Skarb Wysp Andamańskich - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook + audiobook

Skarb Wysp Andamańskich ebook i audiobook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czternastoletni Władek przyjeżdża na wakacje na Wyspy Andamańskie, gdzie na plantacji herbaty pracują jego rodzice. Na miejscu spotyka Dżaira z plemienia Minkopi.. Chłopiec jest wnukiem Jomagi – słynnego wodza porwanego przed laty przez groźnego gubernatora Horna, pragnącego przejąć należącą do Minkopi kolekcję niezwykłych pereł zwaną skarbem Tamaranów.

Młodzi bohaterowie szybko znajdują wspólny język i razem odkrywają uroki wyspy. Ale sielanka nie potrwa długo: chłopcy zostają porwani i uwięzieni w górach Szalati przez plemię Kalabanów. Czy uda im się bezpiecznie wrócić do domu?

Wędrówka przez niebezpieczną dżunglę, skłócone ze sobą plemiona, polowanie na tropikalne zwierzęta, poszukiwanie podziemnych jaskiń i oczywiście skarbu – wszystko to sprawia, że od tej powieści Ossendowskiego wprost nie można się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 6 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antoni Ferdynand Ossendowski Skarb Wysp Andamańskich ISBN Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016All rights reserved Redakcja Witold Kowalczyk Ilustracja na okładce Agnieszka Kuglasz-Siodłak Opracowanie graficzne i techniczne okładki Agnieszka Herman Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

I.

Skarb Wysp Andamańskich

Powierzchnia Zatoki Bengalskiej wydawała się biała. Nic dziwnego, bo był marzec, jeden z najbardziej upalnych miesięcy w południowej części Półwyspu Indochińskiego i wysp rozrzuconych wzdłuż jego pobrzeży. Promienie słońca odbijały się od nieruchomego zwierciadła morskiego, a lekkie opary nadawały wodzie i powietrzu biały, mętny odcień. W takie to skwarne południe mały statek angielski, sapiąc dychawicznie, płynął z Rangunu na południe. Na czarnym dziobie okrętu widniał napis „Queen Elisabeth”— „Królowa Elżbieta”! Stare, zakopcone pudło, jakim był ów parowiec, zupełnie niesłusznie nosiło tak szumną nazwę. Nad pokładem majtkowie rozpięli brudne, połatane płótno, aby nieliczni pasażerowie mogli odpocząć w cieniu. Koło burty, wprost na deskach, siedziało kilku Birmańczyków o twarzach brązowych i w żółtych zawojach na głowie. Jedni, nieruchomym wzrokiem patrząc na płaskie fale rozchodzące się spod dziobu parowca, palili długie, bambusowe fajki, inni żuli betel — mieszaninę tabaki, kory cynamonowej i aromatycznych korzeni — i co chwila wypluwali za burtę gęstą, czerwoną niby krew ślinę.

Trzech Europejczyków w rozpiętych na piersiach koszulach, pykając cygara, rozsiadło się na drewnianych, składanych krzesełkach. Przyglądał im się z ciekawością oparty o burtę chłopak, zapewne czternastoletni. Był opalony na brąz, miał szaroniebieskie, wesołe oczy, a spod ronda płóciennego okrycia głowy wydostawał mu się płowy kosmyk włosów.

Od samego rana nie spuszczał on z oka trzech ponurych, milczących pasażerów. Nie podobali mu się bowiem od początku, a gdy jeden z nich, odchyliwszy rękaw koszuli, obnażył ramię, chłopak spostrzegł na nim serce, jakieś litery i głowę psa wytatuowane granatową farbą. Baczny na wszystko zauważył niebawem, że milczący pasażerowie w tylnych kieszeniach spodni ukryte mieli rewolwery.

„«Królowa Elżbieta» wiezie pocztę i pieniądze dla urzędników w Singapurze — przypomniał sobie chłopak — więc może te okrut­nie ponure draby zamierzają ograbić statek?”

