Rozproszone mroki - Zbigniew Bressa - ebook + książka

Rozproszone mroki ebook

Zbigniew Bressa

2,0

Opis

„Położyła swoją drobną, dziewczęcą dłoń na  głowie Gerensa i pogłaskała go po włosach. Walczyła ze sobą, nie mając pojęcia, co się z nią dzieje. Jak dotychczas uważała się za silną, niezłomną i wierną swoim ideałom. Jednak teraz nie mogła się opanować. Ujęła głowę ukochanego w dłonie, podniosła ją do góry i spontanicznie pocałowała go w usta. Jej drżące wargi po raz pierwszy przylgnęły do ust mężczyzny. Przez chwilę spijała słodycz, by w końcu nadludzkim wysiłkiem odepchnąć wybranka swego serca od siebie”.

Bohaterami powieści są ludzie bez tożsamości, samotnicy, porzucone dzieci, osoby z mrocznymi sekretami i nikczemnicy. Najgorszym z nich jest arcybiskup naznaczony znamieniem w postaci krzyża. Jest on bowiem wysłannikiem piekieł o anielskiej twarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Bressa

Rozproszone mroki

WYDAWNICTWO RED BOOK

2017

Copyright©Zbigniew Bressa 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Wydanie I

ISBN: 978-83-65714-20-6

Projekt okładki:

Anna Bącik

Korekta i redakcja:

Monika Mielcarek

Skład i łamanie:

Zbigniew Bressa

zbigniewbressa.com

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

I. WRASTAJĄCE KORZENIE

Nad wysokimi górami, nieprzystępnymi borami oraz połaciami udekorowanych perlistymi kroplami rosy łąkami królowała noc. Towarzyszyła jej cisza. Cisza, która była nieodzownym atrybutem tego miejsca. Cisza mącona jedynie szumem górskiego potoku i szeptem wiatru w liściach drzew, trawie i oczeretach.

Wydawało się, że wszystko śpi, utulone w mglistych oparach. Nic bardziej mylnego – o tak później porze wyruszyli na łowy drapieżcy. W powietrzu unosiły się sowy i nietoperze; w smolistej czerni przemykały lisy, kuny i łasice; w trawie pełzały żmije; pomiędzy gałęziami drzew tkały misterne sieci pająki. Każdy z łowców cierpliwie czekał i znienacka uderzał, chwytając w śmiertelne szpony zaskoczoną ofiarę. Czasami nocną ciszę zakłócił przeraźliwy – mrożący krew w żyłach – pisk konającego zwierzęcia; czasami okrzyk triumfu łowcy nad pokonanym. Tylko pająki bezgłośnie pożerały złapanego w pajęczynę owada.

Pośród dzikiej scenerii skalistych gór i rozległych lasów ukryty był kamienny domek. Co najmniej w promieniu pięciu kilometrów od niego nie znajdowało się inne domostwo.

W jednej z izb chatki spał rudowłosy mężczyzna. Nagle z objęć Morfeusza wyrwało go szczekanie psów. Zerwał się z łóżka, założył na nogi wykoślawione buty i sięgnął po stojącą przy łóżku fuzję. „Kto to może być? Kogo tutaj przyniosło o tak późnej porze?” – pomyślał. Narzucił na wychudzony grzbiet kurtkę, uchylił drzwi i wyszedł na zewnątrz. Jego wyostrzony słuch wychwycił szepty po drugiej stronie muru. Mężczyzna z natury był ostrożny, ale ze strzelbą w dłoni czuł się bezpieczny.

– Hej, kto tam?! Mówcie coście za jedni, bo poszczuję was psami albo powystrzelam jak kaczki! – krzyknął buńczucznie.

– Gospodarzu, miej litość i wpuść nas do środka. Jesteśmy potrzebującymi pomocy wędrowcami – odezwał się zza muru chrapliwy głos.

– Jak się tutaj znaleźliście i to o tak późnej porze?!

– Zabłądziliśmy w tym przeklętym labiryncie dróg, na dodatek uszkodziliśmy powóz i nie mamy pojęcia, w którą udać się stronę – odpowiadał mu ciągle ten sam głos.

– Posłuchaj mnie uważnie, draniu, gdyż, jak się domyślam, jesteś hersztem tej parszywej bandy. Mam dobre serce i zrobię dla was wyjątek. Uchylę boczną bramkę i jeden z was wejdzie do środka. Nie próbujcie żadnych sztuczek, bo przeklniecie dzień, w którym się urodziliście.

Na moment zapanowała cisza.

Do czujnych uszów Bothana, tak bowiem nazywał się gospodarz, docierały tylko pojedyncze słowa i strzępy rozmów. Najwidoczniej przebywający za bramą ludzie się naradzali. Doskonale zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, gdyż na to ustronie coraz częściej zapuszczały się podejrzane typy. Miał rację. Za bramą czaili się travellersi – etniczny odłam wędrowców. W większości byli to osobnicy spod ciemnej gwiazdy działający w zorganizowanych grupach. Mając świadomość, że ludzie w miastach nie są im zbyt przychylni, postanowili zastosować swoje niecne sztuczki wobec łatwowiernej wiejskiej ludności.

Wróżyli ludziom z fusów, kart i ręki. W międzyczasie kradli i plądrowali. Podczas gdy jedna z kobiet kładła kabałę, inni ładowali do worów jaja, kury, kaczki i gęsi. Ostatnio dopuścili się jeszcze bardziej haniebnych czynów: zamordowali bogatego rolnika oraz porwali dziecko. Wydawali się spłoszeni, gdyż obawiali się, że ich tropem podąża policja.

Wąsaty łotr z szeroką blizną na policzku wsunął się w szczelinę uchylonej bramki, którą Bothan natychmiast za nim zatrzasnął i zamknął na zasuwę. Do nóg zbira przyskoczyło tuzin rozwścieczonych wilczurów. Oprych odruchowo zasłonił się rękami, bojąc się, że zostanie rozszarpany na strzępy. Od niechybnej śmierci uratował go gospodarz, przywołując do siebie rozjuszone psy.

Bothan zlustrował zbira.

– Idź przodem i pamiętaj, że trzymam cię na muszce. Jeden podejrzany ruch, a zrobię z ciebie sito – powiedział podniesionym głosem, celując oprychowi w brzuch i obserwując go bacznie spod krzaczastych brwi.

Przybysz powiedział gospodarzowi, że koło powozu, którym podróżowała banda, zostało uszkodzone i muszą je wymienić. Bothan wspaniałomyślne odstąpił im jedno ze swoich. Jedyne, czego pragnął, to jak najszybciej pozbyć się zgrai nieproszonych gości.

Wpuszczony do środka jegomość lustrował świńskimi oczkami posesję. Zbliżył się do Bothana i poprosi go o żywność. W rozliczeniu zaproponował mu kobietę. Oczywiście nie za darmo. Interes to interes – będzie musiał mu sporo dopłacić. W pierwszej chwili Bothan uznał jego ofertę za niedorzeczną, ale po głębszym namyśle zapytał go drżącym głosem:

– Kobieta? Prawdziwa kobieta? – pragnął się upewnić.Szef bandy dobrze znał się na ludziach i zwietrzył dobry interes. Wszak handel żywym towarem był podstawą jego egzystencji.

Przyprowadził ją na postronku – jak krowę na spęd bydła. Podążała za nim pokornie, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Mężczyzna ujął ją za podbródek i zmusił, aby spojrzała na Bothana.

– Ile za nią chcesz, łotrze?

– Dziesięć złotych liwrów i będzie twoja. Od razu oświadczam ci, że nie przyjmuję czeków ani banknotów.

– Ile?! Zwariowałeś, przecież dałem ci koło, mleko, dwa bochenki chleba i trzy sery! Sześć i ani centyma więcej.

– Młoda, zdrowa i silna; zna się na ziołach i medycynie. Do tego ma wszystkie zęby. Nie wierzysz? – zrobił ruch w kierunku skulonej niewiasty, jakby zamierzał siłą otworzyć jej usta.

– Co ty wyprawiasz?! Nie jesteśmy na targu niewolników! – żachnął się Bothan. – Siedem. To moje ostatnie słowo.

– Żartujesz sobie ze mnie. Widzę, że się nie dogadamy – i odwrócił się na pięcie.

Umysł Bothana pracował na zwiększonych obrotach; serce waliło mu jak młotem; myśli przelatywały przez głowę jak błyskawice.

– Osiem! – wykrzyknął.

Herszt bandy zatrzymał się w pół kroku, popatrzył na niego, roześmiał się i potakująco kiwnął głową.

– Masz szczęście, że mi się spieszy. Osiem, niech ci będzie. Wiedz jednak, że ta kobieta jest silna jak wół – możesz ją nawet zaprzęgnąć do pługa. Będziesz miał w domu gospodynię, służącą i kochankę – powiedział rozbawionym głosem.

