lorda Dawsona of Penn. Dawson przekonywał, że morskie powietrze pomoże królowi wyleczyć się z ciężkiej choroby płuc. Fakt, że Dawson nie był w stanie zaproponować lepszej terapii niż zmiana otoczenia, być może odzwierciedlał jego najbardziej charakterystyczną cechę jako lekarza, a mianowicie niekompetencję. Tak bardzo zasłynął z medycznej nieudolności, że skomponowano na jego cześć następującą piosneczkę:

Lord Dawson of Penn

Niejednego utrupił

I dlatego śpiewamy

Boże chroń króla.

Król wybrał Bognor nie dlatego, że darzył tę miejscowość jakąś szczególną estymą — jego bogaty kumpel sir Ar­thur du Cros miał tam pałac Craigweil House, który udostępnił królowi. Ze źródeł wynika, że rezydencja Craigweil była brzydka i mało komfortowa, a Jerzemu V nic się tam nie podobało, ale morskie powietrze rzeczywiście dobrze mu zrobiło i po kilku miesiącach na tyle odzyskał siły, że mógł wrócić do Londynu. Jeśli po Bognor zostały mu jakieś miłe wspomnienia, to nie podzielił się nimi ze światem.

Sześć lat później, kiedy choroba znowu się odezwała i król leżał umierający, Dawson zapewniał go obłudnie, że niedługo na tyle wydobrzeje, iż będzie mógł znowu wyjechać do Bognor. „Pieprzyć Bognor”, rzekł ponoć król i wyzionął ducha. Większość historyków uznaje tę historię za zmyśloną, ale jeden z biografów Jerzego V, Kenneth Rose, przekonuje, że może być prawdziwa oraz że byłaby absolutnie zgodna z tym, co wiemy o królu.

Ze względu na krótki pobyt króla Bognor wystąpiło o dodanie do nazwy miejscowości słowa Regis i w 1929 roku wniosek został uznany — a zatem nobilitacja miejscowości i początek jej upadku niemal zbiegły się w czasie.

Podobnie jak znaczna część nadmorskiej Wielkiej Brytanii, także Bognor najlepsze czasy ma już za sobą. Dawno, dawno temu do miasta ściągały wesołe, elegancko odziane tłumy, żeby tu spędzić beztroski weekend. Bognor mogło się poszczycić teatrem królewskim, wielkim pawilonem z parkietem tanecznym, który uchodził za najlepszy na południu Anglii, oraz renomowaną Kursaal, której nazwa jest trochę myląca, albowiem klienci nie poddawali się tam żadnym kuracjom, tylko jeździli na wrotkach do dźwięków granej przez orkiestrę na żywo muzyki, a następnie wieczerzali pod olbrzymimi palmami. Dzisiaj wszystko to ginie w pomroce dziejów.

Molo w Bognor przetrwało, ale ledwo ledwo. Kiedyś miało trzysta metrów długości, ale kolejni właściciele ucinali je po kawałku po pożarach albo sztormach i dzisiaj został zaledwie stumetrowy kikut, który nie dosięga do morza. Przez wiele lat odbywały się w Bognor coroczne konkursy latania, którego uczestnicy próbowali wzbić się z mola w powietrze za pomocą różnych własnej roboty ustrojstw — rowerów z przypiętymi po bokach rakietami i tym podobnych. Zawodnicy nieodmiennie przebywali w powietrzu zabawnie krótki dystans i z chlupotem wpadali do wody ku uciesze widowni, ale po kolejnym skróceniu mola awaryjne lądowania odbywały się na piasku i kamieniach, co budziło raczej niepokój niż rozbawienie. W 2014 roku konkurs odwołano i wygląda na to, że przeniósł się na stałe do oddalonego o kilka kilometrów Worthing, gdzie nagrody są większe, a molo sięga do morza.