Rozmyślania jego i domysły przerwał stary bosman. Klepnął chłopaka przyjaźnie i ogarnąwszy ramieniem, powiedział:

— Przyglądasz się rekinom, bracie?

— Rekinom? — powtórzył mały pasażer, podnosząc oczy na marynarza.

Ten pyknął fajkę i mruknął, jak gdyby od niechcenia, bo tylko takim tonem żeglarze całego świata mówią o drapieżcach morskich, swoich zaciętych wrogach.

— Zbliżamy się do Wysp Kokosowych, ulubionego miejsca żarłaczy... O wilku mowa... Masz już jednego!

O jakieś pięćdziesiąt metrów od burty płynęła cała flotylla żeglarków. Barwne zwierzątka morskie, połyskując muszlą, wiosłowały długimi mackami. Nagle skurczyły się, poszarzały i znikły tak szybko, jak gdyby rozpuściły się w ciepłej wodzie. Jednocześnie tam, gdzie przed chwilą żeglowały te piękne głowonogi, zjawiła się wnet trójkątna płetwa jakiejś dużej ryby. Cięła ona zwinnie gładką powierzchnię morza, a gdy wynurzyła się tuż przy parowcu, chłopak ujrzał ciemnoszarego rekina. Potwór długo płynął obok burty, nie spuszczając swych małych, złych ślepi ze stojących na pokładzie ludzi, aż w końcu przewrócił się do góry białawym brzuchem, ukazując olbrzymią paszczę zębatą, śmignął ciemnym cieniem na głębinie i zniknął pod kadłubem parowca.

— Zapewne kucharz wrzucił do morza resztki jedzenia — uśmiech­nął się bosman. — żarłacz pozbiera je, a potem będzie płynął za rufą, czekając na nową porcję!

Umilkł i puszczając dym, patrzył na białą, lśniącą taflę morza. Chłopak nie przerywał milczenia. Przyglądał się nadlatującym mewom — białym i szarym. Ptaki krzyczały jękliwie i szybowały na skrzydłach wygiętych niby sierpy. Zwiastowały ląd, chociaż dokoła widniało tylko morze, jak gdyby oddychające spokojnie pod bladoniebieską kopułą nieba.

— Po cóż to płyniesz, przyjacielu, na Andamany1? — zadał pyta­nie bosman.

— Do rodziców na wakacje, aż do lipca! — radosnym głosem odpowiedział chłopak.

— Ach tak! — kiwnąwszy głową, mruknął marynarz. — Czy pocho­dzisz z kolonii, czy też z Anglii?

Chłopak zaśmiał się wesoło i odparł:

— Nie jesteśmy Anglikami! Rodzice przyjechali tu z Polski, ale ja urodziłem się w Szanghaju i w tym roku skończę szkołę w Rangunie.

— Fiu-u! Fiu, fiu! — gwizdnął bosman. — Polska kojarzy mi się z Gdynią... Byłem tam przed trzema laty z ładunkiem bawełny. Ależ to diablo daleko! Jakżeż to się stało, że jakieś wiatry zaniosły was aż na Andamany? Opowiedz no, chłopcze, bo to musi być nie byle jaka historia!

Młody pasażer nagle spoważniał.

— Nie byle jaka to przygoda, zgadliście, bosmanie, ale krótka do opowiadania! — odparł. — Podczas wojny z Niemcami Moskale kazali polskim wieśniakom porzucić ojczyznę i przenieść się w głąb Rosji. Rodzice, wyjechawszy w poszukiwaniu pracy, zabrnęli aż do Mandżurii2. Tam pracowali na angielskiej plantacji soi, a właściciel, niejaki mister Stewans, zabrał ich ze sobą do Szanghaju, gdzie ja przyszedłem na świat... No a teraz ojciec i matka gospodarzą na plantacji herbaty i drzew pieprzowych na Andamanie Środkowym, bo pan Stewans ma tam swoje tereny... Oto i wszystko, bosmanie!