Po dobitym targu, Bothan przejął w dłonie sznur i krzyknął:

– Już was tutaj nie ma, hultaje! Uciekajcie mi stąd jak najdalej! Żadnych sztuczek! Brać ich! – krzyknął w kierunku psów, a te jak oszalałe rzuciły się w kierunku bramy. – I żebym was tutaj więcej nie widział! – wygrażał zaciśniętą pięścią, zatrzaskując bramkę. Odetchnął z ulgą – zagrożenie minęło. Na powrót poczuł się bezpieczny – wysoki mur i solidna brama oddzielały go od obwiesiów. Ścisnął w dłoni powróz i podążył w kierunku kamiennego domku.

Bothan był zagubiony jak dziecko. Niezdolny do podejmowania samodzielnych decyzji. Wszędzie wietrzący podstęp.

– Muszę się zastanowić, plączą mi się myśli. Wybacz mi… – bełkotał do kobiety trzęsącym się głosem, wiążąc sznur do wmurowanego w ścianie haka.

Wszedł do chatki, wyciągnął z kredensu butelkę i pociągnął z niej spory łyk wódki. W ten sposób dodawał sobie odwagi. Obtarł rękawem usta i wyszedł na zewnątrz. Krążący w żyłach alkohol spowodował, że wszystko wydało mu się prostsze.

– Będziesz tej nocy spała w stajni. Przyniosę ci koc i coś do zjedzenia. Jutro podejmę decyzję. Jeżeli przekonasz mnie do siebie, uczynię cię gospodynią. Mało powiedziane – panią tych włości – mówił uniesionym głosem.

Wiedział już, że nie zaśnie do rana. Ciągle bowiem miał przed oczyma twarz kobiety i targały nim wyrzuty sumienia. Postąpił z nią gorzej niż z psem. Potraktował ją tak, jak kiedyś potraktowano jego. Nie nauczył się niczego i bezmyślnie powiela metody swoich dawnych gnębicieli.

Czuł się prawowitym panem kobiety, gdyż kupił ją, dokonując uczciwej transakcji. Postanowił, że wkrótce uczyni ją swoją służącą i uzyska dostęp do jej ciała.

„Mój Boże! Czy to możliwe, abym obcował z kobietą i zaznał z nią cielesnej rozkoszy?!” – myślał. Jak dotychczas mu się to nie udało, chociaż próbował. Być może tej nocy uśmiechnęło się do niego szczęście i teraz już do woli będzie mógł sycić się słodkimi ustami; dotknie aksamitnej skóry, ud, piersi… łona! Na tę myśl zakręciło mu się w głowie i zadrżał z podniecenia.

Postanowił, że jutro z samego rana rozpocznie ostrożne podchody, chociaż nie miał zielonego pojęcia, jak się do nich zabrać.

* * *

Keira – tak na nią wołano od dziecka. Prawdę mówiąc nie znała swojego prawdziwego imienia ani nazwiska. Nie posiadała też żadnego dokumentu tożsamości ani nie widniała w żadnym rejestrze. Była zagubioną w przeogromnym świecie ludzką kruszyną.

Przekazywano ją sobie z rąk do rąk. Żyła przez lata w przygodnych grupach, w których utożsamiana była z przybłędą. Pełniła rolę popychadła i zapchajdziury. Wysługiwano się nią i nikt się z nią nie liczył. Ot, takie zupełne nic – zero. Nazywano ją szmatą, ladacznicą, wywłoką i wykorzystywano seksualnie. Jedno z urodzonych przez nią dzieci zostało sprzedane, drugie poroniła.

Większość czasu spędzała w cygańskiej karawanie, podróżując z miasta do miasta. Wróżyła ludziom z kart, sprzedawała zioła oraz wonne olejki. Czasami pobłądziła lub też uczyniła coś wbrew własnej woli. Znosiła swój los z pokorą, cierpliwie wyczekując szansy. Nie przejmowała się zbytnio tym, że przyprowadzono ją tutaj na powrozie, a pierwszą noc spędziła w oborze. To nieważne, że śmierdziało gnojem i kąsały ją muchy. Miała nadzieję, że wreszcie nadszedł kres jej wędrówki i rozpoczyna się nowy rozdział w jej życiu. Może, nawet, uda jej się tutaj założyć rodzinę. Rodzinę, której dotychczas nie miała; rodzinę, której ponad wszystko pragnęła, i z której byłaby dumna.

Bothan miał trzydzieści lat. Ci, co go znali nazywali go „kozim pasterzem” lub „baranim bobkiem”. Nie można go było posądzić o to, aby załapał się na listę najgustowniej ubierających się mężczyzn. Przedstawiał się raczej dziwacznie, sprawiając w swoim źle dobranym ubraniu osobnika, który dopiero co włamał się do sklepu z używanymi ciuchami. Wyśmiewano się z jego prostackich manier. Świat wchodził w epokę komputerów, ludzie poruszali się nowoczesnymi samochodami, a on sprawiał wrażenie, jakby ciągle tkwił w średniowieczu.

Edukacja Bothana zakończyła się na czterech klasach szkoły podstawowej. Ledwo potrafił czytać i pisać oraz poznał tylko elementarne zasady matematyki.

W wyniku fatalnego zbiegu okoliczności został ostatnim członkiem rodu. Jedynymi zasobami, które posiadał, było zaniedbane gospodarstwo rolne, zdezelowany traktor i kilka wysłużonych maszyn rolniczych. W jego domu nie było bieżącej wody, centralnego ogrzewania ani elektryczności.

Nie potrafiąc dopasować się do zmieniającego się otoczenia, stawał się odludkiem i samotnikiem.

Przy stole panowało krępujące milczenie. Siedzieli naprzeciwko siebie – dwoje obcych sobie ludzi. Uciekali z oczami na boki; unikali wzroku. Jedli w milczeniu chleb z masłem, ser i popijali kawę.

Bothan był nieokrzesany, brakowało mu ogłady i nie miał doświadczenia w obcowaniu z kobietami. Za każdym razem, gdy znajdował się w pobliżu niewiasty, paraliżował go paniczny strach.

Keira ukradkiem obserwowała gospodarza i lustrowała otoczenie. Podniosła oczy i odważnie spojrzała w twarz Bothana.

– Dzisiaj wieczorem wykąpiemy się razem i prześpimy w jednym łóżku – powiedziała cichym głosem.

– Co?! – wykrzyknął jak oparzony.

Wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego. Kobieta zupełnie wytrąciła go z równowagi. Zachwiała jego pewnością. Czuł, że inicjatywa wymyka mu się z rąk. Jak to? Przecież nie kto inny, jak tylko on jest tutaj panem! To on, Bothan McKay, jest właścicielem tego skrawka ziemi i nikt nie będzie mu narzucał, co robić, a czego nie. Zaczął nawet podejrzewać, że ta dziewczyna podstępnie została wprowadzona do jego domu. Na pewno zamierza go omamić, a następnie zawładnąć jego gospodarstwem. „Tak, jakby czytała w moich myślach, diablica” – pomyślał ze złością. Spojrzał na siedzącą przed sobą niewiastę i stwierdził, że jest piękna. Uwagę przyciągały szczególnie jej czarne oczy. Nagle zapragnął jej, pożądał, ale panicznie bał się zrobić pierwszy krok.

Keira odgadła targające nim wątpliwości. Bothan trząsł się i nie wiedział, co zrobić z dłońmi. Postanowiła więc skierować jego myśli w innym kierunku.

– Pozwól mi, że pokrótce przedstawię ci moją historię. Nie mam pojęcia, skąd pochodzę i kim są, czy byli, moi rodzice. Całe życie pomiatano mną i obrażano. Nikt nigdy nie pogłaskał mnie czule po głowie i nie powiedział do mnie dobrego słowa. Nie z własnego wyboru wiodłam parszywe życie i postępowałam niegodnie. W gruncie rzeczy jestem prostą i uczciwą dziewczyną – przekonywała Bothana. – Nie mam względem ciebie niecnych zamiarów. Okaż mi szacunek i przemów do mnie dobrym słowem. Nie poniewieraj mną, jak robili to inni. Proponuję ci stworzenie uczciwego związku. Jak widzisz, nie mam wyboru i jestem skazana na ciebie. Zjednoczmy się więc i połączmy nasze siły. Udowodnijmy sobie i innym, że jesteśmy coś warci. Uwijmy sobie na tym odludziu przytulne gniazdko. Przyrzekam ci, że będę ci we wszystkim pomocna. W ramach zapłaty pragnę tylko jednego – odrobiny życzliwości – dodała cichym, aksamitnym głosem.

Zaskoczony Bothan słuchał jej z otwartymi ustami, nie mogąc nadziwić się, że włócząca się dotąd z travellersami kobieta potrafi tak sensownie dobierać słowa.

Keira miała zaledwie dwadzieścia pięć lat, ale już posiadała spory zasób wiedzy z psychologii i dobrze wiedziała, że zdobycie przewagi nad tym człowiekiem to kwestia najbliższych dni.

Wieczorem wyciągnęła na środek kuchni metalową balię, napełniła ją gorącą wodą i dodała do niej aromatycznych ziół. Jeszcze tej samej nocy Keira uczyniła pierwszy krok na drodze przejęcia kontroli nad swoim panem i uczynienia go tym samym swoim niewolnikiem.

