12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
Dzięki lekturze poradników Paloma już wie, że szczęście można sobie wypracować. Niestety ostatnio ma z tym problem; w jej małżeństwie nie dzieje się najlepiej, choć od wesela minęło zaledwie parę tygodni. Mąż Norbert zdaje się zapominać o miesiącu miodowym i coraz bardziej oddala się od Palomy, zamykając we własnym świecie dla niej niedostępnym. Kobieta nie daje jednak za wygraną. Postanawia skorzystać z pomocy tajemniczej detektywki zwanej Brzytwą. Brzytwa, choć niechętnie, przyjmuje zlecenie, Paloma rozpoczyna walkę o swoją przyszłość. Kto w tym starciu będzie wygrany?
„Podróż poślubna”, to druga powieść z serii „po brzytwie” - przewrotnych parakryminałów psychologicznych. Jej główna bohaterka, Brzytwa podbiła serca wielu czytelników i czytelniczek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 219
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2016
ISBN 978-83-65718-19-8
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Nawet najodważniejsze krewetki
nigdy nie wyskakują ze swojej rzeki
– przysłowie japońskie
Zwykle dostawałem afobam na zmianę z pernazyną, ale po wakacjach przyjął mnie inny lekarz. Posłuchał, wpatrzony w fotografię matki, ziewnął, upił łyk kawy, stłumił ziewnięcie, wreszcie wypisał receptę. Sajlentnajt. Tani, skuteczny, uzależnia dopiero po miesiącu. Wykupiłem, bo lubię nowe doświadczenia.
– Wie, jak zażywać? – spytała farmaceutka i od razu wyrecytowała: – Tabletka kwadrans przed snem, prosto do łóżka, w żadnym razie nie otwierać oczu, bo koszmary wyjdą na kołdrę jak żywe.
Wieczorkiem łyknąłem od razu dwie tabletki. Jak szaleć, to szaleć. Leżę pod kołdrą, czekając na błogi sen i nagle sobie przypominam, że nie jadłem kolacji. Co tu zrobić? Miałem się nie ruszać, ale czuję, że na sucho nie zasnę. Dobra, skoczę do kuchni, zjem coś na chybcika i wrócę, zanim upłynie kwadrans. W try miga dopadam lodówki i buszuję. Pierwsza półka – zimno, druga – zimniej, zamrażalnik – lód. Jeszcze się nie poddaję. Szafki na mąkę, kosz na śmieci, w chlebaku – sukces! Trzy czerstwe bułki. Wziąłem pierwszą z brzegu i rozglądam się za sosem. Jest, podany na gazecie, ale ja snob nie jestem, z porcelany jeść nie muszę. Ważne, że sam sos z dużą ilością pieprzu, na bogato. W tym „wproście” naprawdę pichcą! Dokończyłem bułkę, czas wracać do pokoju. Ale już widzę: łatwo nie będzie. Pośladki zassały się do stołka niczym glonojady do szyby akwarium i nie puszczają, choć ciągnę z całych sił. Trzeba wspomóc się cedzakiem. Podważyłem lewy pośladek i biorę się za prawy, a prawy też jakiś lewy! Udało się wreszcie, ale wolę nie myśleć, jak teraz wygląda mój tyłek. Zerknę jutro, dziś muszę dotrzeć do łóżka, zanim zasnę.
Biegnę ile tchu przez korytarz, wpadam na chodnik, a tam tulipanowa gorączka. Kwiaty wynurzyły się z tapet i szaleją. Nie poddam się, myślę, zamknę oczy i przemknę po omacku. Ledwo zmrużyłem oko, pod powieką wyrósł mi jakiś paproch i dawaj turlać się po źrenicach. Wte i wewte, aż się spłakałem ze śmiechu. Wreszcie strzepnąłem dłonią, i rura do pokoju, bo tulipany oplatają już kostki, gryząc tandetnymi barwami. Zziajany wpadam do sypialni, zatrzaskuję drzwi i hops do łóżka. Czuję, że nie zasnę, takie nerwy. Muszę pogadać z kimś przyjaznym, bezpiecznym. Jasiek! Właśnie przypełzł mi pod nogi i ociera się niczym kotka. Mruczy, nastawia rożki do głaskania, prosząc, żebyśmy popatrzyli w telewizor. Tylko gdzie pilot? Leży za doniczką i udaje kajzerkę, a przyciski ma z ziarenek kminku. Czy można trafić w taki przycisk? Można – językiem – pod warunkiem, że jest grubości zapałki. Włączam Polsat, a tam komunikat, by uważać na grochy czające się pod łóżkiem! Uciekły z piżamy i dokazują, wyjadając sęki z paneli. Hałasują przy tym, o trzeciej w nocy! Co ja powiem rano sąsiadce z dołu? Że gości miałem?
A sen nie nadchodzi! Nie ma rady, trzeba wziąć trzeci sajlentnajt. Łyknąłem, przegryzając pilotem. Jedną pastylkę podsunąłem jaśkowi, chytry nie jestem, jak kogoś lubię, umiem się podzielić. Z powrotem pod kołdrę i leżymy. Może by tak jeszcze sprawdzić pocztę? Wyciągnąłem nogę spod jaśka i stopą sięgam do laptopa stojącego pod oknem. Włączam paluchem „start”, gotowe: z ekranu wysypują się na biurko zielone koperty, w każdej wiadomość od groszków: „Nadchodzi…”.
Obudziłem się osiem godzin później. Pod prysznicem zrobiłem bilans zysków i strat. Zniszczona okładka „wprost”, przegryziony pilot, dziwne zadrapania na tapetach, wymiętoszony jasiek i siniaki na łydkach. Ale wreszcie się porządnie wyspałem!
Paloma nie uznaje rozwiązań na skróty. Chemia to ostateczność, powtarza koleżankom łykającym garść prochów na dzień dobry, na dobranoc, na wszystko. Najpierw warto się zmierzyć z problemem, wykorzystując zasoby własne i wsparcie specjalistów. By znaleźć właściwego, Paloma zaliczyła już Cocon, modny klub przy Gazowej, a teraz jedzie busikiem do Myślenic, czekając na odpowiednią chwilę, by zagadnąć kierowcę o wskazówki. Na razie nie było okazji; zbyt wiele ciekawskich uszu, a i sam informator zajęty konwersacją. Temat: uroki rodzicielstwa.
– Jak są małe, to by je człowiek jadł łyżkami, takie się wydają słodkie – sapnął kierowca, zerkając w boczne lusterko. – A dziesięć lat potem żałuje, że tego nie zrobił.
– Dzieci – westchnęła pasażerka, w skórzanej kurtce z Tandety. – Chwilami se myślę, że jedyna z nich korzyść to wnuki.
– Jedyna – zgodził się kierowca. – konkretna. Kiedy się już pojawią małe, wiadomo: wszystko poszło jak należy. Ród zachowany, można się już rozglądać za sosnową garsonką.
Wszystko jak należy, powtórzyła w myślach Paloma. Co to właściwie oznacza? Dla kierowcy, wielbicielki skórzanych kurtek i milionów im podobnych: dzierganie życia według instrukcji przekazywanej przez rodziców wraz z dołączonym motkiem. A dla niej? Nie umiałaby sprecyzować. Nie ma do tego głowy; znowu za krótko spała z powodu okruszków. Małe, ale irytujące, dlatego Paloma szuka eksperta, który się z nimi rozprawi. Wtedy w jej małżeństwie wszystko się unormuje. Zaczną się z Norbertem wysypiać i wreszcie się wybiorą w wymarzoną podróż poślubną. Na razie im się nie udaje. Kiedy rano zapytała męża, jak sobie wyobraża ich miesiąc miodowy, odparł zaraz:
– Zwiedzanie przydworcowych barów Polski „B”, połączone z konsumpcją fasolki po bretońsku, bigosu i ciepłej oranżady.
– Uwielbiam twoje poczucie humoru – skwitowała, podając mu razowego tosta z kozim serem i suszonymi oliwkami.
Kwadrans później wyruszyła do Borku, wyjątkowo tramwajem. Nie z oszczędności. Każdemu potrzeba odmiany oraz szczypty miejskiej egzotyki, uznała, energicznie wpychając się do wagonu pełnego nie tyle ludzi, co zapachów. Aromat wczorajszego chleba, bladych zimowych jabłek i mokrych beretów w nucie głowy. Cierpki zapach świeżo wydrukowanych ulotek z Tesco i zamszowych rękawiczek w nucie serca, a w nucie bazy – skarpety z trzeciego obiegu. Niezwykły bukiet, oceniła Paloma, lepiej nie przesadzać z aplikacją, zwłaszcza po sześciu godzinach snu. Nie warto sobie fundować migreny, czeka ją przecież pracowita środa. Jak pracowita, to zależy od inwencji kierowcy. Poda jej właściwy adres czy wyśle w następną podróż? Tak czy inaczej Paloma nie odpuści. Kobiety często zatrzymują się w pół drogi, by po latach żałować, jak jej matka. Ona chce sobie powiedzieć, że dotarła do mety. Ale na razie postój w Myślenicach. Odczekała, aż wyjdą wszyscy pasażerowie i zaczęła się przeciskać między fotelami.
– Za daleko żeśmy pojechali? – spytał kierowca, widząc jej niepewną minę.
Bezwiednie przytaknęła.
– Nie każdy wie, kiedy wysiąść – rzucił, sięgając po paczkę ekstramęskich. – Ale nie ma zmartwienia. Za kwadrans wracam na trasę i będziemy szukali.
Posłała mu lekki uśmiech, na zachętę. Podziałało. Zadowolony odgarnął z czoła bujną grzywę w odcieniu boazerii.
– Lubię pomagać zagubionym gąskom – oznajmił.
– Wspaniale. Szukam Pani Tosi.
Kierowca skulił się, jakby zdzielono go po karku niewidzialną pałką.
– Ale… że o co się rozchodzi? – wykrztusił wreszcie. – I po kiego… czemu z tym do mnie?
– Bo pan wie. Tak mi przekazano w Coconie.
– Ciszej! – syknął, drżącymi paluchami wyciągając papierosa (Jednego? W filmie wyglądałoby to znacznie efektowniej).
Zapalił, od razu łapczywie się zaciągając, zatrzasnął drzwiczki auta, zamknął nawet boczne okienko. Najwyraźniej i on nie dzierga życia zgodnie z wylosowaną instrukcją, pomyślała Paloma. Pozory jak zwykle mylą.
– Kto przekazał?
– Barman na małej sali.
– O, żesz ty! – Wziął porządnego bucha. – Przecież tłumaczyłem mu od początku, że mam dom, rodzinę, dzieci. Że nie wypada się tak obnosić.
– Nie wypada – powtórzyła, by pokazać, że trzyma jego stronę.
– Poza tym kredyt z żoną spłacamy. Chałupa dopiero co wymurowana. Pani wie, jak to trudno podzielić?
– Nawet sobie nie wyobrażam – skłamała, zastanawiając się, którędy poprowadziłaby linię podziału.
A może oddałaby swoją połowę mężowi, zatrzymując w zamian ulubione miejsca w restauracjach i parkach? Po co o tym myśli? Przecież dopiero wzięła z Norbertem ślub, nie minęły nawet trzy tygodnie! Zresztą gdyby chciała się rozstać, nie siedziałaby teraz w zadymionym busie.
– Do tego budynek gospodarczy, garaż, pół hektara ziemi pod lasem – wyliczył kierowca. – Tylko głupi by odpuścił. Zresztą i tak by nam nie wypaliło. Dwajścia lat różnicy, tylko gwiazdy mogą sobie pozwolić na podobne ekstrawagancje. Albo jaki dyrektor.
– Nie wypala nawet dyrektorom – zdradziła Paloma, usiłując nie wracać pamięcią do przygody z dawnym szefem.
– Więc od razu wyjaśniłem Kamilowi, że to tylko na wakacje, no może do końca roku, ale nie dłużej, żeby się nie wciągać za bardzo. Taka odskocznia. Łatwiej potem dźwigać tom całom cholernom… szarzyznę. – Znowu się zaciągnął, mrużąc przy tym zielonkawe niczym agrest oczy. – No i człowiek ma co wspominać na stare lata. Zamiast narzekać na reumatyzm.
Lub kredyt wzięty we frankach, pomyślała Paloma, skinąwszy głową.
– Kamil niby przytaknął. – Kierowca strzepnął popiół przez szybę. – I patrz pani, nie mija miesiąc, a ten ludzi na mnie nasyła, pytluje. Jakby nie mógł zapomnieć.
– Mnie nie zdradził ani słowa.
Cicho przeklął i przygryzł wargi. Więc to tak, pomyślała wpatrzona w jego zmęczoną twarz. Nagle poczuła litość. Biedny, żałosny człowieczek, który nie wie nawet, co go ominęło.
– Ja też nikomu nie wspomnę. Ani słówkiem – obiecała. – Potrzebuję namiarów do pani Tosi. Tylko tyle i zniknę z pana życia, podobnie jak Kamil.
Kierowca wbił wzrok w dźwignię biegów i zaczął się drapać po głowie.
– Domowego nie pamiętam – wyznał wreszcie.
Paloma westchnęła.
– Ale wiem, gdzie pani Tosia pracuje. –Szybko zapisał telefon i adres. – Niedaleko Alei Róż. Sam tam dorabiałem, jako milicjant. Fajna fucha, ale zdarzył się wypadek z kawą, i po robocie. – Zapalił drugiego papierosa. – Więc tak, zadzwoni pani na ten numer i umówi się na wycieczkę „Czar PRL-u”. Koniecznie wersję deluks, z kryzysowym obiadem ekstra. W innych mają komplety aż do wakacji. Ale w deluksie trafia się czasem wolne miejsce.
– Myślałam, że jest na odwrót. – Ludzie na pewnym poziomie, można by rzec oswojeni z pieniędzmi, wybierają wersje wzbogacone.
– Chodzi o ten obiad ekstra. Wielu zagranicznych biegunki się boi – wyjaśnił kierowca, rzucając długopis pod siedzenie. – Jak ktoś latami wciągał atrapy ze styropianu, w kontakcie z prawdziwą zupą może się posrać. Nie tylko ze szczęścia.
– Czyli deluks – powtórzyła, żeby lepiej zapamiętać.
– Z kryzysowym obiadem ekstra. Autorką tych pyszności jest właśnie pani Tosia.
Podał karteczkę, Paloma podziękowała, zapewniając kierowcę, że może liczyć na jej dyskrecję. Zresztą komu mogłaby opowiedzieć? Norbertowi? Wcześniej musiałaby wytłumaczyć, czego naprawdę szukała w Coconie.
– Tylko niech jej pani nie wspomina, że ma adres ode mnie – rzucił na pożegnanie. – Bo nie zechce rozmawiać, taka jest cięta za te poplamione kryminały.
Ani mru, mru, zapewniła i pobiegła w stronę myślenickiego ryneczku. Mogłaby wracać tym samym busem, uznała jednak, że to zbyt krępujące dla obojga. Przyjemniej przesiedzieć porę szczytu w uroczej kawiarence niż nasiąkać oparami mokrych od deszczu włosów i znoszonych skarpet. A swoją drogą dziwne, że ktoś taki jak kierowca cieszy się wzięciem. Ani ciekawy, ani zbyt pewny własnej atrakcyjności, pachnie byle jak: tanimi fajkami. A przecież to trzy najważniejsze, zdaniem Wendy O’Neal, czynniki (intrygująca osobowość, właściwy zapach i pewność siebie) sprzyjające powodzeniu, również u płci przeciwnej. Więc gdzie tkwi tajemnica? Czy to ważne? – pomyślała nagle, stając przed kamienicą w kolorze zgaszonego beżu. Nie lepiej zwiedzić miasteczko? Skoro już się tu znalazła… Paloma nie lubi marnować okazji. Ani czasu. Dlatego stara się wykorzystać każdy dzień. „Wykorzystać” to niezbyt ładne słowo. Już woli stare, dobre łacińskie „carpe diem”. Chwytaj, zanim przeminie. Co nie znaczy, że trzeba pędzić z wywieszonym jęzorem. Prawdziwa sztuka polega na tym, by śpieszyć się powoli. „Festina lente”, bo jak mawiają Japończycy: „seite-wa koto-o shisonjiru” („ci, którzy się śpieszą, popełniają błędy”). Tego właśnie się nauczyła na ostatnich warsztatach: „Wolno żyć”. Dlatego zamiast męczyć się w korku, Paloma siada w wygodnym fotelu, zaraz zamówi moccacino bez cukru, ponoć najlepsze w mieście, jak z dumą zaznaczono w karcie. Rzeczywiście, pachnie wspaniale, prawdziwą kawą. Co do smaku, Paloma ledwie potrafi odróżnić jabłko od drożdżówki. Wybierając żywność, kieruje się składem chemicznym oraz opiniami uznanych ekspertów, w restauracji zaś ilością gwiazdek. Na szczęście Norbert ma podobny stosunek do jedzenia, dlatego w ich menu króluje sushi, brak za to dżemów i marmolad. Wyjątek stanowią słynne angielskie konfitury z imbiru i cytryn. Numer jeden na liście Petuli Clarks, angielskiej gwiazdy programów kulinarnych.
Pierwszy stopień pokonany, wyszeptała Paloma, odstawiając szmaragdową filiżankę. Zaraz po powrocie do Krakowa zadzwoni, żeby się umówić na „Czar PRL-u”. Co potem? Kolejne wycieczki? Dionizy, kolega z działu szkoleń, uprzedził, że tak to właśnie wygląda.
– Od Annasza do Kajfasza. – Umilkł, uśmiechając się do własnych myśli. – Kiedy wreszcie odnajdziesz Brzytwę i zaczniecie wspólną podróż… dopiero cię wytrzęsie. Nawet jeśli pojedziecie twoim wygodnym citroenem.
– Ale warto? – spytała, już w progu jego gabinetu.
Powoli przytaknął.
– Choć na początku żałujesz. Nawet bardzo.
Zawsze mogę się wycofać, pomyślała wtedy. Mogę, ale chcę dojechać do końca. Żeby nie było wątpliwości, Paloma docenia całą tę (nieco dziwną) podróż. Każdy jej odcinek i zakręt. Ale liczy też na rozwiązanie, bo tylko wtedy pchnie sprawy na właściwe tory. Najpierw musi odnaleźć Brzytwę i dowiedzieć się, co poszło nie tak. Na razie wie tylko, kiedy w jej małżeńskiej sypialni pojawił się pierwszy okruszek. Już w noc poślubną.
Dziewięć
– Jaki ogromny! Gigantyczny! – wyszeptała strwożonym głosem Paloma i leciutko ugryzła Norberta w ucho.
Postaw na sprzeczne komunikaty, powtórzyła za mistrzynią gier i zabaw okołoweselnych, Wendy O’Neal. Dziewczęce zawstydzenie i wyuzdane pozy. Śmietankowa niewinność sukni i diabelski urok kabaretek. Listek świeżej mięty w winylowych ustach. Weselny koktajl serwowany pół żartem pół serio czyni cuda, obiecywała Wendy. Zaczaruje nawet twojego drużbę. A Norberta?
– Wyrasta mi kaktus saguaro – oznajmił, zaglądając sobie do spodni.
– Robi się gorrrąco – zagruchała, nie przestając majstrować mu przy uchu.
– I niebezpiecznie. Więc zanim stracę przytomność z niedotlenienia, może przejrzymy prezenty?
Na taki rozwój wypadków, czy raczej jego brak, Paloma też była przygotowana. Przecież słyszała od Margo, że upalna noc poślubna często zmienia się w wieczór świętego Mikołaja. „Zresztą nie ma czego żałować – zdradziła kumpela, krzywiąc się na wspomnienie własnego wesela. – Szampan z wódką to równie kiepskie połączenie, co lodzik z pawiem”.
A jednak reakcja Norberta sprawiła Palomie przykrość. Dlaczego? Zastanowi się jutro, teraz musi, to znaczy chce się skupić na przyjemnościach. Prezenty.
– Zajmiesz się pieniędzmi? – poprosiła. – Mam dosyć cyferek w pracy.
Skwapliwie przytaknął, biorąc ze stosu pierwszą kopertę. Przez chwilę pracowali w milczeniu.
– Wspaniała lampa – odezwała się wreszcie Paloma. – Od siostry z Kalabrii. To dopiero niespodzianka!
Ostatni raz rozmawiały w kwietniu tamtego pamiętnego roku śmierci papieża. Cały świat wstrzymał wtedy oddech i bratał się ze sobą, więc i one zapomniały o dawnych urazach. Po konklawe wszystko wróciło na stare tory.
– Jak tam u ciebie? – Paloma zwróciła się do męża.
– Tysiąc po raz trzeci i życzenia długich, długich lat w szczęściu, zdrowiu, dobrobycie. Od stryjenki Gabrysi. – Sięgnął po następną kopertę. – Znowu tysiąc. W złotej kartce, z wierszykiem. „Dziś wchodzicie w nowe życie. Każdy o tym marzy skrycie. Każdy chciałby tak jak wy, przy ołtarzu ronić łzy”. Podpisano: Miśkowie.
– Jakie słodkie. – Paloma zrobiła wzruszoną minkę.
– Trzysta dolarów – wyliczał dalej. – Od chrzestnej z Moskwy. Mogłaby dorzucić jakiś brylant albo złoty ząb, byłoby bardziej stylowo. A od twojego ojca trzysta euro.
– Oraz żelazko nowej generacji – wskazała pudełko uwolnione z ogromnych kokard w złote serduszka. – Inteligentny system aplikacji pary wodnej. Dwadzieścia różnych programów. Fantastyczne!
Paloma nie jest wprawdzie pewna, czy w swojej garderobie znalazłaby choć siedem ubrań wymagających prasowania, ale lepiej mieć wybór niż go nie mieć. Od przybytku głowa boli tylko zazdrosnych obserwatorów.
– Dołączył nawet wierszyk. Po niemiecku. Na pewno coś rubasznego.
– Tego nie przebije – Norbert stuknął paznokciem kartkę od szwagrów. – Sama zobacz.
Podeszła do niego i zaczęli czytać na głos.
– „Niechaj żyje Para Młoda, niech się każdy gość weseli. Bo Pan Młody Młodej Pani ślubną bramkę dzisiaj strzeli. Niechaj strzela, niech się cieszy, bo to dzisiaj ślubny mecz, aż zmęczona żonka krzyknie: ‚zejdź z boiska mężu, precz’”.
Wymienili się spojrzeniami. Weselne życzenia, ślubne fotografie i przesłodzony różowy tort. Festiwal kiczu, który trzeba traktować z przymrużeniem oka, inaczej zmieni się w koszmar, pomyślała, sięgając po ogromne pudło otulone złocistą mgiełką papieru ryżowego.
– Aż żal rozwijać.
– Nie musisz, to ekspres od moich rodziców – zdradził Norbert. – A u mnie znowu tysiąc. Okraszony częstochowskim rymem. „Szlocha mama, szlocha tata, łezki widać w oczach brata, siostra też ze szczęścia płacze, a Pan Młody w górę skacze i ogromnie się raduje, Panna Młoda mu wtóruje. Bo nim trzy kwadranse miną, jedną staną się rodziną”. Rzewne.
Wypatroszył następną kopertę i zastygł w bezruchu.
– Coś się stało? – spytała.
Sam chciałby wiedzieć. Przecież nie chodzi o kopertę. Pusta trafia się każdej młodej parze. Miśkom wręczono aż cztery. Niby powinien się cieszyć, że jak na razie dostali tylko jedną, ale…
– Wszystko w porządku? – dopytywała Paloma, w napięciu obserwując twarz męża.
– Tylko pusta koperta – odparł wreszcie. – Weselny standard w pakiecie z przesolonym bigosem i fałszami podchmielonego wodzireja.
– Pokażesz? – Wysunęła dłoń.
Podał jej zawartość. Dziewięć wycinków z gazet, przewiązanych czerwoną wstążeczką, każdy wielkości stuzłotowego banknotu.
– Na ogół dają tysiąc, dziwne. Staranna robota – oceniła. – Ciekawe, kim jest…
Urwała natychmiast. Nie ze strachu; podobne rozważania stwarzają niepotrzebne podziały na to, co moje i nie moje. Nie po to brali ślub, by wytyczać bzdurne granice.
– Przynajmniej nie dołączono wierszyka – zażartowała.
Odpowiedział jej znużonym uśmiechem.
*
Za dużo weselnych wrażeń, pomyślała wtedy, nie drążąc tematu. Dziś Paloma już wie, że problem tkwi głębiej, dlatego szuka specjalisty, który zrobiłby porządek w ich małżeńskim łożu. Jasne że wolałaby się uporać z okruszkami sama, ale czasem nie jest to możliwe. Potrzeba kogoś z zewnątrz, westchnęła, czekając wraz z grupką polonusów przed drzwiami grubo pokrytymi olejną farbą. Show miał się zacząć o trzynastej. Wybiła parę minut temu, ale żaden z gości nie odważył się wcisnąć dzwonka. Wreszcie Gospodarz przybytku, zirytowany sam otworzył wrota skansenu.
– No co tak stoicie! – huknął. – Do środka! Śmiało. Ale buty zostają na korytarzu. Trudno teraz o porzonną pastę do parkietów.
– Cóż robić, kryzys – podchwyciła pani Tosia vel Gospodyni, rozkładając dłonie w geście bezsilności, a może powitania. – Oto i nasze skromne progi. Po prawej stronie kuchenka, po lewej stronie łazienka. Na wprost salonik.
Taki sam jak u dziadków, przypomniała sobie Paloma z obojętnością. Ściany też w kolorze kanarkowym, ozdobione identycznymi makatami, o ile nadjedzony przez mole cepeliowski pasiak może zdobić. Pod oknami upchnięto wypoczynkowy komplet: bordowe zapadnięte fotele i kulawą kanapę. Pod przeciwną straszyła gierkowska, lakierowana na wysoki połysk, meblościanka. Kilka pań od razu sprawdziło, czy można się w niej przejrzeć.
– Nie dotykać, bo paluchy zostaną – warknął Gospodarz, wzbudzając zachwyt trzech tlenionych blondynek, podobno z Vancouver. – Uważać też na dywan. Staliśmy po niego dwie doby. Czterdzieści godzin na mrozie, przy ognisku ze starych łubianek.
Wskazał ogromny dywan w tureckie wzory. Obciachowy, ale świetnie zachowany, przyznała Paloma. Ten w salonie jej dziadków nosił więcej śladów użytkowania, a przecież babcia umiała dbać o przedmioty, dziwne.
– Pod spodem kryzysowe linoleum – kontynuował Gospodarz.
– Proszę zwrócić uwagę – wtrąciła Gospodyni. – że niczego nie udaje. Ani terakoty, ani płytek.
Rzeczywiście! Prawdziwe linoleum, w czystej postaci i typowym dla siebie szarym kolorze. Grafik z parteru, gadżeciarz minimalista, byłby zachwycony.
– Oto i serce każdego polskiego domu. – Gospodyni delikatnie pogładziła toporny telewizor marki Rubin, rówieśnik Palomy, może nawet starszy brat, kto wie.
– Bardzo gorące; czasem trzeba wyłanczać w połowie meczu – poskarżył się dwudziestoparoletni misiek w siatkowym podkoszulku, odgrywający rolę Synka.
– Wreszcie kryształy – zakończyła prezentację, ignorując marudzenie miśka.
Całe mnóstwo ustawionych, gdzie tylko można. Za to żadnych książek, a z gazet trzy pożółkłe numery Trybuny Ludu i Panorama z wiosny osiemdziesiątego czwartego.
– Ten numer czytałam tuż przed odlotem – wzruszyła się jedna z pań. – Mój Boże, to chyba znak?
Niestety nikt nie umiał jej odpowiedzieć, jaki.
– To jak, Matka – ożywił się Gospodarz. – Szykujemy się do obiadu?
– Szamanko! – Synek zatarł dłonie o skórze tak niezwykle gładkiej, że Paloma poczuła zazdrość. Ona stara się, jak może, by osiągnąć podobny efekt, podczas gdy taki… klocek nie kiwnie nawet palcem. Może tu tkwi sekret: nie robić nic, mruknęła z niechęcią.
– Co dziś dobrego? – dopytywał Gospodarz.
– Skończyły się kartki na cukier, mięso i słodycze, więc… – Gospodyni umilkła, udając, że się zastanawia nad menu. – Będą stare ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Od baby.
– Wy tu doicie młoda matka? – dopytywał jeden z turystów, nie kryjąc ekscytacji. – Rękami czy maszin?
Musiał wyemigrować dawno temu, uznała Paloma. Przecież każdy Polak wie, co znaczy mleko od baby i słynne jaja, które ceni się bardziej od tych z ekocertyfikatami. Wszak nikt jak baba nie zadba… no chyba że chodzi o jej własne, przypadkowo zapłodnione jajeczko. Wtedy państwo musi dopilnować, żeby się go nie pozbyła na lewo.
– Jaka matka, Paul. Od baby znaczy, że nie jest ze shopu – wyjaśnił kumpel. – Tylko od farmera.
– Ale oklaski za jakość należą się krowie – wtrąciła Gospodyni, maszerując do kuchni. – Mleczko jak wino. Wczoraj wydojone, postawiłam przy kaloryferze i zaraz skisło.
– Tak samo z siebie? – przeraziły się blondynki. – Czy to na pewno zdrowo?
– Takie właśnie pijałam u dziadków – rozczuliła się pani od Panoramy. – Siłę mam teraz jak bizon. Cały office Jordachów sprzątam w jedno przedpołudnie.
– Co na deser?
– Ciemny chleb z gryczanym miodem i słodzona gruzińska herbata ze szklanki – oznajmiła Gospodyni, nastawiając ogromny, żeliwny czajnik. – Parzona na chlorowanej wodzie.
– A kompot? – przypomniał Synek.
– Zrobiłabym, ale na przednówku nie ma z czego. Z jabłek ugotowałam już zupę, z lanymi kluseczkami. Dla odważnych – zastrzegła.
– Jabcanka z lanymi – ucieszyli się dwaj panowie z Wellington. – Babcine delicje.
– Ale do obrania ziemniaków potrzebuję pomocy – oznajmiła Gospodyni. – Jedną, dwie osoby, więcej kuchnia nie pomieści. Kto pierwszy?
Cisza. Każdy miałby ochotę, ale trochę głupio się wyrywać z szeregu.
– Liczę do pięciu – huknął Gospodarz – potem sam za uszy wyciągnę.
Kanadyjski rynek usług sado-maso nie musi się obawiać kryzysu, uznała Paloma, obserwując zachwycone blond turystki. Natychmiast zgłosiła się na ochotnika, niemal równocześnie z panią od Panoramy. Reszta grupy przyjęła to z godnością.
Weszły gęsiego do obitej boazerią dziupli z okienkiem wielkości lufcika umieszczonym tuż pod sufitem. Gospodyni z Palomą wybrały miejsca przy stoliku nakrytym ceratą, pani od Panoramy usadowiła się w przejściu.
– Mieliśmy do wyboru balkon albo duże okno w kuchni – odezwała się Gospodyni, nalewając z wiadra wodę do obtłuczonych garów. – Kiedyś żałowałam, ale teraz to nawet wolę, jak jest ciemniej. Pajęczyn nie widać ani żył na rękach. Po żarówki człowiek nie stoi godzinami. Ziemniaki płuczemy w łazience – poleciła ochotniczce. – Za mało miejsca. – postukała w miniaturowy zlew ukryty między odrapaną kuchenką a laminowanym kredensem. – Ledwo szklankę można umyć. Kiedyś psioczyłam na architekta, który to zaprojektował. Nalegałam, żeby go zesłać na trzy lata pobytu w podobnym lokalu, ze ślepą kuchnią, i niech chłopina spróbuje przygotować choć jeden niedzielny obiad. Ale po rozwodzie i wyprowadzce mi przeszło.
– Jak długo tu pani nie mieszka? – spytała Paloma, kiedy zostały same.
– Dwadzieścia lat, chwalić Boga. Przychodzę tylko raz w tygodniu. Odstawiam show „Komuno wróć”, robię kryzysowy obiad ekstra, i jadę do siebie. A ty, kochaniutka, skąd?
– Bronowice.
– Nasza, krakowska, tak myślałam – ucieszyła się Gospodyni. – Za mało błyskasz zębami i coś za mało się zachwycasz kryzysem. Bo dla tamtych to jak słynne kremówki albo zapomniane już magdalenki, co kto woli. – Umilkła, rozmyślając nad czymś. – Pytanie, czego tu szukasz? Bo chyba nie drzwi do przeszłości jak ci wszyscy…
Raczej do przyszłości, pomyślała Paloma, przełykając ślinę.
– Brzytwy – odparła ściszonym głosem, bo do kuchni wkroczyła właśnie pani od Panoramy.
– Ziemniaki wypłukane – oznajmiła, stając na baczność.
– To teraz, kochaniutka, przynieś nam brzytwę. Chcę pokazać, czym się mój stary goli, jak z żyletkami taka bieda. – Pani Tosia znowu wczuła się w rolę kryzysowej Gospodyni.
Ochotniczka natychmiast znikła w łazience.
– Chodziło mi o kobietę – sprostowała Paloma. – Podobno się panie znają.
– Jest jak rodzina, choć… nie spędziłyśmy razem ani jednych świąt – odkryła pani Tosia ze zdumieniem.
– Może pani wie, gdzie ona bywa albo pracuje?
– Tu i tam, trudno spamiętać. Ale popytam jej chrzestną, kochana i w piątek ci powiem.
– Mam zadzwonić?
– Po co wydzwaniać, zajdziesz do mnie, do biblioteki. Przy okazji cię zapiszemy. No chyba że należysz do innej placówki.
Paloma z rozpędu zaprzeczyła, zaraz żałując szczerości.
– Kamień z serca; nie lubię robić konkurencji koleżankom. Więc w piątek koło południa pod tym adresem. Ty dostaniesz dostęp do Brzytwy, a ja nową, ambitną czytelniczkę. Zaraz mi podbijesz wyniki.
– Ambitną?
– Na taką mi właśnie wyglądasz, kochaniutka. Żadnej prowizorki.
*
Bo jeśli już coś robić, to porządnie, a nie na pół gwizdka. Jeśli otwierać książkę, to wyłącznie po to, by doczytać ją do końca. Z bibliotecznymi będzie trudno, westchnęła Paloma, z niechęcią myśląc o kartkach dotykanych przez innych czytelników. Czy porządnie umyli ręce, zanim wzięli się do lektury, a może w trakcie dłubali w nosie… Nie będzie martwić się na zapas. Ma przecież jeszcze jedno wyjście: barman z Coconu wspominał, że w Alchemii, w głębi drugiej sali przesiaduje Sybil, tutejszy wieszcz i niespełniony poeta disco-polo. On też zna Brzytwę. „Jeśli trafisz na właściwą fazę, odsłoni rąbek tajemnicy” – mrugnął. Wtedy Paloma nie musiałaby odwiedzać biblioteki ani podbijać kiepskiej średniej czytelnictwa.
Ale to nie jedyny powód, dla którego pojechała prosto do Alchemii. Otóż Paloma lubi mieć wybór. Im szerszy wachlarz ofert, tym łatwiej wybrać najbardziej korzystną. Jak Norbert. Zadbany, w miarę przystojny, dobrze wykształcony, obyty w świecie i dowcipny. Pieniądze? Ma ich tyle, by cieszyć się życiem, nie zważając na koszty. Więc gdzie tkwi problem? Nie można myśleć w ten sposób, zbeształa samą siebie. Zamiast na problemie, musi skupić się na celu. Potem na kolejnych i tak do końca. To znaczy do rozwiązania, poprawiła natychmiast, sadowiąc się naprzeciwko wieszcza. „Koniec” to takie okropne słowo. Bez możliwości odwołania, ale to ono nadaje życiu smak i jedyny sens.
– Sens? – zaśmiał się Sybil. – Nasze życie nie ma żadnego. Żadnego! Napisałem o tym wiersz, ale nikt go nie rozumie. Ludzie są głupi. Skupieni na konsumpcji wchłaniają i srają, srają i wchłaniają. Potem znowu srają byle czym. Cały świat tonie w kupie.
Krakowski spleen. Paloma mieszka tu już szósty rok i ciągle nie może się przyzwyczaić. Kawiarniane Radio Armagedon, z rozgłośnią na Kazimierzu.
– Straszne – przyznała, by zmniejszyć dystans.
– Raczej śmiechu warte! – krzyknął Sybil. – Utonąć we własnym gównie. Potop na miarę naszych czasów!
Dokończył czwarty absynt.
– Jest chyba jakiś ratunek – bąknęła Paloma, starając się nie myśleć, ile jeszcze zapłaci za napitki.
– Arka Noego? Krąży pusta; pasażerowie wybrali Titanica. Może ze względu na orkiestrę, która gra do końca radosne kawałki… Stłumiła ziewnięcie i cierpliwie wysłuchała żałosnej melorecytacji. Potem z uznaniem skinęła głową, podsuwając mu swój nie ruszony kieliszek. Wieszcz opróżnił go jednym haustem.
– Szukam Brzytwy – zaryzykowała.
– Sznur sprawdza się lepiej – odparł. – Albo gorący wosk, zależy czego oczekujesz: gładkich nóg czy…
– Rozwiązania.
– Więc sznur. Nie zachlapiesz na odchodnym podłogi. Chyba że puszczą ci zwieracze. I znowu wracamy do gówna – ucieszony zatarł blade dłonie.
– Wolałabym Brzytwę. – Ponowiła prośbę, lukrowanym głosikiem. Krakowscy wieszcze też lubią słodycze. – Tę żywą.
– Nie lepiej przejrzeć notesy męża? Tam znajdziesz wszystko.
– A ty… nie mógłbyś mi podpowiedzieć adresu?
Przez minutę siedział wpatrzony w pusty kieliszek jak w szklaną kulę. Nagle chwycił długopis, nagryzmolił coś na kawiarnianej serwetce.
– Skoro wolisz dłuższą drogę – zmiął ją w kulkę i rzucił Palomie na podołek. – Pamiętaj, będzie bolało.
*
Paloma właśnie tego oczekuje. Bez cierpienia i frustracji nie ma rozwoju.
– Coś o tym wiem – podjęła Margo. – Dwa razy w tygodniu pilates, raz w miesiącu depilacja brazylijska, co pół roku ostrzykiwanie twarzy. Ale nic za darmo, zwłaszcza po trzydziestce.
Nic za darmo, powtórzyła cicho Paloma, przyglądając się bazgrołom na serwetce. „Pętla Borek, biały sprinter, baba z wąsem”. Najwyraźniej nie trafiła w odpowiednią fazę. Ślepa uliczka? Cóż, zdarza się w każdej podróży i każdej nadaje sens, jak uważa autor Zen w wielkim mieście, Horst Schwartzer. Wydaje się niepotrzebna? To tylko my, ślepi ludzie nie umiemy dostrzec jej sensu. Paloma też nie potrafi, wierzy Horstowi na słowo. Zresztą najważniejsze, że spróbowała różnych opcji. Tylko w ten sposób można sprawdzić, która z uliczek jest przejezdna. Jedna doprowadzi ją do Brzytwy, na pewno. Ciekawe tylko, ile to jeszcze potrwa. Bezsenność Norberta zaczyna być problemem. Wczoraj Paloma znowu budziła się co godzinę, co bardzo obniża nastrój w ciągu dnia. I jeszcze ten irytujący brak decyzji w sprawie wyjazdu. Dziś przed obiadem usiłowała poruszyć temat.
– A Morze Martwe? Mają tam fantastyczne ośrodki SPA dla nowożeńców.
– Rozpocząć nowe, wspólne życie w Morzu Martwym. Brzmi intrygująco – przyznał. – Szkoda, że to tak blisko Jerozolimy.
Ach, racja, opowiadał to zdarzenie podczas firmowej wigilii.
Syndrom jerozolimski
– Nagle stojąc przed Grobem Pańskim, poczułem, że jestem… – Norbert zawiesił głos, czekając aż sami zgadną.
– Marią Magdaleną? – zaryzykowała Margo.
– Wiadomo, kim – oznajmił Szef tonem nieznoszącym sprzeciwu. Paloma zaraz przytaknęła.
– Judaszem – wyjawił Norbert.
Przygryźli usta, nie wiedząc jak zareagować. Zdezorientowani zerkali na Szefa. Może podsunie właściwy komentarz.
– Paskudna sprawa – skwitował Szef, ukrywając konsternację w tylnej kieszeni nowych spodni od Bossa.
– Ja też byłem zawiedziony. Liczyłem co najmniej na Jana od wizji. Ale skoro dostał mi się Judasz, to niech przynajmniej zyskam tych parę srebrników.
Parę dziewczyn (w tym Paloma) zachichotało, by docenić Norbertowe poczucie humoru.
– Przeszukałem wszystkie kieszenie, pusto! Więc wdrapałem się na drzewo, żeby rozejrzeć się za sakiewką, a ci z ochrony od razu uznali, że będę się wieszał. Najgorsze, że wcale nie byłem pierwszy. Tego dnia zgarnęli dwudziestu Judaszów. Dwudziestu! Wyobrażacie sobie?
Pokręcili głowami.
– Ochroniarze – wtrąciła się nagle Margo. – Mnie zdjęli z Mostu Legionów Piłsudskiego, a chciałam tylko zobaczyć wschód słońca w Nowy Rok.
– Mnie wsadzili na dwie doby do izolatki – podjął Norbert. – Nie zwiedziłem Muzeum Dawida, za to widziałem coś, co rzadko ogląda europejski turysta. I to za darmo!
*
Mogliby zwiedzić muzeum teraz i przy okazji przepracować stare traumy. Jak przeczytała w znakomitej Ścieżce mistrzów, jej