12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
Emilia ceni sobie drobne rytuały, dzięki którym życie nabiera smaczków i łatwiej dopiąć grafik. Emilia ma za sobą spokojne małżeństwo, kilku znajomych u boku i zdolnego syna na stypendium, który śle jej z Korei wyborne gatunki herbaty. Ma też święty spokój, którego nie oddałaby za żadne skarby świata. Ale świat o tym nie wie i szykuje kobiecie niespodziankę. Przypadkowa stłuczka sprawia, że Emilia schodzi z utartej przez lata ścieżki i zaczyna dostrzegać rzeczy, które wcześniej jej umykały.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 264
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-21-1
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy? Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych, Jak oddzielić nagle serce od rozumu, jak usłyszeć siebie pośród śpiewu tłumu?
Marek Grechuta
Chwile, których nie znamy
Wspaniale budzić się każdego ranka z pięknym ciałem w łóżku, zwłaszcza jeśli to nasze własne ciało. Niestety Emilia Rozpaczyńska nie ma tyle szczęścia. Ma za to niewyraźną, ba, nawet całkiem kwaśną minę. A przecież tak się starała, by ten dzień był równie udany jak poprzednie. Tuż po ósmej ostrożnie wysunęła z pościeli prawą nogę, wyliczając na głos trzy powody, dla których warto żyć, nieśpiesznie zasiadła na brzegu tapczanu niczym Rosjanie przed czekającą ich podróżą, wreszcie wzięła się do realizacji zadań gwarantujących schludny wygląd, prawidłową perystaltykę i niezmącony spokój ducha. Najpierw orzeźwiający prysznic, potem energetyzująca owsianka, kilka nieskomplikowanych prac kuchennych z użyciem noża, rondelka i mrożonych śliwek, krótka pogawędka z draceną wonną, cztery dziesiątki różańca, menuet z odkurzaczem. Wreszcie, w południe, upragniony deserek: filiżanka herbaty bancha oraz talkshow, dziś poświęcony przepisom na dobry związek. Emilia wolałaby wprawdzie posłuchać o tajnikach kiszenia bobu, ale cóż, nie będzie grymasić. Najwyżej zmieni kanał, jeśli uzna program za zbyt pikantny. Na razie występuje Patrycja z Białki Tatrzańskiej, za dnia przykładna matka, żona i góralka, a po dwudziestej drugiej frywolna kochanka (wyłącznie w różowej, małżeńskiej sypialni). Jej recepta na udane pożycie? Bezustanne zaskakiwanie partnera. Nic tak bowiem nie odświeża związku jak miłe niespodzianki.
– Striptiz w staniu na rękach sprawia nieco trudności – przyznaje Patrycja – ale po czterech miesiącach intensywnego treningu radzę sobie coraz lepiej i wprowadzam nowe elementy choreografii. Ostatnio, na przykład, podczas ognistej samby zapaliłam mężowi kubańskie cygaro. Używając jedynie palców stóp.
– Czy to ciągłe dreptanie na rękach nie wydaje się pani nieco męczące?
– Kiedy taniec się przedłuża, odczuwam pewien dyskomfort. Można powiedzieć „padam z rąk”. – Perlisty śmiech. – No cóż, udane małżeństwo wymaga poświęceń i...
Właśnie wtedy spadły Emilii okulary. Czy trąciła je niechcący, poprawiając włosy, czy gwałtownie ruszyła głową, nie wiadomo. Takie rzeczy dzieją się w mgnieniu oka, nie zdąży człowiek pomyśleć, i już po wszystkim: obie pary stłuczone. Dwie jedyne. Co teraz? Należałoby odwiedzić lekarza okulistę. Ten dokona precyzyjnych pomiarów wady wzroku, wytłumaczy, na czym polega problem, a następnie z uśmiechem wręczy odpowiednią receptę. Z receptą udajemy się do zakładu optycznego, gdzie przemiła, kompetentna ekspedientka dobierze oprawki pasujące do wieku, kształtu sińców pod oczami, głębokości bruzd nosowych, rozmiaru małżowin, a nawet do osobowości (pod warunkiem, że nie jest wielokrotna). Dzięki nowym okularom poczujemy się młodsze o jakieś pięć do siedmiu lat, bardziej atrakcyjne, może nawet sexy. No i wreszcie będziemy mogły dobrze się przyjrzeć bohaterkom ulubionych seriali; szkła wybrał przecież wysokiej klasy specjalista. Tyle obiecują eksperci z kolorowych pisemek za złoty dziewięćdziesiąt dziewięć, ale Emilia zupełnie im nie wierzy. Może dlatego, że już była u okulisty. Dwa razy.
W pewien mglisty marcowy poranek Emilia dała się wreszcie przekonać, że jej ciało zasługuje na remont generalny. Najpierw oczy, postanowiła, idąc za radą gazetowego speca. A więc do dzieła! Precz z babcinymi okularami w ciężkich rogowych oprawkach, dosyć ślęczenia nad książką z Holmesową lupą w dłoni, koniec dziadostwa kupowanego za dychę u Ruskich, oznajmiła kuchennej paprotce, wyrzucając do kosza siedemnaście pularesów wraz z porysowaną zawartością. Wreszcie sprawi sobie coś w pierwszorzędnym gatunku. Wcześniej jednak musi skonsultować się z okulistą; tylko on dobierze szkła jak należy. Skończywszy chybcikiem kanapkę z konfiturą różaną, zamknęła na wszystkie zamki swoje mieszkanie przy ulicy Wolności i radośnie podreptała do szpitalnej przychodni. Po godzinie przepychanek udało się Emilii wyciągnąć kartę. Termin za trzy tygodnie. Zleci piorunem, pocieszyła ją rejestratorka, w pani wieku czas zasuwa jak szalony.
I rzeczywiście, ledwo Emilia ustaliła dekorację wielkanocnych mazurków, nadszedł Dzień Wizyty. Szczerze mówiąc zupełnie ją zaskoczył. Jeszcze przed chwilą wybierała się na Gorzkie Żale, a tu nagle: bim bam bom, wtorek dziewiąta rano. Dobrze że tydzień wcześniej przyszykowała wszystkie potrzebne dokumenty, inaczej nie wyrobiłaby się nawet do południa, ale i tak musiała znacznie okroić rytuał oswajania dnia. Orzeźwiający prysznic, błyskawiczny makijaż i dla odwagi kubeczek gorącego czaju z kozim mlekiem. Zdyszana zapięła tweedowe palto, zakluczyła drzwi i pobiegła truchtem w stronę szpitala. Przed gabinetem kłębił się już spory tłumek okularników. Emilia grzecznie spytała, kto jest na jedenastą. Ręce podniosło czterech rencistów. Niewielu jak na pół godziny, oceniła, częstując uśmiechem najbliżej stojące osoby.
– Jakie pół – burknęła przycupnięta tuż obok drzwi szatynka. – O jedenastej dziesięć wchodzi następna grupa, i tak cięgiem aż do południa, a jutro powtórka z rozrywki – rzuciła obrażona, nie wiadomo, czy na cały system, czy też niewłaściwy kształt chmur nad osiedlem Pławo.
Emilia chętnie by się dowiedziała szczegółów programu, ale zabrakło jej śmiałości. Ciasno zaszyte w bladą tasiemkę usta szatynki nie zachęcały do pytań. Zresztą kto powiedział, że w poczekalni trzeba koniecznie wchodzić w relacje? Że zaraz trzeba się socjalizować. To nie te czasy, kiedy w kolejkach rodziły się przyjaźnie, miłości, dzieci, a jeden facet z ulicy Lenina dostał nawet połówkę pomarańczy, zupełnie poza przydziałem. Ale co to były wtedy za kolejki, rozczuliła się Emilia. Cała noc przy wspólnym ognisku, dzielenie się ciepławym piwem albo wystygłą herbatą z wietnamskiego termosu. Może i ktoś na kogoś warknął, może czasem posypały się iskry, ale czuło się, że wszyscy stoją po tej samej stronie barykady... dopóki nie otwarto drzwi Sezamu. Wtedy, owszem, dochodziło do przepychanek. Ale kto by tam pamiętał wyblakłe szramy i sińce, których od dawna nie ma. Podobnie jak nie ma tamtych barykad, wspólnych ognisk i ciepławego piwa. Za to bubli tyle samo, jak nie więcej. Może i dobrze, pocieszała się Emilia, bo gdyby wszystko miało znak jakości Q, robiłaby zakupy raz na ruski rok, a tak co tydzień biegnie z koszykiem do marketu. Ile się przy tym nagimnastykuje między stoiskami! Ile wykona skłonów, wymachów, przysiadów. Żeby jeszcze mieć nieco grubszy portfel! Na razie Emilia dopina budżet bez wielkiego wysiłku, nawet coś odkłada, na przedostatni remont, ale marzy jej się parę szalonych tygodni w Krynicy. Albo uzdrowisko w Nałęczowie, wczesną jesienią. Ach, sanatoria. Tam dopiero kwitnie życie. Kobiety noszą srebrzyste szpilki, nie bacząc na halluksy, mężczyznom chce się wciągnąć brzuch, a jaśmin pachnie prawie tak samo jak za Gierka – Peweksem. Emilia wie to wszystko od Ilony, kuzynki z Dziadowic, i obiecuje, że sama też pojedzie, jak już naoliwi to, co przez lata zardzewiało. Najpierw weźmie się za oczy, jak radził gazetowy ekspert, a potem? Przyjrzy się sobie dokładnie, od stóp do głów i...
W tej samej chwili z gabinetu wypłynęła ogromna pielęgniarka, zagarniając do środka kolejną piątkę pacjentów. Weszli gęsiego, ustawili się karnie pod szarawą ścianą, czekając na wytyczne.
– Nowacki, wystąp! – huknęła okulistka. – Słucham!
– Ja, pani doktór, chciałem zmienić te stare... – dukał zaskoczony charakterem wizyty Nowacki.
– Konkrety!
– Okulary nowe mi potrzebne, bo tamte...
– Tamte nas nie interesują. Ustawić się do badania, ale raźniej! Tu przystawić lewe oko, teraz prawe, tempo! Wydruk dostanie pan jutro, wtedy dokonamy drugiego badania przed tablicą.
– A dziś nie można by...
– Dziś test komputerowy, a jutro reszta badań plus recepta. ToWszystkoJutroPrzychodniaNaOkulickiegoPunktÓsmaSpó-źnieńNieBędęTolerować! DoWidzenia!
– Ale ja nie wiem, czy dadzą mi urlop – jęknął Nowacki. – Bo to prywatna hurtownia i przy obecnym bezrobociu...
– Panie Nowacki, proszę się zdecydować, chce pan te szkła, czy przyszedł pozawracać gitarę!
– Chcę, chcę, tylko...
– Żadnych tylków. Dla chcącego nic trudnego. Do jutra. Następny proszę. Rozpaczyńska!!!
Emilka podbiegła do komputera. Minutę później została poinformowana, że ma się stawić w środę o ósmej, w celu dokończenia badań. Następnego dnia weszła do gabinetu razem z Nowackim i onieśmieloną resztą. Stając przed tablicą z literami, usiłowała poinformować lekarkę o swojej szczególnej wadzie wzroku. Otóż lewe oko zupełnie nie łapie ostrości, dlatego trzeba dobrać oba szkła do prawego. Koniecznie takie same, bo przy różnych świat przypomina trójwymiarowe obrazki. Niby większa głębia, ale wszystko jakieś odrealnione. Jakby człowiek zanurkował na dno bajkowego oceanu. Emilia zupełnie nie mogła się w tym połapać. Bez przerwy obijała się o falujące ściany, zahaczała princeską o zdradziecką rafę stołków, które powinny stać pół metra dalej, a chcąc wyminąć wrak telewizora, zaplątała się w gęstą sieć firanek. Po godzinie szarpaniny zrzuciła wreszcie okulary i z ulgą wypłynęła na powierzchnię. Ale ma już dość nurkowania, dlatego bardzo prosiłaby...
– Nie mówić, tylko czytać przedostatni rząd! Od lewej! – Zanim Emilia zdążyła rozpoznać pierwszą literę, okulistka zmieniła szkło na mocniejsze. – Teraz! – Nastąpiła kolejna zmiana, pół dioptrii mniej. – Znowu nic? To może teraz, ale proszę się postarać!
Emilia bezradnie pokręciła głową. Lekarka wręczyła jej kolejne szkło. I kolejne: plus trzy, minus cztery, siedem i pół.
– Chyba wolałabym jedynki – szepnęła zrezygnowana.
– A ja bym wolała nosić winylowy gorset zamiast białego fartucha, i co? – Trzeba przyznać, że znakomicie by do pani doktor pasował, razem z pejczem, maseczką oraz błyszczącymi kozakami. – Dziwne to lewe oko, nie sposób dobrać szkła, a przecież badanie trwa już całe trzy minuty. I żadnych zadowalających efektów. Dlaczego?
– Przepraszam – bąknęła Emilia, gorączkowo rozglądając się za wyjściem awaryjnym.
– Każdy tylko przeprasza, każdemu przykro, a co ja mam zrobić? – skarżyła się pozostałym pacjentom okulistka.
– Może wypisać tylko na prawe oko? – wstawił się za Emilią Nowacki. – Gdzieś chyba jeszcze robią monokle...
– Wypisać, wypisać, a potem wór pretensji. Trudno, dam pani dwie recepty, na plusy i minusy. Dla większego komfortu. To wszystko, następny proszę, Stańczyk wystąp!
Jak zareagować na tak wielkoduszny gest? Zniknąć; czas profesjonalisty jest przecież znacznie cenniejszy niż czas emeryta. Wcześniej jednak należy gorąco podziękować. Istnieją trzy sposoby wyrażania wdzięczności. Werbalny, niewerbalny i materialny. Emilia wybrała opcję środkową, wykonując imponujący skłon do samej ziemi. A następnie wystrzeliła na korytarz, z receptami w dłoni i włosem naelektryzowanym od kontaktu, nie tylko z linoleum. Tam drżącą dłonią wygładziła grzywkę, wzięła kilka głębokich wdechów i uspokojona pomaszerowała do siedziby NFZ, by zdobyć odpowiednie pieczątki uprawniające do zniżki. Nie jest to może imponująca suma, rozmyślała Emilia, poprawiając berecik, ale zawsze coś. Dokupi bakalii albo świeże krążki przeciwmolowe o zapachu cedru. W porze obiadowej dotarła wreszcie do pierwszego zakładu. Tam ją poinformowano, że recept z przychodni się nie honoruje...
– Bo tak i już – wyjaśnił beztrosko menadżer sprzedaży. – Naprawdę chce się pani walczyć o głupie dziesięć złotych z kawałkiem?
Tak, powalczę, zdecydowała Emilia, w wyobraźni odgryzając ogromny kęs nafaszerowanego bakaliami mazurka. Żwawo wyruszyła na poszukiwania sklepu, który uznałby zniżkę wielkodusznie przyznaną przez Fundusz. Udało się za trzecim podejściem. Miła i niekompetentna pani postawiła Emilię przed wielkim lustrem i podała jej oprawki zupełnie niedopasowane ani do wieku, ani do głębokości bruzd czy rozmiaru małżowin. Za to ozdobione z fantazją godną nowojorskich gangsterów odnoszących sukcesy na scenie hiphopowej. W dodatku niedrogie.
– W sam raz dla pani – oceniła ekspedientka, przegięta przed lustrem niczym średniowieczne Madonny.
– Może i tak... – zastanawiała się Emilia. – Nie musiałabym już nosić biżuterii. Ale do krzątania po stołowym to bym prosiła jakieś skromniejsze.
Kilka dni później przyniosła do domu obie pary. Przymierzyła po kolei. Żadna nie dostosowana ani do oka lewego, ani do prawego. Za to kiedy włożyła obie na raz... ostrość lasera! Żeby jeszcze trochę mniej ważyły, komfort byłby już zupełny, szepnęła Emilia, przytrzymując ześlizgującą się mniej zdobną oprawkę. Najważniejsze, że wreszcie widzi wyraźnie i ma spokój na długie lata.
***
Niestety, jak się właśnie okazało, tylko na trzy, a i to niecałe. Skaranie, mruknęła Emilia, zbierając okruchy szkła z wytartego tureckiego dywanu. Taka stłuczka tuż przed Wigilią, akurat kiedy skończyła komponować świąteczne menu. Wszystko już dopięła na ostatni haftowany guziczek. Przedpołudnie, postanowiła, spędzi, leniwie sącząc Rosyjską Karawanę, wyborną mieszankę ciemnych herbat polecaną przy lekturze Turgieniewa. Wieczerzę spożyje w kręgu Małych kobietek (rodzinna atmosfera i mnóstwo puszystego śniegu, jaki pada tylko w bajkach), potem zajrzy do Studia Dwójki, a na Pasterkę uda się do katedry wawelskiej. W Boże Narodzenie odwiedzi z Herkulesem Poirot Gorston Hall, uroczyste śniadanie spożyje u Ilony, kuzynki z Dziadowic (ale migiem, by zdążyć do Grabiny, gdzie świętuje serialowa rodzina Mostowiaków). W Szczepana wpadnie do doktora Lubicza z Klanu, zaś Sylwestra uczci, jak co roku, na białej sali z Katarzyną Dowbor. Tak to miało wyglądać. A tu proszę: dwie sekundy nieuwagi i grafik w rozsypce.
Owo niefortunne zdarzenie zirytowało Emilię tak, że zupełnie zapomniała o trzech powodach, dla których warto żyć. Ciekawi was, jakie to powody? Nic dziwnego, każdemu potrzeba odrobiny wsparcia, zwłaszcza w mglisty, poniedziałkowy poranek. No to nastawcie uszu. Uwaga! Sex, drugs and rock’n’roll. A kto powiedział, że Emilia stosuje je w praktyce? Wystarczy, że o nich pamięta i od razu ma lepszy humor. Czasem jednak, w stresie, zapomina, i wtedy klops. Cóż, człowiek w pewnym wieku potrzebuje sprawdzonych procedur. Bez nich łatwo się zagubić, tym łatwiej, im więcej ma czasu. Emilia już to przerabiała.
Pobudka o dwunastej, śniadanie zamiast obiadu, sen dopiero nad ranem lub tuż przed kolacją, biblioteka... hm, może jutro, albo kto wie, po niedzieli. Chyba że wybiorę się do Tesco, mruczała, bezmyślnie przeglądając plotkarskie pisemko. Niby tyle możliwości, a dzień podobny do dnia. Wreszcie zlały się wszystkie w jednolitą masę. Jałową niczym kisiel i równie rzadką, nic dziwnego, że czas przeciekał Emilii między palcami, litr po litrze. Jak to możliwe, zadawała pytanie fiołkom, wychylając się przez okno. Jeszcze parę dni temu była złota jesień, a tu proszę: błotnisty marzec. Czy można to uporządkować, ogarnąć jakoś? Niektórym pomagają regularne spacery z psem lub krzepiące spotkania ze Świadkami Jehowy. Niestety Emilia nigdy nie zdecydowała się na żadne zwierzę; za bardzo boi się rozstań. Co do Świadków zaś, trochę przeraża ją proponowana przez nich wizja Raju. No tak, obrazki mają bardzo ładne, przyznała, wertując kolejne „Strażnice” pożyczone od kuzynki Ilony. Zupełnie przypominają foldery luksusowych wczasów w Nowej Zelandii, które wysłał jej syn Oskar. Dużo zieleni, wszyscy młodzi, piękni, opaleni i beztroscy, jak to na wakacjach. Ale przecież każde wakacje kiedyś się kończą, na tym polega ich urok. Tu zaś nadchodzi kolejny bezchmurny czwartek, i jeszcze jeden, za nim następne i tak bez końca. Nawet nie można się skrzywić, przecież to Raj. Dlatego po namyśle, Emilia zrezygnowała z tej formy wsparcia. I właśnie wtedy, całkiem przypadkiem, odkryła magiczną moc telewizji. Nie, jej kisiel nie zamienił się od razu w multiwitaminowy koktajl, ale dzięki Discovery nabrał papuzich barw, i co najważniejsze mogła go rozdzielić do osobnych miseczek. Wtorek znów zaczął się różnić od środy, czwartek od poniedziałku, a w niedzielę – suma. Emilia wreszcie odzyskała kontrolę nad umykającym czasem. Dzięki telewizji i odpowiednio dobranym gatunkom herbat.
A gdzie byli znajomi, zapytacie? Gdzie rodzina i przyjaciele? Z tymi ostatnimi krucho; Emilii brakowało motywacji, by się poważnie zaangażować. Ale ma za to mnóstwo życzliwych koleżanek, oraz rodzinę. Spotykają się nie tylko od święta, wymieniając prezentami w postaci wyszukanych serdeczności, kosmetyków z promocji i starych książek. Nie można jednak wymagać, by inni układali nam plan zajęć niczym w przedszkolu. Emilia woli szatkować swój czas sama, korzystając ze sprawdzonych narzędzi.
Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli. Emilia nie spędza całych dni z nosem przyklejonym do ekranu swojego samsunga! Telewizja dostarcza jej rozrywek, ale przede wszystkim pozwala zbudować szkielet, który można dowolnie wypełnić, a jest czym. Haft norweski, makrama, rzeźby z papier-mâché, zaś raz w tygodniu koło zacnych rozrywek – „Biała Lilia”. Latem wycieczki rowerowe z kuzynką Iloną, zimą czytanie rosyjskich mistrzów dziewiętnastowiecznej prozy. Albo Woodhouse’a. Jesienią długie maile do syna Oskara i jeszcze dłuższe rozmowy przez telefon co miesiąc, na przedwiośniu zdrowotne spacery po stronach poświęconych postnej kuchni, domowa uprawa ziół i roślin doniczkowych przez okrągły rok, wreszcie największa pasja Emilii: herbata. Zwykle zielona, czasem biała, okazjonalnie żółta, po posiłkach czerwona, wieczorem rooibos, przed Rezurekcją Mate Rancho, coraz rzadziej czarna i nigdy ekspresówka. Tę ostatnią Emilia pija wyłącznie z musu, w tak zwanych gościach. Ale uważa za barbarzyństwo niemal równe spożywaniu chleba ze smalcem i koszernemu ubojowi zwierząt. Dlatego u siebie parzy wyłącznie wysokogatunkowe herbaty sypane, które wymagają specjalnego traktowania. By przygotować idealny napar, nie wystarczy dobra, miękka woda, żeliwny imbryk i porcelanowe czarki w kolorze białym lub niebieskim. Trzeba spełnić mnóstwo innych warunków. Z lektury Wielkiej Księgi Herbat Emilia wie, że podczas całego rytuału należy unikać:
• licznego towarzystwa,
• hałaśliwej muzyki,
• zawistnych kobiet,
• wrzeszczących dzieci,
• kłótliwych mężczyzn,
• bałaganu w jadalni,
• przeciągów i nagłej ulewy. Można jednak wypić czarkę Bao Zhong, kiedy kończy się burza.
Przed degustacją warto też przeczesać włosy i założyć jedwabne kimono. Albo przynajmniej czysty fartuszek w stonowanych kolorach. I w żadnym wypadku nie narzekać na finanse, bo napój nabierze zbyt cierpkiego posmaku. Jak widzicie, herbaciana pasja wymaga sporo zachodu. A przecież Emilia ma mnóstwo innych zajęć, dlatego potrzebuje znakomitej organizacji. Umiejętność tę opanowała już w drugiej klasie, wprawiając w zachwyt pradziadka. Terminarze jej projektu cieszyły się sporym uznaniem koleżanek z biura. I Wandy Wszechpolskiej, i Liliany, wtedy jeszcze nie tak Czystej, i Stelli z mechanicznego, i kierownika Słabonia, i... Majki raczej nie, ale nawet ona, mistrzyni chaosu, podziwiała sprawność, z jaką Emilia realizuje kolejne zadania.
– U mnie zapał kończy się po zrobieniu listy – przyznała, z zainteresowaniem oglądając Emilkowy plan zajęć na Wielki Tydzień. – Kiedy przypinam ją pinezką do szafy, czuję się tak, jakbym nadgoniła wszystkie zaległości.
– Straszne oszukaństwo – gorszyła się Stella.
– Dla mnie oszukaństwem jest wiara, że od noszenia pod pachą Myśli Seneki podwaja się ilość szarych komórek.
– Sugerujesz, że nie przeczytałam...
– Skąd! Na pewno przerzuciłaś dwie ostatnie strony i tekst na okładce – rzuciła pocieszającym tonem Majka, odkładając terminarz na biurko. – Imponujący. Trzeba przyznać, Emila, że umiesz nadać właściwy porządek. Ludziom, sprawom, a nawet rzeczom.
***
Potrafi, właśnie dzięki zgrabnie skrojonemu grafikowi. Nic dziwnego, że się tak zirytowała stłuczką, na szczęście od paru lat potrafi uruchomić osobistego wańkę-wstańkę. Musi tylko wcisnąć odpowiedni guzik, jak w pilocie. Tak właśnie i od razu wiadomo, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności: nastawić wodę. Dobrze zaparzona herbata z cytryną potrafi zdziałać cuda, wystarczy obejrzeć pierwszy lepszy serial. Boli cię głowa, Haniu? Marysiu, zdradza cię mąż? Dokucza ci, Władziu, alzheimer? Napij się herbaty z cytryną. „Zielonej senchy bio – podpowiedział wańka. – W serialach nie podają takich szczegółów, żeby nie frustrować skromnie uposażonej widowni, ale ty, Emilio, możesz zaszaleć, dzięki hojności syna. W tej szczególnej sytuacji idealna będzie właśnie sencha bio. Nie tylko podnosi na duchu, ale pomaga też odzyskać równowagę. Widzisz? Od razu lepiej. To teraz, zamiast myśleć o rozbitym grafiku, zastanów się, jakie są plusy tego pozornie, podkreślam, pozornie nieprzyjemnego zdarzenia”. „No więc – zaczęła Emilia – na pewno odetchnie mój nos, zmęczony dźwiganiem dwudziestu deka metalu i szkła. Poza tym przestanę budzić niezdrowe zainteresowanie parafianek zebranych na Drodze Krzyżowej. Te wszystkie kryształki i złote bajery... a w moim wieku wypada świecić wyłącznie przykładem, inaczej świeci się oczami”. Więc Emilia wreszcie przestanie świecić, wtopi się w szary tłum i skupi wyłącznie na modlitwie. „No a z innych plusów...” „Wystarczy – pochwalił wstańka. – Teraz wymień czynności, którymi mogłabyś zająć serce i umysł. Czynności nie wymagające sokolego wzroku”. „Co by to mogło być” – zastanawiała się Emilia. Przedświąteczne porządki ma już za sobą; niczego nie odkłada na ostatnią chwilę. Kieruje się bowiem dewizą: wszystkie egzaminy zaliczamy w terminie zerowym. Trochę szkoda, akurat dziś przydałby się jakiś do poprawki. Kilka niedoprasowanych spódnic, zakurzona konsolka, którą mogłaby przejechać ścierką, ot tak, dla wyciszenia myśli. Niestety żadnych poprawek, a w głowie huczy jak w ulu. „Spokojnie, zaraz coś wyszukamy. Wszak uprawiasz tyle hobby.” „Uprawiam – zgadza się Emilia – ale każde w swoim czasie”. Makramy, na przykład, plecie tylko w czwartki po spotkaniu w „Białej Lilii”, papier-mâché wytwarza na wiosnę, kiedy powietrze jest odpowiednio wilgotne, zaś serwetki haftuje wyłącznie na łzawych serialach i przy użyciu mocnych szkieł. „Nie ma wyjścia – orzekł wstańka. – Trzeba skombinować okulary zastępcze”. Ale gdzie? Wizyta w przychodni odpada, choćby dlatego, że czas oczekiwania wydłuża się pod koniec roku do dwóch miesięcy. Poza tym, jakby to ująć, Emilia ma dość kontaktów z państwową służbą zdrowia. Wystarczy, że czasem poprosi lekarza rodzinnego o skierowanie na badania krwi. Czuje się wtedy jak sęp wyszarpujący nędzne resztki od zubożałego pracownika ZOO. A potem czekając w kolejce do laboratorium, przypomina sobie dowcip krążący po bajklandii od ponad czterdziestu lat.
„Czym się różni emeryt amerykański i francuski od polskiego? Amerykanin bierze butelkę whisky i jedzie do kasyna lub nad Wielki Kanion, Francuz bierze butelkę szampana i rusza na dziewczynki, zaś Polak bierze butelkę moczu i biegnie do stacji analiz”.
By oszczędzić sobie frustrujących porównań Emilia postanawia omijać przychodnie szerokim łukiem. Oczywiście, jeśli się jej przytrafi, odpukać, zawał albo złamanie otwarte, nie będzie chodzić po znachorach. Ale żeby, ot tak, zawracać przemęczonemu dyżurami specjaliście głowę z powodu byle szkieł? Nie, Emilia woli już udać się na bazar.
Woli, a nawet, co tu kryć, jest zmuszona, bo na prywatną wizytę chwilowo jej nie stać; tydzień temu zainwestowała w choinkę (model Lucy z prawdziwymi szyszkami. Gałązki z folii PCW ozdobione sztucznym śniegiem. Komplet styropianowych bombek gratis). Wcześniej, z mężem Ziutkiem zawsze kupowali żywe, w doniczce, ale teraz, kiedy została sama, woli coś lżejszego i równie łatwego do złożenia jak jej parasolka w szkarłatne motyle. Znalazła takie cudo w jednej z hurtowni, słono zapłaciła, także za transport, i teraz musi zacisnąć pasa. Co nie będzie trudne; zimą rzadziej opuszcza przytulną jadalnię, nie jest więc narażona na rozmaite pokusy w rodzaju majolikowych doniczek albo rajstop ze złotą nitką (zupełnie nieprzydatne, ale bardzo ładnie pobłyskują w bieliźniarce). Pod koniec lutego Emilia powinna dostać świąteczny czek od syna, wtedy zamówi porządne okulary. A na razie „przejściówki” z bazaru, bo w domu raczej nie znajdzie żadnych szkieł. Chyba że po Ziutku jakieś się uchowały, w szufladzie biurka albo... gdzie indziej nie, bo wszystko wysprzątała zaraz po jego ucieczce. Wymiotła z pamiątek pawlacz i etażerkę, stary regał w piwnicy, kilka zwojów w płatach czołowych, zakopiańską kasetkę, gazetownik, kosz na brudy. Ominęła tylko biurko, ale tam nie zagląda nigdy. Uważa, że to niestosowne, jak grzebanie w cudzej lodówce. W cudzej? Przecież Ziutek oddał jej do dyspozycji wszystko:
trzypokojowe mieszkanie,
miniaturowy balkonik,
wysłużoną wiśniową meblościankę z płyty MDF,
zestaw białych niegdyś mebli kuchennych, przywiezionych aż spod Przemyśla,
wytarty turecki dywan,
stary, peweksowski toster i trochę sprzętu AGD,
dwudziestoletnią automatyczną pralkę na chodzie,
chyboczący się stół,
kilka pokrzywionych przez czas sosnowych krzeseł,
zapadnięty w środku tapczan,
witrynkę o zmatowiałych szybkach,
małżeńskie łoże
oraz biurko z płyty paździerzowej, a w nim być może okulary. Plus trzy i pół, Emilia zaś nosi... i tego właśnie nie wie, bo od ostatniego badania ma w głowie mętlik. Osiem lat temu nosiła jedynki, ale teraz? Więc jak dobierze szkła na rynku?, zapytacie. Ano stosując metodę ulotkową. Weźmie ulotkę z Biedronki i spróbuje odczytać tekst napisany drobnym druczkiem. Jeśli się uda... Nie musi nawet znać rozstawu oczu, bo w szkłach od Ruskich rozstaw nie ma znaczenia, wszystkie są robione „standardowo”, żeby pasowały nawet na gibbona. „Gibbony się ucieszą, skupmy się jednak na okularach Ziutka! Spróbuj ich poszukać – uaktywnia się wstańka. – Wiem, nosiłaś jedynki, ale przez ostatnie lata sporo się rozregulowało. Tyle stresów, przepłakanych nocy. A oko to wrażliwy instrument. Całkiem możliwe, że okulary Ziutka będą w sam raz. Oszczędziłabyś parę złotych i nie musiałabyś wychodzić z domu w taką chlapę. Więc co z tym biurkiem?”
Emilia nerwowo przełknęła ślinę. Owszem, mebel należy teraz do niej, ale tylko z zewnątrz. Tego, co kryje w zakamarkach, Emilia nie zna i znać nie potrzebuje. Dlatego, choć co tydzień starannie odkurza blat, poleruje okucia i czyści zawiasy, nigdy jeszcze nie sprawdziła, co jest w środku. „I zupełnie cię nie kusiło?” – zdziwił się wańka. „Może i kusiło – przyznała, bawiąc się rąbkiem fartuszka – może odrobinkę, ale zawsze dochodziłam do wniosku, że jednak nie wypada.” „Coś ty! Nie wypada? Przecież to czysta formalność! Nie zajmie ci nawet pięciu minut!” Więc dobrze, sprawdzi, ale tylko po to, żeby udobruchać wstańkę. Bo Emilia bardzo nie lubi go denerwować. Zaraz czuje się winna, że nie sprostała wyobrażeniom i w ogóle. Dlatego ustąpi wstańce i poszuka. Tylko sobie nie wyobrażajcie, że wybebeszy każdą szufladę. O nie, żadnego patroszenia, przeczesywania i tym podobnych brutalnych akcji podejmowanych przez nadgorliwe służby bezpieczeństwa wewnętrznego. Emilia nie będzie nawet węszyć, tylko delikatnie omiecie wzrokiem zawartość szuflad i wraca do stołowego na swój wygodny fotel pod rozłożystą draceną.
Przygryzając koniuszek języka, powoli otworzyła zmatowiałe drzwiczki biurka. Co my tu mamy? Trzy stare kalendarze, jeszcze sprzed kryzysu, ulubiona powieść Ziutka o lodowcach, dwie zapasowe żarówki, bateryjka R4 i pudełko zapałek. Tylko tyle, wyszeptała rozczarowana. A w szufladach? W lewej pusto, w prawej gruby zeszyt makulaturowy z napisem: „Rachunki 1995”, środkowa chyba zamknięta... nie, tylko ciężko chodzi, pewnie Ziutek zapomniał naoliwić. Szarpnęła z całej siły i stanęła oko w oko z rozdziawioną paszczą. Na dnie dostrzegła przykurzoną kopertę. W takich zwykle wręcza się łapówki, a czasami inne dobre wiadomości. Wyjęła ją ostrożnie. Nie zaklejona. Aż się prosi, żeby zajrzeć do środka. „To zajrzyj, co masz sobie żałować” – kusi wstańka. „Ale przecież okularów tam nie znajdę”. „Rany, Emila, teraz się będziesz wycofywać? Weźże się w garść, a nie tchórzysz. No i?” Nic ciekawego. Kolorowa pocztówka ze zdjęciem starej łodzi przycumowanej do drewnianego pomostu. Zdjęcie jak zdjęcie, a na odwrocie miniaturowy napis. Emilia odstawiła dłoń na odległość ramienia i mrużąc oczy, próbowała odszyfrować pierwsze literki. Niestety, bez powodzenia. Co innego, gdyby miała okulary.
Jednak trzeba iść na bazar. Niedobrze, bo Emilia właśnie zakręciła włosy, a głupio tak paradować w wałkach, zwłaszcza seledynowych. „Schowasz pod berecikiem” – podpowiedział wańka zniecierpliwiony. Niby tak, tylko że dziś poniedziałek, a Emilia odwiedza rynek w środy i soboty. Poniedziałki spędza w domu, co najwyżej wyskoczy do piwnicy po kiszone, ale poza tym nie wyściubia nosa nawet na balkon, żeby nie kusić złego losu. Bo gdyby coś się wydarzyło... cały tydzień zmarnowany. Powiadają w Siarkowcu: jak zaczniesz poniedziałek, takie będą kolejne dni. Więc lepiej nie ryzykować. Zresztą za czym miałaby się Emilia włóczyć po mieście? Zakupy porobione, obiad gotowy, tylko dodać przecieru do rosołu i pomidorowa palce lizać. Sprzątania też za wiele nie ma, co najwyżej dywan odkurzaczem przelecieć dla czystej formalności. Potem z filiżanką w dłoni zasiąść przed telewizorem i cieszyć się życiem, podglądając sobie cudze. Niestety o radość niełatwo, kiedy zamiast doktora Lubicza człowiek widzi rozmazaną plamę. Nie ma wyjścia, stęknęła, trzeba ruszyć po nowe okulary.
Starannie zamknęła drzwi na wszystkie cztery zamki, a teraz stoi przed blokiem i zastanawia się, co dalej. Dokąd udać się najpierw? Tylko nie myślcie, że Emilia czegoś się lęka. Że ze strachu całkiem się zablokowała. Wcale nie! Kiedy czeka nas wyjście awaryjne, warto dobrze przemyśleć trasę. Dzięki temu nie tracimy czasu na bezładną miotaninę po mieście. Więc na początek, ustaliła Emilia, poprawiając czerwoną czapeczkę, spacer w stronę hali targowej. Przy okazji dokupi serwetek do przybrania wigilijnego stołu. Jakieś złote, pasowałyby do granatowych talerzy. Do stroika z niebieską świecą również. Emilia bardzo dba o detale, wie bowiem, że właściwa oprawa ceremonii podnosi nastrój. Podobnie jak piesze wycieczki, regularna modlitwa i prace w ogródku. W dni powszednie Emilia skupia się na modlitwie, bo spacery ograniczyła do kilku jasno oświetlonych ulic; ma wrażenie, że z każdym rokiem przybywa w mieście zboczeńców. Nie, żaden jej nie napadł, ale zawsze może się zdarzyć ten pierwszy raz, dlatego brawurowe wypady nad San pozostawia desperatkom spragnionym byle jakich kontaktów z członkiem męskim. Co zaś się tyczy prac ogrodowych, Emilia ma pewne wątpliwości, czy można do nich zaliczyć uprawę ziół na balkonie. Dlatego woli aktywność przynoszącą konkretne efekty i rzeczywiście, po odmówieniu Tajemnicy Radosnej czuje się niemal zrelaksowana. A w dodatku, zdaniem Ilony, rośnie jej długoterminowa lokata w Banku Niebieskim. E tam, taka lokata, macha dłonią Emilia. Marne parę groszy, wstyd wspominać. Ziarnko do ziarnka i kto wie, kto wie, przekonuje Ilona, wielbicielka pakietów promocyjnych i rozwiązań „dwa w jednym”. Może nawet przydzielą ci większy garnuszek, wtrąca Liliana Czysta, gorąca orędowniczka teorii o niebiańskich naczyniach. Każdemu według zasług. Butelka, karafka albo kocioł, bynajmniej nie wypełniony siarką.
Co na to Emilia? Niby powinna się cieszyć dodatkowymi centymetrami sześciennymi szczęścia, ale kiedy tylko mowa o lokacie, od razu przypomina sobie tamten gorący sierpień. Choć chciałaby zapomnieć. Raz na zawsze.
Przerwa obiadowa, a w bufecie tylko zwiędłe pączki, przesuszone mordoklejki i oranżada w proszku. Może zimą by się skusiły, ale przy trzydziestostopniowym upale? Odpada.
– Wyskoczę po śliwki – oznajmiła Majka, gramoląc się na parapet. – Najemy się, że hej!
– Ja nie wiem, czy to tak wolno zrywać bez pytania – ostrzegła Stella, wychylona przez sąsiednie okno.
– Musisz koniecznie powiadomić strażników obiektu – poradziła Majka, sięgając po najbliżej rosnącą gałąź. – Żeby cię nie oskarżyli o współudział.
– Przypominam ci tylko, że łamiesz siódme przykazanie – wsparła Stellę Liliana.
– Pozbawiając nadmiaru srajek kumbinatową samosiejkę?
– Nie można relatywizować. Każda kradzież to grzech, za który kiedyś zapłacisz.
– Może jakoś zniosę te dodatkowe trzy minuty w czyśćcu – odparowała Majka i zabrała się do zrywania.
– Żartuj sobie, żartuj. Zobaczymy za sto lat. Tylko żebyś nie płakała, jak cię wcisną do przyciasnej musztardówki.
– Lilka, w moim Raju nie będzie musztardówek, będą za to psy, koty, motyle, nawet ropuchy, i garstka ludzi.
– Nie ma twojego, mojego – pouczyła ją Liliana. – Jest jeden RAJ, dla tych, którzy zasłużyli.
– Jedynie słuszny Happy End. – Skrzywiła się Majka. – Z panem Bogiem nabijającym ludzi w butelkę. Emila, ty też w to wierzysz?
Bąknęła wtedy, że nie ma zdania i zmieniła temat. Po co prowokować niepotrzebne tarcia? Nie lepiej, żeby każdy zajął się tym, co do niego należy? Lepiej, i co tu dużo kryć, przyjemniej. Zwłaszcza dla Emilii; odrabianie zadań działa na nią niemal równie euforyzująco jak szklaneczka kardamonowej shaj bil hel, przemyconej z tuzinem tureckich kożuchów przez kuzynkę Ilonę. Więc zamiast prowadzić jałowe dyskusje, woli się wziąć do roboty.
Zawsze jednak, kiedy myśli o naczyniach niebieskich, czuje, że gdyby wtedy tupnęła nogą... nie, tego Emilia nie mogłaby zrobić. Urodziła się przecież w pierwszej ławce, a to do czegoś zobowiązuje. Biały kołnierzyk, równiusieńkie marginesy w zeszycie, wypastowane trzewiki i buzia w ciup. Tupanie zupełnie jej nie wychodzi. Ale gdyby wtedy wyraziła swoje zdanie, gdyby chociaż spróbowała, może później byłoby jej łatwiej... też ci się, Emila, zachciało wycieczek w przeszłość! Nie masz się czym zająć? No właśnie. To do przodu, kochana, do przodu. Śmiało, śmiało!
***
Dobiegła do hali, kupiła paczkę serwetek i dwa motki srebrzystego kordonka, nie obyło się jednak bez zgrzytów. Tak to jest, kiedy człowiek zboczy z utartej przez lata ścieżki. A Emilia zboczyła; zamiast spokojnie spacerować wzdłuż alei Świętego Augustyna (dawniej Feliksa Dzierżyńskiego), popędzana przez wstańkę wybrała drogę na skróty przez zapuszczony park miejski imienia Czerwonego Kapturka. O tej porze roku wydaje się zupełnie niegroźny, przekonywał wstańka. Niepewnie skinęła głową, mocno ściskając swoją parasolkę w motyle. Co innego wiosną albo latem, ciągnął. Wybujałe łopiany i gigantyczne paprocie to znakomita kryjówka dla podglądaczy. Ciekawe tylko, czy mają kogo obserwować, bo ludzi ani śladu. Pewnie wolą spacery po Tesco. Nawet wiewiórek taki perwer nie namierzy, bo ich nie ma, westchnęła Emilia, rozglądając się po ogołoconych z liści drzewach. Najwyraźniej o parku zapomniały nawet zwierzęta. Bo radni zapomnieli już lata temu, inaczej naprawiono by ławki, ustawiono kosze na śmieci, a przede wszystkim podarowano by parkowi nowego patrona. Świętą Teklę albo Rolanda, eremitę. Pozostali bowiem otrzymali już przydział podczas wielkiej akcji prześwięcania ulic bajklandii. Właśnie wtedy zamieniono aleje Skopenki na Matki Bolesnej. Swoją drogą, ciekawe, że od tamtego wydarzenia nie było żadnych wizyt z Góry. Żadnych Maryj na szybach czy gierkowskich meblościankach. Widocznie Niebieska Pocieszycielka uznała, że taka ilość świętych w miasteczku wystarczy, by dodać mieszkańcom otuchy. A może bajklandczycy już nie potrzebują wsparcia z Nieba i przestali Maryję zapraszać? Nagle Emilia dostrzegła kątem oka zgarbioną postać, okrytą czymś na kształt plandeki, tyle że z kapturem. Czyżby to sam Roland, znudzony niebiańskimi wygodami, wybrał sobie nową pustelnię? Natychmiast przyśpieszyła kroku. Niby Komunię przyjmuje co tydzień i regularnie odmawia różaniec, ale czy to wystarczy, by udźwignąć rozmowę ze świętym? Zresztą o czym mogłaby z Rolandem pokonwersować? O najnowszym odcinku M jak miłość? Przecież na kościelnych reformach Emilia zupełnie się nie zna. Co innego siostra Bożena albo redaktor Terlikowski. Ci wiedzieliby, czym Rolanda zainteresować. Które wątki subtelnie przemilczeć, a które zgrabnie wyeksponować niczym bukiet chryzantem na ołtarzu. Zatem tajemnicza postać, kimkolwiek jest, musi poczekać na jedno z nich. Co może nieco potrwać, bo i redaktor, i siostra Bożena są ostatnio niezwykle zajęci. Ale akurat czasu i cierpliwości świętym nie brakuje. Tak ją przynajmniej poinformowano na uzupełniających wykładach w „Białej Lilii”.
– Proszę, proszę! Jak to się wita starych znajomych. – usłyszała nagle.
Co tu zrobić, co robić? Jeśli zaczepia znajomy, należałoby podejść, jeśli zboczeniec, uciekać. A jeżeli to znajomy zboczeniec? Wyskoczy na nią z juwenaliami na wierzchu i co wtedy? Czy wypada mu złożyć świąteczne życzenia?
– Może na początek powiemy sobie „dzień dobry”?
– Dzień dobry – rzuciła Emilia cichutko, śledząc, czy spod płachty nie wynurza się podejrzana aparatura.
– Już myślałem, że się nie doczekam.
Ach, co za wstyd! Żeby tak zapomnieć o elementarnych formach grzeczności. I cóż z tego, że obawiała się napadu. Maniery zobowiązują, niezależnie od okoliczności.
– Przepraszam pana... – bąknęła, tłamsząc w dłoni złożoną parasolkę
– Kiedyś byliśmy na ty.
– Oczywiście – skłamała. – Tylko nie byłam pewna, czy to tak wypada po latach, bo przecież nie widzieliśmy się jakieś... – Udała, że liczy, ile czasu upłynęło od ostatniego spotkania.
– Dwadzieścia osiem lat, bez jednego miesiąca – podpowiedział właściciel kaptura.
– No tak. – Emilia czarująco zamrugała rzęsami, natychmiast podejmując swój ulubiony temat konwersacji. – Ależ brzydki dzień, prawda? Zimno, mokro, wietrznie, aż człowiekowi żal, że opuścił ciepłe mieszkanko.
– Obiecałem sobie, że zostanę na posterunku, więc stoję i czekam – wyjaśnił, badawczo przyglądając się Emilii. – Zresztą mogło być gorzej; zapowiadali przecież tornado.
– Na szczęście prognozy pogody mają takie samo pokrycie w rzeczywistości jak obietnice przedwyborcze.
– Z tymi ostatnimi może i dobrze, brzmiały dziwnie zapalczywie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy na pewno mieszkamy w tej no... Europie – oznajmił, wysuwając spod kaptura imponujący, bordowo-siny nochal. – Skoro rozmowę o pogodzie i polityce mamy już za sobą, możemy przejść do bardziej intymnych pytań. Mianowicie – Emilia wstrzymała oddech – jak ci się żyje od wyjazdu Ziutka?
Więc jednak znajomy, odetchnęła, skoro wiedział o ucieczce jej męża. Jaka szkoda, że Emilia nie może go rozpoznać na zdjęciach, które trzyma w podręcznym archiwum. A przejrzała wszystkie. Kilka razy, co nie było szczególnie trudne, zważywszy na jego wielkość. Trzy tuziny legitymacyjnych fotek, kilka zamazanych wglądówek z dzieciństwa, prześwietlona klisza z kombinatu i mniej lub bardziej udane portrety rodzinne. Pstryknięte w kuchni, na tle Sanu albo choinki. Pełne zardzewiałych już sprzętów, niemodnych fryzur i przyciasnych ubrań. Ale na żadnym ani śladu bordowego nosa. Co zbytnio Emilii nie dziwi; z taką cerą też unikałaby fleszy.
– A tobie jak się żyje? – Odbiła piłeczkę. Może nos zdradzi jakiś szczegół, który ułatwi jej prace rekonstrukcyjne.
– Od