Marynarz podrapał się w głowę i odburknął:

— Ano, prawda, że to i wszystko... Zdaje mi się jednak, że drogę z Polski na Andamany mogli przebyć tylko bardzo mocni, pracowici i uczciwi ludzie. Jak myślisz, chłopaku?

Zapytany wzruszył ramionami i twardym głosem odpowiedział:

— Tacy już są moi rodzice...

— A cóż ty robisz?

— Kończę szkołę w Rangunie, a potem pojadę na dwa lata do Kalkuty, do szkoły rolniczej, abym mógł pomagać ojcu i zastąpić go w razie potrzeby... Zresztą pan Stewans da mi posadę w Asamie na plantacjach herbaty, gdyż tak przyrzekł, a jego słowo murowane!

— No, no, no! — kręcąc głową, dziwił się bosman. — Ależ dzielni z was ludzie! Opowiem o was swoim chłopcom, bo oni choć chwytają się wszystkiego, to jakoś im nie idzie...

Chłopak podniósł oczy na mówiącego i cichym głosem zauważył:

— Mój ojciec twierdzi, że należy się podejmować tylko tego, co człek może zrobić, a więc tego, co umie i lubi.

Bosman westchnął i, nabijając fajkę, zamruczał:

— Twój stary dobrze mówi, bo...

Dalszą rozmowę przerwał im ostry gwizdek z mostka kapitańskiego. Marynarz kiwnął głową chłopakowi i pobiegł na rufę. Dzwonek wybił zmianę wachty.

1 Andamany — górzyste wyspy we wschodniej części Zatoki Bengalskiej. W roku 1789 zajęte przez Wielką Brytanię, która w latach 1858–1921 utrzymywała na nich kolonię karną.

2 Mandżuria — historyczna nazwa północno-wschodniej części Chin.

II.

Dziwna rozmowa

Chłopak, wychyliwszy się przez burtę, z zaciekawieniem przyglądał się rekinowi, bo drapieżnik znowu dogonił statek i zupełnie spokojnie płynął tuż obok. Śledząc ruchy żarłacza, mały Polak spostrzegł niedużą rybę płynącą o kilka metrów przed rekinem. Zdawało się, że coś węszy, czegoś wypatruje, a każdy jej ruch z niezwykłą precyzją powtarzał sunący za nią zębaty olbrzym.

Chłopak uśmiechnął się, przypomniawszy sobie bardzo zajmujące opowiadanie swego profesora przyrody. Pan John Bark, który odbył wiele dalekich podróży, był ulubieńcem całej szkoły, bo nikt nie potrafił opowiadać równie pięknie i porywająco. Otóż ten to właśnie profesor Bark odkrył niezmiernie ciekawy szczegół z życia rekinów żyjących w ciepłych morzach, szczególnie zaś w Oceanie Indyjskim. Badania Barka dowiodły, że niektóre gatunki rekinów — w tym żarłacze, tygrysie, młoty — posługują się pewnym gatunkiem ryb zupełnie tak samo jak myśliwi psami — wyżłami lub ogarami. Ryby te, niczym piloci, płynąc przed rekinem, wykrywają dla niego zdobycz, uprzedzają o niebezpieczeństwie, wskazują drogę wśród raf i mielizn, a nawet leczą i czyszczą swego potężnego i groźnego sojusznika, zwalniając go od przyczepionych do jego skóry ryb, robaków, krabów, głowonogów i wodorostów. Rekin sumiennie płaci za te przysługi, oddając pilotowi część swego pożywienia. Rybacy malajscy opowiadają o tych rybach dziwne, niewiarygodne wprost rzeczy i otaczają je czcią połączoną z lękiem. Z tych szkolnych wspomnień wyrwała chłopaka wybuchająca nagle sprzeczka pomiędzy siedzącymi w pobliżu pasażerami o ponurych, brodatych twarzach.

— Powiadam ci, Willy, że było to przy zachodnich rafach Kede, o kilometr od Przylądka Czerwonych Skał!

