Podróż poślubna - Izabela Sowa - ebook + książka
PROMOCJA

Podróż poślubna ebook

Izabela Sowa

5,0
12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dzięki lekturze poradników Paloma już wie, że szczęście można sobie wypracować. Niestety ostatnio ma z tym problem; w jej małżeństwie nie dzieje się najlepiej, choć od wesela minęło zaledwie parę tygodni. Mąż Norbert zdaje się zapominać o miesiącu miodowym i coraz bardziej oddala się od Palomy, zamykając we własnym świecie dla niej niedostępnym. Kobieta nie daje jednak za wygraną. Postanawia skorzystać z pomocy tajemniczej detektywki zwanej Brzytwą. Brzytwa, choć niechętnie, przyjmuje zlecenie, Paloma rozpoczyna walkę o swoją przyszłość. Kto w tym starciu będzie wygrany?

Podróż poślubna”, to druga powieść z serii „po brzytwie” - przewrotnych parakryminałów psychologicznych. Jej główna bohaterka, Brzytwa podbiła serca wielu czytelników i czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 219

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2016

ISBN 978-83-65718-19-8

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Nawet najodważniejsze krewetki

nigdy nie wyskakują ze swojej rzeki

– przysłowie japońskie

Wstęp

Zwy­kle do­sta­wa­łem afo­bam na zmia­nę z per­na­zy­ną, ale po wa­ka­cjach przy­jął mnie inny le­karz. Po­słu­chał, wpa­trzo­ny w fo­to­gra­fię mat­ki, ziew­nął, upił łyk kawy, stłu­mił ziew­nię­cie, wresz­cie wy­pi­sał re­cep­tę. Saj­lent­najt. Tani, sku­tecz­ny, uza­leż­nia do­pie­ro po mie­sią­cu. Wy­ku­pi­łem, bo lu­bię nowe do­świad­cze­nia.

– Wie, jak za­ży­wać? – spy­ta­ła far­ma­ceut­ka i od razu wy­re­cy­to­wa­ła: – Ta­blet­ka kwa­drans przed snem, pro­sto do łóż­ka, w żad­nym ra­zie nie otwie­rać oczu, bo kosz­ma­ry wyj­dą na koł­drę jak żywe.

Wie­czor­kiem łyk­ną­łem od razu dwie ta­blet­ki. Jak sza­leć, to sza­leć. Leżę pod koł­drą, cze­ka­jąc na bło­gi sen i na­gle so­bie przy­po­mi­nam, że nie ja­dłem ko­la­cji. Co tu zro­bić? Mia­łem się nie ru­szać, ale czu­ję, że na su­cho nie za­snę. Do­bra, sko­czę do kuch­ni, zjem coś na chyb­ci­ka i wró­cę, za­nim upły­nie kwa­drans. W try miga do­pa­dam lo­dów­ki i bu­szu­ję. Pierw­sza pół­ka – zim­no, dru­ga – zim­niej, za­mra­żal­nik – lód. Jesz­cze się nie pod­da­ję. Szaf­ki na mąkę, kosz na śmie­ci, w chle­ba­ku – suk­ces! Trzy czer­stwe buł­ki. Wzią­łem pierw­szą z brze­gu i roz­glą­dam się za so­sem. Jest, po­da­ny na ga­ze­cie, ale ja snob nie je­stem, z por­ce­la­ny jeść nie mu­szę. Waż­ne, że sam sos z dużą ilo­ścią pie­przu, na bo­ga­to. W tym „wpro­ście” na­praw­dę pich­cą! Do­koń­czy­łem buł­kę, czas wra­cać do po­ko­ju. Ale już wi­dzę: ła­two nie bę­dzie. Po­ślad­ki za­ssa­ły się do stoł­ka ni­czym glo­no­ja­dy do szy­by akwa­rium i nie pusz­cza­ją, choć cią­gnę z ca­łych sił. Trze­ba wspo­móc się ce­dza­kiem. Pod­wa­ży­łem lewy po­śla­dek i bio­rę się za pra­wy, a pra­wy też ja­kiś lewy! Uda­ło się wresz­cie, ale wolę nie my­śleć, jak te­raz wy­glą­da mój ty­łek. Zer­k­nę ju­tro, dziś mu­szę do­trzeć do łóż­ka, za­nim za­snę.

Bie­gnę ile tchu przez ko­ry­tarz, wpa­dam na chod­nik, a tam tu­li­pa­no­wa go­rącz­ka. Kwia­ty wy­nu­rzy­ły się z ta­pet i sza­le­ją. Nie pod­dam się, my­ślę, za­mknę oczy i prze­mknę po omac­ku. Le­d­wo zmru­ży­łem oko, pod po­wie­ką wy­rósł mi ja­kiś pa­proch i da­waj tur­lać się po źre­ni­cach. Wte i we­wte, aż się spła­ka­łem ze śmie­chu. Wresz­cie strzep­ną­łem dło­nią, i rura do po­ko­ju, bo tu­li­pa­ny opla­ta­ją już kost­ki, gry­ząc tan­det­ny­mi bar­wa­mi. Zzia­ja­ny wpa­dam do sy­pial­ni, za­trza­sku­ję drzwi i hops do łóż­ka. Czu­ję, że nie za­snę, ta­kie ner­wy. Mu­szę po­ga­dać z kimś przy­ja­znym, bez­piecz­nym. Ja­siek! Wła­śnie przy­pełzł mi pod nogi i ocie­ra się ni­czym kot­ka. Mru­czy, na­sta­wia roż­ki do gła­ska­nia, pro­sząc, że­by­śmy po­pa­trzy­li w te­le­wi­zor. Tyl­ko gdzie pi­lot? Leży za do­nicz­ką i uda­je kaj­zer­kę, a przy­ci­ski ma z zia­re­nek kmin­ku. Czy moż­na tra­fić w taki przy­cisk? Moż­na – ję­zy­kiem – pod wa­run­kiem, że jest gru­bo­ści za­pał­ki. Włą­czam Pol­sat, a tam ko­mu­ni­kat, by uwa­żać na gro­chy cza­ją­ce się pod łóż­kiem! Ucie­kły z pi­ża­my i do­ka­zu­ją, wy­ja­da­jąc sęki z pa­ne­li. Ha­ła­su­ją przy tym, o trze­ciej w nocy! Co ja po­wiem rano są­siad­ce z dołu? Że go­ści mia­łem?

A sen nie nad­cho­dzi! Nie ma rady, trze­ba wziąć trze­ci saj­lent­najt. Łyk­ną­łem, prze­gry­za­jąc pi­lo­tem. Jed­ną pa­styl­kę pod­su­ną­łem jaś­ko­wi, chy­try nie je­stem, jak ko­goś lu­bię, umiem się po­dzie­lić. Z po­wro­tem pod koł­drę i le­ży­my. Może by tak jesz­cze spraw­dzić pocz­tę? Wy­cią­gną­łem nogę spod jaś­ka i sto­pą się­gam do lap­to­pa sto­ją­ce­go pod oknem. Włą­czam pa­lu­chem „start”, go­to­we: z ekra­nu wy­sy­pu­ją się na biur­ko zie­lo­ne ko­per­ty, w każ­dej wia­do­mość od grosz­ków: „Nad­cho­dzi…”.

Obu­dzi­łem się osiem go­dzin póź­niej. Pod prysz­ni­cem zro­bi­łem bi­lans zy­sków i strat. Znisz­czo­na okład­ka „wprost”, prze­gry­zio­ny pi­lot, dziw­ne za­dra­pa­nia na ta­pe­tach, wy­mię­to­szo­ny ja­siek i si­nia­ki na łyd­kach. Ale wresz­cie się po­rząd­nie wy­spa­łem!

Rozdział 1.

Pa­lo­ma nie uzna­je roz­wią­zań na skró­ty. Che­mia to osta­tecz­ność, po­wta­rza ko­le­żan­kom ły­ka­ją­cym garść pro­chów na dzień do­bry, na do­bra­noc, na wszyst­ko. Naj­pierw war­to się zmie­rzyć z pro­ble­mem, wy­ko­rzy­stu­jąc za­so­by wła­sne i wspar­cie spe­cja­li­stów. By zna­leźć wła­ści­we­go, Pa­lo­ma za­li­czy­ła już Co­con, mod­ny klub przy Ga­zo­wej, a te­raz je­dzie bu­si­kiem do My­śle­nic, cze­ka­jąc na od­po­wied­nią chwi­lę, by za­gad­nąć kie­row­cę o wska­zów­ki. Na ra­zie nie było oka­zji; zbyt wie­le cie­kaw­skich uszu, a i sam in­for­ma­tor za­ję­ty kon­wer­sa­cją. Te­mat: uro­ki ro­dzi­ciel­stwa.

– Jak są małe, to by je czło­wiek jadł łyż­ka­mi, ta­kie się wy­da­ją słod­kie – sap­nął kie­row­ca, zer­ka­jąc w bocz­ne lu­ster­ko. – A dzie­sięć lat po­tem ża­łu­je, że tego nie zro­bił.

– Dzie­ci – wes­tchnę­ła pa­sa­żer­ka, w skó­rza­nej kurt­ce z Tan­de­ty. – Chwi­la­mi se my­ślę, że je­dy­na z nich ko­rzyść to wnu­ki.

– Je­dy­na – zgo­dził się kie­row­ca. – kon­kret­na. Kie­dy się już po­ja­wią małe, wia­do­mo: wszyst­ko po­szło jak na­le­ży. Ród za­cho­wa­ny, moż­na się już roz­glą­dać za so­sno­wą gar­son­ką.

Wszyst­ko jak na­le­ży, po­wtó­rzy­ła w my­ślach Pa­lo­ma. Co to wła­ści­wie ozna­cza? Dla kie­row­cy, wiel­bi­ciel­ki skó­rza­nych kur­tek i mi­lio­nów im po­dob­nych: dzier­ga­nie ży­cia we­dług in­struk­cji prze­ka­zy­wa­nej przez ro­dzi­ców wraz z do­łą­czo­nym mot­kiem. A dla niej? Nie umia­ła­by spre­cy­zo­wać. Nie ma do tego gło­wy; zno­wu za krót­ko spa­ła z po­wo­du okrusz­ków. Małe, ale iry­tu­ją­ce, dla­te­go Pa­lo­ma szu­ka eks­per­ta, któ­ry się z nimi roz­pra­wi. Wte­dy w jej mał­żeń­stwie wszyst­ko się unor­mu­je. Za­czną się z Nor­ber­tem wy­sy­piać i wresz­cie się wy­bio­rą w wy­ma­rzo­ną po­dróż po­ślub­ną. Na ra­zie im się nie uda­je. Kie­dy rano za­py­ta­ła męża, jak so­bie wy­obra­ża ich mie­siąc mio­do­wy, od­parł za­raz:

– Zwie­dza­nie przy­dwor­co­wych ba­rów Pol­ski „B”, po­łą­czo­ne z kon­sump­cją fa­sol­ki po bre­toń­sku, bi­go­su i cie­płej oran­ża­dy.

– Uwiel­biam two­je po­czu­cie hu­mo­ru – skwi­to­wa­ła, po­da­jąc mu ra­zo­we­go to­sta z ko­zim se­rem i su­szo­ny­mi oliw­ka­mi.

Kwa­drans póź­niej wy­ru­szy­ła do Bor­ku, wy­jąt­ko­wo tram­wa­jem. Nie z oszczęd­no­ści. Każ­de­mu po­trze­ba od­mia­ny oraz szczyp­ty miej­skiej eg­zo­ty­ki, uzna­ła, ener­gicz­nie wpy­cha­jąc się do wa­go­nu peł­ne­go nie tyle lu­dzi, co za­pa­chów. Aro­mat wczo­raj­sze­go chle­ba, bla­dych zi­mo­wych ja­błek i mo­krych be­re­tów w nu­cie gło­wy. Cierp­ki za­pach świe­żo wy­dru­ko­wa­nych ulo­tek z Te­sco i za­mszo­wych rę­ka­wi­czek w nu­cie ser­ca, a w nu­cie bazy – skar­pe­ty z trze­cie­go obie­gu. Nie­zwy­kły bu­kiet, oce­ni­ła Pa­lo­ma, le­piej nie prze­sa­dzać z apli­ka­cją, zwłasz­cza po sze­ściu go­dzi­nach snu. Nie war­to so­bie fun­do­wać mi­gre­ny, cze­ka ją prze­cież pra­co­wi­ta śro­da. Jak pra­co­wi­ta, to za­le­ży od in­wen­cji kie­row­cy. Poda jej wła­ści­wy ad­res czy wy­śle w na­stęp­ną po­dróż? Tak czy ina­czej Pa­lo­ma nie od­pu­ści. Ko­bie­ty czę­sto za­trzy­mu­ją się w pół dro­gi, by po la­tach ża­ło­wać, jak jej mat­ka. Ona chce so­bie po­wie­dzieć, że do­tar­ła do mety. Ale na ra­zie po­stój w My­śle­ni­cach. Od­cze­ka­ła, aż wyj­dą wszy­scy pa­sa­że­ro­wie i za­czę­ła się prze­ci­skać mię­dzy fo­te­la­mi.

– Za da­le­ko że­śmy po­je­cha­li? – spy­tał kie­row­ca, wi­dząc jej nie­pew­ną minę.

Bez­wied­nie przy­tak­nę­ła.

– Nie każ­dy wie, kie­dy wy­siąść – rzu­cił, się­ga­jąc po pacz­kę eks­tra­mę­skich. – Ale nie ma zmar­twie­nia. Za kwa­drans wra­cam na tra­sę i bę­dzie­my szu­ka­li.

Po­sła­ła mu lek­ki uśmiech, na za­chę­tę. Po­dzia­ła­ło. Za­do­wo­lo­ny od­gar­nął z czo­ła buj­ną grzy­wę w od­cie­niu bo­aze­rii.

– Lu­bię po­ma­gać za­gu­bio­nym gą­skom – oznaj­mił.

– Wspa­nia­le. Szu­kam Pani Tosi.

Kie­row­ca sku­lił się, jak­by zdzie­lo­no go po kar­ku nie­wi­dzial­ną pał­ką.

– Ale… że o co się roz­cho­dzi? – wy­krztu­sił wresz­cie. – I po kie­go… cze­mu z tym do mnie?

– Bo pan wie. Tak mi prze­ka­za­no w Co­co­nie.

– Ci­szej! – syk­nął, drżą­cy­mi pa­lu­cha­mi wy­cią­ga­jąc pa­pie­ro­sa (Jed­ne­go? W fil­mie wy­glą­da­ło­by to znacz­nie efek­tow­niej).

Za­pa­lił, od razu łap­czy­wie się za­cią­ga­jąc, za­trza­snął drzwicz­ki auta, za­mknął na­wet bocz­ne okien­ko. Naj­wy­raź­niej i on nie dzier­ga ży­cia zgod­nie z wy­lo­so­wa­ną in­struk­cją, po­my­śla­ła Pa­lo­ma. Po­zo­ry jak zwy­kle mylą.

– Kto prze­ka­zał?

– Bar­man na ma­łej sali.

– O, żesz ty! – Wziął po­rząd­ne­go bu­cha. – Prze­cież tłu­ma­czy­łem mu od po­cząt­ku, że mam dom, ro­dzi­nę, dzie­ci. Że nie wy­pa­da się tak ob­no­sić.

– Nie wy­pa­da – po­wtó­rzy­ła, by po­ka­zać, że trzy­ma jego stro­nę.

– Poza tym kre­dyt z żoną spła­ca­my. Cha­łu­pa do­pie­ro co wy­mu­ro­wa­na. Pani wie, jak to trud­no po­dzie­lić?

– Na­wet so­bie nie wy­obra­żam – skła­ma­ła, za­sta­na­wia­jąc się, któ­rę­dy po­pro­wa­dzi­ła­by li­nię po­dzia­łu.

A może od­da­ła­by swo­ją po­ło­wę mę­żo­wi, za­trzy­mu­jąc w za­mian ulu­bio­ne miej­sca w re­stau­ra­cjach i par­kach? Po co o tym my­śli? Prze­cież do­pie­ro wzię­ła z Nor­ber­tem ślub, nie mi­nę­ły na­wet trzy ty­go­dnie! Zresz­tą gdy­by chcia­ła się roz­stać, nie sie­dzia­ła­by te­raz w za­dy­mio­nym bu­sie.

– Do tego bu­dy­nek go­spo­dar­czy, ga­raż, pół hek­ta­ra zie­mi pod la­sem – wy­li­czył kie­row­ca. – Tyl­ko głu­pi by od­pu­ścił. Zresz­tą i tak by nam nie wy­pa­li­ło. Dwaj­ścia lat róż­ni­cy, tyl­ko gwiaz­dy mogą so­bie po­zwo­lić na po­dob­ne eks­tra­wa­gan­cje. Albo jaki dy­rek­tor.

– Nie wy­pa­la na­wet dy­rek­to­rom – zdra­dzi­ła Pa­lo­ma, usi­łu­jąc nie wra­cać pa­mię­cią do przy­go­dy z daw­nym sze­fem.

– Więc od razu wy­ja­śni­łem Ka­mi­lo­wi, że to tyl­ko na wa­ka­cje, no może do koń­ca roku, ale nie dłu­żej, żeby się nie wcią­gać za bar­dzo. Taka od­skocz­nia. Ła­twiej po­tem dźwi­gać tom ca­łom cho­ler­nom… sza­rzy­znę. – Zno­wu się za­cią­gnął, mru­żąc przy tym zie­lon­ka­we ni­czym agrest oczy. – No i czło­wiek ma co wspo­mi­nać na sta­re lata. Za­miast na­rze­kać na reu­ma­tyzm.

Lub kre­dyt wzię­ty we fran­kach, po­my­śla­ła Pa­lo­ma, ski­nąw­szy gło­wą.

– Ka­mil niby przy­tak­nął. – Kie­row­ca strzep­nął po­piół przez szy­bę. – I patrz pani, nie mija mie­siąc, a ten lu­dzi na mnie na­sy­ła, py­tlu­je. Jak­by nie mógł za­po­mnieć.

– Mnie nie zdra­dził ani sło­wa.

Ci­cho prze­klął i przy­gryzł war­gi. Więc to tak, po­my­śla­ła wpa­trzo­na w jego zmę­czo­ną twarz. Na­gle po­czu­ła li­tość. Bied­ny, ża­ło­sny czło­wie­czek, któ­ry nie wie na­wet, co go omi­nę­ło.

– Ja też ni­ko­mu nie wspo­mnę. Ani słów­kiem – obie­ca­ła. – Po­trze­bu­ję na­mia­rów do pani Tosi. Tyl­ko tyle i znik­nę z pana ży­cia, po­dob­nie jak Ka­mil.

Kie­row­ca wbił wzrok w dźwi­gnię bie­gów i za­czął się dra­pać po gło­wie.

– Do­mo­we­go nie pa­mię­tam – wy­znał wresz­cie.

Pa­lo­ma wes­tchnę­ła.

– Ale wiem, gdzie pani To­sia pra­cu­je. –Szyb­ko za­pi­sał te­le­fon i ad­res. – Nie­da­le­ko Alei Róż. Sam tam do­ra­bia­łem, jako mi­li­cjant. Faj­na fu­cha, ale zda­rzył się wy­pa­dek z kawą, i po ro­bo­cie. – Za­pa­lił dru­gie­go pa­pie­ro­sa. – Więc tak, za­dzwo­ni pani na ten nu­mer i umó­wi się na wy­ciecz­kę „Czar PRL-u”. Ko­niecz­nie wer­sję de­luks, z kry­zy­so­wym obia­dem eks­tra. W in­nych mają kom­ple­ty aż do wa­ka­cji. Ale w de­luk­sie tra­fia się cza­sem wol­ne miej­sce.

– My­śla­łam, że jest na od­wrót. – Lu­dzie na pew­nym po­zio­mie, moż­na by rzec oswo­je­ni z pie­niędz­mi, wy­bie­ra­ją wer­sje wzbo­ga­co­ne.

– Cho­dzi o ten obiad eks­tra. Wie­lu za­gra­nicz­nych bie­gun­ki się boi – wy­ja­śnił kie­row­ca, rzu­ca­jąc dłu­go­pis pod sie­dze­nie. – Jak ktoś la­ta­mi wcią­gał atra­py ze sty­ro­pia­nu, w kon­tak­cie z praw­dzi­wą zupą może się po­srać. Nie tyl­ko ze szczę­ścia.

– Czy­li de­luks – po­wtó­rzy­ła, żeby le­piej za­pa­mię­tać.

– Z kry­zy­so­wym obia­dem eks­tra. Au­tor­ką tych pysz­no­ści jest wła­śnie pani To­sia.

Po­dał kar­tecz­kę, Pa­lo­ma po­dzię­ko­wa­ła, za­pew­nia­jąc kie­row­cę, że może li­czyć na jej dys­kre­cję. Zresz­tą komu mo­gła­by opo­wie­dzieć? Nor­ber­to­wi? Wcze­śniej mu­sia­ła­by wy­tłu­ma­czyć, cze­go na­praw­dę szu­ka­ła w Co­co­nie.

– Tyl­ko niech jej pani nie wspo­mi­na, że ma ad­res ode mnie – rzu­cił na po­że­gna­nie. – Bo nie ze­chce roz­ma­wiać, taka jest cię­ta za te po­pla­mio­ne kry­mi­na­ły.

Ani mru, mru, za­pew­ni­ła i po­bie­gła w stro­nę my­śle­nic­kie­go ry­necz­ku. Mo­gła­by wra­cać tym sa­mym bu­sem, uzna­ła jed­nak, że to zbyt krę­pu­ją­ce dla oboj­ga. Przy­jem­niej prze­sie­dzieć porę szczy­tu w uro­czej ka­wia­ren­ce niż na­sią­kać opa­ra­mi mo­krych od desz­czu wło­sów i zno­szo­nych skar­pet. A swo­ją dro­gą dziw­ne, że ktoś taki jak kie­row­ca cie­szy się wzię­ciem. Ani cie­ka­wy, ani zbyt pew­ny wła­snej atrak­cyj­no­ści, pach­nie byle jak: ta­ni­mi faj­ka­mi. A prze­cież to trzy naj­waż­niej­sze, zda­niem Wen­dy O’Neal, czyn­ni­ki (in­try­gu­ją­ca oso­bo­wość, wła­ści­wy za­pach i pew­ność sie­bie) sprzy­ja­ją­ce po­wo­dze­niu, rów­nież u płci prze­ciw­nej. Więc gdzie tkwi ta­jem­ni­ca? Czy to waż­ne? – po­my­śla­ła na­gle, sta­jąc przed ka­mie­ni­cą w ko­lo­rze zga­szo­ne­go beżu. Nie le­piej zwie­dzić mia­stecz­ko? Sko­ro już się tu zna­la­zła… Pa­lo­ma nie lubi mar­no­wać oka­zji. Ani cza­su. Dla­te­go sta­ra się wy­ko­rzy­stać każ­dy dzień. „Wy­ko­rzy­stać” to nie­zbyt ład­ne sło­wo. Już woli sta­re, do­bre ła­ciń­skie „car­pe diem”. Chwy­taj, za­nim prze­mi­nie. Co nie zna­czy, że trze­ba pę­dzić z wy­wie­szo­nym ję­zo­rem. Praw­dzi­wa sztu­ka po­le­ga na tym, by śpie­szyć się po­wo­li. „Fe­sti­na len­te”, bo jak ma­wia­ją Ja­poń­czy­cy: „se­ite-wa koto-o shi­son­ji­ru” („ci, któ­rzy się śpie­szą, po­peł­nia­ją błę­dy”). Tego wła­śnie się na­uczy­ła na ostat­nich warsz­ta­tach: „Wol­no żyć”. Dla­te­go za­miast mę­czyć się w kor­ku, Pa­lo­ma sia­da w wy­god­nym fo­te­lu, za­raz za­mó­wi moc­ca­ci­no bez cu­kru, po­noć naj­lep­sze w mie­ście, jak z dumą za­zna­czo­no w kar­cie. Rze­czy­wi­ście, pach­nie wspa­nia­le, praw­dzi­wą kawą. Co do sma­ku, Pa­lo­ma le­d­wie po­tra­fi od­róż­nić jabł­ko od droż­dżów­ki. Wy­bie­ra­jąc żyw­ność, kie­ru­je się skła­dem che­micz­nym oraz opi­nia­mi uzna­nych eks­per­tów, w re­stau­ra­cji zaś ilo­ścią gwiaz­dek. Na szczę­ście Nor­bert ma po­dob­ny sto­su­nek do je­dze­nia, dla­te­go w ich menu kró­lu­je su­shi, brak za to dże­mów i mar­mo­lad. Wy­ją­tek sta­no­wią słyn­ne an­giel­skie kon­fi­tu­ry z im­bi­ru i cy­tryn. Nu­mer je­den na li­ście Pe­tu­li Clarks, an­giel­skiej gwiaz­dy pro­gra­mów ku­li­nar­nych.

Pierw­szy sto­pień po­ko­na­ny, wy­szep­ta­ła Pa­lo­ma, od­sta­wia­jąc szma­rag­do­wą fi­li­żan­kę. Za­raz po po­wro­cie do Kra­ko­wa za­dzwo­ni, żeby się umó­wić na „Czar PRL-u”. Co po­tem? Ko­lej­ne wy­ciecz­ki? Dio­ni­zy, ko­le­ga z dzia­łu szko­leń, uprze­dził, że tak to wła­śnie wy­glą­da.

– Od An­na­sza do Kaj­fa­sza. – Umilkł, uśmie­cha­jąc się do wła­snych my­śli. – Kie­dy wresz­cie od­naj­dziesz Brzy­twę i za­cznie­cie wspól­ną po­dróż… do­pie­ro cię wy­trzę­sie. Na­wet je­śli po­je­dzie­cie two­im wy­god­nym ci­tro­enem.

– Ale war­to? – spy­ta­ła, już w pro­gu jego ga­bi­ne­tu.

Po­wo­li przy­tak­nął.

– Choć na po­cząt­ku ża­łu­jesz. Na­wet bar­dzo.

Za­wsze mogę się wy­co­fać, po­my­śla­ła wte­dy. Mogę, ale chcę do­je­chać do koń­ca. Żeby nie było wąt­pli­wo­ści, Pa­lo­ma do­ce­nia całą tę (nie­co dziw­ną) po­dróż. Każ­dy jej od­ci­nek i za­kręt. Ale li­czy też na roz­wią­za­nie, bo tyl­ko wte­dy pchnie spra­wy na wła­ści­we tory. Naj­pierw musi od­na­leźć Brzy­twę i do­wie­dzieć się, co po­szło nie tak. Na ra­zie wie tyl­ko, kie­dy w jej mał­żeń­skiej sy­pial­ni po­ja­wił się pierw­szy okru­szek. Już w noc po­ślub­ną.

Dzie­więć

– Jaki ogrom­ny! Gi­gan­tycz­ny! – wy­szep­ta­ła str­wo­żo­nym gło­sem Pa­lo­ma i le­ciut­ko ugry­zła Nor­ber­ta w ucho.

Po­staw na sprzecz­ne ko­mu­ni­ka­ty, po­wtó­rzy­ła za mi­strzy­nią gier i za­baw oko­ło­we­sel­nych, Wen­dy O’Neal. Dziew­czę­ce za­wsty­dze­nie i wy­uz­da­ne pozy. Śmie­tan­ko­wa nie­win­ność suk­ni i dia­bel­ski urok ka­ba­re­tek. Li­stek świe­żej mię­ty w wi­ny­lo­wych ustach. We­sel­ny kok­tajl ser­wo­wa­ny pół żar­tem pół se­rio czy­ni cuda, obie­cy­wa­ła Wen­dy. Za­cza­ru­je na­wet two­je­go druż­bę. A Nor­ber­ta?

– Wy­ra­sta mi kak­tus sa­gu­aro – oznaj­mił, za­glą­da­jąc so­bie do spodni.

– Robi się gorr­rą­co – za­gru­cha­ła, nie prze­sta­jąc maj­stro­wać mu przy uchu.

– I nie­bez­piecz­nie. Więc za­nim stra­cę przy­tom­ność z nie­do­tle­nie­nia, może przej­rzy­my pre­zen­ty?

Na taki roz­wój wy­pad­ków, czy ra­czej jego brak, Pa­lo­ma też była przy­go­to­wa­na. Prze­cież sły­sza­ła od Mar­go, że upal­na noc po­ślub­na czę­sto zmie­nia się w wie­czór świę­te­go Mi­ko­ła­ja. „Zresz­tą nie ma cze­go ża­ło­wać – zdra­dzi­ła kum­pe­la, krzy­wiąc się na wspo­mnie­nie wła­sne­go we­se­la. – Szam­pan z wód­ką to rów­nie kiep­skie po­łą­cze­nie, co lo­dzik z pa­wiem”.

A jed­nak re­ak­cja Nor­ber­ta spra­wi­ła Pa­lo­mie przy­krość. Dla­cze­go? Za­sta­no­wi się ju­tro, te­raz musi, to zna­czy chce się sku­pić na przy­jem­no­ściach. Pre­zen­ty.

– Zaj­miesz się pie­niędz­mi? – po­pro­si­ła. – Mam do­syć cy­fe­rek w pra­cy.

Skwa­pli­wie przy­tak­nął, bio­rąc ze sto­su pierw­szą ko­per­tę. Przez chwi­lę pra­co­wa­li w mil­cze­niu.

– Wspa­nia­ła lam­pa – ode­zwa­ła się wresz­cie Pa­lo­ma. – Od sio­stry z Ka­la­brii. To do­pie­ro nie­spo­dzian­ka!

Ostat­ni raz roz­ma­wia­ły w kwiet­niu tam­te­go pa­mięt­ne­go roku śmier­ci pa­pie­ża. Cały świat wstrzy­mał wte­dy od­dech i bra­tał się ze sobą, więc i one za­po­mnia­ły o daw­nych ura­zach. Po kon­kla­we wszyst­ko wró­ci­ło na sta­re tory.

– Jak tam u cie­bie? – Pa­lo­ma zwró­ci­ła się do męża.

– Ty­siąc po raz trze­ci i ży­cze­nia dłu­gich, dłu­gich lat w szczę­ściu, zdro­wiu, do­bro­by­cie. Od stry­jen­ki Ga­bry­si. – Się­gnął po na­stęp­ną ko­per­tę. – Zno­wu ty­siąc. W zło­tej kart­ce, z wier­szy­kiem. „Dziś wcho­dzi­cie w nowe ży­cie. Każ­dy o tym ma­rzy skry­cie. Każ­dy chciał­by tak jak wy, przy oł­ta­rzu ro­nić łzy”. Pod­pi­sa­no: Miś­ko­wie.

– Ja­kie słod­kie. – Pa­lo­ma zro­bi­ła wzru­szo­ną min­kę.

– Trzy­sta do­la­rów – wy­li­czał da­lej. – Od chrzest­nej z Mo­skwy. Mo­gła­by do­rzu­cić ja­kiś bry­lant albo zło­ty ząb, by­ło­by bar­dziej sty­lo­wo. A od two­je­go ojca trzy­sta euro.

– Oraz że­laz­ko no­wej ge­ne­ra­cji – wska­za­ła pu­deł­ko uwol­nio­ne z ogrom­nych ko­kard w zło­te ser­dusz­ka. – In­te­li­gent­ny sys­tem apli­ka­cji pary wod­nej. Dwa­dzie­ścia róż­nych pro­gra­mów. Fan­ta­stycz­ne!

Pa­lo­ma nie jest wpraw­dzie pew­na, czy w swo­jej gar­de­ro­bie zna­la­zła­by choć sie­dem ubrań wy­ma­ga­ją­cych pra­so­wa­nia, ale le­piej mieć wy­bór niż go nie mieć. Od przy­byt­ku gło­wa boli tyl­ko za­zdro­snych ob­ser­wa­to­rów.

– Do­łą­czył na­wet wier­szyk. Po nie­miec­ku. Na pew­no coś ru­basz­ne­go.

– Tego nie prze­bi­je – Nor­bert stuk­nął pa­znok­ciem kart­kę od szwa­grów. – Sama zo­bacz.

Po­de­szła do nie­go i za­czę­li czy­tać na głos.

– „Nie­chaj żyje Para Mło­da, niech się każ­dy gość we­se­li. Bo Pan Mło­dy Mło­dej Pani ślub­ną bram­kę dzi­siaj strze­li. Nie­chaj strze­la, niech się cie­szy, bo to dzi­siaj ślub­ny mecz, aż zmę­czo­na żon­ka krzyk­nie: ‚zejdź z bo­iska mężu, precz’”.

Wy­mie­ni­li się spoj­rze­nia­mi. We­sel­ne ży­cze­nia, ślub­ne fo­to­gra­fie i prze­sło­dzo­ny ró­żo­wy tort. Fe­sti­wal ki­czu, któ­ry trze­ba trak­to­wać z przy­mru­że­niem oka, ina­czej zmie­ni się w kosz­mar, po­my­śla­ła, się­ga­jąc po ogrom­ne pu­dło otu­lo­ne zło­ci­stą mgieł­ką pa­pie­ru ry­żo­we­go.

– Aż żal roz­wi­jać.

– Nie mu­sisz, to eks­pres od mo­ich ro­dzi­ców – zdra­dził Nor­bert. – A u mnie zno­wu ty­siąc. Okra­szo­ny czę­sto­chow­skim ry­mem. „Szlo­cha mama, szlo­cha tata, łez­ki wi­dać w oczach bra­ta, sio­stra też ze szczę­ścia pła­cze, a Pan Mło­dy w górę ska­cze i ogrom­nie się ra­du­je, Pan­na Mło­da mu wtó­ru­je. Bo nim trzy kwa­dran­se miną, jed­ną sta­ną się ro­dzi­ną”. Rzew­ne.

Wy­pa­tro­szył na­stęp­ną ko­per­tę i za­stygł w bez­ru­chu.

– Coś się sta­ło? – spy­ta­ła.

Sam chciał­by wie­dzieć. Prze­cież nie cho­dzi o ko­per­tę. Pu­sta tra­fia się każ­dej mło­dej pa­rze. Miś­kom wrę­czo­no aż czte­ry. Niby po­wi­nien się cie­szyć, że jak na ra­zie do­sta­li tyl­ko jed­ną, ale…

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – do­py­ty­wa­ła Pa­lo­ma, w na­pię­ciu ob­ser­wu­jąc twarz męża.

– Tyl­ko pu­sta ko­per­ta – od­parł wresz­cie. – We­sel­ny stan­dard w pa­kie­cie z prze­so­lo­nym bi­go­sem i fał­sza­mi pod­chmie­lo­ne­go wo­dzi­re­ja.

– Po­ka­żesz? – Wy­su­nę­ła dłoń.

Po­dał jej za­war­tość. Dzie­więć wy­cin­ków z ga­zet, prze­wią­za­nych czer­wo­ną wstą­żecz­ką, każ­dy wiel­ko­ści stu­zło­to­we­go bank­no­tu.

– Na ogół dają ty­siąc, dziw­ne. Sta­ran­na ro­bo­ta – oce­ni­ła. – Cie­ka­we, kim jest…

Urwa­ła na­tych­miast. Nie ze stra­chu; po­dob­ne roz­wa­ża­nia stwa­rza­ją nie­po­trzeb­ne po­dzia­ły na to, co moje i nie moje. Nie po to bra­li ślub, by wy­ty­czać bzdur­ne gra­ni­ce.

– Przy­naj­mniej nie do­łą­czo­no wier­szy­ka – za­żar­to­wa­ła.

Od­po­wie­dział jej znu­żo­nym uśmie­chem.

*

Za dużo we­sel­nych wra­żeń, po­my­śla­ła wte­dy, nie drą­żąc te­ma­tu. Dziś Pa­lo­ma już wie, że pro­blem tkwi głę­biej, dla­te­go szu­ka spe­cja­li­sty, któ­ry zro­bił­by po­rzą­dek w ich mał­żeń­skim łożu. Ja­sne że wo­la­ła­by się upo­rać z okrusz­ka­mi sama, ale cza­sem nie jest to moż­li­we. Po­trze­ba ko­goś z ze­wnątrz, wes­tchnę­ła, cze­ka­jąc wraz z grup­ką po­lo­nu­sów przed drzwia­mi gru­bo po­kry­ty­mi olej­ną far­bą. Show miał się za­cząć o trzy­na­stej. Wy­bi­ła parę mi­nut temu, ale ża­den z go­ści nie od­wa­żył się wci­snąć dzwon­ka. Wresz­cie Go­spo­darz przy­byt­ku, zi­ry­to­wa­ny sam otwo­rzył wro­ta skan­se­nu.

– No co tak sto­icie! – huk­nął. – Do środ­ka! Śmia­ło. Ale buty zo­sta­ją na ko­ry­ta­rzu. Trud­no te­raz o po­rzon­ną pa­stę do par­kie­tów.

– Cóż ro­bić, kry­zys – pod­chwy­ci­ła pani To­sia vel Go­spo­dy­ni, roz­kła­da­jąc dło­nie w ge­ście bez­sil­no­ści, a może po­wi­ta­nia. – Oto i na­sze skrom­ne pro­gi. Po pra­wej stro­nie ku­chen­ka, po le­wej stro­nie ła­zien­ka. Na wprost sa­lo­nik.

Taki sam jak u dziad­ków, przy­po­mnia­ła so­bie Pa­lo­ma z obo­jęt­no­ścią. Ścia­ny też w ko­lo­rze ka­nar­ko­wym, ozdo­bio­ne iden­tycz­ny­mi ma­ka­ta­mi, o ile nad­je­dzo­ny przez mole ce­pe­liow­ski pa­siak może zdo­bić. Pod okna­mi upchnię­to wy­po­czyn­ko­wy kom­plet: bor­do­we za­pad­nię­te fo­te­le i ku­la­wą ka­na­pę. Pod prze­ciw­ną stra­szy­ła gier­kow­ska, la­kie­ro­wa­na na wy­so­ki po­łysk, me­blo­ścian­ka. Kil­ka pań od razu spraw­dzi­ło, czy moż­na się w niej przej­rzeć.

– Nie do­ty­kać, bo pa­lu­chy zo­sta­ną – wark­nął Go­spo­darz, wzbu­dza­jąc za­chwyt trzech tle­nio­nych blon­dy­nek, po­dob­no z Van­co­uver. – Uwa­żać też na dy­wan. Sta­li­śmy po nie­go dwie doby. Czter­dzie­ści go­dzin na mro­zie, przy ogni­sku ze sta­rych łu­bia­nek.

Wska­zał ogrom­ny dy­wan w tu­rec­kie wzo­ry. Ob­cia­cho­wy, ale świet­nie za­cho­wa­ny, przy­zna­ła Pa­lo­ma. Ten w sa­lo­nie jej dziad­ków no­sił wię­cej śla­dów użyt­ko­wa­nia, a prze­cież bab­cia umia­ła dbać o przed­mio­ty, dziw­ne.

– Pod spodem kry­zy­so­we li­no­leum – kon­ty­nu­ował Go­spo­darz.

– Pro­szę zwró­cić uwa­gę – wtrą­ci­ła Go­spo­dy­ni. – że ni­cze­go nie uda­je. Ani te­ra­ko­ty, ani pły­tek.

Rze­czy­wi­ście! Praw­dzi­we li­no­leum, w czy­stej po­sta­ci i ty­po­wym dla sie­bie sza­rym ko­lo­rze. Gra­fik z par­te­ru, ga­dże­ciarz mi­ni­ma­li­sta, był­by za­chwy­co­ny.

– Oto i ser­ce każ­de­go pol­skie­go domu. – Go­spo­dy­ni de­li­kat­nie po­gła­dzi­ła to­por­ny te­le­wi­zor mar­ki Ru­bin, ró­wie­śnik Pa­lo­my, może na­wet star­szy brat, kto wie.

– Bar­dzo go­rą­ce; cza­sem trze­ba wy­łan­czać w po­ło­wie me­czu – po­skar­żył się dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni mi­siek w siat­ko­wym pod­ko­szul­ku, od­gry­wa­ją­cy rolę Syn­ka.

– Wresz­cie krysz­ta­ły – za­koń­czy­ła pre­zen­ta­cję, igno­ru­jąc ma­ru­dze­nie miś­ka.

Całe mnó­stwo usta­wio­nych, gdzie tyl­ko moż­na. Za to żad­nych ksią­żek, a z ga­zet trzy po­żół­kłe nu­me­ry Try­bu­ny Ludu i Pa­no­ra­ma z wio­sny osiem­dzie­sią­te­go czwar­te­go.

– Ten nu­mer czy­ta­łam tuż przed od­lo­tem – wzru­szy­ła się jed­na z pań. – Mój Boże, to chy­ba znak?

Nie­ste­ty nikt nie umiał jej od­po­wie­dzieć, jaki.

– To jak, Mat­ka – oży­wił się Go­spo­darz. – Szy­ku­je­my się do obia­du?

– Sza­man­ko! – Sy­nek za­tarł dło­nie o skó­rze tak nie­zwy­kle gład­kiej, że Pa­lo­ma po­czu­ła za­zdrość. Ona sta­ra się, jak może, by osią­gnąć po­dob­ny efekt, pod­czas gdy taki… klo­cek nie kiw­nie na­wet pal­cem. Może tu tkwi se­kret: nie ro­bić nic, mruk­nę­ła z nie­chę­cią.

– Co dziś do­bre­go? – do­py­ty­wał Go­spo­darz.

– Skoń­czy­ły się kart­ki na cu­kier, mię­so i sło­dy­cze, więc… – Go­spo­dy­ni umil­kła, uda­jąc, że się za­sta­na­wia nad menu. – Będą sta­re ziem­nia­ki z kwa­śnym mle­kiem. Od baby.

– Wy tu do­icie mło­da mat­ka? – do­py­ty­wał je­den z tu­ry­stów, nie kry­jąc eks­cy­ta­cji. – Rę­ka­mi czy ma­szin?

Mu­siał wy­emi­gro­wać daw­no temu, uzna­ła Pa­lo­ma. Prze­cież każ­dy Po­lak wie, co zna­czy mle­ko od baby i słyn­ne jaja, któ­re ceni się bar­dziej od tych z eko­cer­ty­fi­ka­ta­mi. Wszak nikt jak baba nie za­dba… no chy­ba że cho­dzi o jej wła­sne, przy­pad­ko­wo za­płod­nio­ne ja­jecz­ko. Wte­dy pań­stwo musi do­pil­no­wać, żeby się go nie po­zby­ła na lewo.

– Jaka mat­ka, Paul. Od baby zna­czy, że nie jest ze sho­pu – wy­ja­śnił kum­pel. – Tyl­ko od far­me­ra.

– Ale okla­ski za ja­kość na­le­żą się kro­wie – wtrą­ci­ła Go­spo­dy­ni, ma­sze­ru­jąc do kuch­ni. – Mlecz­ko jak wino. Wczo­raj wy­do­jo­ne, po­sta­wi­łam przy ka­lo­ry­fe­rze i za­raz ski­sło.

– Tak samo z sie­bie? – prze­ra­zi­ły się blon­dyn­ki. – Czy to na pew­no zdro­wo?

– Ta­kie wła­śnie pi­ja­łam u dziad­ków – roz­czu­li­ła się pani od Pa­no­ra­my. – Siłę mam te­raz jak bi­zon. Cały of­fi­ce Jor­da­chów sprzą­tam w jed­no przed­po­łu­dnie.

– Co na de­ser?

– Ciem­ny chleb z gry­cza­nym mio­dem i sło­dzo­na gru­ziń­ska her­ba­ta ze szklan­ki – oznaj­mi­ła Go­spo­dy­ni, na­sta­wia­jąc ogrom­ny, że­liw­ny czaj­nik. – Pa­rzo­na na chlo­ro­wa­nej wo­dzie.

– A kom­pot? – przy­po­mniał Sy­nek.

– Zro­bi­ła­bym, ale na przed­nów­ku nie ma z cze­go. Z ja­błek ugo­to­wa­łam już zupę, z la­ny­mi klu­secz­ka­mi. Dla od­waż­nych – za­strze­gła.

– Jab­can­ka z la­ny­mi – ucie­szy­li się dwaj pa­no­wie z Wel­ling­ton. – Bab­ci­ne de­li­cje.

– Ale do ob­ra­nia ziem­nia­ków po­trze­bu­ję po­mo­cy – oznaj­mi­ła Go­spo­dy­ni. – Jed­ną, dwie oso­by, wię­cej kuch­nia nie po­mie­ści. Kto pierw­szy?

Ci­sza. Każ­dy miał­by ocho­tę, ale tro­chę głu­pio się wy­ry­wać z sze­re­gu.

– Li­czę do pię­ciu – huk­nął Go­spo­darz – po­tem sam za uszy wy­cią­gnę.

Ka­na­dyj­ski ry­nek usług sado-maso nie musi się oba­wiać kry­zy­su, uzna­ła Pa­lo­ma, ob­ser­wu­jąc za­chwy­co­ne blond tu­ryst­ki. Na­tych­miast zgło­si­ła się na ochot­ni­ka, nie­mal rów­no­cze­śnie z pa­nią od Pa­no­ra­my. Resz­ta gru­py przy­ję­ła to z god­no­ścią.

We­szły gę­sie­go do obi­tej bo­aze­rią dziu­pli z okien­kiem wiel­ko­ści luf­ci­ka umiesz­czo­nym tuż pod su­fi­tem. Go­spo­dy­ni z Pa­lo­mą wy­bra­ły miej­sca przy sto­li­ku na­kry­tym ce­ra­tą, pani od Pa­no­ra­my usa­do­wi­ła się w przej­ściu.

– Mie­li­śmy do wy­bo­ru bal­kon albo duże okno w kuch­ni – ode­zwa­ła się Go­spo­dy­ni, na­le­wa­jąc z wia­dra wodę do ob­tłu­czo­nych ga­rów. – Kie­dyś ża­ło­wa­łam, ale te­raz to na­wet wolę, jak jest ciem­niej. Pa­ję­czyn nie wi­dać ani żył na rę­kach. Po ża­rów­ki czło­wiek nie stoi go­dzi­na­mi. Ziem­nia­ki płu­cze­my w ła­zien­ce – po­le­ci­ła ochot­nicz­ce. – Za mało miej­sca. – po­stu­ka­ła w mi­nia­tu­ro­wy zlew ukry­ty mię­dzy odra­pa­ną ku­chen­ką a la­mi­no­wa­nym kre­den­sem. – Le­d­wo szklan­kę moż­na umyć. Kie­dyś psio­czy­łam na ar­chi­tek­ta, któ­ry to za­pro­jek­to­wał. Na­le­ga­łam, żeby go ze­słać na trzy lata po­by­tu w po­dob­nym lo­ka­lu, ze śle­pą kuch­nią, i niech chło­pi­na spró­bu­je przy­go­to­wać choć je­den nie­dziel­ny obiad. Ale po roz­wo­dzie i wy­pro­wadz­ce mi prze­szło.

– Jak dłu­go tu pani nie miesz­ka? – spy­ta­ła Pa­lo­ma, kie­dy zo­sta­ły same.

– Dwa­dzie­ścia lat, chwa­lić Boga. Przy­cho­dzę tyl­ko raz w ty­go­dniu. Od­sta­wiam show „Ko­mu­no wróć”, ro­bię kry­zy­so­wy obiad eks­tra, i jadę do sie­bie. A ty, ko­cha­niut­ka, skąd?

– Bro­no­wi­ce.

– Na­sza, kra­kow­ska, tak my­śla­łam – ucie­szy­ła się Go­spo­dy­ni. – Za mało bły­skasz zę­ba­mi i coś za mało się za­chwy­casz kry­zy­sem. Bo dla tam­tych to jak słyn­ne kre­mów­ki albo za­po­mnia­ne już mag­da­len­ki, co kto woli. – Umil­kła, roz­my­śla­jąc nad czymś. – Py­ta­nie, cze­go tu szu­kasz? Bo chy­ba nie drzwi do prze­szło­ści jak ci wszy­scy…

Ra­czej do przy­szło­ści, po­my­śla­ła Pa­lo­ma, prze­ły­ka­jąc śli­nę.

– Brzy­twy – od­par­ła ści­szo­nym gło­sem, bo do kuch­ni wkro­czy­ła wła­śnie pani od Pa­no­ra­my.

– Ziem­nia­ki wy­płu­ka­ne – oznaj­mi­ła, sta­jąc na bacz­ność.

– To te­raz, ko­cha­niut­ka, przy­nieś nam brzy­twę. Chcę po­ka­zać, czym się mój sta­ry goli, jak z ży­let­ka­mi taka bie­da. – Pani To­sia zno­wu wczu­ła się w rolę kry­zy­so­wej Go­spo­dy­ni.

Ochot­nicz­ka na­tych­miast zni­kła w ła­zien­ce.

– Cho­dzi­ło mi o ko­bie­tę – spro­sto­wa­ła Pa­lo­ma. – Po­dob­no się pa­nie zna­ją.

– Jest jak ro­dzi­na, choć… nie spę­dzi­ły­śmy ra­zem ani jed­nych świąt – od­kry­ła pani To­sia ze zdu­mie­niem.

– Może pani wie, gdzie ona bywa albo pra­cu­je?

– Tu i tam, trud­no spa­mię­tać. Ale po­py­tam jej chrzest­ną, ko­cha­na i w pią­tek ci po­wiem.

– Mam za­dzwo­nić?

– Po co wy­dzwa­niać, zaj­dziesz do mnie, do bi­blio­te­ki. Przy oka­zji cię za­pi­sze­my. No chy­ba że na­le­żysz do in­nej pla­ców­ki.

Pa­lo­ma z roz­pę­du za­prze­czy­ła, za­raz ża­łu­jąc szcze­ro­ści.

– Ka­mień z ser­ca; nie lu­bię ro­bić kon­ku­ren­cji ko­le­żan­kom. Więc w pią­tek koło po­łu­dnia pod tym ad­re­sem. Ty do­sta­niesz do­stęp do Brzy­twy, a ja nową, am­bit­ną czy­tel­nicz­kę. Za­raz mi pod­bi­jesz wy­ni­ki.

– Am­bit­ną?

– Na taką mi wła­śnie wy­glą­dasz, ko­cha­niut­ka. Żad­nej pro­wi­zor­ki.

*

Bo je­śli już coś ro­bić, to po­rząd­nie, a nie na pół gwizd­ka. Je­śli otwie­rać książ­kę, to wy­łącz­nie po to, by do­czy­tać ją do koń­ca. Z bi­blio­tecz­ny­mi bę­dzie trud­no, wes­tchnę­ła Pa­lo­ma, z nie­chę­cią my­śląc o kart­kach do­ty­ka­nych przez in­nych czy­tel­ni­ków. Czy po­rząd­nie umy­li ręce, za­nim wzię­li się do lek­tu­ry, a może w trak­cie dłu­ba­li w no­sie… Nie bę­dzie mar­twić się na za­pas. Ma prze­cież jesz­cze jed­no wyj­ście: bar­man z Co­co­nu wspo­mi­nał, że w Al­che­mii, w głę­bi dru­giej sali prze­sia­du­je Sy­bil, tu­tej­szy wieszcz i nie­speł­nio­ny po­eta di­sco-polo. On też zna Brzy­twę. „Je­śli tra­fisz na wła­ści­wą fazę, od­sło­ni rą­bek ta­jem­ni­cy” – mru­gnął. Wte­dy Pa­lo­ma nie mu­sia­ła­by od­wie­dzać bi­blio­te­ki ani pod­bi­jać kiep­skiej śred­niej czy­tel­nic­twa.

Ale to nie je­dy­ny po­wód, dla któ­re­go po­je­cha­ła pro­sto do Al­che­mii. Otóż Pa­lo­ma lubi mieć wy­bór. Im szer­szy wa­chlarz ofert, tym ła­twiej wy­brać naj­bar­dziej ko­rzyst­ną. Jak Nor­bert. Za­dba­ny, w mia­rę przy­stoj­ny, do­brze wy­kształ­co­ny, oby­ty w świe­cie i dow­cip­ny. Pie­nią­dze? Ma ich tyle, by cie­szyć się ży­ciem, nie zwa­ża­jąc na kosz­ty. Więc gdzie tkwi pro­blem? Nie moż­na my­śleć w ten spo­sób, zbesz­ta­ła samą sie­bie. Za­miast na pro­ble­mie, musi sku­pić się na celu. Po­tem na ko­lej­nych i tak do koń­ca. To zna­czy do roz­wią­za­nia, po­pra­wi­ła na­tych­miast, sa­do­wiąc się na­prze­ciw­ko wiesz­cza. „Ko­niec” to ta­kie okrop­ne sło­wo. Bez moż­li­wo­ści od­wo­ła­nia, ale to ono na­da­je ży­ciu smak i je­dy­ny sens.

– Sens? – za­śmiał się Sy­bil. – Na­sze ży­cie nie ma żad­ne­go. Żad­ne­go! Na­pi­sa­łem o tym wiersz, ale nikt go nie ro­zu­mie. Lu­dzie są głu­pi. Sku­pie­ni na kon­sump­cji wchła­nia­ją i sra­ją, sra­ją i wchła­nia­ją. Po­tem zno­wu sra­ją byle czym. Cały świat to­nie w ku­pie.

Kra­kow­ski sple­en. Pa­lo­ma miesz­ka tu już szó­sty rok i cią­gle nie może się przy­zwy­cza­ić. Ka­wiar­nia­ne Ra­dio Ar­ma­ge­don, z roz­gło­śnią na Ka­zi­mie­rzu.

– Strasz­ne – przy­zna­ła, by zmniej­szyć dy­stans.

– Ra­czej śmie­chu war­te! – krzyk­nął Sy­bil. – Uto­nąć we wła­snym gów­nie. Po­top na mia­rę na­szych cza­sów!

Do­koń­czył czwar­ty ab­synt.

– Jest chy­ba ja­kiś ra­tu­nek – bąk­nę­ła Pa­lo­ma, sta­ra­jąc się nie my­śleć, ile jesz­cze za­pła­ci za na­pit­ki.

– Arka No­ego? Krą­ży pu­sta; pa­sa­że­ro­wie wy­bra­li Ti­ta­ni­ca. Może ze wzglę­du na or­kie­strę, któ­ra gra do koń­ca ra­do­sne ka­wał­ki… Stłu­mi­ła ziew­nię­cie i cier­pli­wie wy­słu­cha­ła ża­ło­snej me­lo­re­cy­ta­cji. Po­tem z uzna­niem ski­nę­ła gło­wą, pod­su­wa­jąc mu swój nie ru­szo­ny kie­li­szek. Wieszcz opróż­nił go jed­nym hau­stem.

– Szu­kam Brzy­twy – za­ry­zy­ko­wa­ła.

– Sznur spraw­dza się le­piej – od­parł. – Albo go­rą­cy wosk, za­le­ży cze­go ocze­ku­jesz: gład­kich nóg czy…

– Roz­wią­za­nia.

– Więc sznur. Nie za­chla­piesz na od­chod­nym pod­ło­gi. Chy­ba że pusz­czą ci zwie­ra­cze. I zno­wu wra­ca­my do gów­na – ucie­szo­ny za­tarł bla­de dło­nie.

– Wo­la­ła­bym Brzy­twę. – Po­no­wi­ła proś­bę, lu­kro­wa­nym gło­si­kiem. Kra­kow­scy wiesz­cze też lu­bią sło­dy­cze. – Tę żywą.

– Nie le­piej przej­rzeć no­te­sy męża? Tam znaj­dziesz wszyst­ko.

– A ty… nie mógł­byś mi pod­po­wie­dzieć ad­re­su?

Przez mi­nu­tę sie­dział wpa­trzo­ny w pu­sty kie­li­szek jak w szkla­ną kulę. Na­gle chwy­cił dłu­go­pis, na­gry­zmo­lił coś na ka­wiar­nia­nej ser­wet­ce.

– Sko­ro wo­lisz dłuż­szą dro­gę – zmiął ją w kul­kę i rzu­cił Pa­lo­mie na po­do­łek. – Pa­mię­taj, bę­dzie bo­la­ło.

*

Pa­lo­ma wła­śnie tego ocze­ku­je. Bez cier­pie­nia i fru­stra­cji nie ma roz­wo­ju.

– Coś o tym wiem – pod­ję­ła Mar­go. – Dwa razy w ty­go­dniu pi­la­tes, raz w mie­sią­cu de­pi­la­cja bra­zy­lij­ska, co pół roku ostrzy­ki­wa­nie twa­rzy. Ale nic za dar­mo, zwłasz­cza po trzy­dzie­st­ce.

Nic za dar­mo, po­wtó­rzy­ła ci­cho Pa­lo­ma, przy­glą­da­jąc się ba­zgro­łom na ser­wet­ce. „Pę­tla Bo­rek, bia­ły sprin­ter, baba z wą­sem”. Naj­wy­raź­niej nie tra­fi­ła w od­po­wied­nią fazę. Śle­pa ulicz­ka? Cóż, zda­rza się w każ­dej po­dró­ży i każ­dej na­da­je sens, jak uwa­ża au­tor Zen w wiel­kim mie­ście, Horst Schwart­zer. Wy­da­je się nie­po­trzeb­na? To tyl­ko my, śle­pi lu­dzie nie umie­my do­strzec jej sen­su. Pa­lo­ma też nie po­tra­fi, wie­rzy Hor­sto­wi na sło­wo. Zresz­tą naj­waż­niej­sze, że spró­bo­wa­ła róż­nych opcji. Tyl­ko w ten spo­sób moż­na spraw­dzić, któ­ra z uli­czek jest prze­jezd­na. Jed­na do­pro­wa­dzi ją do Brzy­twy, na pew­no. Cie­ka­we tyl­ko, ile to jesz­cze po­trwa. Bez­sen­ność Nor­ber­ta za­czy­na być pro­ble­mem. Wczo­raj Pa­lo­ma zno­wu bu­dzi­ła się co go­dzi­nę, co bar­dzo ob­ni­ża na­strój w cią­gu dnia. I jesz­cze ten iry­tu­ją­cy brak de­cy­zji w spra­wie wy­jaz­du. Dziś przed obia­dem usi­ło­wa­ła po­ru­szyć te­mat.

– A Mo­rze Mar­twe? Mają tam fan­ta­stycz­ne ośrod­ki SPA dla no­wo­żeń­ców.

– Roz­po­cząć nowe, wspól­ne ży­cie w Mo­rzu Mar­twym. Brzmi in­try­gu­ją­co – przy­znał. – Szko­da, że to tak bli­sko Je­ro­zo­li­my.

Ach, ra­cja, opo­wia­dał to zda­rze­nie pod­czas fir­mo­wej wi­gi­lii.

Syn­drom je­ro­zo­lim­ski

– Na­gle sto­jąc przed Gro­bem Pań­skim, po­czu­łem, że je­stem… – Nor­bert za­wie­sił głos, cze­ka­jąc aż sami zgad­ną.

– Ma­rią Mag­da­le­ną? – za­ry­zy­ko­wa­ła Mar­go.

– Wia­do­mo, kim – oznaj­mił Szef to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu. Pa­lo­ma za­raz przy­tak­nę­ła.

– Ju­da­szem – wy­ja­wił Nor­bert.

Przy­gryź­li usta, nie wie­dząc jak za­re­ago­wać. Zdez­o­rien­to­wa­ni zer­ka­li na Sze­fa. Może pod­su­nie wła­ści­wy ko­men­tarz.

– Pa­skud­na spra­wa – skwi­to­wał Szef, ukry­wa­jąc kon­ster­na­cję w tyl­nej kie­sze­ni no­wych spodni od Bos­sa.

– Ja też by­łem za­wie­dzio­ny. Li­czy­łem co naj­mniej na Jana od wi­zji. Ale sko­ro do­stał mi się Ju­dasz, to niech przy­naj­mniej zy­skam tych parę srebr­ni­ków.

Parę dziew­czyn (w tym Pa­lo­ma) za­chi­cho­ta­ło, by do­ce­nić Nor­ber­to­we po­czu­cie hu­mo­ru.

– Prze­szu­ka­łem wszyst­kie kie­sze­nie, pu­sto! Więc wdra­pa­łem się na drze­wo, żeby ro­zej­rzeć się za sa­kiew­ką, a ci z ochro­ny od razu uzna­li, że będę się wie­szał. Naj­gor­sze, że wca­le nie by­łem pierw­szy. Tego dnia zgar­nę­li dwu­dzie­stu Ju­da­szów. Dwu­dzie­stu! Wy­obra­ża­cie so­bie?

Po­krę­ci­li gło­wa­mi.

– Ochro­nia­rze – wtrą­ci­ła się na­gle Mar­go. – Mnie zdję­li z Mo­stu Le­gio­nów Pił­sud­skie­go, a chcia­łam tyl­ko zo­ba­czyć wschód słoń­ca w Nowy Rok.

– Mnie wsa­dzi­li na dwie doby do izo­lat­ki – pod­jął Nor­bert. – Nie zwie­dzi­łem Mu­zeum Da­wi­da, za to wi­dzia­łem coś, co rzad­ko oglą­da eu­ro­pej­ski tu­ry­sta. I to za dar­mo!

*

Mo­gli­by zwie­dzić mu­zeum te­raz i przy oka­zji prze­pra­co­wać sta­re trau­my. Jak prze­czy­ta­ła w zna­ko­mi­tej Ścież­ce mi­strzów, jej