Aby powstrzymać długi, łagodny upadek Bognor, rada okręgu Arun w 2005 roku powołała Grupę Zadaniową do spraw Rewitalizacji Bognor Regis z zadaniem sprowadzenia do miasta pięciuset milionów funtów inwestycji. Kiedy stało się oczywiste, że o takiej skali można tylko pomarzyć, poprzeczkę po cichu obniżono najpierw do stu milionów, a później do dwudziestu pięciu milionów. Ten cel również okazał się nadmiernie ambitny. Ostatecznie uznano, że najbardziej realistyczna będzie suma zbliżona do zera, a ponieważ ten poziom inwestycji został już osiągnięty, grupę zadaniową rozwiązano, podziękowawszy jej za dobrze wykonaną robotę. Teraz można odnieść wrażenie, że władze ograniczają się do utrzymywania Bognor przy życiu jak pacjenta na intensywnej terapii.

Ale przy tym wszystkim Bognor nie jest wcale takie złe. Ma długą plażę i krętą betonową promenadę oraz centrum, które nie tętni wprawdzie życiem, ale jest zwarte i schludne. Niedaleko od morza ciągnie się leśna głusza zwana Hotham Park, z krętymi alejkami, wielkim stawem, po którym można pływać łódkami, i z kolejką dla dzieci. Z drugiej strony to już chyba wszystko. Jeśli wpiszesz w internecie „atrakcje w Bognor”, wyskoczy ci Hotham Park i sklep ze skuterami.

Poszedłem nad morze. Przechadzało się tam całkiem sporo ludzi, korzystając ze słońca. Szykowało się piękne lato i już teraz o wpół do jedenastej przed południem było widać, że czeka nas upalny jak na Anglię dzień. Mój pierwotny plan polegał na tym, żeby przejść wzdłuż morza do Craigweil i zobaczyć miejsce, w którym kurował się król, ale moje nadzieje pierzchły, kiedy usłyszałem, że pałac rozebrano w 1939 roku, a teraz stoi w tym miejscu osiedle mieszkaniowe. Zamiast na zachód, poszedłem więc promenadą na wschód w stronę Felpham, ponieważ tam zmierzali wszyscy spacerowicze i uznałem, że wiedzą, co robią.

Po jednej stronie ciągnęła się plaża i roziskrzone morze, a po drugiej rząd eleganckich nowoczesnych domów, z wysokimi ogrodzeniami, które miały chronić mieszkańców przed wścibskim wzrokiem spacerowiczów. Właściciele nie wzięli jednak pod uwagę, że mur zaprojektowany w celu zasłaniania widoku turystom zasłoni również widok im samym. Jeżeli mieszkańcy eleganckich domów chcieli spojrzeć na morze, musieli wejść na piętro i usiąść na balkonie, ale to oznaczało wystawienie się na nasze spojrzenia. Mogliśmy dowiedzieć się na ich temat wszystkiego — są opaleni czy może bladzi, piją coś zimnego czy ciepłego, czytają tabloidy czy prasę opiniotwórczą. Ludzie na balkonach udawali, że im to nie przeszkadza, ale dało się poznać, że przeszkadza. Postawili sobie zresztą bardzo trudne zadanie. Musieli udawać, że balkony w jakiś sposób czynią ich niewidzialnymi dla nas, a ponadto musieli udawać, że jesteśmy nic nieznaczącymi elementami panoramy, toteż nie zauważają, że na nich patrzymy. Tyle udawania naraz to spory wysiłek.

Postanowiłem przeprowadzić mały test i spróbować nawiązać kontakt wzrokowy z ludźmi na balkonach. Uśmiechałem się do nich tak, jakbym chciał powiedzieć: „Halo, widzę was!”, ale oni zawsze natychmiast odwracali wzrok albo udawali, że mnie nie widzą, ponieważ zaabsorbowało ich coś po drugiej stronie kanału, w okolicy Dieppe albo Deauville. Czasami sobie myślę, że los Anglika musi być trochę męczący. Niewątpliwie, my z promenady mamy znacznie lepiej, ponieważ cały czas widzimy morze bez wchodzenia na wyższe kondygnacje i nie musimy udawać, że nikt nie może nas zobaczyć. A naszą największą przewagą jest to, że w dowolnym momencie możemy wsiąść w samochód i wrócić do domu, który nie znajduje się w Bognor Regis.

