Szklane pszczoły - Ernst Jünger - ebook

Szklane pszczoły ebook

Ernst Jünger

3,8

Opis

Szklane pszczoły (1957) obok Heliopolis, Eumeswill i Problemu Aladyna należą do powieści fantastycznych w dorobku Ernsta Jüngera. Jego proza science fiction porównywana jest do twórczości Stanisława Lema.


Historia zdemobilizowanego kawalerzysty Richarda staje się punktem wyjścia do rozważań o relacji między naturą a techniką, miejscu człowieka w świecie zdominowanym przez maszyny i zmierzchu heroicznej epoki.


Jak na prawdziwą fantastykę przystało, Szklane pszczoły przewidują takie wynalazki jak nanotechnologia, automatyzacja, sieć komputerowa czy internet rzeczy. Bruce Sterling, pisarz SF i teoretyk cyberpunku, stwierdził wręcz, że „zawarte w [tej powieści] spekulacje dotyczące technologii i przemyśle są iście prorocze”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
3
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący Jakub Baran
KoordynacjaJakub Baran
Posłowie Wojciech Kunicki
RedakcjaFilip Fierek
Korekta i korekta poskładowa Adam Ladziński
Projekt okładki Justyna Plec
Projekt typograficzny Natalia Rodzińska
Skład i łamanie Natalia Rodzińska
Podstawa przekładu: Ernst Jünger, Gläserne Bienen. Sämtliche Werke (PB), t. 18, s. 421–559, Klett-Cotta, Stuttgart 2015
Fotografia Ernst Jüngera na okładce autorstwa Wernera Schwarzedzięki uprzejmości wydawnictwa Klett-Cotta
Wydanie I
Copyright © 1957 Klett-Cotta – J.G. Cotta’sche BuchhandlungNachfolger GmbH, Stuttgart Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2017 Copyright © for the Polish translation by Lech Czyżewski, 2017
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
ISBN 978-83-65739-26-1
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Ernst Jünger

SZKLANE PSZCZOŁY

1

Kiedy źle nam się wiodło, z pomocą musiał przychodzić Twinnings. Siedziałem u niego przy stole. Tym razem czekałem zbyt długo; już dawno powinienem był zdecydować się go odwiedzić, ale bieda pozbawia nas siły woli. Człowiek wysiaduje po kawiarniach, dopóki są jeszcze jakieś drobne, a potem ślęczy bezczynnie, wpatrując się w pustkę. Zła passa nie chciała się skończyć. Miałem jeszcze jedno ubranie, w którym mogłem się pokazać, ale kiedy szedłem do ludzi, nie śmiałem założyć nogi na nogę, bo miałem zdarte podeszwy. W takiej sytuacji człowiek woli samotność.

Twinnings, z którym służyłem wcześniej w lekkiej kawalerii, był urodzonym pośrednikiem, uczynnym człowiekiem. Już nieraz wyciągał mnie z opresji, podobnie jak innych towarzyszy. Miał dobre koneksje. Wysłuchawszy mnie, dał mi jasno do zrozumienia, że mogę liczyć już tylko na posady odpowiadające mojemu położeniu, to znaczy takie, w których tkwi jakiś haczyk. Było to aż nazbyt słuszne; nie mogłem wybrzydzać.

Przyjaźniliśmy się, co niewiele znaczyło, gdyż Twinnings przyjaźnił się niemal ze wszystkimi, których znał i z którymi nie był akurat poróżniony. Taki był jego fach. To, że mówił ze mną bez ogródek, nie sprawiało mi przykrości; miało się raczej uczucie, że jest się u lekarza, który dokładnie osłuchuje i nie wygłasza frazesów. Chwycił mnie za klapę marynarki, której materiał obmacał. Zobaczyłem na niej plamy, jakby wyostrzył mi się wzrok.

Następnie zajął się szczegółowo moją sytuacją. Byłem już dość sterany i wprawdzie dużo widziałem, ale dokonałem niewielu rzeczy, na które mógłbym się powołać – musiałem to przyznać. Najlepszymi posadami były te, z których czerpie się duży dochód, nie pracując, i których wszyscy człowiekowi zazdroszczą. Czy jednak miałem krewnych mogących rozdzielać zaszczyty i zlecenia, jak choćby Pawełek Domann, którego teść budował lokomotywy i który przy śniadaniu zarabiał więcej, niż inni ludzie, harujący w świątek i piątek, zarabiają przez cały rok? Im większe są obiekty, przy których sprzedaży się pośredniczy, tym mniej przysparzają kłopotu; łatwiej jest sprzedać lokomotywę niż odkurzacz.

