12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
Dionizy wraca ze szkoleń i zastaje duży pokój przedzielony ścianką z gips-kartonu. Niebawem dostrzega kolejne zmiany, równie subtelne jak jego żona i na tyle niepokojące, by podejrzewać zdradę. Chcąc dowiedzieć się prawdy, mężczyzna dociera do ekscentrycznej detektywki Matki Polki, zwanej Brzytwą. W zamian za spełnienie trzech warunków Brzytwa funduje mu jazdę bez trzymanki i dowozi aż na krawędź przepaści, skąd nie ma już powrotu...
„Ścianka działowa” rozpoczyna serię „po brzytwie”, powieści o pozornie błahych zdarzeniach, których daleko idące skutki odkrywa bezkompromisowa detektywka. Nie ma tu efektownych zbrodni, wiader krwi czy flaków zwisających z żyrandola. Ktoś jednak umiera: nadzieja, zaufanie, a czasem człowiek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 200
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2016
ISBN 978-83-65718-18-1
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
Projekt okładki: Tomasz Argasiński
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Proszę wybaczyć,że brak mi sił o ciebie walczyć.
I tak już jest, że drogo płaci ten,który wybrał nic nie tracić.
Czesław Mozil, „W sam raz”
– W Huci tłuką po nerach, żeby śladu nie było, ci z Kurwanowa zdradzają. Jadą na Bagry i po krzakach takie rzeczy… – Baba od zielebców chwyciła się za głowę. – Słów brakuje, żeby to nazwać. To którego ogórasa ważymy, kochaniutka?
Dama z yorkiem w roli łasiczki wskazała interesujący ją okaz. Siedemnaście centymetrów, średnica pięć, żadnych przebarwień. Prawdziwy David Beckham wśród ogórków; imponujący nawet dla doświadczonej w siekaniu mizerii damy.
– Ten może być – szepnęła, delikatnie się zarumieniwszy. – I jeszcze pęczek szklarniowych rzodkiewek.
– Dobry wybór! – pochwaliła baba i wróciła do ponurej wyliczanki. – Chłopy z Grzegórzek, znowuż, to ci mają trzy ręce, bo jedną ekstra przy dupie do ściskania gotówki…
– Zostają jeszcze dwie – zauważył emeryt z Grzegórzek, nerwowo naciągając na pośladki oldskulową wiatrówkę po wnuczku gimnazjaliście.
– Obie lewe! – huknęła baba, sięgając po waniliową cygaretkę. – Tylko im donoś, a to, a tamto. Obsługa fulserwis na okrągło i jeszcze pilnuj, czy ci z domu nie wykrada kryształów, żeby powymieniać na pornusy.
– A nie myślała pani o cudzoziemcach?
– Jeszcze gorsi! Jeden taki Holender van Cośtam to ci swoją żonę w chlewiku trzymał i tuczył żółtym serem. Spleśniałym! A pietruszki, pani kochana, nie chcesz? Policzę dwie za jedną. Już pakuję!
– Znowu Niemce to perwersy – wtrąciła sąsiadka baby, handlująca cytrusami. – Tylko do Tajlandii jeżdżą, na seksturystykę. Z dziećmi, żółtymi jak… – zniżyła głos – proszę ja ciebie, niedojrzały pomarańcz.
– Coś takiego – zmartwiła się dama z łasiczką. – To jeszcze poproszę cztery pomidorki, ale czerwieńsze.
– Zaraz zważymy, kochaniutka. O Anglikach bym marnego słowa nie rzekła, żeby tak nie pili. Ale piją – gorzko ciągnęła baba, wolną od papierosa dłonią podliczając należność. – Dlatego postanowiłam: koniec z facetami. Raz na zawsze.
– Chciałbym wiedzieć, kiedy był początek – szepnął do siebie emeryt.
– A cóż to Pana tak indaguje! Przyjdzie taki i zaczepia niewinną kobitę. Dlatego chłopstwa nie znoszę. Jak robali! I będę tępić, tępić bez litości!
*
Znakomicie! Teraz Dionizy podejdzie i zapyta, gdzie mógłby znaleźć Brzytwę. A jeśli baba wyjmie swoją i chlaśnie po dżinsach, odcinając dorodne śliwki jego jąder? Może lepiej wycofać się zawczasu, nie ryzykując rodowych klejnotów? Ale przecież wiedział, co go czeka. Marian – mów mi Lans – Debeściak, stary kumpel i szefunio w jednym, ostrzegał, jak będzie.
– Najpierw podchody niczym na koloniach dla szóstoklasistów. Głupie zadania i dziwne sztuczki niegodne czasu prawdziwego mężczyzny. Ale kiedy wreszcie dotrzesz do Brzytwy – Lans bezwiednie potarł kciukiem krótką linię serca przecinającą wnętrze jego zadbanej, dyrektorskiej dłoni – cóż, będzie bolało.