Po wizycie w Bognor planowałem pojechać autobusem wzdłuż wybrzeża do Brighton i ostrzyłem sobie na to zęby. Nigdy wcześniej nie widziałem tego odcinka wybrzeża i wiązałem z nim wielkie nadzieje. Wydrukowałem sobie rozkład jazdy i po długich rozważaniach uznałem, że najodpowiedniejszy z punktu widzenia moich celów będzie autobus o dwunastej dziewiętnaście. Ale kiedy niespiesznym krokiem dotarłem na przystanek, sądząc, że mam kilka minut zapasu, z łagodną rozpaczą zobaczyłem, że mój autobus właśnie odjechał w chmurze czarnego dymu. Zajęło mi dłuższą chwilę, zanim ustaliłem, że mój zegarek się spóźnia — bateria najwyraźniej dogorywała. Do odjazdu następnego autobusu zostało mi pół godziny, więc poszedłem do jubilera, gdzie niezbyt pogodnie nastawiony do życia sprzedawca obejrzał mój zegarek i poinformował mnie, że wymiana baterii będzie kosztowała trzydzieści funtów.

— Ale ja za cały zegarek tyle nie zapłaciłem — wykrztusiłem.

— Być może to tłumaczy, dlaczego nie działa — odparł i oddał mi zegarek z wyniosłą obojętnością.

Zaczekałem, żeby sprawdzić, czy ma mi coś jeszcze do powiedzenia, czy jest w nim choćby iskierka zainteresowania tym, żeby mi pomóc na powrót zsynchronizować czas na moim nadgarstku z czasem obiektywnym, a przy okazji trochę na mnie zarobić. Okazało się, że nie ma.

— Trudno, na razie z tym zaczekam — powiedziałem. — Widzę, że jest pan bardzo zajęty.

Jeżeli moje poczucie humoru przypadło mu do gustu, to nie okazał tego. Wzruszył ramionami i na tym zakończyła się nasza znajomość.

Byłem głodny, ale do odjazdu autobusu zostało mi już tylko dwadzieścia minut, więc poszedłem do McDonalda, żeby oszczędzić na czasie. To był błąd. Cóż, mam niewiele osobistych doświadczeń z McDonaldem. Kilka lat temu, wracając z dużej rodzinnej wycieczki, zatrzymaliśmy się przy McDonaldzie w odpowiedzi na wołania wnucząt z tylnego siedzenia, że mają ochotę na coś niezdrowego, i odpowiedzialność za złożenie zamówienia spadła na mnie. Szczegółowo odpytałem wszystkich uczestników wyprawy — było nas około dziesięciorga, dwoma samochodami — spisałem zamówienie na odwrocie starej koperty i podszedłem do kasy.

— No więc tak — powiedziałem stanowczym tonem do młodego sprzedawcy, kiedy przyszła na mnie kolej. — Poproszę pięć big maców, cztery cheeseburgery z podwójnym serem, dwa shaki czekoladowe…

W tym momencie ktoś podszedł do mnie z informacją, że jedno z dzieci zamiast big maca chce nuggetsy.

— Przepraszam, jeszcze raz: cztery big maki, cztery cheeseburgery z podwójnym serem, dwa shaki czekoladowe…

Ktoś szarpnął mnie za rękaw i powiedział, że chce shake truskawkowy, a nie czekoladowy.

— No to jeszcze raz: cztery big maki, cztery cheeseburgery z podwójnym serem, jeden shake czekoladowy, jeden shake truskawkowy, trzy porcje nuggetsów…

Ta sekwencja wydarzeń powtórzyła się jeszcze parę razy, ale udało mi się dotrzeć do końca i w całości złożyć zamówienie.

Po jego skompletowaniu młodzieniec postawił przede mną około jedenastu tac z trzydziestoma albo czterdziestoma produktami.

— Co to jest? — zapytałem.

— Pańskie zamówienie — odparł i odczytał z wyświetlacza na kasie: — Trzydzieści cztery big maki, dwadzieścia cheeseburgerów z podwójnym serem, dwanaście shake’ów czekoladowych…

Jak się okazało, zamiast skorygować zamówienie, za każdym razem je uzupełniał.

— Nie poprosiłem o dwadzieścia cheeseburgerów z podwójnym serem, tylko pięć razy poprosiłem o cztery cheese­burgery z podwójnym z serem.

— Wychodzi na to samo — błysnął znajomością tabliczki mnożenia.

— To wcale nie jest to samo. Niemożliwe, żeby pan był aż taki głupi.

Dwie spośród osób stojących za mną w kolejce wzięły stronę młodego sprzedawcy.