Miałem stryja, który był kiedyś senatorem. Ale on od dawna nie żył; nikt go już nie znał. Mój ojciec wiódł spokojne życie urzędnika; mały spadek dawno został przejedzony. Ożeniłem się z biedną kobietą. Nie można zadawać szyku zmarłym senatorem i żoną, która sama otwiera drzwi, gdy zabrzęczy dzwonek.

Ponadto były posady, które wymagają wiele pracy i zdecydowanie nic nie przynoszą. Musiałeś oferować na sprzedaż lodówki albo pralki, chodząc od domu do domu, aż w końcu ogarniał cię strach przed naciśnięciem kolejnej klamki. Musiałeś wprawiać w irytację starych towarzyszy, odwiedzając ich i podstępnie wciskając im wino mozelskie albo polisę ubezpieczeniową na życie. Twinnings pominął te zajęcia z uśmiechem i byłem mu za to wdzięczny. Mógł mnie zapytać, czy nauczyłem się czegoś lepszego. Wiedział wprawdzie, że pracowałem przy odbiorze technicznym czołgów, lecz wiedział również, że figuruję tam na czarnej liście. Wrócę jeszcze do tego.

Pozostawały zajęcia, którym towarzyszyło ryzyko. Miało się wygodne życie i wystarczające zarobki, ale niespokojny sen. Twinnings dokonał przeglądu kilku z nich, chodziło o posady typu policyjnego. Kto dzisiaj nie miał swojej policji? Czasy były niepewne. Trzeba było ochraniać życie i własność, nadzorować tereny i transporty, dawać odpór szantażom i napaściom. Bezczelność narastała proporcjonalnie do filantropii. Osiągnąwszy pewną pozycję społeczną, nie można się już było zdawać na publiczną ochronę, lecz należało trzymać w domu pałkę.

Jednak również tutaj podaż znacznie przewyższała popyt. Dobre miejsca były już zajęte. Twinnings miał wielu przyjaciół, a czasy były złe dla starych żołnierzy. Była lady Bosten, niezwykle bogata i jeszcze młoda wdowa, która wciąż drżała o swoje dzieci, zwłaszcza od kiedy zniesiono karę śmierci za kidnaping. Twinnings już ją jednak obsłużył.

Był poza tym Preston, magnat naftowy, którego ogarnęła mania na punkcie koni. Był zakochany w swojej stajni wyścigowej jak dawny Bizantyńczyk, hipoman, który nie szczędził wydatków na zaspokojenie swej namiętności. Konie były u niego traktowane niczym półbogowie. Każdy chce się w jakiś sposób wyróżnić i Preston uznał, że konie nadają się do tego lepiej niż floty tankowców i lasy wież wiertniczych. Sprowadzały mu książąt do domu. Wiązało się z tym jednak również wiele kłopotów. W stajni, podczas transportu i na hipodromie trzeba było wszystkim uważnie patrzeć na ręce. Groziły tam zmowy dżokejów, zazdrość innych koniarzy, namiętności związane z wysokimi zakładami. Nie ma diwy, której trzeba tak pilnować jak konia wyścigowego mającego wygrać Wielką Nagrodę. Była to posada dla starych kawalerzystów, dla człowieka, który ma parę dobrych oczu i serce do koni. Ale tam siedział już Tommy Gilbert, który załatwił na dodatek pracę połowie swego szwadronu. Był oczkiem w głowie Prestona.

Pewna bogata Szwedka mieszkająca przy Rond Point poszukiwała ochroniarza. Miała ich już wcześniej kilku, gdyż ciągle drżała o swoją cnotę. Im sumienniej jednak sprawowało się tę funkcję, tym pewniej dochodziło do ohydnego skandalu. Poza tym nie było to zajęcie dla żonatego mężczyzny.