– Żałujesz?
– Nie miałem wyboru. Jeszcze tydzień, dwa i normalnie bym się wykończył.
– Z powodu kota? – zdumiał się Fiotroń. Debeściak wspomniał mu kiedyś, że sprawa dotyczyła łaciatego dachowca, którym opiekował się pod nieobecność kuzynki. A może to ona opiekowała się kotem Debeściaka, Fiotroń sam już nie wie.
– Słuchaj, stary, i tak wychlapałem ci za dużo. Gdyby nie to, że w pierwszej klasie oddałeś mi swoje ukochane lego, a we wrześniu… – Debeściak zawiesił głos, zastanawiając się, czy warto poruszać tamten, w gruncie rzeczy błahy incydent w Sarmackich Wywczasach.
Debeściak przebierał nogami już od maja. Że „koniecznie musimy się wybrać do smoczej jamy”, że po to właśnie wrócił ze Szwecji, chociaż tyle mu płacili na placówce w Malmö. Jeszcze kilka lat, a byłby bogaty jak troll. Ale koniec leniuchowania, pora wstać z wygodnego fotela, szable w dłoń, na koń i do boju!
– Pokażę ci stary, jak się włada ostrą bronią. A przy okazji przepłuczemy ząb mądrości dobrym polskim jarzębiakiem. Ja stawiam! – kusił Debeściak.
Co prawda ostatnią ósemkę stracił tuż po obronie licencjatu, ale od czego wyobraźnia. Zresztą wódka to tylko na rozgrzewkę. Naprawdę chodzi o zdrowe Polaków siekanie. Tak długo rozmiękczał gliniasty opór podwładnego i kumpla opowieściami o atrakcjach czekających ich spragnione pałasze, że raz kozie śmierć, Fiotroń uległ. Pójdzie, zgoda, ale tylko w charakterze życzliwego obserwatora, zastrzegł natychmiast.
– Rozumiesz chyba, że w mojej sytuacji. Żona…
– Co tam żona. A duchy teściów? Wścibscy sąsiedzi? Oburzona opinia publiczna? Media szukające taniej sensacji? I nade wszystko własne odbicie w lustrze! – Debeściak zrobił przerażoną minę. – Dlatego masz u mnie sto punktów za odwagę, stary. Oraz gwarancję nietykalności. No chyba że zmienisz zdanie. Wtedy Lans będzie zły!
Nazajutrz wyszukali dwa kluby biznesmena w okolicach Bronowic.
– Jedna smocza jama to za mało, tyle we mnie żaru – oznajmił Debeściak, klepiąc się po rozporku.
Na pierwszy ogień poszły Sarmackie Wywczasy, gdzie zaoferowano najszerszy wachlarz niekoniecznie wykwintnych rozrywek, a na deser – gorący bigos. Albo żur, jeśli kto chciał uzupełnić poziom utraconych w bojach soków. Wkroczyli witani mrocznym uśmiechem kartofla odzianego w ochroniarski uniform A.D. 1612. Z korytarzyka oświetlonego łańcuchem lampek stylizowanych na łojowe świeczki wypłynęła właścicielka Wywczasów, bujna karawela w przebraniu Podstoliny. Oba kostiumy wypożyczono przed laty z teatralnej garderoby. Po miesiącu właściciel upomniał się o ich zwrot, ale niezapowiedziana wizyta kartofla przekonała go, by uznać stroje za drobny podarunek. W zamian otrzymał zaproszenie na sobotnie igraszki w staropolskim jacuzzi (ze zniżką na masaż królowej Marysieńki). O dziwo, podziękował.
– Witamy Wielmożnych Panów! Zapraszamy na pokoje! – ćwierkała Podstolina, mrugając firanami sztucznych rzęs. – Sikorki już czekają w błękitnym salonie.
– No, stary – szepnął Debeściak, podkręciwszy wyimaginowanego wąsa. – Pora chwycić byka za jaja i pokazać.
– Chwycim, a jakże, chwycim – zapewniła Podstolina, prowadząc ich do salonu. – Ściśniem tak, że nam wszystkim pokaże. Ale najpierw powitalna wódeczka.
Rozlano stolnika. Po trzeciej setce Podstolina uznała, że najwyższy czas przedstawić sikorki.
– A oto prawdziwa mistrzyni buzdyganu – wskazała mocno nadkruszoną tu i tam szatynkę. – Doświadczona niczym sławetna Ewa Pierdolonka.
Nie da się ukryć, pomyślał Fiotroń, z przerażeniem obserwując mistrzynię krążącą dookoła ich dżinsów marki Diesel. Czyj buzdygan wybierze? Niech to będzie Debeściak, niech będzie, zaklinał los, bohatersko się uśmiechając. Los dał się uprosić; mistrzyni obrała właściwy cel. Ledwie jednak chwyciła ofiarę za rozpalony do białości rozporek, stał się cud. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Debeściak rozpłynął się w powietrzu, zostawiając po sobie subtelną smużkę najnowszego kenzo. I Fiotronia zmienionego w bryłę soli. Sekundę później usłyszeli odjeżdżającą z piskiem beemkę. Fiotroń natychmiast odzyskał swobodę ruchów, uiścił rachunek (sto zeta plus ekstra za staropolskie powitanie) i pognał do tramwaju. Nigdy nie wspominali tamtej sobotniej wyprawy. Debeściak, zgodnie z wyznawaną od przedszkola zasadą, że tłumaczą się tylko niewinni. Fiotroń zaś z obawy, by nie stracić jedynego przyjaciela. I przy okazji ciepłej posadki; był przecież świadkiem… nie, nie chodzi wcale o rejteradę, a o to, co się zdarzyło kilka sekund wcześniej. Kiedy Pierdolonka dokonała słusznego wyboru, Fiotroń, odetchnąwszy z ulgą, zwrócił lekko głowę w stronę Lansa. Może chciał mu pogratulować albo dodać otuchy, sam już nie pamięta. Nagle dostrzegł spojrzenie Debeściaka i skamieniał. W jasnobłękitnych, pustych na ogół oczach kumpla Dionizy dostrzegł rozpacz błazna, który dotarł na krawędź przepaści i uświadomił sobie, że nic już nie ma sensu, żadne gierki, wygłupy ani popisy. A skoro nie, czy warto ciągnąć tę farsę? Nie skacz, krzyknął w myślach Fiotroń. Debeściak podniósł znużoną twarz i nagle zrozumiał, że Fiotroń wie. Usiłował się naprędce uśmiechnąć, co przypominało nieudolne próby wciągnięcia przyciasnych slipów jedną (tę rzadziej używaną) dłonią, a chwilę później znikł, niemal bez śladu.
Nazajutrz udawał radosnego jak zawsze, ale Fiotroń nie dał się zwieść pozorom. Z doświadczenia wiedział, że nic tak nie niszczy przyjaźni jak dług wdzięczności zaciągnięty u własnego bossa. Nawet jeśli to dawny kumpel z piaskownicy. Na szczęście Debeściak stanął na wysokości zadania, pół roku później spłacając wszystko wraz z odsetkami. Kiedy nadarzyła się ta właściwa okazja, podpowiedział Fiotroniowi, gdzie szukać ratunku. Brzytwa, rzucił szeptem, idealne rozwiązanie dla tonących. Uczciwie przy tym ostrzegł, że można się zaciąć.
– Ale warto próbować – dodał szybko, wręczając namiar na zielebcową babę.
Żadnych innych wskazówek, westchnął Fiotroń, usiłując dotrzeć do tej, która miała mu pomóc. Która na pewno mu pomoże, o ile tylko on, Dionizy F. spełni wszystkie warunki. Na razie przeszedł trzy próby i miał wrażenie, że tuła się po gigantycznym urzędzie miasta, odsyłany z pokoju do pokoju przez zirytowane jego pytaniami urzędniczki. Żeby chociaż wiedział, jak owa Brzytwa wygląda. Może to ułatwiłoby poszukiwania.
– Wypatrywałbyś jej na ulicy? – zarechotał Debeściak, zaraz jednak spoważniał i gładząc się po centrum dowodzenia, usiłował znaleźć odpowiednie słowa opisujące aparycję poszukiwanej. – Więc, mocno upraszczając, stary, to powiedzmy… czerwona toyota Hilux. Toporna, bez wdzięku, trzęsie jak diabli, ale zawiezie cię aż na dno, a stamtąd zawsze łatwiej się odbić. Zresztą sam się przekonasz, kiedy już przekręcisz kluczyk w stacyjce.
*
– Słucham – niecierpliwiła się baba, odpalając od sąsiadki kolejnego papierosa. – Pan życzy…
– Kilogram sycylijskich pomidorów, dwie świeże figi, pięć dojrzałych limonek, awokado, sporego bakłażana i litrowy słoik miodu spadziowego – wyrzucił jednym tchem Dionizy. A niech tam, trudno. Trzeba się jakoś wkupić w łaski informatora. Przy okazji zaskoczy żonę, zwłaszcza miodem, na który są oboje uczuleni.
Bez słowa sięgnęła po słój. Ani cienia sympatii, o szacunku należnym klientowi nie wspominając. Choć tak się starał babie zaimponować, wybierając produkty z jej najwyższej półki. Nawet rottweiler dałby się zmiękczyć, ale nie ona. Musiałby ją chyba połechtać sam David Copperfield. A i to ukradkiem, stosując sobie tylko wiadome sztuczki.
– Coś jeszcze?
– Owszem. Poproszę paczkę suszonych bananów, czosnek niedźwiedzi, dwa pomelo, świeży rozmaryn, duży pęczek koperku i wskazówkę, jak dotrzeć do… do Brzytwy – wydukał wreszcie, zasłoniwszy grubym portfelem okolice jąder.
– Do Brzytwy? Polki znaczy? To najlepiej przez chrzestną.
– A do tej chrzestnej jak?
– Cicho, właśnie myślę. – Baba wzięła głębokiego macha, przymrużając lewe oko. – Pójdziesz pan na bus, co leci spod karfura przy Zakopiance, i poczekasz na kurs do Myślenic. Wypatruj pan takiej wysokiej, smagławej, z ogromnym afro.
– Na głowie?
– Na kolanach. – Baba przewróciła oczyma. – Wiadomo gdzie, tylko wam, chłopom jedno w głowie.
– Przepraszam – bąknął, kuląc się za górą cytryn.
– Więc ta chrzestna, zapamiętaj pan, wysoka, smagła, z afro NA GŁOWIE, zwykle bierze ostatni kurs po Januszku. Podejdziesz pan do niej, kupisz bilet do Myślenic, normalny, nie ulgowy, i dopiero wtedy zapytasz o Brzytwę. W tej kolejności.
– Dobrze.
– Na trasie powie, co dalej. No, to razem dziewięćdziesiąt dziewięć, dwadzieścia siedem. Niech będzie dziewięćdziesiąt dziewięć. Rabacik – oznajmiła tonem królowej podpisującej pierwszy w tym roku akt ułaskawienia.
– Naprawdę dziękuję. Z całego serca. – Fiotroń wręczył pieniądze i już miał ruszyć z kopyta, kiedy baba osadziła go jednym ostrym „zara”.
– Tak? – zapytał z trwogą w głosie.
– Zakupów żeś pan zapomniał. To są właśnie chłopy. Bez głowy, nie dziwota, że jaja rządzą.
*
Mógłby polemizować w kwestii jaj, ale po co? Walka z chamem nie ma żadnego sensu, bo ten najpierw sprowadzi nas do swojego poziomu, a potem rozłoży na łopatki, wykorzystując przewagę wielu lat doświadczenia. Dlatego Fiotroń zrobi to, co dla higieny psychicznej najlepsze: potraktuje babę od zielebców przedmiotowo niczym informatorkę w grze komputerowej. Uzyskać odpowiednie wskazówki, zapłacić, ile trzeba i wskoczyć na wyższy poziom. Najważniejsze to patrzeć w przyszłość i robić swoje. Dzięki temu można osiągnąć naprawdę wiele. On i Szarlota są tego żywym dowodem. Potrafili planować. W ostatni dzień wakacji już wiedzieli, gdzie pojadą zimą na narty. W noworoczny poranek, na lekkim kacu, obmyślali szczegóły następnego Sylwestra, tuż przed Zaduszkami robili wiosenne porządki. Ostatnio jednak… dziwna sprawa, kiedy spytał Szarlotę, co z Mikołajem, odburknęła, że wyrosła z dziecinnych igraszek. Wprawdzie zaraz dodała, że mogą sobie sprawić akwarium, ale w jej głosie nie było dawnego entuzjazmu. Właśnie dlatego Dionizy tkwi teraz we mgle, piątą noc z rzędu wyczekując na chrzestną Brzytwy. Czy ją rozpozna? No raczej; niewiele kobiet prowadzi busy, zwłaszcza o tak późnej porze. Sporą nadzieję pokładał też w afro. Takiej fryzury, na głowie czy gdzie indziej trudno dziś nie zauważyć.
O, coś jedzie, zaraz będzie wiadomo, czy czeka go kolejna noc we mgle. Bus zahamował ostro, Fiotroń natychmiast podbiegł, szarpnął za drzwiczki i zerknął. Bingo! Wgramolił się więc do środka, z trudem przedzierając się przez siaty z zakupami i gęstwinę afrykańskiego buszu. Jednak to nie fryzura chrzestnej zrobiła na nim największe wrażenie, a wąsy. Ciemne i nad podziw, rzekłbyś po męsku, obfite. Fiotroń przypomniał sobie teraz, że kiedy już odchodził z zakupami, baba napomknęła o wąsie. Spodziewał się jednak kilku włosków wyrastających w kącikach ust. Ot, zwykły postklimakteryjny dodatek towarzyszący zwiędłej szyi i przyciasnemu spodnium. Ale nie czegoś równie… dosadnego! Zrozumiałby jeszcze frywolny chaplinowski wąsik u girlsy tańczącej w nocnym klubie stylizowanym na przedwojenne niemieckie kabarety. Ale nie wąs marszałka u pięćdziesięciolatki z ogromnym afro na głowie. To zbyt dosłowne. I jeszcze te zapachy! Fiotroń, jako wierny użytkownik mondeo, nie miał pojęcia, czym pachnie podmiejski bus, wypełniony czynnikiem ludzkim po godzinach. Tanie piwo, niekoniecznie świeży pot, papierosy bez filtra, biała kiełbasa z grilla i całodzienne zmęczenie. Właśnie miał zemdleć, kiedy chrzestna ocuciła go jednym celnym pytaniem: „dokąd”.
– Jeden do Myślenic, proszę – wyszeptał.
– Cztery pińdziesiąt. Drobnymi, bo nie mam wydać.
– Chciałbym też zapytać, jak dotrzeć do Brzytwy.
– Do Polki znaczy? – odezwał się ktoś z tyłu. – To najlepij bez ogródek przy…
– Zamknie dziób, bo z pojazdu wyrzucę – warknęła chrzestna.
– Już nic nie mówię, szefowo. Buzia na kłódkę!
Chrzestna bez słowa wręczyła Fiotroniowi wydruk z kasy fiskalnej (erzac biletu), wrzuciła do odtwarzacza płytkę z największymi przebojami Abby i pomknęli drogą na Zakopane, tu i tam wypluwając kolejnego pasażera. Wreszcie, kiedy zostali sami, chrzestna ściszyła muzykę i przygładziwszy wąsa, podała kolejną wskazówkę. Tym razem numer telefonu, zapisany na wymiętoszonym bilecie do kina. Dzisiaj kocham, jutro tańczę, odczytał Fiotroń nie bez trudu, i nie bez zdziwienia. Kto by pomyślał, że chrzestna lubi ckliwe bollywoodzkie musicale.
– Do mojego byłego, Tośka. Telefon – wyjaśniła, widząc minę Fiotronia. – Ma z Polką stały kontakt, przez książki. Ciągle tylko latają po tych bibliotekach, a potem jak te dwa mole! Rano, wieczór, nawet w nocy! Ja to tam nie mam głowy do czytania – mruknęła wzgardliwie, potrząsając sfilcowanymi lokami. – Aha, tylko niech od razu powie, że chodzi o Brzytwę. Żadnych podchodów czy przebieranek za szalonego antykwariusza. Mój były zaraz wyczuwa ściemę i po rozmowie. Straszny z niego cykor – dodała tonem, który miał tłumaczyć wszystko. – Więc tylko szczerość. Pewnie Tosiek i tak rzuci słuchawką, ale nie ma co się zrażać, tylko niech próbuje znowu. Aż trafi na otwartą linię.
Podjechała do pustego przystanku.
– Tu go wyrzucę, bo dalej nie ma sensu. Zaraz będzie przelotowy z Zakopanego. Według planu powinien być kwadrans temu.
– Może już jechał?
– Bym zauważyła, po drodze. Ale gdyby jakimś cudem się pośpieszył, to trzeba łapać okazje. Póki są. – Mrugnęła znacząco. – Polecam niemieckie TIR-y. Biorą, co stoi. No to powodzenia!
Gdyby Fiotroń wiedział, że będzie łapać okazję o dziesiątej w nocy! Chyba nigdy nie zdecydowałby się na tę podróż. Trwałby dalej w dotychczasowym układzie, z drżeniem oczekując na kolejny fałszywy krok. Co, jeśli żaden by nie nastąpił (wszak oboje z Szarlotą są tacy ostrożni), a on by czekał i czekał, i czekał w nieskończoność? Potworne! Dlatego stoi w deszczu, wypatrując chętnego TIR-a. Przynajmniej ma złudzenie względnej kontroli. A gdyby, przyszło mu nagle do głowy, gdyby tak porozmawiać z żoną. Usiedliby sobie wygodnie na tarasie, sącząc popołudniową latte. Zacząłby od filiżanki Rosenthala, potem poruszył sprawę czerwonego swetra. Chociaż, zawahał się, może nie warto do tego wracać. Przecież nic wielkiego się nie stało. Zajęta rozplątywaniem łańcuszka Szarlota nie zauważyła, że Dionizy ma na sobie sweter z kaszmiru. Jej ulubiony designerski kardigan, który przywiozła mu z Londynu. Jak mogła nie zauważyć? Jak mogła przeoczyć zmysłowy odcień rubinowej czerwieni, zwanej przez specjalistów działu marketingu Ferrari rosso–corsa? Ona, która zaparzała senchę w beżowym imbryku tylko wtedy, jeśli miała dopasowany kolorem strój i lakier na paznokciach? A jednak przeoczyła. Kiedy zapytał, co ma włożyć, rzuciła tylko rosso–corsa, nie podnosząc oczu znad toaletki.
– Przecież mam go na sobie. – W jego głosie nie było irytacji, raczej zdziwienie.
Szarlota omiotła czujnym wzrokiem tors męża.
– To przez pośpiech – mruknęła. – Wiesz, jak nie cierpię się spóźniać do teatru, a tu jak na złość wszystko się plącze. Cholerny łańcuszek. No i jeszcze biomet dziś taki niekorzystny.
Więc w porządku? Może, gdyby nie pewien drobiazg: kiedy Szarlota odwróciła głowę, Fiotroń dostrzegł w oczach żony coś, czego wcale się nie spodziewał.
*
– Nie kupuję żadnych książek, gazet, starych map ani komiksów. Jestem wtórnym analfabetą na rencie – usłyszał Fiotroń, a zaraz potem trzask odkładanej słuchawki.
Nawet nie zdążył wyjaśnić, że dzwoni w całkiem innej sprawie. Chrzestna Brzytwy wspomniała wprawdzie, że jej były mąż bardzo się boi nieznajomych, ale taka reakcja zakrawała na paranoję. Najwyraźniej lęki chrzestnego uległy, niecudownemu wcale, pomnożeniu. Cóż, będzie próbować do oporu, jak Szarlota z filiżanką Rosenthala.
Wypatrzyła „Smak letnich dni” na Allegro. Przeczytawszy opis porcelanowego cudeńka, natychmiast wzięła udział w licytacji, przegrywając dosłownie w ostatniej sekundzie. Podjęła jeszcze cztery próby, wszystkie chybione, co tylko zaostrzyło jej apetyt. Oczywiście mogłaby podbić cenę tak, żeby nikt nie odważył się licytować dalej, ale to zupełnie nie w jej stylu. Jeśli Szarlota Fiotroń ma ochotę coś zdobyć, walczy uczciwie, nie idąc na skróty. Przez najbliższe tygodnie trenowała refleks, licytując drobiazgi, a kiedy była już gotowa, przystąpiła do gry właściwej i w ostatniej sekundzie przebiła ofertę o jedenaście groszy. Zwycięstwo miało miejsce w Dzień Świętego Mikołaja, uznali zatem oboje, że to niezwykły prezent. Co prawda kosztował trzysta dziewięć złotych i równowartość dwudziestu siedmiu próbek unikatowych perfum Rosine (rekwizyty treningowe, które bez żalu podarowała teściowej), ale było warto. „Smak letnich dni” stanął na honorowym miejscu, zdobiąc ich kredensik art déco.
I nagle zdarzył się wypadek. Fiotroń wszedłszy bez pukania do sypialni, zastał żonę nad skorupami filiżanki.
– Jak to się stało? – zapytał wstrząśnięty.
– Ścierałam kurze nową miotełką i zbyt mocno się zamachnęłam. – Drżącymi dłońmi usiłowała zebrać porcelanowe okruchy. – Ach, w sumie to nic takiego. Bzdura. Już od jesieni myślałam o zmianie ekspozycji.
Czyżby się przesłyszał? Przecież zawsze mu powtarzała, że w jej rodzinie szanuje się przeszłość, nawet w postaci wytartej łyżeczki. A tu proszę: bzdura.
Poczuł, że musi działać energiczniej. Zaraz po kolacji wymknął się z domu niby posortować śmieci, żeby w spokoju porozmawiać z chrzestnym Brzytwy. Drżącym palcem wystukał numer. Siedemnaście długich sygnałów i to wszystko. Potem kolejne próby, wreszcie, tydzień później, chrzestny podniósł słuchawkę tylko po to, by od razu wyrecytować zwyczajową (jak się później okazało) formułkę. Żadnych książek, map, komiksów, wtórny analfabetyzm, renta. O dziwo, dodał jeszcze „do widzenia”, a zaraz potem się rozłączył, doprowadzając Dionizego do szewskiej pasji. Po trzech podejściach Fiotroń pomyślał, że musi być równie wytrwały jak Szarlota. Będzie dzwonił dotąd, dopóki nie nawiąże satysfakcjonującego kontaktu. Co godzinę, co kwadrans, codziennie.