— Kiedy pan naprawdę to wszystko zamówił — powiedziała jedna z nich.

Z zaplecza wyłonił się kierownik zmiany i spojrzał na kasę.

— Tutaj jest napisane: dwadzieścia cheeseburgerów z podwójnym serem — powiedział takim tonem, jakby znalazł pistolet z moimi odciskami palców.

— Wiem, co tam jest napisane, ale ja tego nie zamawiałem.

Jeden z moich dorosłych synów przyszedł sprawdzić, co jest grane. Wyjaśniłem mu sytuację, a on po wszechstronnym rozpatrzeniu sprawy doszedł do wniosku, że per saldo wina leży po mojej stronie.

— Nie wierzę, że wszyscy jesteście tacy głupi — powiedziałem do publiczności, która teraz składała się z około szesnastu osób, w tym nowo przybyłych, które mimo to już występowały przeciwko mnie. Ostatecznie podeszła moja żona i odciągnęła mnie za łokieć, tak jak kiedyś prowadziła bełkocących pacjentów psychiatrycznych do izolatki. Przyjaźnie załatwiła sprawę z kierownikiem i sprzedawcą, mniej więcej w trzydzieści sekund zaniosła na stół dwie tace z jedzeniem i poinformowała mnie, że już nigdy nie wolno mi przekroczyć progu McDonalda, ani w pojedynkę, ani pod nadzorem.

A jednak, po raz pierwszy od tamtej awantury, znalazłem się w McDonaldzie. Poprzysiągłem sobie, że będę grzeczny, ale McDonald po prostu mnie przerasta. Zamówiłem kanapkę z kurczakiem i dietetyczną colę.

— Życzy pan sobie do tego frytki? — zapytał obsługujący mnie młody mężczyzna.

Po chwili wahania odparłem zbolałym, ale cierpliwym tonem:

— Nie. I właśnie dlatego nie poprosiłem o frytki.

— Każą nam pytać, czy klient chce.

— Mam taką zasadę, że kiedy chcę frytki, mówię coś w rodzaju: „Poproszę jeszcze frytki”. Taki mam system.

— Każą nam pytać, czy klient chce — powtórzył.

— Chce się pan dowiedzieć, jakich innych rzeczy nie chcę? Lista jest całkiem długa. Zawiera wszystko, co podajecie, oprócz tych dwóch rzeczy, które zamówiłem.

— Każą nam pytać, czy klient chce — powtórzył kolejny raz, ale mniej sympatycznym tonem. Położył zamówione przeze mnie dwa produkty na tacy i bez śladu szczerości w głosie życzył mi miłego dnia.

Zdałem sobie sprawę, że chyba nie jestem jeszcze całkiem gotowy na McDonalda.

Autobus z Bognor do Brighton przez Littlehampton jest reklamowany jako Coastliner 700, co sugeruje nowoczesny, luksusowy pojazd z turbodoładowanym silnikiem. Wyobraziłem sobie, że siedzę wysoko nad ziemią w klimatyzowanym, tapicerowanym welurem komforcie, chłonę widoki na błękitne morze i pagórkowaty krajobraz przez delikatnie przyciemnioną szybę — tak delikatnie, że mam ochotę odwrócić się do sąsiada i zapytać: „Ta szyba jest lekko przyciemniona czy Littlehampton trochę niebieskawe?”.

Rzężący autobus, który zatrzymał się na przystanku, w żadnym punkcie nie spełniał wyobrażonej przeze mnie specyfikacji. Był zatłoczony, duszny, jednopoziomowy, pełen metalowych kantów i plastikowych siedzeń. W tego rodzaju pojeździe możesz się znaleźć podczas transportu z więzienia do więzienia. Na jego korzyść przemawiał fakt, że był tani — cztery funty i czterdzieści pensów za podróż do Hove, czyli mniej niż poprzedniego wieczoru wydałem w Londynie na jedno piwo.

Mój entuzjazm nie został jednak całkowicie zgaszony, ponieważ miałem zaraz podróżować przez szereg małych i — miałem nadzieję — uroczych miejscowości letniskowych: ­Littlehampton, Goring-by-Sea, Angmering, Worthing, Shoreham. Wyobraziłem sobie szczęśliwie miasteczka z gatunku przedstawianych w książeczkach dla dzieci z lat pięćdziesiątych — główna ulica z sympatycznymi herbaciarniami, w sklepach z pasiastymi markizami sprzedają wiatraczki i piłki plażowe, a ludzie przechadzają się z kulkami żółtych lodów w wafelku. Tymczasem jechaliśmy obwodnicami i drogami szybkiego ruchu przez niekończące się przedmieścia, mijając wyłącznie supermarkety (jest to jedno z najbardziej nieadekwatnych określeń we współczesnym brytyjskim życiu), stacje benzynowe, salony samochodowe i całą resztę nieodłącznej od naszej epoki szpetoty. Poprzedni pasażer zostawił w kieszeni fotela parę kolorowych czasopism, więc z ciekawością zrodzoną ze znudzenia wyjąłem teraz jedno z nich. Było to jedno z tych pisemek o dziwnie emfatycznych tytułach — „Hello!”, „OK!”, „Now!”, „What Now!”, „Not Now!” — i większość tekstów dotyczyła celebrytek, które mocno przybrały ostatnio na wadze, chociaż na wcześniejszych zdjęciach też nie wyglądały zbyt szczupło. O żadnej z nich wcześniej nie słyszałem, ale o ich życiu fascynująco się czytało. Najbardziej podobał mi się artykuł — być może umieszczę go na pierwszym miejscu listy moich ulubionych tekstów — o aktorce, która zemściła się na swoim nieodpowiedzialnym partnerze, przerzucając na niego opiewający na siedem i pół tysiąca funtów rachunek za waginoplastykę. To się dopiero nazywa zemsta. Ciekawe, co się dostaje w pakiecie z waginoplastyką. Darmowe Wi-Fi? Saunę? Niestety artykuł tego nie precyzował.

Połknąłem haczyk. Wciągnęły mnie spaprane z rozmachem losy celebrytek, których wspólnymi mianownikami wydawały się mikroskopijne mózgi, gigantyczne cycki i imponująca umiejętność fatalnego doboru partnerów. W tym samym numerze natrafiłem na wpadający w oko tytuł: Nie zabijaj swojego dziecka dla sławy! Okazało się, że jest to porada od ­Katie Price (jak dla mnie sobowtórki świętej pamięci modelki Donny Jordan) dla wschodzącej gwiazdy Josie. Pani Price nie należy do osób, które przebierają w słowach. „Posłuchaj mnie uważnie, Josie — napisała. — Uważam, że jesteś absolutnie odrażająca. Fakt, że masz cycki i zrobiłaś sobie skrobankę, nie czyni cię sławną!” Chociaż byłem intelektualnie i emocjonalnie skłonny podzielić stanowisko pani Price w tej sprawie, artykuł sugerował, że Josie stanowi żywe zaprzeczenie tej tezy.

Na zdjęciach widniała młoda kobieta z piersiami jak balony i ustami przywodzącymi na myśl te unoszące się na wodzie rurki, których kiedyś używano do ogradzania plam rozlanej ropy na morzu. Z artykułu wynikało, że Josie spodziewa się „trzeciego syna w ciągu dwóch miesięcy” — wszyscy się chyba zgodzimy, że nawet jak na mieszkankę Essex jest to godne podziwu tempo reprodukcji. W dalszej części tekstu można było przeczytać, że Josie chciała mieć dziewczynkę, a nie kolejnego chłopca, i tak się rozczarowała, że zaczęła znowu pić i palić w ramach sygnału niezadowolenia dla swojego systemu rozrodczego. Rozważała nawet aborcję i właśnie z tego powodu pani Price tak emocjonalnie włączyła się do dyskusji. W artykule odnotowano mimochodem, że dwa wydawnictwa zaproponowały młodej Josie napisanie książki. Jeżeli się okaże, że jest wśród nich moje, osobiście podpalę jego siedzibę.