Twinnings wyliczał te i inne posady, jak szef kuchni wylicza smakowite potrawy, które skreślono z karty dań. Wszyscy pośrednicy mają to w zwyczaju. Chciał mi zaostrzyć apetyt. W końcu przedstawił dostępne oferty – można było iść o zakład, że będzie w nich więcej niż jedna łyżka dziegciu.

Był Giacomo Zapparoni, również jeden z tych, którzy nie mogą zliczyć swoich pieniędzy, choć jeszcze ich ojciec zaledwie z kijem w ręku przywędrował przez Alpy. Nie można było otworzyć żadnej gazety, żadnego czasopisma, usiąść przed żadnym ekranem, by nie natknąć się na jego nazwisko. Jego zakłady znajdowały się całkiem blisko; dzięki wykorzystaniu cudzych, ale także i własnych wynalazków osiągnął pozycję monopolisty.

Dziennikarze opowiadali bajeczne historie o rzeczach, które tam wytwarzał. Kto ma, temu będzie dodane: prawdopodobnie puszczali jeszcze wodze fantazji. Zakłady Zapparoniego budowały roboty do wszelkich możliwych przeznaczeń. Dostarczały je na specjalne zamówienie oraz w modelach standardowych, które widywało się w każdym gospodarstwie domowym. Nie chodziło przy tym o wielkie automaty, które najpierw przychodzą do głowy na dźwięk tego słowa. Specjalnością Zapparoniego były roboty lilipucie. Jeśli pominąć pewne wyjątki, górną granicę ich wielkości wyznaczała objętość arbuza, podczas gdy w dole skali osiągały miniaturowe rozmiary i przypominały chińskie osobliwości. Sprawiały wówczas wrażenie inteligentnych mrówek, ale zawsze występowały w postaci układów pracujących jako mechanizmy, nie zaś, powiedzmy, na zasadzie molekularnej. Stanowiło to jedną z maksym biznesowych Zapparoniego, czy też, jak kto woli, jedną z jego reguł gry. Często wydawało się, że spośród dwóch rozwiązań za wszelką cenę stara się wybrać bardziej wyrafinowane. Odpowiadało to jednak duchowi czasów i źle na tym nie wychodził.

Zapparoni zaczął od maleńkich żółwi, które nazywał selektorami i które były szczególnie opłacalne przy precyzyjnych procesach doboru. Liczyły, ważyły i sortowały kamienie szlachetne albo banknoty, eliminując falsyfikaty. Zastosowanie to rozciągnęło się wkrótce na pracę w niebezpiecznych pomieszczeniach i neutralizację materiałów wybuchowych oraz substancji zakaźnych lub radioaktywnych. Były gromady selektorów, które nie tylko wykrywały małe ogniska pożaru, lecz również gasiły je w zalążku, były inne, które naprawiały uszkodzenia w przewodach, i jeszcze inne, które żywiły się brudem i były niezbędne przy wszelkich procesach wymagających bezwzględnej czystości. Mój stryj senator, cierpiący przez całe życie na katar sienny, mógł oszczędzić sobie podróży w wysokie góry, gdy Zapparoni wypuścił na rynek selektory wytresowane do pochłaniania pyłku.

Wkrótce jego aparaty stały się niezastąpione, nie tylko dla przemysłu i nauki, lecz również dla gospodarstw domowych. Oszczędzały siłę roboczą i sprowadzały do pomieszczeń technicznych pełną życia atmosferę, jakiej tam dotąd nie znano. Zmyślna głowa odkryła lukę, której nikt przed nią nie dojrzał, i wypełniła ją. W taki sposób robi się najlepsze, wielkie interesy.

Twinnings dał do zrozumienia, co gryzie Zapparoniego. Nie wiedział tego dokładnie; można to było sobie jednak w przybliżeniu wykalkulować. Chodziło o kłopoty z pracownikami. Kiedy ma się ambicję nakłonić materię do myślenia, nie można się obejść bez oryginalnych umysłów. W dodatku chodziło o miniaturową skalę. Przypuszczalnie na początku łatwiej było stworzyć wieloryba niż kolibra.