— Szczekasz, brachu, na wiatr! — zamruczał inny, śmiejąc się złośli­wie, i splunął na pokład. — Uciekaliśmy wtedy przed dozor­cami z Zatoki Palmowej... No, ale cóż ty na to powiesz, Piotrze?

Trzeci z siedzących długo milczał, mrużąc oczy i poruszając wargami, jak gdyby coś żuł ustawicznie.

— Gadajże, stary Murray! — niecierpliwili się towarzysze. — Rozumiesz przecież, że skoro powstaje spór o miejsce, gdzie wrzucono skrzynię, to całe przedsięwzięcie może wziąć w łeb! Nuże, Piotrze!

Murray wstał i się wyprostował. Miał szeroką pierś i niezwykle długie, małpie ręce. Bezbarwne włosy opadły mu na niskie, pofałdowane czoło. Twarz skurczyła się nagle i wąskie wargi odsłoniły duże, żółte zęby. Trząsł się ze śmiechu, aż wreszcie przemówił...

— Głupcy jesteście... oszukał was stary Horn! Wrzucił do morza na rafy pustą skrzynię, a w Zatoce Palmowej — inną, ale również pustą... Ha, ha!

— Czyś oszalał?! — krzyknęli towarzysze. — Widzieliśmy sami, jak Horn zamknął w skrzyni skarb.

Murray wciąż się śmiał, zadowolony z przerażenia widocznego na twarzy Willy’ego. Wreszcie odsłonił rękaw koszuli i pokazał wytatuowane na ramieniu znaki, mrucząc:

— Oto jest plan, ale tylko ja jeden mogę go odszyfrować...

— Piotrze Murray! — warknął groźnie mały, kwadratowy Willy.

— Bacz, abyś nie pożałował tych żartów — dorzucił drugi i nieznacznie dotknął wiszącego u pasa noża.

Murray znowu się zaśmiał i klepnąwszy towarzyszy po ramieniu, powiedział pojednawczym tonem:

— Nie groź mi kozikiem, Lucky, bo nim mnie nie zastraszysz! Nie mam zamiaru was oszwabić, bo przecież nie po to wybraliśmy się na te przeklęte wyspy. Ale powiadam wam, że głupi jesteście, bo Horn omamił was i mnie, wrzucając do morza puste skrzynie, gdy tymczasem drobna część skarbu leży sobie spokojnie w opo­nie samochodowej w innym miejscu. Znajdziemy go! Dostaniemy i resztę, oby tylko ten przebiegły lis Folkhaw nie wszedł nam w drogę. Myślę, że odszedł już na emeryturę...

— Folkhaw! — powtórzyli dwaj inni, a w ich oczach zaczął się miotać strach.

— Posłuchajcie, chłopcy! Gdyby na nasze nieszczęście ten pies siedział jeszcze w Hope Town, powiemy mu, że nigdzie nie mogliśmy znaleźć zarobku, więc powracamy na Andamany, aby pracować na plantacjach. Zrozumiano?

Willy i Lucky w milczeniu skinęli głowami i z jakąś trwogą wpatrzyli się w daleki horyzont.

Wysłuchawszy tej rozmowy, chłopak się zamyślił.

„Co by to mogło znaczyć?” — zadawał sobie pytanie. „Skarb? Skrzynia wrzucona do morza na rafach? Stary Horn? Kim jest ów Folkhaw? Chyba nie chodzi im o komisarza policji w porcie, tak zawsze grzecznego i uprzejmego? Ale Horn, Horn... pamiętam skądś to nazwisko...”

Na pokład wyszedł ubrany na biało Hindus i uderzając w mosięż­ny gong, nawoływał:

— Obiad podany! Obiad podany!

Birmańscy kupcy siedzący na pokładzie, trzej ponurzy pasażerowie, jakiś duchowny holenderski, dwie panie — żony oficerów z Singapuru — i mały Polak skierowali się do mesy3, gdzie służba roznosiła już talerze.

3 Mesa — obszerna kajuta albo kabina, która służy jako jadalnia lub salon dla pasażerów i załogi okrętu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki