Życie literackie w Krakowie - dr Jacek Olczyk - ebook + książka

Życie literackie w Krakowie ebook

Jacek Olczyk

0,0
50,37 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Inspirująca podróż w czasie przez krakowskie życie literackie – od kawiarń Młodej Polski przez kultowe miejsca PRL-u po alternatywną cyberkulturę XXI wieku.


Owoc wieloletnich badań Jacka Olczyka, który przeczesywał pamiętniki, korespondencję, dobrą i złą prasę, by stworzyć pierwszą tego rodzaju panoramę w historii miasta. Składają się na nią soczyste plotki, barwne domysły, donosy, dyskusje i kłótnie, wzloty i upadki, walka o wolność i o stolik w modnym miejscu – czyli wszystko to, czego nie znajdziecie w podręcznikach i opracowaniach naukowych. To opowieść o wielkiej i mniejszej literaturze tworzonej przez mieszkańców, miłośników i przeciwników Krakowa na przestrzeni przeszło 120 lat.

 

Książka może z powodzeniem służyć jako literacki przewodnik po kulturalnej stolicy Polski, który prowadzi czytelnika szlakiem nie tylko ważnych stron polskiej literatury, ale także jej kulis i zapleczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1917

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Doina Lungu, Symfonia złoczyńcy, tłumaczenie Olga Bartosiewicz, Kraków 2016
Recenzjaprof. zw. dr hab. Adam Dziadek
RedakcjaEwelina Sasin, Marta Szymczyk, Małgorzata Chyc, Renata Sikorska
KorektaEwelina Sasin, Marta Szymczyk, Agata Strona, Agnieszka Bień
FotoedycjaEwelina Olaszek, Agnieszka Bień, Magdalena Potrawiak
Fotografia na okładce Piotr Marecki
Projekt typograficzny, skład i łamanie Małgorzata Chyc | www.bymouse.pl
Podziękowania Agnieszka Wiśniewska
Podziękowania dla Krakowskiego Biura Festiwalowego, Partnera wydania
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydanie I
Copyright © by Jacek Olczyk, Kraków 2016 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, Kraków 2016
ISBN 978-83-65739-10-0
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
Konwersja:eLitera s.c.

MŁODA POLSKA

1

WSTĘP

Jeden z wybitnych kronikarzy swoich czasów, Tadeusz Boy-Żeleński, niemalże na każdym kroku przypominał, że bez oddania atmosfery i kolorytu danej epoki, tworzenia anegdotycznych monografii, bez oglądania pisarza nie tylko w spiżu, ale i w szlafroku, nie może być mowy o historii literatury. „Bez tego literatura musi zawisnąć w próżni, można o niej fantazjować, ale nie można jej naprawdę rozumieć. Istnieją zresztą pisarze, których rola wyrażała się więcej osobistym oddziaływaniem niż piórem. [...] Historia bez anegdoty to kuchnia bez soli”[1].

Życie literackie, o czym nieraz się zapomina, jest częścią historii literatury. A tworzą ją nie tylko wiekopomne dzieła, opasłe tomy, w których literatura uporządkowana jest z encyklopedyczną starannością przez zawodowych badaczy; to nie tylko nagrody, honory czy przywileje, którymi pisarze byli wynagradzani; to codzienny, podskórny bieg spraw z momentami świetności, historycznych zawirowań, czasem – upadku. Historia literatury to także przebogaty dział pisarskich biografii, których barwność i wyrazistość tworzy niepowtarzalny klimat miejsca. Kraków pod tym względem wyróżnia się na tle innych miast i posiada niezwykle bogatą historię życia literackiego: od jego narodzin w dobie renesansu, przez dekady marazmu w czasach saskich, po koniec XIX wieku, kiedy to nastąpił rozkwit życia kulturalnego miasta trwający nieprzerwanie do dziś. Życie literackie jak w soczewce ukazuje ducha swojej epoki i to właśnie poprzez szczegółowe opisy miejsc, ludzi, zdarzeń, anegdot dowiedzieć się można, jakim rytmem biło kulturalne serca Krakowa.

Boy-Żeleński na długie lata przed narodzeniem modnych i wpływowych dziś teorii literatury przekonywał, że „literaturę, sztukę tworzą nie »-izmy«, ale żywi ludzie, że samo ich istnienie bywa nieraz tworem artystycznym i że ratowanie przed falą niepamięci tych żywych istnień jest pierwszym zadaniem nas, współczesnych”[2]. Podobne deklaracje rzecz jasna nie wszystkim się podobają. Karol Irzykowski nie zgadzał się z odbrązawianiem niektórych pomników, które ufundowała pisarzom tradycja literacka i bezkrytyczna cześć, w Beniaminku atakował więc na przykład Boya za czynienie z historii literatury „wielkiego plotkarium”.

Przyjęło się uważać, że życie literackie to plotka. Jej znaczenie jest jednak czasem tak istotne, że potrafi na stałe zagościć na kartach historii literatury, a nawet zadomowić się w wypisach z lektur szkolnych (co dobitnie pokazuje Plotka o „Weselu”). „Tradycjonalny komeraż krakowski jest w swoim rodzaju wielce ciekawym objawem. Znacznie on teraz skarłowaciał; nie jest on wcale powabnym, czuć go pieskiem starej panny, zwykle jest poziomym, zawsze przesadnym, najczęściej nieprawdziwym, nieraz nieprawdopodobnym, a przecież wszyscy wierzą w niego przynajmniej przez dwadzieścia cztery godziny”[3] – pisał w latach 70. XIX wieku Stanisław Koźmian. Plotka, anegdota, wspomnienie to sfera niezwykle ciekawa i barwna dla tych, którzy literaturę chcą poznawać od kuchni, od strony tworzących ją sprężyn i trybików, stanowiących elementy narracji nie mniej ciekawej niż niejedna sensacyjna powieść. Każda wydana książka i każdy napisany wiersz mają swoje kulisy powstania. Z czasem niektóre obrastają legendą, stają się przedmiotem wspomnień, pozwalają też po latach historykom zrozumieć intencje czy konteksty działań twórców.

Niezwykle obszerny materiał zaczyna narastać zazwyczaj wraz z opuszczeniem przez pisarza pracowni i wyjściem w przestrzeń publiczną. Jego droga przebiega przez oficjalne instytucje życia literackiego: związki pisarskie, uczelnie, wydawnictwa i redakcje czasopism, ale zahacza także o miejsca mniej formalne: kabaret, salon, kawiarnię czy prywatne mieszkanie. Przyjrzenie się tym nieformalnym instytucjom, dzięki którym przenikały się środowiska literackie i artystyczne, kwitła współpraca pisarzy z malarzami, muzykami, reżyserami teatralnymi i filmowymi, pozwala po latach stworzyć pełniejszy obraz życia literackiego w poszczególnych okresach.

Rekonstrukcja atmosfery i znaczenia miejsc, w których odbywały się spotkania literackie, dyskusje, gdzie kwitło życie towarzyskie, a „twórcze marnowanie czasu” przyczyniało się do tworzenia legend i mitów, nie byłaby możliwa bez źródeł pisanych: czasopism literackich wydawanych przez krakowskie środowiska, książek wspomnieniowych, korespondencji, dzienników, pamiętników, kronik czy rozmów z pisarzami, krytykami i artystami współtworzącymi środowisko artystyczno-literackie Krakowa.

Dotychczasowy stan badań nad życiem literackim Krakowa ma charakter rozproszony, obfitujący w dość liczne monografie i opracowania szczegółowe wybranych zagadnień, osób i okresów. Niniejsza monografia, jak najdalsza od wyczerpania zagadnienia, stanowi skromną próbę scalenia ostatnich stu dwudziestu najbarwniejszych lat życia literackiego, które przyczyniły się do ukształtowania powszechnej opinii o Krakowie jako „mieście literatury i poezji”. Opinia ta byłaby niepełna, gdyby nie uzupełniały ją słowa jednego ze stańczyków, który już ponad 140 lat temu definiował pewną cechę właściwą krakauerom: „Włosy stają na głowie, słysząc co tu jedni o drugich mówią, wynajdują i w co wierzą. Dziwić się doprawdy można, jak ludzie, którzy ostatecznie są uczciwymi i porządnymi, mogą żyć z sobą i podawać sobie rękę, powtarzając wzajemnie o sobie podobne okropności i potworności. Ale jak wszędzie, tak i tu nadmiar złego staje się poniekąd lekarstwem: komeraż przesadny i potworny jest tu rzeczą tak zwykłą, tak codzienną, tak powszechną, że już nikt prawie na niego nie zważa i nikomu on ostatecznie nie szkodzi, aczkolwiek wszyscy nim się trudnią”[4].

ATENY POLSKIE I PIPIDÓWKA

KRAKÓW KOŃCA XIX WIEKU

Wiek XIX nie był zbyt litościwy dla kulturalnego Krakowa, głównie ze względu na geopolityczne położenie miasta na mapie Europy. Tadeusz Boy-Żeleński, wyznaczając wyraźną cezurę między okresem zmierzchu i rozkwitu miasta, podkreślał ogromną dysproporcję między niegdysiejszymi murami królewskiego miasta a ubóstwem, z jakim sam stykał się pod koniec XIX wieku:

Wciśnięty w sam kąt Galicji, odcięty granicą od całego nieomal Krakowskiego, które mieściło się w zaborze rosyjskim, odcięty drugą granicą od przemysłowego zagłębia na Śląsku, wydziedziczony ze swej stołeczności – bodaj galicyjskiej – przez Lwów, wgnieciony w plan twierdzy austriackiej z zatamowaniem ruchu budowlanego przedmieść, Kraków podcięte miał wszystkie możliwości materialnego rozwoju. Był co się zowie małym miastem. W epoce, gdy chodziłem do szkoły, uczyłem się w statystyce Austrii, że Kraków ma 56 tysięcy mieszkańców. Z początkiem wieku XIX miał ich podobno osiem. Oto losy dawnej stolicy Jagiellonów. Mimo to nigdy Kraków nie abdykował ze swej stołecznej roli; przeciwnie, wytworzone przez niewolę warunki bytu oblekały go w insygnia nowej królewskości; dane mu było aż do lepszych czasów przechowywać pewne wartości duchowe, zdławione w innych dzielnicach[5].

Michał Bałucki panującą w Krakowie atmosferę lat 80. XIX wieku przyrównał z kolei do duszy emeryta, który w murach miasta może znaleźć upragniony spokój:

Kraków jest miastem jakby stworzonym dla emerytów, a był nim jeszcze więcej przed kilkunastu laty, kiedy nie tylko spokojnie, wygodnie i przyjemnie, ale i tanio w nim żyć można było. Na ulicach nie ma owego gorączkowego i hałaśliwego ruchu, który cechuje wielkie miasta – tu nikt się nie śpieszy, nikomu nie pilno, a czasu tyle do zdobycia, że lada kanarek na dachu mnóstwo zatrzymuje całymi godzinami ludzi. W takim mieście staruszek może bezpiecznie sobie chodzić po ulicach, bez obawy potrącenia lub przejechania. Jeżeli jest pobożnym – czterdzieści kościołów ma do wyboru, lubi teatr – ma teatr i to nawet niezły, kompanijkę do preferansa lub domina znajdzie w resursie i kawiarni, w handelku zaś o polityce do woli nagadać się może. Do każdego z tych miejsc tak bliziutko, że nawet z reumatyzmem w nogach można się dostać. A Planty, owe nieocenione Planty, szczególniej w lecie, są prawie stałym mieszkaniem ludzi wysłużonych. Mają oni tam swoje uprzywilejowane ławki, na których się sadowią, zaopatrzeni w gazety, okulary, tabakiery i fularowe chustki[6].

Kraków przypominał pod koniec XIX wieku bardziej miasteczko dla kuracjuszy, sanatorium, w którym dożywa się w spokoju swoich dni, niż ruchliwe nowoczesne metropolie, jakimi powoli zaczęły się stawać europejskie miasta. Ograniczenia rozwoju miały jednak nie tylko geopolityczne, lecz również urbanistyczne podłoże. U wylotów dzisiejszych ulic Piłsudskiego (dawniej Wolskiej), Zwierzynieckiej, Rakowickiej czy przy moście Podgórskim znajdowały się rogatki, na których kończył się Kraków. „Właściwy nurt życia Krakowa płynął w obrębie Plant. Extra muros można było ostatecznie mieszkać, jakkolwiek ta okoliczność dyskwalifikowała czystość rasy krakowianina. Poza zielonym pierścieniem Plant było miasto nowe, niepiękne i bez charakteru, na które urodzony krakowianin patrzył niechętnie i bodaj pogardliwie. [...] W centrum mieszkały wszystkie krakowskie dynastie. Arystokratyczne i mieszczańskie”[7].

Kraków był zamkniętą fortecą austrowęgierskiego państwa z przestrzenią miasta niezmienioną od średniowiecza, co miało swe przedłużenie również na polu kultury. Miasto dusiło się: na 1 km2 przypadało 17 tys. osób, podczas gdy dzisiaj przypada około 2300. Ta wielka gęstość zaludnienia niezwykle utrudniała anonimowość. Ze względu na swój rozmiar było transparentne dla wszystkich mieszkańców: „Od Floriańskiej bramy do Wawelu na wylot go może ciekawe prześwidrować oko... – pisał o Krakowie Kazimierz Czachowski jeszcze w latach 30. XX wieku. – Wszyscy się tu znają, każdy wie o życiu, zajęciach, gustach i nawyknieniach sąsiada, ukryć się niepodobna ani z nałogiem, ani z cnotą... Ci nawet, co się z sobą nie witają i nie żyją, poznają się po fałdach sukni z tyłu...”[8]. Nie tylko przytoczony fragment, ale też liczne inne kronikarskie i wspomnieniowe relacje z drugiej połowy XIX wieku potwierdzają, że Kraków był w sumie prowincjonalną mieściną. Niegdysiejsza stolica Polski wiodła wówczas żywot smutnej, zaściankowej miejscowości, w której półświatek stał na niskim poziomie, a powszechny brak zalotności ubogich dziewczyn przekładał się, oprócz rzecz jasna wszelkich innych uwarunkowań politycznych, nawet na stan gospodarki. Dziewczyny bowiem, jak skarżył się Boy, „nie dawały owej podniety, która każe mężczyźnie zdobyć pieniądz czy wydźwignąć się ponad swój stan za wszelką cenę. Jeżeli tak było, źle spełniały swoje przeznaczenie kobiece, którym jest wywoływać ruch wstępujący klas oraz ożywiać obrót pieniądza. Toż samo ładne, a bezposażne dziewczęta ze sfer mieszczańskich z rezygnacją poddawały się staropanieństwu, którego panna z »dobrego domu« nie mogła wypełnić nawet pracą zarobkową”[9].

Te niedogodności niewątpliwie musiały mieć wpływ na usposobienie mieszkańców. Stanisław Estreicher w Znaczeniu Krakowa dla życia polskiego w ciągu XIX wieku, kreśląc w paru zdaniach typ krakusa, odnotowywał, że „przeciętny krakowianin nie ma w sobie energii, ruchliwości, wesołości i żywości warszawskiej. Nie ma w sobie temperamentu i rozczochrania właściwego ludności lwowskiej. Odznacza go kultura intelektualna, polegająca na krytycznej powściągliwości, na braku skłonności do wybuchów i do emocji. Krakowianin wzięty zarówno w odosobnieniu, jak i w tłumie, ma daleko większą skłonność do krytycyzmu i sceptycyzmu, aniżeli go się spotyka w reszcie Polski. Jest chłodny i rzadko oklaskujący to, co widzi w teatrze, lub to, co słyszy na wiecu. Ma wysokie wymagania i niełatwo czym się raduje”[10]. Również sami krakowianie nie mieli o sobie nawzajem zbyt dobrego zdania. Stanisław Koźmian w 1875 r. pisał: „Wielki brak życzliwości, zupełny brak uprzejmości, oto główne rysy życia krakowskiego; [...] Najsilniej tutaj nienawidzą rzeczy udanych i ich twórców, współczucie i sympatia otaczają rzeczy mierne a nieudatne, udanym ogół i jednostki zaprzysięgają zwykle nienawiść, a pastwienie się nad nimi zdaje się tu być rozkoszą godną bogów. Tutaj w ogóle umieją tylko wylewać łzy krokodyle nad niepowodzeniem lub upadkiem. [...] Odstrasza to od Krakowa, mało tu kto przybywa, a kto tylko może, lub nie jest związanym, ucieka albo przemyśliwa o wynoszeniu się stąd. Miasto pozostawione samemu sobie nie odradzając się nowymi żywiołami upada społecznie i towarzysko. Upadek ten jest z każdym rokiem widoczniejszy, pomimo setki nowo wybudowanych domów”[11]. Ćwierć wieku później Stanisław Przybyszewski w Synach ziemi w rozdziale Malaria za ten stan rzeczy postanowił obwinić przepływającą przez miasto rzekę Wisłę, która jawiła mu się jako symbol marazmu, tytułowa „malaria” opanowująca miasto i zarażająca swego rodzaju smutkiem, bezwładem paraliżującym jakiekolwiek próby jego przezwyciężenia[12]. Ale pod pojęciem „malarii”, jak się okaże, kryło się coś jeszcze: kilku malarzy, którzy temu miastu mieli nadać żywe kolory.

Zanim to nastąpiło, niektórzy poddawali się złudzeniu lub chwilowemu olśnieniu Krakowem, jak Stefan Żeromski, który w 1889 r. podczas pierwszej wizyty – gdy przybył zoperować dłoń uszkodzoną podczas ćwiczeń ze sprężyną gimnastyczną – wręcz zachorował na polskość: „Począłem [...] wciągać w siebie tę atmosferę polską z kamienic, z domów, z wież wiejącą. [...] Odrzuciłem wszelkie myśli inne, prócz rozkoszy oddychania tym miastem ducha, tego »centrum polszczyzny«”[13]. Dwa lata później, gdy postanowił przyjechać tu na dłużej, diametralnie zmienił opinię o mieście. Wiązało się to zapewne z nieudanymi próbami podjęcia pracy zarobkowej w „Nowej Reformie”, rozpoczęciem studiów, kłopotami ze znalezieniem mieszkania. Ale we znaki jeszcze bardziej dawała mu się fałszywa usłużność i hipokryzja mieszkańców. W listach do swej narzeczonej Oktawii Rodkiewiczowej niemalże klął: „Obrzydłe to miasto! Nędza kłaniająca się do ziemi wszystkiemu, co błyszczy – i zbytek, ten galicyjski ton, zakała naszego życia”[14]. W kolejnych listach padają nie mniej gorzkie słowa: „Cóż to za ohydne miasto, cóż to za chlew. Co za dziura wstrętna... Gorszego miasta pod względem higienicznym nie ma, nie wyłączając ani Kielc, ani Lublina”[15]. W ostatnich dniach pobytu miara musiała się już przebrać, bowiem nie zostawiał na mieście suchej nitki: „Wylewam więc na cały Kraków czarę żółci z cytryną i mówię mu jak Jonasz Niniwie – bodaj skisł za to!”[16].

Kraków końca XIX wieku nie rozpieszczał pisarzy, ani nie dawał im pełnej swobody poruszania się po mieście o każdej porze dnia i nocy. Pewnym ograniczeniem w rozwoju życia umysłowego była dziś już zapomniana opłata, tzw. szpera, którą należało uiścić przy każdorazowym otwarciu bramy po dziesiątej wieczorem. „Pilnowali tej szpery pilnie – wspomina Drobner – stróże kamieniczni, obecnie dozorcy domów; zamykali punktualnie bramy, a krakowianie spieszyli się przed szperą, choćby tracili wiele przez zbyt wczesne uciekanie z teatru lub imprez wieczornych”[17]. Ten przymus wcześniejszego wracania do domu wynikał zapewne także z osławionego centusiostwa krakowian, co niosło za sobą kolejne konsekwencje dla życia artystycznego i kulturalnego miasta. Przed północą na opustoszałych ulicach spotykało się podobno tylko policjanta, samotną „kokotkę” i księżyc.

TURYSTYKA PATRIOTYCZNA

Brak nocnego życia rekompensowano za dnia mnogością obrzędów oraz uroczystości religijnych i świeckich, wśród których dominowały narodowe manifestacje, zwłaszcza z okazji śmierci jakiejś mniej lub bardziej zasłużonej osobistości. W dobie autonomii galicyjskiej i uchwalenia statutu gminnego dla miasta w 1866 r., Kraków staje się prawdziwą mekką patriotyzmu. Od końca lat 60. XIX w. i przez kolejne dekady przybywali do miasta z pozostałych zaborów ci wszyscy, których wabiła względna swoboda wyrażania myśli oraz historia miasta pełnego tradycji, kultu przeszłości i narodowych pamiątek. Manifestacje tej polskości wyrażały liczne powtórne pogrzeby sławnych postaci: króla Kazimierza Wielkiego (1869), Jana Długosza (1880) i Adama Mickiewicza (1890), a także narodowe rocznice i zjazdy naukowe pod patronatem Akademii Umiejętności mające ogólnopolski charakter. Sienkiewicz obserwujący z bliska uroczyste przeniesienie prochów Mickiewicza z Paryża do Krakowa w liście do Jadwigi Janczewskiej zatytułowanym Kurier krakowski pod datą 28 czerwca 1890 r. zapisał: „Zjazd ma być ogromny, samych Węgrów przyjeżdża 400, reporterów z większych dzienników francuskich, niemieckich, angielskich mnóstwo, moc Czechów, Bułgarów etc. Chłopów ma być trzy tysiące”[18].

Inną specjalnością były jubileusze zasłużonych osób, jak np. 50-lecie pracy twórczej Józefa Ignacego Kraszewskiego w 1879 r. połączone z otwarciem Muzeum Narodowego, czy 25-lecie pracy literackiej Michała Bałuckiego w roku 1884. Ale odkąd ponownie pochowano na Skałce szczątki Jana Długosza w krypcie przeznaczonej na Groby Zasłużonych pod kościołem św. Stanisława, kolejną krakowską specjalnością stały się pompatyczne pogrzeby ówczesnych ludzi kultury. Kondukty przechodziły ulicami miasta i przybierały charakter patriotycznej manifestacji, przyczyniając się do umacniania świadomości narodowej. Skałkę dość szybko zaczęto nazywać „polskim panteonem”, tam bowiem chowano poetów, malarzy i ludzi zasłużonych dla polskiej kultury, m.in. Józefa Ignacego Kraszewskiego (1887), Teofila Lenartowicza (1893), Jana Matejkę (1893), Adama Asnyka (1897), Lucjana Siemieńskiego (1902) oraz Stanisława Wyspiańskiego (1907). Zmarłych upamiętniano też pomnikami i tablicami pamiątkowymi w całym mieście.

Pompa towarzysząca tym patriotycznym wydarzeniom przenikała poza granice Krakowa i była przez niektórych wyśmiewana, jak choćby przez Stefana Żeromskiego, który swej narzeczonej Oktawii jedną z takich pogrzebowych parad, pogrzeb Pawła Popiela, opisywał w liście z 9 marca 1892:

Gdybyś tu była i gdybyś widziała tę nagą głupotę, tę bezczelną podłość, to nadużycie słowa, tę pompę idiotów – śmiałabyś się do rozpuku jak ja. Galicja – Kraków to niewyczerpane źródło humoru, to po prostu sam humor, potrzebujący opisu. Dokoła nędza, głód, ciemnota – a ci w plugawych swoich kontuszach i oślich kitach. Gdyby tu żył Dickens, to stałby się nieśmiertelnym tylko przez same opisy.

Bo to nie jest reakcyjna arystokracja, ale ohydni kłamcy, stek szubrawców, klika lokajów, banda zbójców. Cały ten mizerny światek świadomie lub bezwiednie małpuje panów w myślach, w uczynkach, w ubraniu, w tępości myślenia. Szlachetniejsi milczą i chowają się w cień, aby ich nie wyśledzono i nie pozbawiono kawałka chleba – a dla wszelkiego łajdactwa otwarte pole do dostojeństw; dość się spłaszczyć, polizać buty – i zostaje się dygnitarzem[19].

Nie mniej gorzkie słowa po latach wychodziły spod pióra Jana Pawła Gawlika: „Żałosny był widok tych insygniów sąsiadujących z ubóstwem, owej arystokracji ducha gnieżdżącej się na poddaszach i w zimnych mansardach, wlewającej wódkę do pustych, przeraźliwie pustych żołądków, zbratanej ze sztuką i pewnie dlatego bohatersko, biblijnie wprost gołej, obojętnej wobec ciepłych wygód świata”[20].

Innym przybywającym do Krakowa, szczególnie młodzieży z zaboru pruskiego i rosyjskiego, te liczne okazje do manifestowania jedności narodowej i woli przetrwania kojarzyły się raczej pozytywnie, spontanicznie rozbudzając świadomość narodową. Dlatego przyjeżdżali choć na chwilę do Krakowa i „pławili się w austriacko-polskiej wolności, kupowali broszki i szpilki z orzełkiem, pielgrzymowali na Wawel i Skałkę, oglądali z nabożeństwem obrazy Matejki w Muzeum Narodowym w Sukiennicach, do którego krakowianie rzadko chadzali, gapili się pełni zachwytu na Mariacką wieżę, pragnąc dojrzeć strażnika otrębującego hejnał. Po południu oblegali mleczarnię Dobrzyńskiej na Plantach, a wieczorem szli na Kościuszkę pod Racławicami z Solskim, sztukę, która w ogórkowym sezonie letnim nie schodziła dzięki nim z afisza”[21]. Od tych wydarzeń datować można także początek turystycznego boomu: Kraków stał się wówczas miejscem pielgrzymek religijnych i patriotycznych, by na początku XX wieku wydać pierwsze pokolenie profesjonalnych przewodników turystycznych dla ludowych i szkolnych wycieczek.

„Pierwszym co począł z miłością opisywać Kraków był stary Ambroży Grabowski, sam już dziś należący do drogich zabytków przeszłości, ostatnim co go z nauką i ukochaniem zbadał, jest Józef Łepkowski”[22] – pisał w połowie lat 60. XIX wieku Kraszewski. On sam zaś zachwycał się wszechobecnym poszanowaniem pamiątek narodowych: „Na pochodach uroczystych bractwa jeszcze się ukazują w swych dawnych kapach i kapturach, a cechy niosą pamiątki drogie dobyte ze skarbców, rzeźnicy miecze przez króla Jana Kazimierza, za obronę Krakowa od Szwedów nadane, rybacy drogą szatę z czasów królowej Jadwigi itp. Piękne jest w tym poczciwym zacnym mieszczaństwie królewskim religijne poszanowanie przeszłości, zamiłowanie jej nie ostygłe, cześć pamiątek, które do starej budzą cnoty. Biedni ci ubodzy, osamotnieni ludzie olbrzymieją całą potęgą wieków stojących poza nimi i oświetlających ich aureolą swoją”[23]. Z tego właśnie się naśmiewał dwudziestoośmioletni Żeromski, pisząc 16 lutego 1892 r. do swojej narzeczonej: „Nie będę tu siedział – najdalej do Wielkiejnocy, bo nie ma po co, a nie utrzymam się. W Warszawie wolę, prędzej tam można coś zarobić. Tu płacą tak, że, chcąc z tego żyć, trzeba by własnymi zębami zające w polu łapać, bo inaczej o pieczeni – ani myśleć. Zresztą ani ludzi, ani stosunków nie mogę pojąć. Wszyscy ujadają na stańczyków, a wszyscy są stańczykami”[24].

Ten zachwyt Krakowem przeradzający się z czasem we wnikliwą krytykę będzie niezwykle charakterystyczny dla kolejnych pokoleń pisarzy, którzy nie potrafiąc zwykle pogodzić się z niegodziwością miasta, będą je opuszczali, by następnie do niego powrócić.

PROWINCJONALIZM, KONSERWATYZM, KLERYKALIZM I... MODERNIZM

W drugiej połowie XIX wieku najbardziej opiniotwórczymi gazetami były konserwatywny dziennik „Czas” oraz jezuicki „Przegląd Powszechny”, mające ogromny wpływ na większość urzędów politycznych, uniwersytet i salony. W swych początkach „Czas” wydawał „Literacki Dodatek Tygodniowy” (1849 – 1852) oraz redagowany przez Lucjana Siemieńskiego „Czas. Dodatek Miesięczny” (1856 – 1860), pierwszy miesięcznik literacki w Galicji. Po upadku powstania styczniowego, zwątpiwszy w skuteczność walki, dziennik przyjął stanowisko konserwatywne, promując na swych łamach przywiązanie do tradycyjnych wartości, ideologię pracy organicznej, w końcu lojalizm wobec rządu Austro-Węgier. Tworzony przez kilka pokoleń redaktorów, w tym Stanisława Tarnowskiego, „Czas” nie uznawał nowości literackich, modernizmu i symbolizmu i podobnie jak miesięcznik „Przegląd Polski” (1866 – 1914) preferował powieści w odcinkach, z których szczególnie modną i poczytną zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży okazała się Trylogia Henryka Sienkiewicza.

„Przegląd Polski” był wydawany przez młodych konserwatystów: Stanisława Tarnowskiego, Józefa Szujskiego, Stanisława Koźmiana, Ludwika Wodzickiego, zdolnych felietonistów wyżywających się jednocześnie w różnych gatunkach literackich. Historia zapamiętała szczególnie pamflet polityczny pt. Teka Stańczyka (1869) składający się z przeszło dwudziestu listów, w których wyszydzano demonstracje patriotyczne, potępiano spiskowanie, radykalizm społeczny i nakłaniano do polityki ugodowej wobec Wiednia. Autorzy, od tytułu swego dzieła, nazwali się „stańczykami”, nie odnosząc się bynajmniej do wesołości i błazeństw historycznego Stańczyka. „Stańczykowski bunt zupełnie – pisał jeszcze po półwieczu Kazimierz Czachowski – wygląda na porwanie się dziadów i babek ze szpitala przeciwko księdzu proboszczowi... który po młodemu chce gospodarować”[25]. „W rezultacie na kilka dziesiątków lat administracja, mandaty poselskie, teki ministerialne, katedry uniwersyteckie, Akademia Umiejętności, Rada Szkolna, wszystkie prawie instytucje, przedstawiające jakąś siłę, wszystko bez mała znalazło się w ich rękach”[26] – dopowiadał Boy-Żeleński.

Stańczycy szczególnie sobie upodobali odradzający się wówczas Uniwersytet Jagielloński, aby za jego pośrednictwem oddziaływać na młodych ex cathedra z profesorską surowością. Nastawienie naukowców i historyków do nowej wiedzy było w dużej mierze konserwatywne, czego wyrazem była tzw. historyczna szkoła krakowska. Oceniała ona polskie wady z przesadnym nieraz krytycyzmem, uważając, że naród sam był winien obecnego położenia. W ocenie sytuacji politycznej wspierało stańczyków duchowieństwo, przez co kiełkująca powoli niezależna myśl wciąż napotykała na różnego rodzaju przeszkody. Szczególnie doskwierał wszechobecny klerykalizm, który przejawiał się m.in. bojkotem przez duchownych księgarń popularyzujących nową pozytywistyczną wiedzę. Było to przyczyną bankructwa (po zaledwie paru latach, 1872 – 1877) wydawnictwa i księgarni Adolfa Dygasińskiego publikującego książki o nowych osiągnięciach nauki (m.in. dzieła Darwina O pochodzeniu człowieka, Dobór płciowy, O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt, Położnictwo Jordana czy Wstęp do nowoczesnej chemii Hoffmana). Jeden z kronikarzy krakowskiego „Czasu” narzekał, że „książka rzadkim bywa gościem; długie jednak wieczory zimowe nakazują szukać w niej niekiedy rozrywki. Mieszczanin czystej krwi nie posiada w swojej bibliotece innych książek prócz książki do nabożeństwa i kalendarza”[27]. Wiedza polskich pozytywistów z trudem docierała pod strzechy, co było skutkiem nie tylko wrogiego usposobienia kleru, ale także wysokich cen książek.

Warunkiem sprzyjającym powolnemu przygotowaniu gruntu pod rozwój nauki i sztuki oraz w miarę swobodnej wymiany poglądów było przyznanie Galicji autonomii, a także rozwój niezależnego czasopiśmiennictwa. W 1869 r. Adam Sapieha założył w Krakowie dziennik „Kraj”, który m.in. dzięki felietonistom Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu i Michałowi Bałuckiemu rozbudzał nastroje patriotyczne, spierał się z „Czasem”, „Przeglądem Polskim” i wszechobecnym Kościołem. Po czterech latach dziennik upadł, ale wkrótce, w 1882 r., zastąpiła go „Reforma” pod redakcją Tadeuszów Rutkowskiego i Romanowicza oraz Adama Asnyka, a następnie „Nowa Reforma” po dokooptowaniu Mieczysława Pawlikowskiego. To za ich pośrednictwem docierały do Krakowa idee warszawskiego pozytywizmu, które – jak można było to przewidzieć – spotykały się z nieprzychylnością konserwatystów. „Trzeba mieć nerwy jak postronki, żeby zachować krew zimną i obojętność”[28] – pisał Asnyk do ojca po dwóch miesiącach wydawania gazety. Ukazanie się „Reformy” odnotowali rzecz jasna polityczni przeciwnicy z „Przeglądu Tygodniowego”, którzy naigrawali się z młodych zapaleńców, pisząc m.in. o Asnyku: „na kierownika pisma nie nadaje się chyba marzyciel, nie mogący być nigdy zwartą w sobie indywidualnością”[29]. Głównym przeciwnikiem Asnyka byli stańczycy, z których nie mniej naśmiewał się w satyrycznych i pełnych ironii felietonach.

A powodów do śmiechu było aż nadto. Ze względu na liczne ograniczenia dawny Kraków, pozbawiony handlu i przemysłu, biedny, a jednocześnie obfitujący w niezwykłą ilość arystokracji, stanowił „jedyne w swoim rodzaju w Europie osiedle arystokratyczne”[30]. Prym wśród nich wiedli hrabia Stanisław Tarnowski, wielokrotny rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Stanisław Koźmian, redaktor „Czasu”, czy prezes Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych hrabia Edward Raczyński, dzierżąc wspólnie w rękach politykę, oświatę i sztukę. „Cały ten arystokratyczny świat przesuwał się przez pracownię Matejki, użyczając mu swoich najrasowszych głów za modele do obrazów. Oazę muzyczną – jedyną prawie, zanim ojciec mój przeniósł się do Krakowa – stanowił salon księżnej Marceliny Czartoryskiej, uczennicy Chopina – wspominał Boy. – Nawet bez ciśnienia snobizmu wszystko składało się na to, aby całe życie ówczesnego Krakowa w niej się obracało”[31].

W ten świat tytułów, odznaczeń i fasadowej filantropii uderzał Pan burmistrz z Pipidówki (1887), satyryczna powieść Michała Bałuckiego. Cóż z tego, kiedy „ostry atak na galicyjską tromtadrację, bigoterię i wiernopoddańczość spotkał się z głuchym milczeniem ówczesnej krytyki”[32]. Bałucki, autor ponad 30 powieści i komedii, wówczas filar repertuaru teatrów w całej Polsce, był pisarzem niezwykle mocno związanym z Krakowem, ale także jedną z bardziej tragicznych postaci. Zasłynął swoim niezwykle ciętym piórem, wykpiwając wady mieszczan krakowskich, drwiąc z ich przywar i nawyków, a także z fanatyzmu religijnego tak katolików, jak i Żydów. W Typach i obrazkach, kontynuując satyrę Lama na galicyjską biurokrację, przedstawiał współczesny mu Kraków starych sług, handlarzy, emerytów i dorożkarzy. Dorobek teatralny Bałuckiego – ukazujący zwykle gnuśnego i bezmyślnego mieszczanina, którego świat zamykał się między kościołem, spacerem, drzemką, posiłkami i partyjką wista – wkrótce, wbrew jego intencji, określony został mianem „bałucczyzny”. Do potocznego słownictwa weszło także pojęcie „pipidówki” jako symbolu małomiasteczkowości, zacofania, nędzy i hipokryzji. Bałucki pisał również wiersze, z których najbardziej znany jest Góralu, czy ci nie żal? (pierwotny tytuł Za chlebem) napisany w krakowskim więzieniu. Dziś, o ironio, jest to nieodzowny szlagier polskiej muzyki biesiadnej.

Koniec XIX wieku to czas podziwu dla wielkich obrazów epigonów Jana Matejki, umieszczonych w kosztownych złoconych ramach, a zarazem czas wyśmiewania w kraju nowatorskich dzieł Olgi Boznańskiej. Wielką popularnością cieszyły się koncerty orkiestry wojskowej i pokaz elektrycznego oświetlenia, wówczas nowości. W teatrze podstawowy repertuar stanowiły francuskie komedie przedstawiające życie salonów, co tworzyło mocny kontrast z krakowską biedą, którą oglądało się po wyjściu z teatru. „Lud istniał – owszem, ale w formie ślicznie wystrojonych krakowiaków lub górali. Podobno byli też »masoni«, »nihiliści« i »anarchiści«, ale ci interesowali tylko jakichś tam »sensatów«, eleganckie społeczeństwo, do którego należało również dużo artystów i literatów, zajmowało się przeważnie takimi pogodnymi sprawami, jak: wyścigi konne, bale, a przede wszystkim maskarady. Tu dopiero ich talenciki wyżywały się. Jakże przyjemnie było pisać o wesołych przygodach na balach maskowych, gdzie maseczki w czarnych dominach »intrygowały« nieraz nawet własnego męża, czy malować te szelmutki i kolombiny, pierrotki lub markizy – jedna rozkosz!”[33]. O balach w sali Grand Hotelu czy Strzelca pisały wszystkie gazety. „Prasa krakowska delegowała na każdy bal swoich reporterów, którzy dnia następnego podawali dokładne sprawozdanie o toaletach elegantek. Każda elegancka dama ambicjonowała się, żeby jej suknia była wymieniona w gazecie”[34].

Rozkwitały wówczas w najlepsze towarzystwa dobroczynności, jak w wyimaginowanej Pipidówce. Nabierało to szczególnego wyrazu w kontekście dość naiwnego pretendowania Krakowa do miana „Aten polskich”, czyli głównego ośrodka polskiego kultury i twórczości naukowej. W 1875 r. Stanisław Koźmian pisał o Krakowie „mieniącym się raczej naiwnie niż dumnie Atenami”[35]. Podobnie wyrażał się dwa lata później przejeżdżający przez Kraków Bolesław Prus w Kartkach z podróży: „Kraków słusznie nosi nazwę polskiego Rzymu... wszystko tu jest klasztorne, zacząwszy od niepojętej ciszy, a skończywszy na nazwach ulic”[36]. Słów krytyki nie szczędził także Ludwik Waryński, który w 1881 r. pisał: „Od wieków Kraków jest stolicą i siedliskiem polskiego ultramontanizmu. Masa klasztorów, księży, kościołów stanowi jedną z plag tego miasta... Uliczne żebractwo nigdzie tak w oczy nie bije, jak w owym polskim Rzymie”[37].

Prowincjonalizm miasta był faktem, który starano się szczelnie przykrywać arystokratycznymi szatami i etykietą królewskiego dworu. Podobny kontrast tworzyły kasta urzędników, cesarsko-królewska biurokracja, fałszywa moralność, rozpusta przy wszechobecności kościoła i władzy pałacu arcybiskupiego. Magdalena Samozwaniec nie pozostawiała na XIX stuleciu suchej nitki: „W owym wieku, który śmiało możemy nazwać »wiekiem zaciemnienia«, nawet najlepszy artysta, jeśli nie należał do sfery szlacheckiej, nie mógł być w żadnym wypadku brany pod uwagę, jeśli chodziło o mariaż z jakąś obywatelską córką. Był to jak gdyby patent, który dawał gwarancję dobrych manier, dobrego wychowania i wykształcenia, chociaż tak często owych zalet obywatelskim synkom brakowało. Był to podobny snobizm jak na markę dobrej i znanej firmy”[38].

Kraszewskiemu, stanowczemu przeciwnikowi krakowskich konserwatystów, Kraków jawił się jako wielkie cmentarzysko ze snującymi się po nim stękającymi widmami, takimi samymi, które później Wyspiański umieści w Weselu. Jan Paweł Gawlik przedstawiał ten obraz epoki końca XIX wieku jeszcze bardziej dosadnie:

Cała umysłowość i obyczajowość tamtego Krakowa zadziwia nas dzisiaj swoją niezwykłością. Życie kisiło się w zastałej, sennej atmosferze miasta, jak gdyby usankcjonowanej żelaznymi prawami obyczaju... Te skrupulatnie kalkulowane kontrakty kupna-sprzedaży, realizowane przez szereg lat, w jakie zmieniło się małżeństwo, ta powszechna pogoń za pozycją i protekcją, te kariery robione per fas et nefas, ta mania tytułów, tytułów bez pokrycia, która przetrwała do dzisiejszego dnia, owa żenująca „gimnastyka w ukłonach”, lizusostwo i czarno-żółty lojalizm biurokracji polskiej, owa płytka pobożność, cynizm i tępa, bezmyślna pogoń za „rozpustą”, a także ów autorytet, ba, omnipotencja kruchty, sięgającej wyżyn pałacu arcybiskupiego – wszystko to tworzyło jeden wielki dramat ówczesnego Krakowa, miasta, którego historyczna deklasacja miała w sobie coś z tragedii i coś z farsy. Nie na darmo powiedział kiedyś Adolf Nowaczyński, że w Krakowie największym powodzeniem cieszyłby się burdel z wejściem przez zakrystię...[39].

To właśnie Nowaczyński po latach stał się autorem paszkwilu Nowe Ateny. Satyra na Wielki Kraków (1913), w którym, wyśmiewając społeczeństwo krakowskie, przekreślał – już z perspektywy Warszawy – możliwość pojednania się z tym miastem. Trzeba było poczekać jednak jeszcze dwadzieścia lat, aby Zielony Balonik ukazał mieszczaństwu jego lizusostwo, lojalizm biurokracji i tromtadracje w krzywym zwierciadle.

Do początku lat 90. XIX wieku nie dochodzą do Krakowa prawie żadne nowe prądy, żadne przeobrażenia, które mają miejsce na Zachodzie. W siłę rośnie pokolenie karierowiczów i urzędników. Boy-Żeleński pisał, że Kraków nosił wówczas piętno arystokratyczne. „Było kilka pałaców, »towarzystwo«, a pod tym – bałucczyzna; komiczny świat »radców pana radcy« lub »gęsi i gąsek«. Wszystko to, co wyrastało nad poziom tego mieszczaństwa, wchodziło po trosze w zaczarowany krąg »towarzystwa«, tym potulniej dzieląc jego ciasnoty i »dobrze myślące« uprzedzenia. Stanisław Tarnowski na Szlaku był jak papież w Watykanie; władał Akademią, uniwersytetem, polityką, prasą. Kto tej władzy był nie po myśli nie miał tu co robić!”[40]. Kraków modernizował się więc powoli. Dla jednych był „pipidówką”, dla innych „Nowymi Atenami”, leczącymi kompleksy prowincjuszy.

O materialnej sytuacji żyjących pod murami Wawelu nie tylko pisarzy, ale również pisarek, może zaświadczać życiorys zmarłej w 1886 r. krakowskiej poetki Anny Libery, zwanej również „Anną Krakowianką”, która po rezygnacji ze złożenia ślubów wieczystych w zgromadzeniu sióstr prezentek, zawodzie miłosnym i urodzeniu nieślubnej córki, oddała się literaturze, piosenkom ludowym (zwłaszcza krakowiakom) oraz poezji patriotycznej. Cała jej twórczość powstawała pod wpływem poezji romantycznej, która dominowała wówczas na salonach i w skromnie wydawanych tomikach pozostałych poetów: Wincentego Pola, Lucjana Siemieńskiego, Władysława Ludwika Anczyca czy Walerego Wielogłowskiego. Mało znana jest jednak druga strona jej twórczości publicystycznej, w której walczyła o prawa kobiet, domagała się ich obowiązkowej edukacji i prawa do samodzielnego decydowania o własnym losie, zakładając m.in. Komitet Polek, dając szereg odczytów (Kobieta w upodleniu, Krakowski mężczyzna, Kobieta i jej przeznaczenie) czy korespondując z innymi emancypantkami, m.in. Narcyzą Żmichowską. Jej działalność była źle odbierana przez krakowskie środowisko literackie, stronili od niej tak wydawcy, jak i literaci, choć przez pewien czas prowadziła w swoim domu skromny salon literacki (bywali tam Szujski, Bałucki i Adam Bełcikowski). Anna Libera zmarła w nędzy, utrzymując się z hafciarstwa i zapomóg, jednakże do końca życia wyrażała swoją niechęć do życia zakonnego. W zamian utrwaliła w krakowiakach topos chłopa walczącego za ojczyznę oraz fascynację miejscowymi obrzędami i folklorem[41].

W 1884 r. zamieszkał w Krakowie inny miłośnik twórczości ludowej, Oskar Kolberg. Rozwijał tu swoją działalność naukową, współpracował z Akademią Umiejętności oraz ludoznawcami i etnografami z całej rozbiorowej Polski nad monumentalnym dziełem Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce, którego za życia wydał 33 tomy. Na rok przed śmiercią, w 1889 r., grono przyjaciół ze środowiska artystycznego i naukowego Krakowa zorganizowało obchody 50-lecia jego pracy twórczej. Uczestniczyli w nich nie tylko przedstawiciele władz i artyści, ale też reprezentacja chłopów z Modlnicy, którzy przygotowali dlań koncert z utworami Chopina, Moniuszki oraz... samego Kolberga, wyjątek z jego etnograficznych zbiorów.

Duże znaczenie w życiu miasta odgrywała emancypacja szkolnictwa. Oprócz istniejącego Gimnazjum im. B. Nowodworskiego, w którym uczyli wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego, a wśród wychowanków znaleźli się Stanisław Wyspiański, Kazimierz Tetmajer czy Lucjan Rydel, drugą szkołą o silnym oddziaływaniu kulturalnym i literackim było Gimnazjum im. Jana Sobieskiego otwarte w 1883 r. Punktem zwrotnym stało się także oddanie do użytku neogotyckiego budynku Collegium Novum (1883). Szczególne znaczenie odgrywało założone przez Kazimierę Bujwidową gimnazjum dla dziewcząt czy kursy dla kobiet Adriana Baranieckiego (od 1868) prowadzone na wydziałach historyczno-literackim, sztuk pięknych oraz nauk przyrodniczych. Kobiety na Uniwersytecie Jagiellońskim zaczęły studiować jednak dopiero w 1894 r.: najpierw farmaceutykę, od 1897 r. na wydziale filozoficznym, a trzy lata później również na wydziale lekarskim. Studiów w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych nie mogła podjąć m.in. Maria Dulębianka zwana przez Marię Konopnicką „Pietrkiem z powycieranymi łokciami”. Pod jej wpływem Dulębianka zaangażowała się w równouprawnienie kobiet, będąc przez kolejne dwadzieścia lat jednocześnie jej partnerką życiową i cenzorką jej rękopisów. Konopnicka przybywała do Krakowa wielokrotnie. W 1890 r., gdy szukała pod Wawelem spokoju i warunków do pisania, za drzwiami swego pokoju znajdowała nieustannie przybywających gości. „Za osobliwość tu uchodzę jakąś i nie ma sposobu uwolnienia się od wizyt i zaprosin. Bardzo to może być miłe, ale nie dla tego, kto nie ma ani stałej pensji, ani procentów, tylko musi dziś zarobić, żeby jutro żył”[42].

Tłem dla tych wszystkich drobnych i powolnych zmian był Jan Matejko, który ze swoim malarstwem historycznym i religijno-patriotycznym odgrywał szczególną rolę w krzewieniu patriotyzmu i umocnieniu Krakowa jako centrum polskości. Reprezentował on tych wszystkich pobożnych artystów, którzy zapatrzeni byli w przeszłość, chlubną historię i w Boga, o czym świadczy doskonale następująca anegdota. „Opowiadano sobie o nim żartobliwie, że w rozmowie ciągle miał Boga na myśli i na ustach – wspomina Lewandowski. – Kiedy ktoś, odwiedzający jego pracownię, zapytał go przed obrazem, przedstawiającym dzieci mistrza: »Czyjeż to dzieci?«, Matejko odpowiadał: »Najprzód boskie, potem moje«, a kiedy wskazano na obraz Matejkowej, odpowiedział: »A to... żona, najprzód Boska, potem moja”[43]. Wielkim i niezaprzeczalnym osiągnięciem Matejki było otworzenie Szkoły Sztuk Pięknych (1873), która z początkiem XX wieku przekształciła się w Akademię.

Nie mniejsze znaczenie miało objęcie stanowiska dyrektora Starego Teatru przez Stanisława Koźmiana, który wprowadził na jego deski repertuar polskich romantyków, a także przejął z teatrów francuskich nowy styl gry aktorskiej, którym wsławiła się m.in. Helena Modrzejewska, występując po raz pierwszy na krakowskiej scenie w sezonie jesiennym 1865. To dzięki Koźmianowi po raz pierwszy wystawiono w Krakowie sztuki światowej klasyki: Moliera, Schillera, Racine’a, Hugo, Calderona czy Goethego. Nie zabrakło także repertuaru polskich romantyków: Fredry, Mickiewicza czy Słowackiego. Koźmian wyjaśniał, że „teatr o tyle ma dla nas znaczenie wyższe, o ile połączony jest z literaturą ojczystą, z kształceniem i pielęgnowaniem mowy ojczystej; z ruchem umysłowym i literackim narodowym”[44].

W ten sposób Kraków stał się ośrodkiem polskiej kultury, zwłaszcza osiągnięć na polu nauki: biologii, medycyny i literatury. Rozwijał się i unowocześniał także sport: w Towarzystwie Gimnastycznym Sokół już w 1886 r. powstał Klub Cyklistów, choć wciąż daleko mu było do zdystansowania bractwa kurkowego czy wyścigów konnych. Te wszystkie zmiany zapoczątkowała prezydentura Józefa Dietla, który po latach germanizacji Uniwersytetu Jagiellońskiego przywrócił w 1861 r. język polski jako wykładowy dla większości przedmiotów, a dziewięć lat później dla całego programu, przyczyniając się tym samym do repolonizacji uczelni. Po polsku mówiono również w szkołach elementarnych i średnich, a także w sądach i urzędach administracji rządowej i samorządowej. Oprócz zreformowania szkolnictwa, Dietl budował wały przeciwpowodziowe, regulował Wisłę, zakładał parki, utworzył miejską straż ogniową, dbał o higienę – słowem, stawiał na miasto „czyste, zdrowie i ozdobne”. Nowego blasku nabrał Rynek Starego Miasta wraz z odrestaurowanymi Sukiennicami, z czasem zaczęły zmieniać się przedmieścia: przybudówki, szopy i domy kryte strzechą zastępowały stopniowo wielopiętrowe kamienice. Kolejni prezydenci kontynuowali program nakreślony przez poprzednika, wyprowadzając Kraków z sytuacji zacofanego miasta galicyjskiego, by w pierwszej dekadzie XX wieku wcielić w życie projekt „Wielkiego Krakowa”, włączając w obręb miasta ościenne wsie i miasteczka.

Z PERSPEKTYWY SALONU

POEZJA, CZASOPISMA I PLOTKI

Odrodzenie życia literackiego w Krakowie zbiegło się w czasie z postępującą autonomią miasta, która sprzyjała funkcjonowaniu polskich szkół i urzędów, ukazywaniu się polskich gazet, a także powstawaniu mniej lub bardziej formalnych miejsc spotkań literatów i artystów: w domach arystokratycznych i mieszczańskich, redakcjach czasopism oraz kawiarniach. Do końca XIX wieku niekwestionowaną podstawową instytucją kulturalną był salon, w którym w określonym dniu i miejscu odbywały się zebrania towarzyskie gromadzące pisarzy, krytyków, dziennikarzy czy sympatyków literatury. Niejako z definicji salon oznaczał kulturę wyższą, niedostępną dla wszystkich adeptów pióra. Było to miejsce integracji środowisk twórczych, kuźnia opinii politycznych oraz estetycznych, dość często służące także promocji nowych talentów. W Krakowie zebrania literatów nieraz łączyły się z posiedzeniami naukowymi i odbywały głównie w domach profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego[45]. Elitarność takich spotkań była rzeczą naturalną. Trzeba bowiem pamiętać, że przy ogromnym analfabetyzmie, dochodzącym według artykułu Stefana Zalewskiego Ciemnota Galicji w świetle cyfr i faktów (1904) do 60% jeszcze pod koniec XIX wieku, literatura nie była wówczas strawą powszechną.

W okresie rozbiorów krakowski ruch czasopiśmienniczy był jednym z najważniejszych dla rozwoju polskich periodyków literacko-naukowych. Ciekawe były już same tytuły pierwszych, najczęściej efemerycznych i dziś zupełnie zapomnianych czasopism: „Zbieracz Literacki i Polityczny”, „Rozrywki Umysłowe”, „Dwutygodnik Literacki”, „Kurier Krakowski”. Nie zabrakło przy tym pisemek humorystycznych z dużą dawką satyry i pamfletów: „Sikora”, „Opryszek Literacki”, „Szubrawiec”, „Świstek”.

Na szczególną uwagę zasługują pierwsze czasopisma literackie przeznaczone dla kobiet: tygodnik społeczno-kulturalny „Niewiasta” (1860 – 1863), przychylny edukacji kobiet, choć łamy wypełniane były w większości przez mężczyzn, w tym redaktora i wydawcę Józefa Turowskiego, oraz „Kalina” (1866 – 1870) założona przez Alfreda Szczepańskiego i Michała Bałuckiego. Ten ostatni powody utworzenia pisma dla kobiet tłumaczył następująco: „Kobiety najwięcej w owym czasie interesowały się literaturą, najwięcej czytały, rozprawiały po salonach o wszystkich nowościach literackich, teatrze, sztuce – i odczuwały najwięcej potrzebę takiego pisma”[46]. Redakcja „Kaliny” stała się „niejako gospodą dla młodych literatów, malarzy, aktorów, dokąd zachodzili często na pogawędki, porozumienie lub układanie nowych planów na przyszłość. [...] W tejże redakcji powstała myśl założenia stałego ogniska domowego dla drużyny literackiej i artystycznej i po kilku burzliwych posiedzeniach postanowiono utworzyć Koło Artystyczno-Literackie i postarać się o własny lokal. Skromna to była siedziba [...] z dwóch pokoików sklepionych na parterze w domu hr. Mieczysława Dzieduszyckiego przy ulicy Grodzkiej [...] schodziliśmy się tam często i licznie, szczególniej wieczorami po teatrze”[47].

Ruch literacki powoli ożywał, szczególnie po roku 1870, kiedy do Krakowa przeprowadził się Adam Asnyk. Pierwsze jego lata pod Wawelem nie należały do najłatwiejszych, co można wyczytać z listów do ojca. Po spotkaniu na salonach wykształconych osób mających kontakt z szerokim światem Paryża czy Neapolu, kontrast między namiastką europejskości a rzeczywistością za oknem kwitował krótko: „oddychaliśmy atmosferą Europy, a nie parafiańszczyzny krakowskiej”[48]. Miejscem w którym należało się obowiązkowo pokazać, poza salonami hrabiny Potockiej pod Baranami, u Kossaków na Wygodzie czy na Sławkowskiej u księżnej Marceliny Czartoryskiej[49], była Linia A – B. Przez długie dekady stanowiła ona główny deptak Krakowa, po którym lubiła przechadzać się snobująca część społeczeństwa: filantropki, lejtnanci, przyszli ministrowie czy politycy. Była to epoka, kiedy w „Czasie” wyliczano z nazwiska wszystkie hrabiny i podhrabiny kwestujące przed Wielkanocą w kilkudziesięciu kościołach albo listę gości meldujących się w którymś z krakowskich hotelów.

Sezon towarzyski nabierał rozmachu w okresie karnawału i trwał, co ciekawe, przez cały post, o czym donosił Asnyk ojcu w liście z 18 marca 1874 r.: „Kraków rozruszał się znakomicie w tym czasie, życie towarzyskie i intelektualne bardzo się wzmaga, nie ma dnia, żeby w nim nie przypadła jaka uroczystość, odczyt, koncert, zebranie, wieczorek lub loteria fantowa, a czasem, jak to się wydarzyło w niedzielę – oprócz dwóch odczytów i przedstawienia teatralnego przypadł naraz wieczorek muzykalno-deklamacyjny i loteria fantowa”[50]. Opis ten świadczy o tym, jakim echem odbijało się jakiekolwiek wydarzenie kulturalne w mieście na tle ogólnej stagnacji. Ale bywało i tak, że dla kogoś kto chciał bywać wszędzie, ich ilość stawała się utrapieniem: „Z postem zaczęła się w Krakowie prawdziwa powódź koncertów, odczytów i rautów, z których te ostatnie mogłyby być policzone między plagi egipskie. Chronię się też przed niemi starannie, uciekając na moją wyspę, a za to bywam od czasu do czasu w mniejszych, więcej familijnych zebraniach, jak np. u Ordęgów, gdzie panuje staropolska gościnność i prostota”[51]. Asnyk nie wspomina w swoich listach o kawiarniach, których było w owych czasach w Krakowie już sporo, za to zawsze odnotowuje zaproszenie przez którąś z arystokratycznych rodzin: „W przeszłą niedzielę byłem razem z Kossakami na obiedzie u księżny Czartoryskiej, i u nich wszystko dobrze”[52].

Asnyka przez długi czas próbowali zaanektować „stańczycy”, aby dowartościować swój obóz, a z niego uczynić narodowego poetę. Daremnie. Poetę odrzucał bezkrytyczny zachwyt nad Deotymą oklaskiwaną przez krakowskich konserwatystów, którzy stworzyli wokół niej legendę „wieszczki”. Z czasem to oni odrzucili Asnyka, gdy jego kandydatura została wysunięta do Rady Państwa przez demokratów. Z tego też powodu, choć bywał wciąż na salonach arystokracji, na początku lat 90. znalazł się w niełasce i na czwarty tom poezji (Nad głębiami) nie mógł znaleźć wydawcy. Mimo to cieszył się sporą popularnością wśród czytelników. Kazimierz Lewandowski wspominał: „Asnyk, postać marmurowa, surowa, podobny do jakiegoś proroka ze starego testamentu. Codziennie ze swojego domku przy ulicy Łobzowskiej, domku leżącego nad Rudawą, przechodził koło hotelu Krakowskiego, plantami, koło Reformatów; przechodził na ulicę św. Jana, gdzie się mieściła redakcja »Nowej Reformy«. Tam przeglądał dzienniki i znowu wracał do domu, tą samą drogą. Z powodu surowości, rzekłbym niedostępności oraz rezerwy, z jaką się odziewał wobec ludzi, z którymi zwykł był nieraz i słowa nie przemówić, zwał go Wyspiański »wypchanym orłem«”[53]. Oceny tej dokonał w Weselu, pisząc, że „Asnyk to taki wypchany orzeł, ma wszystko – dziób, skrzydła, tyle tylko, że nie poleci...”.

Asnyk, mimo tego złośliwego sądu trzydziestodwulatka, mocno się wybijał na tle ówczesnego świata literackiego: był jednym z pierwszych taterników, redaktorem „Nowej Reformy”, reprezentantem krakowskich demokratów w Radzie Miejskiej Krakowa, by w ostatnich latach poświęcić się dobru społecznemu, bo o życiu kulturalnym miasta nie miał najlepszego zdania. Wystarczy jeszcze raz zacytować jeden z jego gorzkich listów, które niezwykle sugestywnie oddają duszność tamtych czasów: „Rusza się więc stary Kraków jak może, ale zawsze we wszystkich żywotniejszych sprawach czuć go stęchlizną. Gospodarstwo autonomiczne, bądź to miejskie, bądź szkolne, w jak najopłakańszym stanie. Wszędzie niedołęstwo, prywata, koteryjność, nigdzie energii i uczciwości. Już więcej jak od roku zaciągnięto tę półtoramilionową pożyczkę miejską, dotychczas nic dla miasta nie robią i tylko daremnie muszą opłacać procenta. Kłócą się bowiem o to, jak ten łup podzielić pomiędzy siebie, jakie przedsięwziąć roboty, ażeby jak najwięcej w prywatnych kieszeniach pozostało”[54]. Słowa te, choć zapisane przed blisko stu pięćdziesięcioma laty, brzmią wciąż niezwykle współcześnie. Tę krytykę rozciągał zresztą Asnyk także poza galicyjski światek, którego pępkiem był Kraków: „Teraz w całej Austrii na porządku dziennym są tylko sprawy dowodzące zgnilizny i rozkładu całego społeczeństwa, a nasza Galicja nie da się wyprzedzić na tym polu. [...] Przykro strasznie żyć w dzisiejszej epoce wobec takiej zgnilizny; nigdzie moralnego gruntu, na którym by się oprzeć można, nigdzie najmniejszej nadziei, żeby mogło być coś lepiej nadal. Jako mocno wrażliwy z natury, jestem zupełnie rozbity, widząc to, co się wkoło dzieje, choruję fizycznie i moralnie”[55].

Asnyk, jeden z nielicznych poetów swojej epoki, miał prawo narzekać na czasy, w których przyszło mu tworzyć. W Krakowie, jak i w całej literaturze polskiej, prym wiodła wówczas powieść, a wśród najbardziej poczytnych autorów nieodmiennie brylował Henryk Sienkiewicz, który często przebywał w kręgach hrabiów i stańczyków, snobując się na pokrewieństwa z arystokracją. Boy-Żeleński tę niezwykłą poczytność powieści historycznej pisanej dla pokrzepienia serc zawarł w jednym zdaniu, będącym jednocześnie ciętą oceną mało poetycznych czasów: „Cielęcy kult Sienkiewicza, i to bez mała wszystko”[56]. Pewną symboliczną datą dla nowej epoki, 11 listopada 1893 r., okazało się nieudane przymierze konserwatyzmu i młodości, czyli ślub Henryka Sienkiewicza z Marią Romanowską-Wołodkowiczówną, przybraną córką Konstantego i Heleny Wołodkowiczów, właścicieli majątku ziemskiego i willi zarówno w Odessie, jak w Krakowie.

Wszystko zaczęło się dość niewinnie, od listów, którymi zaczęła pisarza zasypywać osiemnastoletnia odeska piękność. Poznawszy Sienkiewicza w Krakowie lub Wiedniu, „postanowiła zostać jego żoną, co najzupełniej odpowiadało planom jej snobistycznej matki, pragnącej, by śliczna dziewczyna zrobiła karierę gwiazdy światowej. Rozpoczęły się więc zabiegi o Sienkiewicza, który początkowo projekty te traktował bardzo sceptycznie, osaczany jednak przez nasyłanych nań parlamentarzy, którzy zachwalali mu posag, wykwintność, urodę i wszelkie inne zalety kandydatki, powoli począł ustępować”[57]. Ślub miał odbyć się w Rzymie. „Sienkiewicz przyjechał do Włoch, by przekonać się, że wobec praw miejscowych realizowanych przez urzędy stanu cywilnego, ślubu otrzymać nie może, papiery bowiem narzeczonej nie są w porządku”[58]. Postanowiono wziąć zatem ślub w Krakowie wiosną, lecz tu na przeszkodzie stanęła matka panny młodej, przekonując, że „Miesiąc maj, jako poświęcony Matce-Dziewicy, nie kwalifikuje się do zamążpójścia i miodowych dni”[59]. Sienkiewicz byłby wnet z tych naciąganych amorów zrezygnował, ale interweniowali wspólni znajomi. Wreszcie 11 listopada 1893 r. wszystko odbyło się zgodnie z ceremoniałem: przysięga w prywatnej kaplicy kardynała Albina Dunajewskiego w Krakowie, tłumy arystokracji, profesorów, znakomitych rodzin hrabiowskich: Tarnowskich, Krasińskich, Raczyńskich, Szembeków czy Wodzickich, a na koniec przyjęcie weselne w Grand Hotelu i podróż poślubna do Włoch. I na koniec ogromne rozczarowanie i niekończące się plotki, gdy po dwóch miodowych tygodniach małżeństwo nie zostało skonsumowane. Marynuszka uciekła od męża, Henryk zaś, rozbity psychicznie, popadł w „smutny stan zdrowia” na myśl o tym, że uwikłał się w długi proces rozwodowy, który na domiar złego był tematem rozdmuchanych plotek.

KOŁO ARTYSTYCZNO-LITERACKIE

Jedną z większych i trwałych inicjatyw kulturalnych, które miały formalnie skonsolidować pisarzy i artystów końca XIX wieku, było założone w 1881 r. przy Rynku 16 Koło Artystyczno-Literackie. Jego założycielem i wieloletnim prezesem był Juliusz Kossak (do 1895), wiceprezesem Adam Asnyk. Później Kołem zarządzał Michał Bałucki (do 1901), a przez ostatnie sześć lat prezesowaniem zajmowali się: Julian Fałat, Marian Zdziechowski, August Sokołowski i Kazimierz Morawski[60]. Do Koła – jak ustalił Franciszek Ziejka – należała „zdecydowana większość czynnych wówczas w Krakowie artystów i literatów”[61]. Po upływie zaledwie trzech lat, w 1884 r. liczyło aż 157 członków, utrzymując w późniejszych latach podobny wynik, nigdy nieschodzący poniżej setki. Celem Koła było – jak zapisano w statucie – „rozbudzanie życia towarzyskiego między literatami i artystami oraz poparcie sztuki i literatury” poprzez publikacje książkowe, odczyty, konkursy, a także „urządzenie lokalu z biblioteką, czytelnią i zbiorami artystycznymi”. Statut przewidywał ponadto, że „raz na miesiąc odbywać się o ile możności winny zebrania ogólne członków, na których będą mieć miejsce odczyty oraz dyskusje z zakresu sztuki i literatury”[62]. W praktyce tak też się działo, o czym na bieżąco informowały krakowskie dzienniki, choć nie wszyscy literaci rzecz jasna potrafili się ze sobą zgodzić, jak choćby Asnyk z Tarnowskim. Po 15 latach w kolejnym statucie dodano zatem zapis, że celem jest „połączenie towarzyskie literatów i artystów oraz miłośników literatury i sztuki”. Początkowo dominowali wśród członków malarze, później ton zaczęli nadawać pisarze i naukowcy, m.in. Alfred Szczepański, Jan Łoś, Ludomił German, August Sokołowski, Marian Zdziechowski, Kazimierz Kostanecki, Bolesław Ulanowski, Kazimierz Morawski, Wincenty Wodzinowski, Piotr Stachiewicz, Tadeusz Żuk-Skarszewski. W rzeczywistości Koło zrzeszało niemal tych wszystkich, którzy chcieli się do niego zapisać, niezależnie od dorobku i zasług, klucz był bowiem raczej towarzyski.

Nieoficjalnym organem Koła był „Przegląd Literacki i Artystyczny” wydawany przez Kazimierza Bartoszewicza w latach 1882 – 1886. Dwutygodnik nie stronił od satyry i pamfletu na krakowskich konserwatystów: Pawła Popiela, Stanisława Smolkę, Stanisława Tarnowskiego, Mariana Sokołowskiego, ale jednocześnie udostępniał łamy np. „młodemu konserwatyście” Teodorowi Jeske-Choińskiemu, występował przeciw naturalistycznej estetyce brzydoty czy podtrzymywał tradycyjne pojęcia narodowości i kult poezji romantycznej. Sam Bartoszewicz, sekretarz Koła, był już wprawiony w redagowaniu pism literackich, wcześniej wydawał tygodnik „Szkice Społeczne i Literackie” (1875 – 1876) dzięki finansowemu wsparciu Adolfa Dygasińskiego, ale i to pismo podzieliło los prasowych efemeryd, głównie z powodów politycznych. Batalia prowadzona przeciwko stańczykom, klerykalizmowi, bigoterii i lojalizmowi zakończyła się bowiem bojkotem pisma i bankructwem finansowym krakowskiego księgarza. Dziś dwie rubryki „Przeglądu”, Kronika i Echa, stanowią kopalnię wiedzy o ówczesnych stosunkach towarzyskich: zawierają niekończące się aluzje do wydarzeń, wycieczki osobiste, pamflety na wysoko postawione osobistości krakowskiego życia społecznego, naukowego i kulturalnego, jak również polemiki z krakowską prasą.

Poza kilkoma przedsięwzięciami wydawniczymi (albumy Kraków – Zagrzebiowi czy Pamiątka dwóchsetnej rocznicy oswobodzenia Wiednia) swoją działalność czasopismo koncentrowało głównie na organizowaniu niezliczonej liczby spotkań literackich. W 1890 r. z honorami podejmowano Henryka Sienkiewicza, wznoszono liczne toasty na cześć Heleny Modrzejewskiej, Adama Asnyka, Michała Bałuckiego, Józefa Kotarbińskiego czy poetki Seweryny Duchcińskiej. Zofia Muczkowska wspominała, że najwięcej zabaw odbywało się w okresie karnawału. „Lokal Koła Artystyczno-Literackiego mieścił się pierwotnie przy ul. Floriańskiej, a później na placu Szczepańskim w domu Wolnego. Ładne duże pokoje, dobrze zaopatrzony i prowadzony bufet przyciągały chcących się zabawić w mniejszym kółku. Był to wyłącznie świat mieszczański, na ogół znający się między sobą; literatów i artystów widywało się tam raczej rzadko”[63].

W 1891 r., w jubileusz dziesięciolecia istnienia, Kazimierz Bartoszewicz wspominał:

Koło, zwłaszcza w początkach swego istnienia, musiało połączyć niezgodne duchy literackie i artystyczne, zdołało ciepłem towarzyskiego życia rozgrzać apatycznych, a i w ostatnich czasach jest jedynym w Krakowie przytułkiem prawdziwej inteligencji. [...] Wspaniałe kostiumowe bale, urządzane przez Koło, nie tylko zajęły wybitne stanowisko w życiu towarzyskim Krakowa, ale dały możność tej sympatycznej instytucji poparcia materialnego wielu spraw społecznych i artystycznych. Dochody z balów szły na zakupno Gladiatora Welońskiego, na teatr poznański, na pomnik Mickiewicza, wreszcie na konkursy literackie i artystyczne, dzięki którym między innymi otrzymaliśmy piękny cykl ilustracji do „Balladyny”. [...] Opinia Koła wpływała poważnie, nieraz decydująco na sprawę pomnika Mickiewicza, jubileusze Bałuckiego, Bełcikowskiego, Kossaka wyszły również z inicjatywy tej instytucji. Nie należy zapominać i o wieczorkach muzykalnych, które częstokroć podnosiły muzykalne życie Krakowa, gromadząc najlepsze siły obce i miejscowe[64].

Bartoszewicz nadmienia również, że 14 i 15 września 1883 r. Koło urządziło „pierwszy i jedyny zjazd literatów i artystów polskich”, podczas którego największą uwagę przykuł referat pt. O własności artystycznej i literackiej Józefa Michała Rosenblatta, zakładający otworzenie syndykatu literacko-dziennikarskiego, mającego strzec prawa autorskiego i zapobiegać plagiatom. Nie mniej istotny był projekt samego Bartoszewicza polegający na założeniu stowarzyszenia „Pomoc” mającego nieść wsparcie materialne „członkom dotkniętym ciężką chorobą oraz wdowom i sierotom po członkach pozostałym”.

Mimo że nie zapadły żadne konkretne decyzje, dalszą konsekwencją tego zjazdu było powołanie kilka lat później, 14 lutego 1892 r., organizacji o profilu literacko-naukowym – Związku Literatów skupiającego pisarzy z trzech zaborów[65]. Najprawdopodobniej było to reakcją na niezadowolenie części członków Koła wynikające z przywiązywania zbyt małej wagi do spraw czysto literackich. Potrzeba utworzenia Związku była inicjatywą szerszą, wypływającą w dużej części od wykładowców literatury i historii na Uniwersytecie Jagiellońskim: Feliksa Konecznego, Antoniego Beaupré i Konstantego Mariana Górskiego, którzy na swego pierwszego prezesa wybrali profesora literatury romantyzmu UJ Józefa Tretiaka. W kolejnych latach prezesami byli literaturoznawca Marian Zdziechowski (1894 – 1896) i dziennikarz Kazimierz Bartoszewicz (do 1899). Statut mówił, że „celem Towarzystwa jest dostarczanie członkom poważnej lektury tudzież ułatwianie wymiany myśli w sprawach literackich, artystycznych i naukowych”[66]. W praktyce polegało to na organizowaniu cotygodniowych piątkowych spotkań, pogadanek i odczytów, wieczorków literacko-artystycznych z referatami wygłaszanymi przez przedstawicieli środowiska krakowskiego i zaproszonych gości (np. Przesmyckiego). Najpierw odbywały się one w lokalu przy Szczepańskiej 1, następnie przy ul. Krzyża 16, gdzie zaczęto udostępniać członkom polskie, francuskie, niemieckie i angielskie czasopisma literackie.

Związek był z założenia towarzystwem elitarnym, odczyty przeznaczone były dla wąskiego grona pisarzy i krytyków. Próbowano jednak te ograniczenia przełamywać, organizując np. dyskusję po premierze Dzikiej Kaczki Ibsena w nowo otwartym Teatrze Miejskim 2 maja 1894 r. Mimo wysiłków i publikowania w późniejszym czasie programu spotkań i informacji z życia Związku w „Świecie” wydawanym przez Zygmunta Sarneckiego, jego działalność nie zapisała się trwale w historii miasta. W 1895 r. wystosowano do krakowskich pisarzy i sympatyków literatury odezwę, w której przekonywano, że „rozwój Związku jako jedynej czysto literackiej instytucji w Krakowie, może mieć wpływ dobroczynny na zanikający ruch literacki i stosunki towarzyskie między ludźmi pióra”[67]. Doszło do kolejnego przeniesienia lokalu, tym razem w miejsce, które wyraźniej zapisało się w krakowskim życiu literackim: na Szewską 27, z wejściem od strony Plant. Wybór był trafiony, bowiem na parterze mieściła się od pewnego czasu cukiernia Schmidta, często odwiedzana przez literatów, głównie ze względu na ogólną dostępność zagranicznych i polskich czasopism literackich. Miejsce to będzie jednak przynależne już innej epoce.

Większą inicjatywą Związku pozostawiającą jakiś ślad działalności było wydawanie własnego pisma – „Przeglądu Literackiego”, którego redagowania podjął się Kazimierz Bartoszewicz. Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1896 r., a jego redaktor narodziny pisma tłumaczył koniecznością „wyprowadzenia naszej krytyki z błędnego koła zdawkowych pochwał i nagan” oraz potrzebą stworzenia „zwierciadła całego bieżącego ruchu literackiego, tak pożądanym dla współczesnych, a w większej jeszcze mierze dla historyków literatury”[68]. W praktyce cele „Przeglądu” były nieco skromniejsze i sprowadzały się do „chronienia czytających od marnowania grosza i czasu na rzeczy bez wartości” oraz „nakłaniania do czytania i popierania utworów prawdziwie wzbogacających skarbiec naszej literatury pięknej i naukowej”[69]. Pismo, starając się być pośrednikiem pomiędzy publicznością, wydawcami i literatami, wydało co prawda cztery roczniki, ale nie wpisało się trwale w życie literackie miasta. Sucha sprawozdawczość, brak idei przewodnej, programu literackiego, a także lidera stanowiły zbyt ubogą ofertę, aby przyciągnąć do siebie młodych i ambitnych autorów oraz czytelników.

Związek popadł w impas, podobnie zresztą jak działające równolegle Koło Artystyczno-Literackie, którego długoletni prezes Juliusz Kossak oddał stery Michałowi Bałuckiemu. Stanął on na czele Komisji Literackiej, której zadaniem od 1894 r. było urządzanie odczytów literackich i naukowych, pogadanek oraz wieczorów muzyczno-deklamacyjnych, maskowo-kostiumowych bądź też tańcujących sobótek, które poprzedzały popisy młodzieży i uznanych artystów. Sprawozdanie z jednej z takich sobótek odnajdujemy w „Nowej Reformie”. W istocie była to zabawa taneczna zorganizowana w sali Sokoła, ale nie taka zwykła, jak zaznacza dziennikarz, lecz „w szeregu tegorocznych publicznych balów należała niewątpliwie do najświetniejszych, usprawiedliwiając tradycje ustalonego powodzenia zabaw publicznych, rokrocznie przez Koło urządzanych. [...] Na żadnej z dotychczasowych publicznych zabaw nie zauważyliśmy tylu jaśniejących urodą i krasą młodości tancerek oraz zastępu tak dziarskiej i ochoczej do tańca młodzieży, jak w sobotę w sali »Sokoła«. Bal rozpoczął się polonezem, do którego w pierwszą parę poszedł prezes Koła, p. Kossak, z panią Bałucką, w drugą p. Bałucki z panią Wodzinowską, w trzecią p. Wodzinowski z panią Spornową itd., wiodąc za sobą nieskończony szereg par, wijących się w estetycznych zakrętach dzielnie prowadzonego starego »polskiego tańca«”[70].

Podobny charakter działalności obu towarzystw literackich sprawił, że Związek w 1895 r. połączył się z Kołem Artystycznym i zagościł w jego siedzibie przy Rynku Głównym 16. W „Nowej Reformie” można było o tej fuzji przeczytać: „Według zawartej na przeciąg jednego roku umowy, Koło odstąpiło za pewną z góry umówioną opłatą »Związkowi Literackiemu« prawo używania lokalu, czytelni i biblioteki, zastrzegając dla Koła nawzajem prawo korzystania ze swej obficie zaopatrzonej czytelni i uczestniczenia w urządzanych przez członków »Związku« pogadankach. [...] »Koło« zyska wskutek tego zastęp członków wprowadzających żywioł literacki, nawzajem »Związek« zasili się sferą artystyczną. Należy mieć nadzieję, że przy wspólnym i zgodnym pożyciu obu Towarzystw zatrą się antagonizmy osobiste i pod wspólnym tradycyjnym sztandarem »Koła Artystyczno-Literackiego« skupią się żywioły rozbite, przywracając do dawnej świetności dobrze zasłużoną w sprawach ogólnego znaczenia instytucję”[71]. Połączenie obu struktur, które w założeniu miały za zadanie mocniej oddziaływać na publiczność, w rzeczywistości nie sprawdziło się: działalność stopniowo traciła impet, a wkrótce po przyjeździe Stanisława Przybyszewskiego Koło zniknęło z literackiej mapy Krakowa.

„PRAGNIENIE SZERSZEGO ODDECHU”

PRZEŁOM XIX I XX WIEKU

„Koniec XIX i początek XX wieku w Polsce odznacza się dziwnym ruchem – pisał Marian Krzyżanowski. – W cichym i tak konserwatywnym dotychczas Krakowie widzimy między młodzieżą – między wybitniejszą, bardziej uzdolnioną czy też utalentowaną młodzieżą – jakiś niby bunt, jakieś pragnienie szerszego oddechu. Pragną gdzieś wyjechać, zobaczyć jak to żyje się dalej na Zachodzie, w wielkich miastach Europy, uczą się cudzoziemskich języków, by to poznanie szerszego świata sobie ułatwić i przybliżyć. Właśnie z Zachodu, stamtąd dochodziły do nas te nowe prądy, które zaczynały kondensować się jako »nowa sztuka«”[72]. Począwszy od lat 90. XIX wieku, zmiany te będą zachodzić w coraz szybszym tempie.

Pierwszą jaskółką było pismo literackie „Świat” redagowane od 1888 r. przez Zygmunta Sarneckiego, który obok znanych nazwisk pisarzy (Kraszewski, Konopnicka, Asnyk) i świetnych reprodukcji płócien (Matejko, Kossak, Grottger), udostępniał łamy także młodym poetom i popularyzował współczesną literaturę francuską, niemiecką, rosyjską i skandynawską. Namówiony do współpracy Zenon Przesmycki w 1891 r. opublikuje w dwutygodniku słynny Wstęp do Wyboru pism dramatycznych Maurice’a Maeterlincka będący pierwszym poważnym wykładem w polskiej prasie na temat teorii symbolizmu belgijskiego. Pod pseudonimem drukuje Przesmycki również cykl artykułów Harmonie i dysonanse, jeden z najwcześniejszych programów estetycznych zapowiadających modernizm w sztuce.

Ale konserwatywny Kraków nie byłby sobą, gdyby nad podobnymi nowinkami przeszedł do porządku dziennego. Bigoteria krakowska dawała się we znaki na każdym kroku. Sama okładka „Świata” przedstawiająca nagiego geniusza poezji Edwarda Loevy’ego wywołała taki skandal, że abonenci zaczęli masowo odsyłać prenumeratę. „Muszę ustąpić wobec tej rozszalałej pruderii – pisał Sarnecki do Przesmyckiego. – Pojmujesz, Szanowny Panie, jaki koszt i jaka ciągła walka z małymi nikczemnymi przeciwnościami... Ale należę widocznie do ludzi, którym wiatr wieje zawsze w oczy. Zaczynał się rok nowy nieźle... Paf! okładka, na której geniusz, nie mniej obnażony od każdego Chrystusa na krzyżu, wywołał oburzenie święte, krytykę, złośliwe pociski... i trzeba znowu rozpoczynać syzyfową pracę”[73]. Z powodu utraty abonentów (oliwy do ognia dolał Sarnecki wydrukowaniem przekładu Statku pijanego Rimbauda), mimo chwilowego nawiązania współpracy z krakowskim Związkiem Literackim poprzez wprowadzenie stałej rubryki pt. Związek Literacki, jego pogadanki i oceny najnowszych książek, pismo wkrótce, jak można było przewidzieć, zbankrutowało. Inną sprawą jest fakt, że podobnie jak Związkowi, „Światu” zabrakło jasnego programu działania, a nade wszystko mecenasów, którzy zrozumieliby sytuację polskiej literatury chcącej jak najspieszniej połączyć się z literaturą europejską. „Świat” mógł stać się organem nowej sztuki, ale ostrożna taktyka redaktora oznaczała, że nie chciał zawężać profilu do nowinek literacko-artystycznych i stworzyć pisma ekskluzywnego, zrozumiałego tylko dla wybranych, młodych miłośników symbolizmu.

Choć w redakcji przy ul. Szpitalnej młodzi i starsi współpracownicy pisma żyli w zgodzie, nie wszystko układało się po myśli niektórych autorów. Jak wyglądały stosunki w gazetach krakowskich oczami przyjezdnego Żeromskiego, można przeczytać w jego liście do narzeczonej z 16 lutego 1892: „Mam tutaj kilku znajomych w „N[owej – przyp. autora] R[eformie – przyp. autora]”, ale ci patrzą na nas Królewiaków jak na zacofańców niebywałych, bo my absolutnie nie znamy się na polityce, a tutaj tylko, jedynie politykowanie ma znaczenie i cenę w gazecie. W beletrystyce panuje chwilowa, przeważnie głupio, naiwnie, żakowsko naciągnięta tendencja. Ruch artystyczny literacki skupia się w »Świecie«, ale tam znowu są tacy mężowie redakcyjni, że trzeba stać z czapką w ręku i na druk czekać dwa lata. Słusznie powiedział o tutejszych stosunkach jeden z moich znajomych, że tu trzeba już nie krzyczeć, ale wyć o sobie, wtedy dopiero jest się wielkim”[74].

Mimo wszystko, w kulturalnej panoramie Krakowa zachodziły powolne zmiany. Szczególnie znaczący w świetle wielu późniejszych rewolucji wydaje się być rok 1893, w którym umiera Józef Bliziński, komediopisarz pozytywistyczny, spadkobierca komedii fredrowskiej, a na Skałce pochowany zostaje Teofil Lenartowicz, ostatni z poetów romantycznych. Dnia 1 listopada tego roku odchodzi też Jan Matejko, zmęczony walką z krakowskim magistratem, któremu rok wcześniej zwrócił honorowe obywatelstwo miasta (wraz z berłem). Było to wyrazem jego dumy urażonej odmową przyznania mu w darowiźnie gotyckiego szpitala Św. Ducha przeznaczonego do rozbiórki w związku z budową Teatru Miejskiego. Konsekwencja i upór urbanistów budującego się wówczas Krakowa są tu poniekąd symboliczne, bo to właśnie od idei budowy nowego teatru rozpoczyna się rewolucja kulturalna Krakowa.

Półtora roku przed jego otwarciem, 31 marca 1892 r. Stanisław Koźmian piszący do przebywającej w Stanach Zjednoczonych Modrzejewskiej tłumaczył postęp prac:

Nowy teatr będzie takim, o jakim Kraków zaledwie mógł marzyć. Architektonicznie dość ładny, jest nieco zeszpecony trzema kompartymentami piętrzącymi się nad sobą. Architekci dziś już nie umieją zamaskować potworności wynikających z potrzeb i konieczności przeznaczenia budynku; stąd o linii nie ma mowy. Są takie śmieszności jak na teatrze figury z epopei, Tadeusz i Zosia! W ogóle jednak styl budynku niezły, zastosowany do Krakowa, front ładny. Wewnątrz zaś wszystko zupełnie dobrze, ze znajomością potrzeb teatralnych i scenicznych; sala heimlich, elektryczne oświetlenie. [...] W ogóle poczytuję nowy teatr za niewiadomą, pod względem finansowym. Jakiś procent widzów lękających się przeciągów przybędzie, ale odpaść może procent nie chcących się lepiej ubierać oraz nie chcących lub nie mogących jechać, zamiast iść w zimie do teatru. Koszta zaś będą co najmniej podwojone. To, co nazywam kasą teatralną, zwiększyć się może jedynie udziałem tak zwanego towarzystwa, które dotąd stroni od teatru; trzeba by, żeby teatr wszedł w obyczaj tej warstwy, a tego dokonać by mogła Pani[75].

Nadzieje, jakie pokładał Koźmian w nowym teatrze i rzecz jasna w Modrzejewskiej, która miała za zadanie jak magnes przyciągnąć nowych widzów i wzbudzić w krakowskich mieszczanach snobizm, były ryzykiem tym większym, że nie wiadomo było, kto ma objąć nad nim dyrekcję. „W powietrzu jest mnogo kandydatur najzupełniej nieuzasadnionych. Powtarzam, że przewiduję chaos. Ratuj Pani sytuację”[76]