Zapparoni dysponował kadrą znakomitych fachowców. Zależało mu na tym, by wynalazcy, którzy przynosili mu modele, zatrudniali się u niego na stałe. Reprodukowali swoje wynalazki albo modyfikowali je. Było to konieczne szczególnie w działach podlegających modzie, jak w przypadku zabawek. Nigdy nie widziano w tej dziedzinie tak wspaniałych rzeczy jak po nastaniu ery Zapparoniego – stworzył on lilipucie królestwo, żywy karzełkowaty świat, który nie tylko dzieciom, ale i dorosłym pozwalał w marzycielskim zachwycie zapomnieć o czasie. Prześcigało to fantazję. Ale ten karłowaty teatrzyk musiał co roku w Boże Narodzenie być przystrajany w nowe dekoracje i zaludniany nowymi postaciami.

Zapparoni zatrudniał pracowników, którym przyznawał profesorskie, a nawet ministerialne uposażenia. Wynagradzali mu to z nawiązką. Wypowiedzenie oznaczałoby dla niego niepowetowaną stratę, a nawet katastrofę, gdyby składano je po to, by kontynuować pracę w innym miejscu, czy to w kraju, czy co gorsza za granicą. Bogactwo Zapparoniego i jego monopolistyczna potęga zasadzały się nie tylko na tajemnicy biznesowej, lecz również na technice pracy, którą można było sobie przyswoić dopiero w ciągu dziesięcioleci, i to nie w przypadku każdego. A technika ta osadzona była w pracowniku, w jego rękach, w jego głowie.

Występowała jednak niewielka skłonność do opuszczania miejsca pracy, na którym było się traktowanym i opłacanym po królewsku. Ale zdarzały się wyjątki. To stara prawda, że człowieka nie sposób zadowolić. Poza tym Zapparoni miał nadzwyczaj trudny personel. Było to związane ze specyfiką pracy; obcowanie z maleńkimi i często skomplikowanymi obiektami wytwarzało z czasem ekscentryczną, nadmiernie skrupulatną naturę, tworzyło charaktery, które potykały się o słoneczne pyłki i zawsze znajdowały dziurę w całym. Byli to artyści, którzy przymierzali pchłom podkowy i przykręcali je. Ocierało się to o czystą fantazję. Świat automatów Zapparoniego, już sam w sobie dostatecznie osobliwy, zaludniony był przez istoty oddające się najbardziej niezwykłym dziwactwom. Podobno w jego prywatnym biurze często działy się takie rzeczy, jak u dyrektora zakładu dla obłąkanych. Niestety nie istniały jeszcze roboty wytwarzające roboty. Byłby to kamień filozoficzny, kwadratura koła.

Zapparoni musiał się pogodzić z faktami. Wynikały one z charakteru jego działalności. Zabrał się do rzeczy całkiem zręcznie. W swej modelowej fabryce zastrzegł dla siebie zarządzanie ludźmi, ujawniając przy tym cały czar i obrotność południowego impresaria. Posuwał się przy tym do granicy możliwego. Być kiedyś tak wyzyskiwanym, jak czynił to Zapparoni, było marzeniem wszystkich młodych ludzi o technicznych skłonnościach. Rzadko zdarzało się, by stracił panowanie nad sobą czy stał się nieuprzejmy. Dochodziło wówczas do straszliwych scen.

Naturalnie w umowach o pracę usiłował się zabezpieczyć, chociaż w możliwie najmilszy sposób. Były zawierane dożywotnio, przewidywały rosnące płace, premie, ubezpieczenia i kary konwencjonalne w przypadku naruszeń kontraktu. Kto zawarł umowę z Zapparonim i mógł w niej występować jako mistrz albo autor, był dobrze sytuowanym człowiekiem. Miał dom, samochód, opłacone wakacje na Teneryfie albo w Norwegii.

Istniały oczywiście pewne ograniczenia. Były one jednak ledwie zauważalne i polegały, by nazwać rzecz po imieniu, na dostosowaniu się do przemyślanego systemu nadzoru. Służyły do tego rozmaite organy noszące niewinne nazwy, pod którymi skrywa się obecnie służbę bezpieczeństwa – jeden z nich nazywał się, jak mi się zdaje, biurem rozrachunkowym. Karty prowadzone tam na temat każdego pracownika zakładów Zapparoniego przypominały akta policyjne, tyle że były znacznie bardziej szczegółowe. Dzisiaj trzeba człowieka dość dokładnie prześwietlić, by wiedzieć, czego można się po nim spodziewać, gdyż pokusy są wielkie.