Nie znoszę gadać jak stary zgred, ale dlaczego ci ludzie są sławni? Którymi spośród posiadanych przez siebie przymiotów zjednują sobie świat? Możemy od razu wykluczyć talent, inteligencję, atrakcyjność i urok, więc co nam zostaje? Zgrabne stópki? Świeży, miętowy oddech? Nie ogarniam tego. Pod względem anatomicznym część z nich sprawia takie wrażenie, jakby należała do innego gatunku. Wiele z tych osób nosi imiona, które sugerują przybyszów z odległej galaktyki: Ri-Ri, Tulisa, Naya, Jai, K-Pez, Chlamydia, Toss-R, Mo-Ron (być może niektóre zmyśliłem). Kiedy czytałem to pisemko, cały czas słyszałem w głowie głos jak ze zwiastuna filmu klasy B z lat pięćdziesiątych: „Pochodzą z planety Imbecile!”.

Nie wiem, gdzie takich sieją, ale są ich dzisiaj całe chmary. Jakby dla zilustrowania mojej tezy tuż za Littlehampton wsiadł młody człowiek w workowatych spodniach, zblazowanym krokiem przeszedł przez środek i rozwalił się na siedzeniu naprzeciwko mnie. Na głowie miał o kilka rozmiarów za dużą czapkę bejsbolową. Gdyby nie nadmiarowe uszy, czapka zasłaniałaby mu oczy. Daszek był zwalcowany na płask, a z czapki nadal zwisała błyszcząca metka podobna do hologramu. Nad daszkiem widniało wypisane dużymi literami słowo „OBEy” („bądź posłuszny”). Słuchawki wysyłały dudniące fale dźwiękowe do majestatycznej międzygwiezdnej pustki jego czaszki i usiłowały odnaleźć w niej ziarenko mózgu. Musiało to trochę przypominać polowanie na bozon Higgsa. Gdyby tych wszystkich młodzieńców z Południowej Anglii, z ich czapkami i zblazowanym krokiem, zgromadzić w jednym pokoju, ich łączne IQ wciąż nie wystarczyłoby dla półgłówka.

Wyjąłem drugie czasopismo, zatytułowane „Zatkaj Mordę!”. Dowiedziałem się z niego, że pani Price być może nie jest tak wspaniałą krynicą dobrej rady, jak do tej pory sądziłem. Czytelników czekała wycieczka po oszałamiająco bujnym życiu miłosnym pani Price. Obejmowało ono trzy małżeństwa, dwa przypadki zerwanych zaręczyn, gromadę dzieci i siedem innych ważnych, ale krótkotrwałych związków — a tekst dotyczył tylko ostatniego okresu jej pracowitego życia. Wszystkie związki pani Price były nad wyraz niezadowalające, zwłaszcza ostatni. Pani Price wyszła za niejakiego Kierana, którego główny talent w moim odczuciu polega na umiejętności ciekawego stawiania włosów do góry. Niedługo po tym, jak zamieszkali razem w liczącej tysiąc sto pokojów rezydencji Katie, pani Price odkryła, że Kieran posuwa jej najlepszą (teraz zapewne byłą najlepszą) przyjaciółkę. Jakby tego nie było dosyć (w świecie pani Price nigdy niczego nie jest dosyć), Katie odkryła, że jeszcze jedna spośród jej najlepszych przyjaciółek urządza sobie jazdy próbne z Kieranem. Pani Price wpadła w zrozumiałą furię. Sądzę, że mamy tutaj do czynienia z Pałacem Buckingham waginoplastyki.

Przewróciłem kartkę i natrafiłem na krzepiący reportaż o Sam i Joeyu, których talentów za żadne skarby nie potrafiłem zidentyfikować. Chętnie bym się dowiedział, czy ktokolwiek potrafi. Sam i Joey najwyraźniej zrobili wielką karierę, ponieważ szukali dużej nieruchomości w Essex — „najlepiej zamku”, informował jeden z ich znajomych. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że mózg skapuje mi na papier, więc odłożyłem czasopismo i zacząłem oglądać podmiejski krajobraz, który przesuwał się za oknem.

Powoli, bezsilnie i z wieloma podskokami głowy, zapadłem w głęboki sen.