* * *

Posiadłość Bothana usytuowana była za wysokimi górami i niedostępnymi lasami, na samym końcu najdalej wysuniętej w stronę oceanu części skalistego półwyspu, na stromym wzniesieniu, które następnie przechodziło w równinę.

Prowadziła do niego droga, która bynajmniej nie była czteropasmową autostradą. Do przecinającego strome zbocze potoku dało się jeszcze jako tako dotrzeć, ale na ostatnim odcinku trakt przechodził w wąską, krętą ścieżynę, która po opadach deszczu zmieniała się w grzęzawisko.

Od urwiska do urwiska parcelę otaczał pięciometrowy mur. Dostępu do posesji broniła solidna brama. Jednym słowem była to trudna do zdobycia forteca.

Ten skrawek ziemi nazywano Nagimi Skałami lub Zagubionym Lądem.

Bothan zaprzągł do wozu wynędzniałą szkapę i pogwizdując wesoło, udał się do miasta. Na odbywającym się tam jarmarku zamierzał sprzedać króliki, owce, jaja, sery, wełnę i skóry.

Z niepokojem nasłuchiwał krążących pomiędzy wzburzonymi wieśniakami wieści. W ostatnich dniach grupa travellersów dokonała w tej okolicy kilku przestępstw. Podobno uprowadzono dziecko, włamano się do domów oraz otruto i okradziono jednego z gospodarzy. Po popełnieniu tych wykroczeń złoczyńcy jakby rozpłynęli się w powietrzu. Zapewne zaszyli się w górach lub w którymś z okolicznych lasów. Akcja policji prowadzona była na szeroką skalę, a tutejsza ludność odgrażała się, że nie będzie łagodnego traktowania schwytanych oprychów.

Po plecach Bothana przeszły zimne ciarki. Keira wydawała mu się teraz poważnym zagrożeniem dla jego egzystencji. Szybko upłynnił przywiezione przez siebie towary oraz zakupił naftę, świece, kaszę, mąkę, cukier i konserwowaną żywność. Początkowo zamierzał kupić Keirze bieliznę i korale, ale w świetle zasłyszanych nowin szybko zrezygnował z tego pomysłu, bojąc się, że taki zakup wzbudzi podejrzenia.

Po powrocie zarzucił Keirze, że go oszukała. Ona zaklinała się, że nigdy nie brała udziału w niecnych postępkach swoich współtowarzyszy. Po prostu była skazana na tych ludzi. Cóż innego mogła uczynić? Komu miała się poskarżyć? Gdzie miała uciec? W końcu – kto by jej uwierzył? Była nikim. Człowiekiem poza systemem. Wędrując sama, szybko skończyłaby marnie.

– Wyrzucę cię z domu jak parszywego psa. Nie zamierzam budować domowego ogniska na słabych fundamentach. Takie osoby jak ty stwarzają zagrożenie. Mogę nawet zostać oskarżony o udzielanie pomocy przestępcom!

– Myślałam, że w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jeżeli chcesz, wyrzuć mnie za bramę, skazując tym samym na pewną śmierć. Rób, co ci się żywnie podoba. Pamiętaj: będziesz miał na rękach niewinną krew. Jesteś egoista, egocentryk i konformista, bojący się zaufać innej osobie – mówiła łamiącym się głosem.

Bothan zesztywniał. Keira uderzyła w czuły punkt. Czyżby domyślała się, że w przeszłości dopuścił się nikczemnych czynów?

– Czy myślisz, że nie pragnę bliskości drugiego człowieka? Mój dotychczasowy żywot to ciągła udręka. Ojciec pomiatał mną, bił i poniżał. Wyrzucał mnie z domu w środku nocy. Często zamiast w łóżku spałem w stajni lub w kurniku. Do tej pory mam koszmary – tłumaczył się.

Wstrzymał oddech, oparł głowę na ramieniu kobiety i głośno załkał.

Keira pogłaskała go czule po głowie. Doskonale go rozumiała. Z nią było podobnie.

Za wysokim murem przebywały dwie bliskie sobie osoby. Połączył ich przypadek i żadne z nich nie miało zamiaru z siebie zrezygnować. On pragnął mieć przy boku kobietę, ona marzyła o stabilizacji i założeniu rodziny.

Bothan opuszczając posiadłość, starannie zamykał za sobą bramę; Keira zaszywała się w domku, nie wystawiając z niego nosa. Umówili się, że w razie wpadki Keira powie, że zabłądziła, a Bothan przygarnął ją z dobrego serca. Opracowali system ostrzegania i drogi ewakuacyjne. W przypadku, gdyby nastąpiła konieczność wpuszczenia kogoś na teren posesji, Keira miała czmychnąć do usytuowanej w głębi lądu jaskini.

Pierwsze tygodnie wspólnego życia były dla nich prawdziwą sielanką. Na Bothana czekał ciepły posiłek i posłane łóżko, a Keira cieszyła się, że wreszcie zakończyła tułaczkę.

* * *

Keira wniosła ze sobą do tego domu tylko parę ciuchów, kilka buteleczek ziołowych ekstraktów, skórzaną sakiewkę z nasionami, talię kart do wróżenia i to, co było jej najskrytszą tajemnicą – starannie ukryte złote monety. Od najmłodszych lat gromadziła środki na czarną godzinę.

Nie marnowała czasu, pragnąc doprowadzić swój nowy dom do porządku. Dom. Dobre sobie. Słowo to niezbyt trafnie opisywało jej nowe lokum. Chatka składała się z pięciu pomieszczeń, wliczając w to kuchnię i spiżarnię. W każdej szczelinie, otworze, spoinie i pęknięciu murów zalęgło się paskudne robactwo: karaluchy, pluskwy, korniki, mole, srebrne rybiki i długonogie pająki. Innymi słowy było to marne, przesiąknięte odorem stęchlizny i pleśni schronienie.

Nie lepiej sprawy przedstawiały się na zewnątrz. Tam z kolei dominował zapach płynącej przez środek podwórza gnojówki, a roje much niemiłosiernie kąsały bydło i ludzi. Gdzie tylko się obróciła, wdeptywała w odchody.

Z miasta docierały do nich przerażające wieści. Dwóch złapanych łotrów powieszono na przydrożnych drzewach i przyczepiono do ich ciał tabliczki z napisem: „Złoczyńca”. Jedną z kobiet znaleziono przebitą widłami. Wcześniej torturowano ją i gwałcono. Dwie następne zginęły straszliwą śmiercią – oblano je benzyną i spalono żywcem. Niektórzy z pochwyconych, aby uniknąć kary, próbowali zrzucić winę na innych, w tym na Keirę.

W takiej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak tylko siedzieć cicho. Zdawała sobie sprawę, że jeśli tylko wychyli głowę z ukrycia, natychmiast zostanie pochwycona i zlinczowana przez rozwścieczonych wieśniaków.

Pomimo zagrożenia uznała, że miejsce, w którym obecnie przebywała, jest niezwykle urokliwe. To prawda – ziemia nie była tutaj urodzajna, ale całe włości przedstawiały się imponująco. Znajdowała się tutaj niezliczona ilość zagajników, pieczar, stawów, skał i klifów. Co rusz natykała się na zające, kuropatwy, bażanty, a raz przyuważyła nawet sarenkę. Czasami wspinała się na najwyższą skałę, wypatrując ledwie widocznych świateł odległego miasta. W miejscu, gdzie się znajdowała, panowała cisza, tam – tętniło życie. Tutaj był spokój, tam – harmider. Tutaj życie było proste, tam – skomplikowane.

Przymknęła na chwilę oczy, wsłuchując się w szum wiejącego wiatru. Gdzieś obok niej odezwała się cykada, gdzieś indziej zarechotała żaba. Wydawało jej się, że znajduje się w biblijnym raju. W miejscu, o jakim zawsze marzyła.

* * *

Nastała surowa zima, a pola pokryły się grubą warstwą puszystego śniegu. Porywisty wiatr tworzył zaspy, utrudniając dotarcie do oddalonych pastwisk.

Często siadali razem przy kaflowym piecu, obserwując szalejącą za oknami śnieżycę. Ona łuskała fasolę i oczyszczała kukurydzę, on robił brzozowe miotły i wiklinowe kosze.

Dziwna była z nich para. Nie widać było między nimi gorącego uczucia. Czasem potrafili nie odzywać się do siebie godzinami. Wystarczyło im tylko to, że drugie było w pobliżu.

Wczesną wiosną na świat przyszło pierwsze dziecko. Poradzili sobie wyjątkowo dobrze. Keira miała spore doświadczenie w położnictwie, a Bothan często asystował przy cieleniu się kóz, baranów czy krów. Z wprawą przeciął pępowinę, ujął w zakrwawione dłonie wrzeszczące niemowlę, podniósł je do góry i wykrzyknął:

– Mam syna!

Umył dziecko w ciepłej wodzie i owinął je w pieluszki. Keira wzięła od niego niemowlaka i osłabionym głosem powiedziała:

– Nazwijmy go Gabhran. Odpocznę sobie chwilę, a ty przygotuj mi napar z ziół. Teraz na tobie spoczywa obowiązek dbania o mnie i naszego synka. Wnioskując z jego płaczu, z pewnością będzie potrzebował sporo pożywienia.

Spojrzała na słodkie niemowlę zastanawiając się, kto jest jego ojcem. Minął bowiem dopiero ósmy miesiąc, odkąd się tutaj znalazła, a dziecko nie wyglądało na wcześniaka. Uznała jednak, że byłaby wielce nierozważna, dzieląc się teraz z Bothanem swoimi wątpliwościami. Pamiętała bowiem rozpacz, kiedy odebrano jej pierwsze dziecko. Pamiętała również ból, kiedy poroniła.

Nieważne, kto jest jego ojcem. Jej zadaniem będzie go chronić i wychować na porządnego człowieka.

Patrzyła z miłością na niemowlaka, nie mając pojęcia, że za kilka lat zmieni się on w okrutnego diabełka.

* * *

Wiosna przyniosła ze sobą eksplozję życia. Wykiełkowały nasiona; zakwitły kwiaty; zazieleniły się łąki. W przydomowym ogródku pojawiły się warzywa, zioła i kwiaty. Pnie owocowych drzew zabieliły się w słońcu; krzewy zostały fachowo przycięte. Poletka ziemniaków, kapusty, rzepy i kukurydzy przeobraziły się we wzorcowe zagony.

Bothan w wolnych chwilach łowił ryby i łapał we wnyki zające, bażanty i kuropatwy. Keira patroszyła, porcjowała i peklowała zdobycz, a następnie wędziła mięso w przydomowej wędzarni.

Wiodło im się całkiem, całkiem. Do posiadłości doprowadzono elektryczność; w domu pojawiła się lodówka, pralka i telefon.

Ich życie toczyło się w mocno ograniczonej przestrzeni. Z jednej strony kraniec stanowił wysoki mur, z pozostałych – strome klify. Nikt nie mógł ich dostrzec – ani z lądu, ani z oceanu. Możliwe było to jedynie z powietrza, dlatego na odgłos przelatującego samolotu lub helikoptera chowali się w domu.

Następnej wiosny na świat przyszła ich córka bliźniaczo podobna do matki. Zawinięta w biały gałganek wyglądała jak aniołek. Jej czarne jak antracyty oczęta świeciły nawet w nocy. Przed jej narodzeniem Keira miała sen, który uznała za proroczy. Mała – nazwana przez rodziców Sian – miała być tą, która wyprowadzi ich poza bramę posiadłości.

Jak to możliwe, aby w dwudziestym wieku na terenie potężnego Imperium przebywały anonimowe jednostki?

Odpowiedź była prosta – odrobina szczęścia. Poza tym prymitywny rolnik i jego towarzyszka życia byli niezwykle pomysłowi. Używali trików i technik, których nie powstydziłby się najinteligentniejszy człowiek. Bothan dokonywał zakupu pokaźnej liczby ubrań, odżywek i środków czystości dla dzieci i kobiet, a następnie część z nich przekazywał instytucjom charytatywnym, nie wzbudzając w ten sposób podejrzeń.

Dzieci chowały im się zdrowo. Keira od najmłodszych lat uczyła je pisać, czytać i liczyć. Gabhran przysposabiał się do pracy na roli, podczas gdy Sian zapoznawała się z ziołolecznictwem. Gabhran pomagał ojcu przy sianokosach i przy wyrobie serów; Sian – matce w kuchni.

Keirze ciągle nie dawał spokoju fakt, że ona i jej pociechy nie widnieją w żadnym rejestrze. Obawiała się jednak, że po ujawnieniu zostałaby wtrącona do więzienia. Zadawała sobie po stokroć pytanie: co wtedy stałoby się z jej dziećmi? Na pewno zostałyby zabrane do sierocińca. Potem oddano by je do adopcji. Ponad wszelką wątpliwość nadano by im nowe imiona i nazwiska, a następnie bezpowrotnie rozmyłyby się w ludzkiej masie.

Czasami wspinała się z dziećmi na najwyższą skałę i razem z nimi podziwiała pobłyskujące w dole światełka. Zdarzało się też, że po powierzchni wody przepływał podążający do oddalonego portu kontenerowiec.

– Czy na tym statku płyną ludzie? Dlaczego nie możemy zejść w dół zbocza? – pytała Sian, wyciągając rączkę.

Na jej dociekliwe pytania Keira odpowiadała, że za wysokim murem żyją nieprzychylni im ludzie, ale nadejdzie taki dzień, w którym stawią im czoła.

* * *

Rodzina McKay’ów zamieszkiwała te tereny od niepamiętnych czasów. Przed wiekami ród ten zarządzał ogromnym terytorium. Jednakże przeciwności losu i nieszczęśliwe wypadki znacznie okroiły ich majątek. Krążyły pogłoski, że potomkowie tej rodziny byli niezaradni i podatni na pokusy – oddawali się pijaństwu, grze w karty, balowaniu i swawoleniu z kobietami. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Stopniowo tracili swoje posiadłości, aż w końcu w ich rękach pozostał tylko ten skrawek nieurodzajnej ziemi.

Todd McKay – ojciec Bothana – ożenił się późno, dopiero w wieku czterdziestu lat. Jego żona Matilda po kilkunastu miesiącach obdarowała go synem. Początkowo narodziny pierworodnego napełniły Todda dumą i radością, jednak z biegiem czasu, z niewiadomych dla Bothana powodów, zaczął go nienawidzić.

Będąc z natury porywczym człowiekiem, stawał się coraz bardziej nieznośnym, aż w końcu nie szło z nim wytrzymać. Jedynym zajęciem, któremu oddawał się bez opamiętania, była gra w karty. Znikał czasami na kilka dni z domu, aby powrócić całkowicie spłukany, urządzając żonie i synowi piekło. Szczególnie lubił znęcać się nad Bothanem, zapędzając go do najgorszej roboty. Czasami bił go i kopał, wyzywając przy tym od niedorajdów, tępaków i głupków. Matilda chroniła syna, jak mogła, ale nie była w stanie za wiele zdziałać.

Pewnego dnia domownicy odetchnęli z ulgą – pijany Todd spadł z klifu i roztrzaskał się na skałach. Pomimo słabego zdrowia Matilda nie miała innego wyjścia, jak tylko wziąć na swoje barki odpowiedzialność za zaniedbane włości. Zmarła dwa lata po śmierci męża, pozostawiając na łasce losu jedynaka.

Po śmierci matki Bothan się zagubił i popadł w marazm. Zrobił się podejrzliwy, obawiając się, że ktoś skradnie mu nieurodzajny kawałek ziemi. Zaopatrzył się w fuzję i zakupił wilczury.

Początkowo szarpał się na wszystkie strony; robił, co mógł, ale im bardziej się starał, tym bardziej podupadało jego gospodarstwo. Nadszedł dla niego ciężki okres: kiepskie zbiory, klęski pogodowe, epidemia wśród bydła oraz wyższe podatki. Z biegiem czasu tracił wiarę we własne możliwości, nic go nie cieszyło, popadł w depresję i zastanawiał się nawet nad zakończeniem swojego marnego żywota.

Od kiedy przybyła tutaj Keira, jego byt na powrót nabrał sensu. Uwierzył w siebie i odzyskał radość życia. Wydawało mu się, że to on jest tutaj panem, ale w rzeczywistości to Keira górowała nad nim inteligencją i silnym charakterem. To ona kierowała jego poczynaniami, popychając go we właściwym kierunku.

W sytuacji alarmowej Keira zabierała swoje pociechy i ile sił w nogach uciekała z nimi wąwozem w kierunku kryjówki. Czasami przenosili się tam na całe miesiące.

Keira zbierała z Sian zioła i jagody, a w międzyczasie Gabhran pilnował kóz i baranów. Byli praktycznie samowystarczalni. Mieli własne mięso, jaja, mąkę, warzywa, owoce i mleko. W ciągu kilku lat systematycznej pracy podupadłe gospodarstwo zmieniło się w przyzwoicie prosperującą farmę. Wydawałoby się, że mają wszystko, co jest im potrzebne do pełni szczęścia.

Najtrudniej wypełnić im było duchową pustkę.

* * *

Bothana męczyły koszmary. Śniło mu się robactwo, zepsute zęby i roje mrówek. Rzucał się na łóżku i mamrotał coś niezrozumiale do siebie. Czasami zrywał się przerażony w środku nocy, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje. Nie mogąc sobie z tym poradzić, sięgał po alkohol. Popijając mocny trunek, próbował uciszyć swoje sumienie. W jego duszy zalegały tajemnice, których nigdy nikomu nie ośmieliłby się wyjawić. Przed jego oczami przesuwały się zamazane, wyglądające jak trupy postacie. Zbliżały się i patrzyły na niego zakrwawionymi oczami, chcąc mu coś przekazać. Krążyły nad nim, wyciągały w jego kierunku zakończone długimi pazurami palce, zmieniały wygląd i znowu wirowały jak oszalałe. Ogarniał go lęk, wpadał w panikę. Pragnął od nich uciec, ale w miejscu trzymywała go niewidzialna siła.

Od kiedy pamiętał, nienawidził rodzica. Do matki także nie pałał miłością. Jedynie brat jego ojca, wujek Gair, był dla niego dobry. Dawał mu słodycze i głaskał go po głowie.

Kiedy Bothan podrósł i zaczął rozumieć pewne sprawy, odkrył dziwną prawidłowość. Kiedy tylko ojciec udawał się do miasta, wujek pojawiał się w ich domku i zamykał z matką w sypialni. Ukryty pod oknem Bothan słyszał skrzypienie łóżka, kwilenie, a czasami westchnienia rozkoszy. Pewnego dnia przez szparę w uchylonej firance zobaczył kłębiące się ciała i obnażone piersi. Na twarzy matki malowała się błogość. Wyczekiwał kolejnych schadzek, czerpiąc dziką przyjemność z faktu, że jego ojciec jest rogaczem.

Niestety, pewnego dnia nastąpiły komplikacje – Todd zaskoczył kochanków. Gair uciekł, trzymając w garści spodnie, ale matka nie zdążyła się nawet ubrać. Rozwścieczony mąż zdzielił ją pięścią w twarz, a kiedy upadła na podłogę, kopał ją podkutymi butami. Kiedy już wyładował swoją złość na słabej kobiecie, złapał za siekierę i udał się w głąb lądu. Sparaliżowany strachem Bothan pobiegł do obory i ukrył się w sianie, bojąc się nawet poruszyć.

Nikt nigdy więcej nie widział Gaira. Zniknął. Przepadł. Najprawdopodobniej zabity przez własnego brata. Od tej chwili w domu zapanowała grobowa cisza; przy posiłkach wszyscy tępo patrzyli przed siebie, nie wymieniając ze sobą ani słowa.

Bothan jeszcze bardziej znienawidził rodzica. Nie myślał o nim inaczej niż tylko „on”. Już nigdy nie powiedział do niego „tato”. Panicznie się go bał i nie mógł na niego patrzeć. Jedyne, czego pragnął, to się od niego uwolnić. Modlił się, aby jego dręczyciel przepadł. W swojej mściwej wyobraźni zabijał tego zwyrodnialca setki razy.

Pewnego dnia grabił i składał w kopy siano. Przygrzewało słońce. W powietrzu unosiły się upojne zapachy kwitnących ziół i jałowców. Wtedy pojawił się „on”. Jego kat. Prześladowca. Dogadywał mu; pouczał; przezywał od maminsynków, kalek życiowych, niedołęgów i fajtłapów. Bothan stał przed nim jak sparaliżowany i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Najchętniej uciekłby lub zapadłby się pod ziemię.

Ojciec był pijany i pragnął pokazać swoją wyższość. Złapał leżące na ziemi grabie i zdzielił nimi młodzieńca w głowę. Okładał go bez litości, a kiedy ten upadł – kopał. Bothan zasłaniał się rękami. Miał przeciętą brew, a z nosa ciekła mu krew. Todd złapał go za włosy i powlókł w kierunku klifu. Nie obchodziło go wcale, że syn rozpaczliwym głosem prosił o litość.

Bothan uświadomił sobie, jak mało jest warty. Po raz kolejny triumfował nad nim pijak i zwyrodnialec.

Nagle coś w nim pękło – przełamał się. Zaczął zachowywać się jak wściekły pies. Kąsał i miotał się na wszystkie strony, gryząc rodzica w rękę. Gdy wyrwał się z jego uścisku, stanęli naprzeciwko siebie. Dwóch pałających do siebie nienawiścią ludzi. Był to ułamek sekundy, który być może zadecydował o dalszym życiu Bothana. Na twarzy Todda pojawiło się zaskoczenie. Bothan nie czekał. Nie był bierny, jak dotychczas. Zdobył się na odwagę i z całą siłą natarł na rodzica. Todd próbował złapać równowagę, zawisł nad krawędzią urwiska, zamachał rękami, a potem poszybował w dół.

Bothan przestraszył się konsekwencji swojego czynu. Zmoczył się, a następnie zwymiotował. Podszedł do skraju urwiska, spojrzał w dół i zobaczył leżącą nieruchomo na najeżonych skałach sylwetkę ojca. Modlił się, aby „on” nie przeżył.

W jego głowie zapanował chaos. Grabił i składał suchą trawę na kupki, nie wiedząc nawet, co robi. Wrócił do domu, gdy zapadła noc. Matka zapytała go, czy nie widział ojca. Wpadł w panikę, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Patrzyła na niego, a on kurczył się pod jej wzrokiem. Jedzenie ugrzęzło mu w gardle. Zrobiło mu się słabo i znowu targały nim torsje.

Po kilku dniach ciało Todda zostało znalezione przez łowiących makrele rybaków. Sekcja zwłok wykazała, że Todd zginął na miejscu.

Szeryf w asyście oficera śledczego wypytywał Bothana o szczegóły. Dokonano obdukcji jego pokrytego bliznami i siniakami ciała. „Nieszczęśliwy wypadek” brzmiał werdykt. Koroner nie dopatrzył się ingerencji osób trzecich. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

W dniu pogrzebu, patrząc na spuszczaną do dołu trumnę, Bothan czuł mściwą satysfakcję. Od tego czasu ani razu nie odwiedził grobu. „On” przestał dla niego istnieć w chwili, gdy z jego ciała uleciała dusza.

Niestety „on” nie dawał o sobie zapomnieć. Prześladował go każdego dnia. Wczoraj także przyśniła mu się jego wstrętną twarz.

To nie wszystko. Jego matka… Powiedziałby ktoś, że umarła na astmę. Niezupełnie – pomógł jej. Straszyła go, że sprzeda gospodarstwo, a jego wydziedziczy. Mówiła, że jest taki sam jak jego ojciec: darmozjad, pasożyt, zakała, debil. Potrafiła być bardzo pomysłowa w swojej złośliwości, zabijając w nim resztki godności.

Wszystkie zarobione pieniądze przeznaczała na organizacje charytatywne. Wysyłała datki do Afryki i krajów dotkniętych klęskami żywiołowymi. On się dla niej kompletnie nie liczył.

Pewnego dnia sprzedała dużą ilość produktów: owce, prosięta, sery, jaja, drób i wełnę. Pośrednik przyjechał ciężarówką i wypłacił należność złotymi monetami. Widział, jak niosła do domu brzęczącą sakiewkę. Poczuł się jak parobek. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że nic nie znaczy. Nie potrafił się nawet upomnieć o swoją dolę. Chodził w podartych spodniach, pocerowanym swetrze; w dziurawych butach, a matka powiedziała mu, że przeznaczy wszystkie pieniądze na biedne dzieci w Afryce. Patrzył na nią z bezsilną wściekłością. Zabijał ją w myślach, pragnąc usunąć ją ze swojego życia. Nie pasowała do jego scenariusza, była osobą, która burzyła jego harmonię.

Następnego dnia miała ostry atak astmy. Prosiła, aby podał jej lekarstwo albo wezwał lekarza. Udał, że nie słyszy. Nieczuły. Wyrachowany i chłodny. W swoim mniemaniu twardy. Kręcił się koło domu, jak gdyby nigdy nic. Pragnął tylko jednego – pozbyć się „przeszkody” i dorwać się do pieniędzy. Zamarzył na chwilę poczuć się panem.

Teraz i ona odwiedzała go w nocy. Prześladowali go oboje. Co ma robić?! Gdzie szukać pomocy?! Chyba zwariuje. Już nie miał sił, aby się przed tym bronić. Nigdy, przenigdy nie przyszło mu do głowy, aby wyrzucić z siebie dręczące go tajemnice.

* * *

Za oknami świstał wiatr, a w powietrzu wirowały płatki śniegu. Czasami wichura przybierała na sile, wyjąc pod strzechą, a zimne podmuchy poprzez nieszczelne okna wdzierały się do środka. W kaflowym piecu wesoło trzaskały sosnowe szczapy. W powietrzu unosił się zapach ziół i kwiatów.

Keira efektywnie wykorzystywała każdą wolną chwilę. Po zakończeniu codziennych obowiązków – w długie zimowe wieczory – porządkowała zebrane latem zioła i nasiona. Miała w tej dziedzinie spore doświadczenie. Jak mało kto znała się na ich właściwościach. W domu, stodole i na strychu wisiały pęki wysuszonego rumianku, dziurawca, pokrzyw, mięty, szałwii, melisy i lukrecji. Często wykorzystywała je do kuracji domowników. Bothan dzięki temu pozbył się bólów żołądka i zgagi. Poza tym serwowane przez nią napary z szyszek chmielu, lukrecji i kozłka lekarskiego działały na niego uspokajająco.

Do każdej potrawy, do każdego dania dorzucała garść aromatycznych przypraw mających wpływ nie tylko na smak przygotowywanego jedzenia, ale także na zdrowie członków rodziny.

Sortowała wysuszone nasiona akacji, złotokapu, jałowca ciernistego, żywotnika, bielunia oraz pestki moreli, śliwki, brzoskwini, wiśni i czereśni. W przypadku dawkowania tych nasion musiała być szczególnie ostrożna. Wiele z nich zawierało trujące alkaloidy i glikozydy. Jednakże dozowane z umiarem miały zbawienny wpływ na zdrowie i zapobiegały wielu groźnym chorobom, w tym nowotworom.

Pracowała i rozmyślała. Dzieci dorastały. Z Sian nie miała kłopotów. Było to nader grzeczne i pojętne dziecko. Większym zmartwieniem był Gabhran. Z każdym miesiącem jego rysy twarzy stawały się coraz bardziej podobne do jednego z przychodzących do jej łoża travellersów. Aby przeżyć w tej grupie, musiała czasami być uległą i dopuszczać mężczyzn do swojego ciała.

Najbardziej niepokoiło ją jednak to, że syn stawał się arogancki. Doszło już do pierwszych sprzeczek z Bothanem. Ten z kolei potrafił tylko w jeden sposób rozwiązywać problemy – siłowo. Pewnego dnia nie mogąc wytrzymać zachowania syna, zdzielił go otwartą dłonią w twarz. Ten spadł z krzesła na podłogę, a z jego wargi sączyła się krew. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła w oczach syna mordercze ogniki.

Próbowała negocjacji. Niestety nie pomagały tłumaczenia i perswazje. Obaj byli uparci. Gabhran potrafił zaszyć się na kilka dni w jaskini i straszył ich, że ucieknie i więcej go nie zobaczą.

W domu zapanowała atmosfera nie do zniesienia, Keira postanowiła działać. Chociażby nawet Gabhran nie był synem Bothana, to niezaprzeczalnie ona była jego matką. Czekało więc na nią trudne zadanie: wyrwanie męża i syna z objęć zacietrzewienia i przywrócenie spokoju w rodzinie.

Bothan zastanawiał się, dlaczego nie jest zdolny do okazywania innym szlachetnych uczuć, takich jak: czułość, tkliwość czy miłość.

W przeszłości nigdzie nie pasował. Nigdy nie miał kolegi. Był inny.

Potrzeby seksualne uwidoczniły się u niego, kiedy po raz pierwszy zobaczył matkę w niedwuznacznej sytuacji z wujkiem. Pragnienie zespolenia się z kobietą było tak silne, że czasami myślał, że zwariuje.

Postanowił spróbować.

Pierwsza była głupkowata Lucy. Zaoferował jej słodycze i pieniądze za pokazanie piersi. Osiągnął skutek zgoła odmienny od oczekiwanego. Zrobiła się afera. Wystraszona dziewczyna powiadomiła rodziców, a ci z kolei grono pedagogiczne. Skończyło się na laniu. Ojciec krzyczał, że wypędzi z niego szatana, i bił go przez kilka dni czym tylko popadło.

Niedługo po śmierci matki pojechał na rowerze do miasta. Mrugające neony nęciły. Była sobota i przybytki uciechy pękały w szwach. Nie dziwota więc, że nie wpuszczono takiego obszarpańca do środka. Postanowił zadowolić się gorszym towarem i udał się do stojącej w parku prostytutki. Uzgodnili cenę i weszli w zarośla. Niestety znowu miał pecha – zamiast doznać cielesnej rozkoszy został pobity i okradziony. Wracając do domu, złorzeczył na nieprzyjazny mu świat, nazywając samego siebie głupcem i ofermą.

Obecnie jego życie wydawało się ustabilizowane. Miał w domu kobietę, która mu usługiwała i była jego kochanką. Jedyną osobą, która burzyła jego spokój, był Gabhran. Męczące go koszmary i bezsenność nadwątliły jego system nerwowy do tego stopnia, że coraz częściej zastanawiał się, jak usunąć ze swojego otoczenia kolejną „przeszkodę”.

* * *

Keira zawsze wyobrażała sobie, że jest córką księżniczki. Ze swoich najodleglejszych wspomnień zapamiętała jedynie rozmazaną sylwetkę pochylonej nad nią niewiasty. Wytężała umysł, starając się wydobyć z zakamarków pamięci dokładniejszy obraz. Gałązki. Wyraźnie widziała poruszane wiatrem, zwisające nad jej głową zielone witki. Leżała w kołysce, w zagajniku, a nad nią pochylała się kobieta w białej opasce na głowie.

Czyżby to była jej matka? Kim są jej rodzice? Czy żyją? Czy ich kiedyś pozna?

Teraz jednak odłożyła na bok dylematy, gdyż czekała ją trudna rozmowa z mężczyzną, z którym przypadkowo połączył ją los.

Po obiedzie Gabhran i Sian udali się na położone w głębi cypla łąki. Do domu mieli powrócić wieczorem. Keira postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję. Usiadła naprzeciwko Bothana i zaczęła spokojnym głosem:

– Wydaje mi się, że nadeszła chwila, abyśmy poważnie porozmawiali.

– O co ci chodzi? – zapytał podniesionym głosem, starając się ukryć zdenerwowanie. Ucieczka od trudnych tematów była jego specjalnością.

Keira rozłożyła na stole talię kart.

– Wyciągnij cztery i połóż je przed sobą.

– Bawisz się ze mną we wróżby?

– Od czegoś przecież musimy zacząć. Nie uciekaj przed samym sobą, bo skończysz marnie.

Bothan drgnął. Poczuł się nieswojo.

– Uwolnij się wreszcie od swoich koszmarów! Przecież widzę, jak się miotasz! Dzisiaj masz ku temu sposobność. Jesteśmy sami. Nikt nas nie słyszy.

– Boję się – wyszeptał.

Podeszła do niego i pogłaskała go po głowie.

– Bądźmy ze sobą szczerzy. To nas wyzwoli i przyniesie nam ulgę.

– Mów, co mam robić, bo trzęsą mi się dłonie.

– Cztery – przypomniała mu, wskazując palcem talię.

Usiadł na krześle i drżącymi palcami wyciągnął z talii cztery karty, kładąc je przed sobą. Serce kołatało mu jak oszalałe. Panicznie bał się, że jego tajemnice ujrzą światło dzienne.

Keira podeszła do niego, a on skulił się w sobie, jakby bał się uderzenia.

– Odwróć trzy karty. Tylko trzy! – nakazała mu władczym głosem.

Odwrócił trzy karty i spojrzał pytająco na Keirę.

– Mów, co widzisz! – wykrzyknął, zrywając się z krzesła.

– Nie bądź taki niecierpliwy. Pozwól mi się zastanowić. Na pierwszy rzut oka widać, że jest jeszcze dla ciebie szansa.

– Co ty bredzisz?!

– Zobacz – wskazała mu karty. – Na pierwszej dominującym motywem jest słońce, na drugiej – krew, a na trzeciej – dwa czarne kruki siedzące na drzewie.

Bothan wstrzymał oddech i zadrżał.

– Uspokój się! Pamiętaj, przed przeszłością nie uciekniesz. Tego, co się stało, nie można odwrócić. Wygląda na to, że twoje dzieciństwo było pogodne. Jednakże z biegiem czasu podejrzliwość, zazdrość i mordercze myśli zdominowały twoją rodzinę. Z ukochanego syna stałeś się, z niewiadomego mi jeszcze powodu, znienawidzony przez ojca. Widzę tutaj wyraźnie negatywny wpływ pewnego człowieka. Kogoś, kto położył się cieniem na waszej rodzinie. Pokusy ciała… pożądanie… zakazany owoc… grzech. Zatriumfowało fałszywe pojęcie szczęścia. Nastąpiła dysharmonia i zakłócony został porządek. Zacietrzewienie zdominowało rozsądek. Mściwe myśli krążyły w obrębie domowego ogniska. W konsekwencji polała się krew.

Dwa czarne kruki na uschłych konarach symbolizują nocne mary, które bezustannie cię prześladują. Odwiedzają cię i dręczą. Krążą wokół ciebie, pragnąc zabrać cię do królestwa cieni. Musisz mi wszystko szczerze wyznać. Ja widzę tylko zamazane kontury, ty znasz prawdę. Ja się domyślam, ty wiesz na pewno. Powiedz mi, kim był Gair? – zapytała go niespodziewanie na koniec.

Bothana ogarnęło przerażenie. „Wszystko wie, diablica. Czyta w moich myślach” – przeleciało mu przez głowę.

– Wyrzuć wreszcie z siebie tę zarazę! Inaczej będziesz smażył się w piekle. To nie tchórzostwo, ale wręcz heroiczna odwaga dokonać oczyszczenia. To twoja niepowtarzalna szansa. Ostrzegam cię: nie popełniaj błędów swoich poprzedników – wyrzekła, chcąc zachęcić go do zwierzeń.

Pogubił się, nie wiedząc, co jest odwagą, a co nie. Nie miał pojęcia, co jest szlachetne, a co podłe. Nikt nigdy nie nauczył go rozróżniać tych pojęć.

– Skąd znasz to imię? – zapytał.

– Miotasz się przez sen i mamroczesz coś do siebie. Prawie każdej nocy nawiedzają cię demony. Dręczą cię i o coś proszą. Może o modlitwę, a może chcą ci pomóc. Twoją jedyną szansą jest szczera spowiedź. Tu i teraz…

– Ty tego nie zrozumiesz – przerwał jej, łapiąc się za głowę.

– Dobrze, pomogę ci. Napij się tego naparu – podsunęła mu fajansowy kubek. – To cię wzmocni, uspokoi i doda odwagi.

Pociągnął dwa hausty cierpkiego napoju.

– Co to jest, trucizna?! – wykrzyknął, plując i odsuwając garnuszek od siebie.

– Uspokój się, furiacie. Czy ty nikomu nie wierzysz i wszędzie widzisz zagrożenie? – powiedziała oburzona, biorąc do ręki naczynie i upijając łyk ziołowej herbatki. – Widzisz? Jeszcze żyję. To tylko zalane gorącą wodą szyszki chmielu, lukrecja, kozłek lekarski i odrobina kolendry – dodała złośliwie.

Wyjawił jej wszystko. Czasami Keira dopytywała o szczegóły. Kilka razy zesztywniała ze strachu.

– Zbierzmy to wszystko do kupy i podsumujmy. Wydaje mi się, że niepotrzebnie doszukujesz się w sobie niedoskonałości. To strach i wypaczona osobowość uczyniły z ciebie bezuczuciowego człowieka. To brak wiary we własne siły uczynił z ciebie zakompleksionego osobnika. Już w szkole czułeś się nikim. Śmieciem. Nikt nie zwracał na ciebie uwagi. Podejrzewałeś, że wszyscy spiskują przeciwko tobie. Myślałeś, że to jest zmowa. Podział na lepszych i gorszych. Widziałeś dziwne spojrzenia; niektórzy szeptali coś za twoimi plecami. Nie pozwalano sobie z tobą na poufałość, której tak bardzo pragnąłeś i za którą byłbyś skłonny drogo zapłacić. W domu też nikt nie głaskał cię po głowie, nie przytulał. Zamiast tego spotykało cię niezasłużone prześladowanie. Jako dziecko przeszedłeś piekło i aż dziwota, że nie oszalałeś. To wszystko pchnęło cię w złym kierunku. Popełniłeś nikczemne czyny. Zmagasz się teraz z przeszłością i nie potrafisz sobie z nią poradzić. Zanim odkryjesz czwartą kartę, która będzie dla ciebie drogowskazem na przyszłość, pragnę zadać ci kilka pytań.

Kiwnął głową, że się zgadza.

– Co czułeś, gdy prześladował cię ojciec?

– Nienawiść. Setki razy zabijałem go w myślach – odpowiedział.

– Co czułeś, kiedy umierała twoja matka, a ty udawałeś, że nic się nie dzieje?

– Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy po pogrzebie matki, to dorwać się do pieniędzy i wydać je na alkohol i dziwki. Zapragnąłem na moment poczuć się lepszym.

Zapadła cisza.

– Na pewno to, co ci teraz powiem, będzie dla ciebie szokiem. Dowiesz się rzeczy, które cię zaskoczą – odparła Keira. – Bycie sierotą czy znajdą nie jest łatwe. Przetrwanie w grupie, w której traktują cię jak śmiecia, wymaga ogromnych poświęceń. Od trzynastego roku życia wykorzystywano mnie seksualnie. Pomimo że stosowałam środki plemnikobójcze, dwa razy zaszłam w ciążę. Jedno z moich dzieci sprzedano, drugie poroniłam. Moje łzy i błagania nie robiły na nikim wrażenia. Mało tego, zmuszano mnie do karmienia moim mlekiem inne niemowlęta. Wyssano ze mnie życiodajne soki i zmuszano do wykonywania najpodlejszych zajęć. W dzień usługiwałam kobietom, a nocą zabawiali się ze mną mężczyźni. Początkowo próbowałam walczyć, bronić się, ale bito mnie i karano. Krępowano mnie sznurem, ograniczając moją swobodę. Nienawidziłam moich prześladowców i życzyłam im śmierci.

W końcu zmądrzam. Udawałam pokorną. Dano mi więcej luzu. Pozwolono na więcej. Uzbierałam trochę pieniędzy i na jednym z jarmarków zakupiłam toksyczny owoc. Zawierał trzy okrągłe nasionka. Kulczyba wronie oko, tak nazywa się ta roślina zawierająca trujące alkaloidy, przede wszystkim strychninę. Stosuje się ją w lecznictwie, ale trzeba być niezwykle ostrożnym w jej dawkowaniu. Wypróbowałam jedno z nasion na psie – zdechł jeszcze tego samego dnia. Będąc pewną, że nie sprzedano mi trefnego towaru, postanowiłam otruć swoich katów. Na całe szczęście moje mordercze plany nie zostały zrealizowane. No, może niezupełnie. W dniu, w którym tutaj dotarłam, jedna z kobiet grzebała w moich rzeczach i wzięła jedno z nasion w celu uśpienia nieszczęsnego gospodarza. Przez moją głupotę i niedbalstwo zginął niewinny człowiek. Jak widzisz: oboje jedziemy na tym samym wózku – zamilkła. Ogarnął ją strach i ugięły się pod nią nogi. – Jest jeszcze jedna sprawa – kontynuowała, czując, jak robi jej się słabo. Słowa ugrzęzły jej w gardle. – Gabhran… wydaje mi się… muszę to powiedzieć… to nie moja wina… on może nie być…

Zerwał się z krzesła, a jego twarz była biała jak płótno.

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że…?

– To właśnie chcę ci powiedzieć. Pragnę dzisiaj wyjaśnić wszystkie wątpliwości, bez względu na konsekwencje. Przecież nie miałam pojęcia, że się tutaj znajdę. Wykorzystali mnie… nie jestem pewna, czy faktycznie jesteś ojcem tego dziecka.

Bothan wyglądał jak oszalały, a oczy świeciły mu dziwnym blaskiem. Jego świat ponownie walił się w gruzy. Biedny, słaby człowiek popadający w rozpacz przy każdym niepowodzeniu.

– Takie są fakty. Musiałam ci to wyznać, gdyż uważam, że nie powinnam ukrywać przed tobą niczego. Nie mogę ci mówić tylko tego, co jest dla mnie wygodne. Może z tobą było podobnie.

Popatrzył na nią pytającym wzrokiem, nie wiedząc, o co jej chodzi.

– Wspominałeś mi kiedyś, że początkowo ojciec był dla ciebie dobry. Kupował ci zabawki, słodycze, zabierał na polowania i wspólnie łowiliście ryby. Od kiedy blisko was pojawił się Gair, wszystko się zmieniło. Zasiane zostały ziarna niezgody. Kiełkowały powoli, by w końcu wybujać w chwasty nienawiści. Może twoja matka powiedziała coś, co uruchomiło lawinę nieszczęść. Wiesz, jak to jest w złości. Na przykład, że nie jesteś jego synem. Nakręciła się spirala. Zburzona została harmonia. Twój ojciec stawał się podejrzliwy i nieufny, kierując całą swoją złość na ciebie. Nie potrafił rozwiązywać problemów w cywilizowany sposób. Nie popełniaj tych samych błędów. Dokładnie tak samo, jak ty się wtedy czułeś, czuje się obecnie Gabhran. Traktując go jak bękarta, wpędzisz go w podobne kompleksy, w jakie sam się wpędziłeś. Traktując go surowo, narażasz się z jego strony na taką samą nienawiść, jaką żywiłeś do swojego ojca. Proszę cię, nie gotuj nam takiego samego piekła, jakie zgotował wam twój rodzic. Bądź mądry i wyciągnij z tamtej lekcji odpowiednie wnioski. Pomyśl o tym wszystkim, zanim podejmiesz ostateczną decyzję.

Sięgnęła po skórzaną sakiewkę i wyciągnęła z niej płaskie, okrągłe nasionko o średnicy około dwóch centymetrów. Z jednej strony wypukłe, z drugiej wklęsłe, pokryte szarymi włoskami rozchodzącymi się do środka.

– Zobacz, wrzucam go do paleniska. To ostatni trujący relikt mojej przeszłości – otworzyła drzwiczki i wrzuciła nasionko do ognia. – Ty także wyrzuć z siebie jad i toksyny. Najgorsze mamy już za sobą. Najważniejsze, że odważyliśmy się zrobić pierwszy krok. Nie zmarnujmy tej szansy, nie poddawajmy się niezdrowej rywalizacji i zacietrzewieniu.

Bothan odwrócił ostatnią kartę. Widniał na niej wizerunek słońca, czarny krzyż i kilka złotych krążków.

– Twoja przyszłość wygląda dobrze. Słońce symbolizuje radosne dni. Natomiast złote kółeczka oznaczają, że będziesz bogaty. Co więcej, skarb znajduje się na tej posesji. Najprawdopodobniej w pobliżu krzyża. Tylko tyle mogę ci powiedzieć, bowiem przyszłości nie da się w stu procentach przewidzieć.

Wieczorem Bothan złapał butelkę wódki, usiadł na ławce za walącą się szopą i sączył alkohol. Rozmyślał. Zastanawiał się, jak powinien postąpić. Zauważył bowiem, że jego zachowanie nie różni się niczym od zachowania jego ojca. Być może także jego dziadek, a może i pradziadek postępowali dokładnie tak samo w stosunku do swoich dzieci. Z pewnością fałszywe przekonanie o własnej wyższości było tradycją w tej rodzinie. Jeżeli się nie przełamie i nie zmieni tej okrutnej reguły, może doprowadzić do tragedii. Nie siła, nie zacietrzewienie, nie okazywanie dominacji, ale dobroć i kompromisowe rozwiązywanie problemów może okazać się kluczowe w przyszłości.

Wyrzucając z siebie dawno skrywane sekrety, poczuł się lepiej. To tak, jakby doznał samooczyszczenia i rozpoczynał nowy rozdział życia. Musi się przemóc i zrobić pierwszy krok w kierunku przywrócenia normalności w rodzinie. Czego chce? Co mu się marzy? Przecież ma wszystko. Kobietę, która o niego dba. Dzieci? Może Gabhran nie jest jego synem, ale to wcale nie upoważnia go do tego, aby upokarzał go i traktował jak bękarta.

Siedział jeszcze za drewutnią, kiedy wrócili z pola. Gabhran i Sian – jego ukochana córka. Rozmawiali; żartowali. W miarę zbliżania się do zabudowań ich wesołość przygasała. Czyżby powrót do domu kojarzył im się z udręką? Czyżby to on był powodem ich zatroskania? Czyżby obawiali się potwora? A więc to nie kto inny, tylko on jest zawadą w tym domu. Balastem. Kulą u nogi. W końcu – „przeszkodą”.

Nie dziwota. Ciągle smutny. Markotny. Nieufny. Niepotrafiący się cieszyć. Myślący wyłącznie o sobie. Niedostrzegający potrzeb innych. W końcu: niedoceniający tego, co już posiada.

Na stole stały okraszone brunatnymi skwarkami pełne miski kaszy. Na blacie pieca w żeliwnej brytfannie dusiła się baranina. W powietrzu rozchodził się zapach czosnku, cebuli oraz ziół z wyrazistą nutą rozmarynu i tymianku.

Gabhran jak zwykle był niespokojny. Kręcił się na wszystkie strony, drapał po głowie i wydłubywał sobie brud spod paznokci. Keira bez przerwy go upominała. Sian była zupełnie odmienna. Spokojna i opanowana. Zatopiona we własnych myślach. Patrząca łagodnym wzrokiem przed siebie. Tak, jakby wcale jej nie obchodziło, co się wokół niej dzieje.

Kiedy pijany Bothan wszedł do kuchni, wszyscy niespokojnie poruszyli się, a w pomieszczeniu zapanowała cisza W dłoni mężczyzny tkwiła butelka. Z jego twarzy nic nie można było odczytać. Z doświadczenia wiedzieli, że czasami w takim stanie potrafił być potulny jak baranek, a czasami zachowywał się jak dzika bestia. Pewnego razu w pijackim amoku roztrzaskał talerz z jedzeniem o ścianę kuchni.

Wyczekiwali w napięciu. Wstrzymali oddechy i spuścili głowy. Gabhran zacisnął dłonie tak mocno, że aż zbielały mu kciuki. Na jego twarzy ukazał się wyraz zacietrzewienia. Wystarczyła maleńka iskierka, aby nastąpiła niekontrolowana eksplozja. Wybuch, który mógłby dokonać straszliwego zniszczenia.

Bothan zbliżył się na chwiejnych nogach do zlewu, odkręcił zakrętkę i wylał do niego zawartość butelki. Następnie podszedł do stołu, oklapnął na krzesło i powiódł zamroczonym wzrokiem po siedzących przy nim domownikach.

– Wybaczcie mi – wybełkotał. – Od obiadu nic nie miałem w ustach. Piłem na pusty żołądek, więc jestem nieco wstawiony. Od jutra będzie inaczej. Koniec z alkoholem. Poprawię się… mam za dużo do stracenia – mamrotał pod nosem, grzebiąc łyżką w kaszy. – Otworzę tę przeklętą bramę na oścież i udacie się w szeroki świat. Gabhran będzie uczył się zawodu, a Sian pójdzie do szkoły – kontynuował coraz słabszym głosem.

Popatrzyli na niego zdziwieni. Jeszcze nigdy go takiego nie widzieli. Wspaniałomyślny, dobrotliwy i wyrozumiały. Podejrzewali, że to wpływ alkoholu.

– Gabhran, wybacz mi. Nie byłem dla ciebie dobrym ojcem. To się zmieni, przyrzekam ci.

Obtarł rękawem tłuste usta, podszedł do syna i uścisnął go. Gabhran zesztywniał, nie będąc przyzwyczajonym do okazywania mu takich czułości. Być może matka napoiła go jednym ze swoich wywarów. Odtrącił rękę Bothana i powiedział:

– Nie trzeba… zostaw…

– Wybaczcie mi, pozwólcie mi odkupić winy. Będę dobry… nie myślcie o mnie „on”, proszę. Podajcie mi pomocną dłoń, gdy upadnę na ziemię, nie udawajcie, że nic się nie dzieje, że tego nie widzicie, bo ja… tak zrobiłem. Białe kości… mary, straszydła. Czarny krzyż i skarby…

Obrócił się i skierował się w stronę sypialni. Popatrzyli na siebie zdumieni. Może opił się szaleju? Może pomieszało mu się w głowie? Keira podeszła do dzieci i objęła je rękami.

– Co on bredzi? Jakie kości, jaki krzyż, jakie skarby, czy coś z tego rozumiesz? – zapytał ją Gabhran.

– Wybaczcie mu. Miał trudne dzieciństwo. Sto razy gorsze od waszego. Został obdarty z godności. Nie miał nikogo, kto pokierowałby jego życiem. Zagubił się na krętych ścieżkach i popełnił błędy. Mam nadzieję, że od dzisiaj będzie już kroczył właściwą drogą i wyrwie się ze szponów przeszłości. Uwierzcie mi: czasami odnalezienie samego siebie jest najtrudniejszą rzeczą na świecie.

* * *

Pierwszy raz od dłuższego czasu spał spokojnie. Obudził się rankiem, usiadł na łóżku i zastanawiał się przez chwilę: co jest nie tak. Obok niego było puste miejsce. Panowała cisza. Żadnego odgłosu. Przeraził się. Czyżby go opuścili? Nie! To niemożliwe! Zerwał się z łóżka i pobiegł do kuchni. Nikogo. A więc to prawda. Wybiegł na zewnątrz, oparł się o framugę drzwi i odetchnął z ulgą. Keira rozwieszała pranie, a dzieci oporządzały bydło w oborze. Zawstydzony cofnął się z powrotem do środka. Usiadł na krześle, ujął w dłonie głowę i przyrzekał, że stanie się lepszym człowiekiem.

Następnego dnia wybrał się do miasta i wstąpił do kościoła. Zamoczył dłoń w święconej wodzie, a w jego głowie zaświtała myśl, aby się wyspowiadać. Ustawił się w kolejce do konfesjonału.

Bał się do tego stopnia, że ze strachu ugięły się pod nim kolana. Walczył ze sobą i zadawał sobie pytanie, czy wystarczy mu odwagi. W pewnym momencie nawet chciał wziąć nogi za pas i opuścić boży przybytek. Zdawał sobie jednak sprawę, że aby uzyskać pełne rozgrzeszenie, musi szczerze wyznać spowiednikowi wszystkie popełnione przez siebie grzechy.

Drżał i trząsł się jak osika na wietrze, kiedy wyrzucał z siebie ciążący mu balast.

Po dokonanym oczyszczeniu i odmówieniu pokuty udał się na cmentarz, aby zapalić świeczki na zaniedbanych grobach rodziców i pomodlić się za ich dusze. Kiedy stał nad mogiłą ojca i próbował wymówić słowo „tato”, ugrzęzło mu ono w gardle.

Szukali wszyscy. Najpierw na cmentarzu, potem wokół kapliczki. Nic, ani odrobiny drogocennego kruszcu. Złota, które otworzyłoby im wrota i wpuściłoby tutaj powiew wolności.

Miejsce wiecznego spoczynku. Pordzewiałe krzyże; porośnięte mchem pomniki, na których ktoś kiedyś wyrył imiona, nazwiska, daty urodzin i zgonów; kruszące się nagrobki i zapadnięte groby. Wszystko zarośnięte zielskiem, powojami i chwastami.

Przekopywali, przeszukiwali i przetrząsali teren centymetr po centymetrze. Znaleźli tylko zbutwiałe deski, ludzkie czaszki, szkielety i pobielałe kości.

Bothan przypomniał sobie, że kiedyś nad jednym z urwisk stał drewniany krzyż. Nie pamiętał nawet, kto i po co go tam postawił. Udał się w tamtą okolicę, starając sobie przypomnieć, gdzie dokładnie znajdowało się to miejsce. Zaglądał pod każdy głaz, kamień i skałę.

Znowu nic.

W miarę upływającego czasu ich wiara w powodzenie została zastąpiona zwątpieniem. Ich determinacja – niechęcią. Łudzili się, że może, może… kiedyś.

* * *

Sian poruszała się bezszelestnie, opanowując do perfekcji sztukę kamuflażu. Wtapiała się w tło otoczenia, nie będąc przez nikogo zauważoną. Czasami przykucnęła lub przystanęła w jakimś kącie. W tym czasie przechodzili obok niej domownicy niezdający sobie sprawy z jej obecności.

Według niej