Nie było w tym nic niestosownego. Zapobieganie nadużyciom zaufania należy do obowiązków każdego szefa wielkiego zakładu. Pomagając Zapparoniemu strzec jego tajemnicy handlowej, stało się po stronie prawa.

Co się jednak działo, gdy jeden z tych fachowców legalnie wypowiadał pracę? Albo kiedy po prostu odchodził, uiszczając karę umowną? Był to słaby punkt w systemie Zapparoniego. W końcu nie mógł ich uwiązać do miejsca. Stanowiło to dla niego wielkie zagrożenie. W jego interesie leżało zademonstrowanie, że ta forma odejścia jest dla pracownika niekorzystna. Istnieje wszak wiele sposobów na uprzykrzenie komuś życia, zwłaszcza gdy pieniądze nie odgrywają roli.

Na początek można mu było wytoczyć proces. To niejednego nauczyło moresu. Istniały jednak luki w prawie, które już od dawna nie nadążało za rozwojem techniki. Co oznaczało tu na przykład autorstwo? Było wszak raczej blaskiem, jakim promieniuje szpica kolektywu, aniżeli osobistą zasługą i nie dawało się po prostu oderwać i zabrać ze sobą. A podobnie rzecz miała się z biegłością nabytą w ciągu trzydziestu, czterdziestu lat z pomocą i na koszt zakładu. Nie było to jedynie indywidualną własnością. Indywiduum stanowiło jednak niepodzielną całość – a może nie? Były to pytania, na które toporny policyjny umysł nie potrafił udzielić odpowiedzi. Istnieją posady oparte na zaufaniu, wymagające samodzielności. Istotę rzeczy trzeba odgadnąć; nie wspomina się o niej ani pisemnie, ani ustnie. Musi zostać pojęta intuicyjnie.

Tyle mniej więcej wywnioskowałem z aluzji Twinningsa. Były to domysły, przypuszczenia. Być może wiedział więcej, a może mniej. W takich wypadkach lepiej jest mówić za mało niż nazbyt wiele. Zrozumiałem już wystarczająco dużo; potrzebny był człowiek od brudnej roboty.

To nie była posada dla mnie. Nie chcę mówić o moralności, byłoby to śmieszne. Brałem udział w asturyjskiej wojnie domowej. W takich awanturach nikt nie zachowuje czystych rąk, czy stoi na górze, czy na dole, po prawej czy po lewej stronie. Zostaje dotknięty również wówczas, gdy usiłuje trzymać się pośrodku, a nawet zwłaszcza wtedy. Byli tam goście z rejestrem grzechów, który przeraziłby nawet zahartowanego spowiednika. Oczywiście nawet nie śniło im się spowiadać; przeciwnie, kiedy przebywali razem, tryskali humorem, a nawet, jak jest powiedziane w Biblii, chełpili się swymi występkami. Ludzie o słabych nerwach nie byli tam lubiani. Ale mieli swój kodeks postępowania. Takiej posady, jaką proponował Twinnings, żaden z nich by nie przyjął, jeśli chciał zachować przyjaźń pozostałych, choćby miał niejedno na sumieniu. To wykluczyłoby go z ich towarzystwa, ze wspólnych pijatyk, z żołnierskiego obozowiska. Nie ufano by mu już wcale, trzymano by w jego obecności język za zębami i nie oczekiwano by, że przyjdzie z pomocą, kiedy ktoś wpadnie w tarapaty. Nawet więźniowie i galernicy są na tym punkcie wyczuleni.

Mógłbym więc od razu wstać, usłyszawszy opowieść o Zapparonim i jego utyskiwaczach, gdyby w domu nie czekała na mnie Teresa. To była ostatnia szansa i wiązała ona z tą wizytą wielkie nadzieje.

Nie jestem stworzony do wszystkiego tego, co wiąże się z pieniędzmi i ich zarabianiem. Muszę się znajdować pod złym wpływem Merkurego. Z biegiem lat stawało się to coraz wyraźniejsze. Najpierw żyliśmy z mojej odprawy, a potem sprzedawaliśmy różne przedmioty, lecz teraz to również się skończyło. W każdym domostwie jest kąt, gdzie stały wcześniej lary i penaty i gdzie przechowuje się dzisiaj rzeczy nieprzeznaczone na sprzedaż. U nas było to kilka nagród jeździeckich oraz inne grawerowane przedmioty, po części pozostawione przez ojca. Niedawno zaniosłem je do złotnika. Teresa sądziła, że ich utrata mnie zabolała. Nie było tak; byłem zadowolony, że pozbyłem się tych rzeczy. Dobrze, że nie miałem syna i że raz na zawsze się z tym skończyło.

Teresa uważała, że jest dla mnie ciężarem; była to jej obsesja. W istocie to ja już dawno powinienem był wziąć się do roboty – cała ta bieda brała się z mojego wygodnictwa. Brała się stąd, że miałem wstręt do interesów.

Jeśli czegoś nie mogę znieść, to roli męczennika. Doprowadza mnie do pasji, gdy ktoś uważa mnie za dobrego człowieka. Właśnie takiego zwyczaju nabrała Teresa, chodziła koło mnie jak koło świętego. Widziała mnie w fałszywym świetle. Powinna mi była wymyślać, wściekać się, tłuc wazony, ale niestety nie leżało to w jej charakterze.

Już jako uczeń nie lubiłem pracować. Kiedy miałem nóż na gardle, wychodziłem z opresji, nabawiając się gorączki. Miałem na to sposób. Kiedy leżałem w łóżku, przychodziła matka z syropami i okładami. Moje oszustwo nie przeszkadzało mi przy tym wcale, sprawiało mi nawet radość. Złe w tym jednak było, że jako chorego biedaka rozpieszczano mnie. Próbowałem wtedy stawać się nie do wytrzymania, ale im lepiej mi się to udawało, tym większe wzbudzałem zatroskanie.

Podobny problem miałem z Teresą; nieznośna była dla mnie myśl o minie, jaką zrobi, kiedy wrócę bez żadnej nadziei do domu. Pozna to po mnie, gdy tylko otworzy drzwi.

Być może jednak widziałem sprawę w zbyt czarnych barwach. Byłem jeszcze pełen staromodnych przesądów, które nic mi nie dawały. Okrywały się w moim wnętrzu kurzem jak tamte srebrne nagrody w moim domu, którego pustkę oświetlały.

Od kiedy wszystko miało być oparte na umowie, która nie była ugruntowana ani na przysiędze, ani na pokucie, ani na człowieku, nie istniała już ani wierność, ani wiara. Brakowało na tym świecie dyscypliny. Jej miejsce zajęła katastrofa. Żyło się w permanentnym niepokoju, w którym jeden drugiemu nie mógł ufać – czy byłem za to odpowiedzialny? Nie chciałem być pod tym względem gorszy, ale także nie lepszy od wszystkich innych.

Twinnings, który widział, jak siedzę niezdecydowany, zdawał się znać mój słaby punkt, bo powiedział:

– Teresa ucieszyłaby się, gdybyś przyszedł z czymś konkretnym.

2

Przypomniało mi to nasze kadeckie czasy; było to dawno temu. Twinnings siedział obok mnie. Już wtedy miał w sobie coś z pośrednika i ze wszystkimi żył dobrze. Były to ciężkie czasy; nie cackano się z nami. Monteron był naszym wychowawcą; siedzieliśmy przed nim zawsze z duszą na ramieniu.

W poniedziałki rzeczy miały się szczególnie źle. Był to dzień rozrachunku, dzień sądu. O szóstej byliśmy w ujeżdżalni, z ciężkimi głowami. Przypominam sobie, że często miałem ochotę spaść z konia, żeby trafić do lazaretu, ale dopóki kości były całe, nie mogło być o tym mowy. Tu nie było lekkiej gorączki jak w domu. Monteron uważał upadki za zdrowe. Sprzyjały wyszkoleniu i dopiero one nadawały kolanom właściwą sprężystość.

Druga godzina zajęć odbywała się przy piaskownicy, ale rzadko do niej dochodziło. Z reguły Monteron, który był majorem, wkraczał do sali jak archanioł z groźnym marsem na czole. Oczywiście są jeszcze dzisiaj ludzie, przed którymi odczuwa się lęk, ale nie ma już tego autorytetu. Dzisiaj człowiek po prostu się boi, wtedy dochodziło do tego jeszcze poczucie nieczystego sumienia.

Szkoła wojskowa znajdowała się w pobliżu stolicy i każdy, komu akurat nie cofnięto przepustki i kto nie siedział w pace, wyruszał tam w sobotę podmiejskim pociągiem, tramwajem konnym lub powozem. Inni jechali wierzchem i pozostawiali konie u krewnych, bo w mieście znajdowały się jeszcze liczne stajnie. Wszyscy byliśmy w znakomitej formie, mieliśmy także pieniądze w kieszeni, bo na placu ćwiczeń nie można było nic wydać. Nie było więc piękniejszej chwili od tej, gdy otwierała się brama koszar.

W poniedziałek rano wyglądało to inaczej. Kiedy Monteron przychodził do swojego biura, na stole leżała już paczka nieprzyjemnych listów, donosów i raportów. Do tego dochodził niezawodnie meldunek obozowej wartowni o tym, że dwóch albo trzech przekroczyło termin przepustki, a czwarty jeszcze nie dotarł. Dalej były drobiazgi – ten został spisany, ponieważ palił przed posterunkiem warty zamkowej, a tamten dlatego, że niedbale zasalutował komendantowi miasta. Zwykle nie brakowało jednak również jakiejś perełki. Dwóch zostało w jakimś barze wciągniętych w awanturę i zdemolowało lokal, inny stawiał opór i dobył szabli, kiedy zatrzymał go patrol. Siedzieli gdzieś jeszcze i trzeba ich było sprowadzić. Dwaj bracia, urlopowani na pogrzeb, przegrali w Homburgu wszystkie pieniądze.

Każdej soboty Monteron raz jeszcze szczegółowo przeglądał na apelu mundur. Kiedy się upewnił, że nikt nie pojawił się w „fantazyjnym uniformie”, przez co rozumiał najdrobniejsze odstępstwa od regulaminu, zwalniał nas, wygłaszając parę słów na pożegnanie. Ostrzegał nas przed pokusami. I za każdym razem rozpierzchaliśmy się z najlepszymi intencjami i w przekonaniu, że nam nic takiego się nie przydarzy.

Ale miasto było zaczarowane, było labiryntem. To niesamowite, z jaką przebiegłością zastawiało swoje sidła. Taki dzień urlopu dzielił się na dwie połowy dość dokładnie rozgraniczone kolacją, na jasną i mroczną. Przypominał pewne książki z obrazkami, w których po jednej stronie przedstawieni są grzeczni, a po drugiej niegrzeczni chłopcy – z tą tylko różnicą, że tutaj obaj chłopcy łączyli się w jednej osobie. Po południu odwiedzaliśmy krewnych, siedzieliśmy na słońcu przed kawiarniami albo przechadzaliśmy się po Tiergarten. Niektórych widywało się na koncertach albo nawet na odczytach. Przedstawiali widok, jaki pojawiał się w wyobrażeniach Monterona: dziarscy, dobrze wychowani i ubrani jak z igły. To była czysta rozkosz.

Potem nadchodził wieczór z jego nieodłącznymi schadzkami. Spotykano się sam na sam z przyjaciółką, spotykano się w większym gronie. Zaczynano pić; atmosfera była coraz swobodniejsza. Potem rozchodzono się i spotykano ponownie o północy, u Bolsa albo w Angielskim Bufecie. Miało to dalszy ciąg i lokale stawały się coraz bardziej podejrzane albo nawet zaliczały się do stanowczo zakazanych. Kawiarnię Wiedeńską odwiedzały roje dam z półświatka i łatwo wchodziło się w konflikt z bezczelnymi kelnerami. W wielkich piwiarniach natykano się na studentów szukających zwady. W końcu otwarte były już tylko nieliczne przybytki, takie jak Pod Niegasnącą Lampą, i poczekalnie dworcowe. Tutaj przeważali pijani. Dochodziło do burd, które nikomu nie przynosiły chluby. Komendantura znała te miejsca i nie przypadkiem jej patrole zawsze przybywały akurat wówczas, gdy człowiek uwikłany był w awanturę. W ciżbie ukazywały się szpice hełmów i padało hasło: „Ratuj się kto może!”. Często było za późno. Trzeba było iść z żandarmami i dowódca patrolu cieszył się, że znowu przyskrzynił kadeta.

Szczegóły Monteron