Wygrana, jeśli można tak to ująć, nastąpiła w słoneczny kwietniowy poranek. Fiotroń dla odmiany zadzwonił z poczty. Chrzestny, z jakichś niewyjaśnionych powodów odebrał telefon już po drugim dzwonku.
– Szukam Brzytwy! – huknął mu w ucho Fiotroń tak zdesperowany, że zapomniał się nawet przywitać. – Brzytwy, pańskiej chrześnicy, w bardzo ważnej, poufnej sprawie. Błagam o pomoc!
– Dzień dobry – odezwał się chrzestny.
– Nie sprzedaję książek ani map, potrzebuję tylko wskazówki, gdzie znajdę Brzytwę!
– Cóż za absurdalny pomysł z tymi mapami. I skąd właściwie ma pan mój numer?
– Od byłej żony. To znaczy pańskiej byłej żony. Jeździ mercedesem Sprinterem na trasie Kraków–Myślenice.
– Jak wygląda?
– Nie wierzy mi pan – zmartwił się Fiotroń.
– Po prostu jestem ciekaw. Nie widzieliśmy się z Heleną od upadku muru berlińskiego. I czasem, jakby to ująć, łezka zakręci się w oku. To była, proszę pana, bardzo atrakcyjna kobieta. A charakter jak u pełnej krwi araba!
– Sądziłem, że mają państwo stały kontakt, choćby przez chrześnicę.
– Mamy, telefoniczny. Ale trudno, żebym podczas wymiany urodzinowych życzeń pytał żonę, jak obecnie wygląda. Mogłaby mnie uznać za prymitywnego samca i skreślić, proszę pana, raz na zawsze. A ja nie chcę pogrzebać tych strzępków szans… – nerwowo przełknął ślinę. – Dlatego zapytałem pana, choć proszę mi wierzyć, to bardzo krępujące.
Fiotroń sposępniał. Czy warto wdawać się w niesmaczne szczegóły, psując piękne, bo zamglone wspomnienia? A może właśnie warto, może chrzestny doceni odzyskaną przed laty wolność i wreszcie zacznie się cieszyć życiem. O ile to możliwe. W sercu tak szczelnie wypełnionym lękiem i tęsknotą zwykle brak miejsca na inne emocje.
– Nie wiem, czego pan oczekuje.
– Prawdy.
Łatwo powiedzieć: prawdy. Nikt nie żąda niczego więcej, a kiedy już dostanie na spodeczku maleńki jej kąsek, mdleje albo się obraża.
– A zatem – zaczął ostrożnie Fiotroń – pana była małżonka nie ma obecnie znaczącej nadwagi ani zbyt wielu zmarszczek. Nie ma też siwych włosów, wystającego zanadto brzucha ani zniszczonych dłoni.
– A co ma?
– Ciekawe spodnie z bordowej satyny, wisior z bursztynów, kowbojskie buty z imitacji wężowej skóry, imponującą fryzurę afro i wąsy. Bardzo zadbane.
– Strojnisia. Ale co zrobić. Całkiem jeszcze do rzeczy, proszę pana, to i w pretensjach. Z pewnością wiedzie bujne życie.
Fiotroń wzdrygnął się, ale nie skomentował. Żeby czym prędzej zmienić temat, znowu poprosił o kontakt do Brzytwy.
– W trzeci wtorek miesiąca pracuje w barze Wesoły Ogórek, w soboty bywa na wieczorkach tanecznych w jakimś przytulnym, sądząc z nazwy, lokaliku Cocon, przy Gazowej. Znakomicie tańczy argentyńskie tango, więc bez trudu ją pan dostrzeże wśród innych, mniej uzdolnionych tancerek. Jeszcze raz dziękuję za fascynujący opis Helenki. Będę miał o czym rozmyślać w długie jesienne wieczory. Do widzenia.
I to wszystko? Fiotroń poczuł się jak nadgorliwy student, który od tygodni usiłuje ustalić termin trudnego egzaminu, a kiedy wreszcie dopada profesora w toalecie, ten wpisuje mu piątkę, niemal za darmochę. A może owa piątka to złudzenie? Może chrzestny tylko dowcipkował? Nazwał przecież przytulnym lokalikiem modny gejowski klub, jeden z największych w okolicy. I jeszcze to tango. Od Debeściaka Fiotroń wie, że w Coconie rządzą raczej układy w stylu chippendale. A zatem spóźniony primaaprilisowy żarcik? W tej samej chwili Fiotroń zrozumiał: Brzytwa próbuje chronić chrzestnego przed jego rozbuchaną wyobraźnią, używając bezpiecznych sformułowań. Czy będzie też chronić jego? A może, demonstrując solidarność płci, wybierze Szarlotę i udowodni Dionizemu, że nic się nie dzieje?
Dosyć, postanowił, wsunąwszy kartę telefoniczną do kieszeni modnych spodni. Nie będzie się martwić na zapas, absolutnie! Zamiast wieść jałowe rozważania, musi się zastanowić, gdzie najłatwiej namierzy Brzytwę. W klubie, w morzu półnagich, i spoconych ciał? Wprawdzie kobiet tam jak na lekarstwo (co mu oznajmił rozczarowany tym faktem Debeściak), ale wizyta w takim miejscu jest absolutnie nie do przyjęcia dla człowieka z pewnym dystansem wobec nowych, jakby to ująć, obyczajowych trendów. Poza tym trzeba byłoby zatańczyć, a on cóż, zatrzymał się na weselnej wersji „dwa na jeden”.
Pozostaje Wesoły Ogórek. Miejmy nadzieję mniej frywolny niż nazwa, szepnął do siebie Fiotroń. Pójdzie tam, rozpozna Brzytwę, opowie o dręczących go podejrzeniach i… nagle ogarnął go niepokój. Ma przed sobą dziewięć dni czekania na ten właściwy wtorek. Bez żadnych zadań! Uświadomił sobie nagle, że bieganie od baby do chrzestnego było swoistym błogosławieństwem. Miał na co ponarzekać, ale też miał się na czym skupić. Co teraz? Mógłby znowu pojechać w Tatry, gdzie odpoczywał jesienią po szkoleniach. Ach, cóż to było za miejsce, westchnął z rozrzewnieniem. Niby żadnych ekstrawagancji czy luksusów. Standardy obowiązujące na południe od Limanowej, a jednak Fiotroń do dziś wspomina wspaniałe widoki, wygodne łóżko (odrobinę tylko skrzypiące), domowe piwo, chłodzone w potoku, schludną, małomówną gospodynię i przede wszystkim świniarki. Fiotroń dostrzegł je od razu, zagubione w stadku zwykłych owiec górskich. Dwie smukłe piękności o wąskich pyszczkach i skłębionej szarej sierści. Patrząc na delikatną sylwetkę stojącej obok maciorki, Fiotroń nie rozumiał, jak można było zaprzepaścić taki skarb. Zgoda, rasa nieco prymitywna w porównaniu z białą owcą niemiecką, mało wydajna, płochliwa i późno dojrzewająca. Ale poza tym same zalety. Niewybredna, samowystarczalna, wszechstronna. Po prostu ideał. Przy tym prawdziwy rarytas; w całym kraju nie ma więcej niż dwieście zwierząt. Wszystkie w kontrolowanych hodowlach albo we wrocławskim zoo. Jak trafiły tutaj, wolał nie pytać. Jeszcze wystraszy gospodynię, narażając świniarki na śmiertelne niebezpieczeństwo. Musi zatem milczeć, dopóki nie będzie gotów do działania. A będzie, kiedy wreszcie odkryje, co naprawdę zepsuło się w jego związku.
Zresztą powiedzmy sobie szczerze, Fiotroń nie ma czasu na wyprawę w góry. Pływanie, tenis, lekcje rosyjskiego, masaż shiatsu (znakomity na ból barków), no i oczywiście praca. Wydawałoby się, że nie zostaje wiele godzin na myślenie, a jednak. Trzeba wymyślić sobie nowe zadania, które odwróciłyby uwagę od tego, co boli. Proste, choć wymagające nowych, niesprawdzonych procedur. Dzięki nim te dziewięć dni upłynęłoby równie szybko jak wakacje. No prawie, westchnął, przypominając sobie zaraz, że musi się przygotować do rozmowy z Brzytwą. Jako specjalistka zada mu wiele krępujących, bo osobistych pytań. Będzie drążyć i rozkładać ich małżeństwo na czynniki pierwsze. Poprosi też o listę „niepokojących symptomów”, które zmotywowały Dionizego do szukania pomocy poza związkiem. Nie jest długa, uświadomił sobie nagle, musi więc zdwoić czujność.
Nie, oszczędzi im obojgu upokarzających szopek ze śledzeniem. Nie będzie grzebał w komputerze Szarloty ani przeszukiwał jej osobistych rzeczy. Będzie tylko bardziej uważny, nic ponadto. Nic ponadto, powtórzył na głos i natychmiast się wzdrygnął. To takie, takie (długo szukał właściwego słowa, uciekając przed dosadnym „niegodziwe”) … nieprzyjemne. Jak noszenie kolejny dzień tej samej koszulki z plamą po musztardzie. Co gorsza, nadal będzie musiał ją wkładać, a to dlatego, pomyślał ze złością, że Szarlota zachowuje się inaczej niż na początku.
Odchorowywał wtedy kolejny toksyczny romans: z