Obudziłem się z szarpnięciem i stwierdziłem, że jestem w jakimś nieznanym miejscu. Autobus zatrzymał się koło miejskiego parku, dużego, prostokątnego, zielonego i zatłoczonego. Z trzech stron ograniczały go niewielkie hotele i apartamentowce, a z czwartej strony morze. Wyglądało to uroczo. Za moim oknem odchodziła od parku piesza alejka, również sympatyczna. Być może było to Hove. Słyszałem wcześniej, że Hove jest bardzo ładne. Szybko wysiadłem i trochę pospacerowałem, zachodząc w głowę, jak mógłbym się dowiedzieć, gdzie jestem. Nie potrafiłem zdobyć się na to, żeby podejść do kogoś i zapytać: „Przepraszam, gdzie ja jestem?”, wędrowałem więc po miasteczku, aż dotarłem do tablicy informacyjnej, która mnie poinformowała, że jestem w Worthing.

Spenetrowałem wspomnianą pieszą alejkę, która nazywała się Warwick Street, wypiłem herbatę, a potem pospacerowałem nad morze, gdzie dominował porażająco brzydki wielopiętrowy parking. Ciekawe, jak sobie kombinują urzędnicy od planowania przestrzennego. „Wiecie co, mam pomysł. Zamiast ładnych hoteli i apartamentowców postawmy nad morzem wielki parking bez okien. Ściągniemy w ten sposób tłumy!” Pomyślałem o tym, żeby resztę drogi do Brighton przejść na piechotę, ale potem sobie uzmysłowiłem, że chociaż Brighton rzeczywiście majaczy na horyzoncie, dzieli mnie od niego dość długa droga — według mojej niezawodnej mapy Ordnance Survey około trzynastu kilometrów, czyli znacznie więcej, niż miałem ochotę pokonać pieszo na tym etapie życia.

Wsiadłem więc do innego autobusu, prawie takiego samego jak pierwszy, i podjąłem zmotoryzowaną podróż. Zaczęło się obiecująco, ale po chwili nadmorska droga zamieniła się w długi ciąg złomowisk, magazynów z materiałami budowlanymi i warsztatów samochodowych, a kiedy wjeżdżaliśmy do Shoreham, zobaczyłem wielką elektrownię. Z powodu robót drogowych utknęliśmy w długim korku i znowu zasnąłem.

Obudziłem się w Hove, dokładnie tam, gdzie chciałem być, i wysiadłem z autobusu, jak zwykle potykając się w pośpiechu. Przypadkiem czytałem niedawno o Geor­ge’u Eve­reście, człowieku, któremu zawdzięcza swoją nazwę Mount Everest, i dowiedziałem się, że leży pochowany w kościele św. Andrzeja w Hove — pomyślałem, że rzucę okiem na jego grób. Nigdy się wcześniej nie zastanawiałem, skąd Czo­mo­lungma wzięła swoją angielską nazwę. Okazało się, że jej związki z tym człowiekiem były w najlepszym razie nikłe. Przede wszystkim nie widział jej na oczy. Góry, ani indyjskie, ani inne, nie odgrywały większej roli w jego życiu.

Everest urodził się w 1790 roku w Greenwich, z ojca prawnika. Wykształcenie pobierał w szkołach wojskowych w Marlow i Woolwich, po czym wysłano go na Daleki Wschód, gdzie pracował jako geodeta. W 1817 roku trafił do Hajdarabadu i objął funkcję głównego asystenta w przedsięwzięciu o nazwie Wielki Pomiar Trygonometryczny. Celem projektu było zmierzenie wygięcia łuku południka na terenie Indii, co miało służyć do wyliczenia obwodu Ziemi. Taki cel życiowy postawił sobie William Lambton, człowiek, o którego życiorysie prawie niczego nie wiemy na pewno. W Oxford Dictionary of National Biography można przeczytać, że urodził się pomiędzy 1753 i 1769 rokiem — zaskakująco szeroki margines błędu. Z całą pewnością możemy jednak powiedzieć, że nie wiemy, gdzie się wychowywał i kształcił. Musimy zadowolić się informacją, że w 1781 roku zaciągnął się do wojska, pojechał do Kanady wytyczać granicę z nowo powstałymi Stanami Zjednoczonymi, a potem odkomenderowano go do Indii. Tam wpadł na pomysł zmierzenia łuku południka. Pracowicie się tym zajmował mniej więcej przez dwadzieścia lat, by w 1823 roku nagle umrzeć w Północnych Indiach — dokładnego miejsca, daty i przyczyny znowu jednak nie znamy. George Everest tylko dokończył cudzy projekt. Było to ważne przedsięwzięcie, ale nawet nie zbliżyło się do Himalajów.

Na fotografiach Everesta z późnego okresu jego życia widzimy smętną twarz obwiedzioną niemal idealnym okręgiem siwych włosów i brody. Indyjskie warunki wyraźnie mu nie służyły. Przez dwadzieścia spędzonych tam lat prawie cały czas coś mu dolegało. Chorował na tyfus i co chwila zapadał na chorobę, którą brytyjscy koloniści nazywali gorączką z Yellapuru, oraz biegunkę. Długie okresy spędzał w kraju na chorobowym. W 1843 roku, na długo zanim nazwano od niego Czomolungmę, wrócił do Anglii na stałe. Jest to jedna z bardzo nielicznych gór w Azji, które mają angielskie nazwy. Brytyjscy kartografowie generalnie byli całkiem skrupulatni w kwestii zachowywania rdzennego nazewnictwa, ale Mount Everest funkcjonował pośród okolicznej ludności pod wieloma nazwami — Deodhunga, Devadhunga, Bairavathan, Bhairavlangur, Gnalthamthangla, Czomolungma i jeszcze kilka — toteż każdy wybór byłby arbitralny. Brytyjczycy najczęściej mówili na niego Wierzchołek XV. W tamtym okresie nikt nie miał pojęcia, że jest to najwyższa góra świata, a tym samym zasługuje na szczególną uwagę, więc kiedy ktoś napisał na mapie nazwisko Everest, nie traktowano tego jako doniosłego wydarzenia. Ostatecznie stwierdzono, że pomiar trygonometryczny był obarczony wieloma błędami, co oznacza, że Lambton i Everest nie osiągnęli w życiu zbyt wiele.

Nawiasem mówiąc, George Everest w odróżnieniu od nas nie wymawiał swojego nazwiska jako trzysylabowego, lecz połykał środkowe „e” — co dawało w efekcie „Ewrest”. Góra jest zatem nie tylko błędnie nazwana, ale również błędnie wymawiana. Everest zmarł w wieku siedemdziesięciu sześciu lat w londyńskich Hyde Park Gardens, ale pochowano go w Hove. Nikt nie wie dlaczego. Nie mamy żadnych informacji o jego związkach z tą miejscowością ani żadnym innym obszarem Sussex. Bardzo mi się spodobało, że najsłynniejsza góra świata została nazwana od człowieka, który nie miał z nią nic wspólnego i którego nazwisko niepoprawnie wymawiamy. Fantastyczna sprawa.

St. Andrews to interesujący kościół, wielki i szary, z ciemną kwadratową wieżą. Koło bramy stała duża tablica z napisem „Witamy w Kościele Św. Andrzeja”, ale miejsca na nazwisko proboszcza, pory nabożeństw i numer telefonu kościelnego były puste. Na przykościelnym cmentarzu stały trzy grupki meneli, którzy pili i korzystali ze słońca. Dwóch facetów z grupy najbliżej mnie zażarcie się o coś sprzeczało, ale nie słyszałem o co. Próbowałem odczytać napisy nagrobne, ale większość z nich zatarły żywioły. Grób Everesta był wystawiony na działanie słonego powietrza Hove od prawie stu pięćdziesięciu lat, wydawało się zatem mało prawdopodobne, aby przetrwał w rozpoznawalnej postaci. Jeden z dwóch polemistów wstał i odlał się pod murem granicznym. W trakcie tej czynności skierował zainteresowanie na moją osobę i lekko nieprzyjaznym tonem wypytywał mnie przez ramię, czego tam szukam.

Wyjaśniłem, że szukam grobu niejakiego George’a Everesta. Zaskoczył mnie, odpowiadając z całkiem niezłą artykulacją:

— Tu zaraz. — Skinął głową w stronę jakiegoś nagrobka parę metrów ode mnie. — Nazwali od niego Mount Everest, ale on nigdy go nie widział.

— Tak właśnie wyczytałem.

— Kretyn zasrany — powiedział niezbyt dla mnie jasno i z wyrazem zadowolenia na twarzy schował wacka z powrotem do spodni.

Tak zakończył się mój pierwszy dzień jako turysty w Wielkiej Brytanii. Miałem nadzieję, że przynajmniej niektóre z kolejnych okażą się lepsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki