Kochaj - Regina Brett - ebook + audiobook + książka

Kochaj ebook i audiobook

Regina Brett

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza, niezwykle osobista książka Reginy Brett, autorki bestsellerów „Bóg nigdy nie mruga”, „Jesteś cudem”, „Bóg zawsze znajdzie ci pracę” i „Twój dziennik”.

Ta książka nie jest dla każdego. Napisałam ją z myślą o tych, którzy zostali zranieni albo kochają zranionych, ale i dla tych, którzy są nieświadomi własnych ran, chociaż innym wydają się one oczywiste.

No dobrze, wygląda na to, że ta książka jest dla każdego.

Głodna miłości – tak czułam się przez wiele lat mojego życia. I wiem, że nie jestem w tym odosobniona.

Przeżyłam wiele trudnych chwil. Dziś potrafię spojrzeć wstecz i dostrzec dar w każdym z moich doświadczeń. Gdybym mogła wybierać z menu życia, nigdy nie zdecydowałabym się na większość sytuacji, które mi się przytrafiły – a mimo to żadnej nie żałuję. Każde doznanie i każdy związek uczyniły mnie tą osobą, którą jestem. Dziś wreszcie mogę powiedzieć, że kocham ją całym sercem.

Pragnę, żebyś i ty ze wszystkich sił pokochał siebie, swoje życie i otaczających cię ludzi.

Regina Brett

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 24 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,3 (257 ocen)
152
60
29
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Azygarlicka

Dobrze spędzony czas

jest ok
00
kamilader

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna
00
Mewas

Nie oderwiesz się od lektury

Początek średni, ale od 27 rozdziału świetna
00

Popularność




Tytuł oryginałuLove It All 50 Lessons For Loving Your Self, Your Life And Everyone In It

Copyright © 2017 Regina Brett. All rights reserved.

Grand Central Publishing, Hachette Book Group, 237 Park Avenue, New York, NY 10017www.HachetteBookGroup.com

Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z IV wydania Biblii Tysiąclecia.

Przekład Olga Siara

Redakcja i korekta Dominika Pycińska, Maria Brzozowska, Elżbieta Krok

Skład Tomasz Brzozowski

Zdjęcie Reginy Brett © PhotShot.com

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2017. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-65743-68-8

Podziękowania za możliwość przedruku tekstów: Przedruk felietonów, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Plain Dealer” za zgodą Plain Dealer Publishing Co. „Plain Dealer” jest posiadaczem praw autorskich do felietonów Reginy Brett z lat 2000–2012. Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk felietonów, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Beacon Journal” za zgodą Beacon Journal Publishing Co. Inc. „Beacon Journal” jest posiadaczem praw autorskich do felietonów Reginy Brett z lat 1994–2000. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Insignis Media ul. Lubicz17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Snapchat: insignis_media

Dla moich trzech cudów: Ashera Ainsley River. Obyście zawsze wiedzieli, jak mocno jesteście kochani.

Wstęp

Ta książka nie jest dla każdego.

Napisałam ją z myślą o tych, którzy zostali zranieni albo kochają zranionych ludzi, ale i dla tych, którzy są nieświadomi własnych ran, chociaż innym wydają się one oczywiste.

No dobrze, wygląda na to, że ta książka jest dla każdego.

Niektórzy z nas rodzą się głodni. Tak było ze mną. Gdy ktoś zapytał mnie o moment, w którym pierwszy raz poczułam głód, długo zastanawiałam się nad odpowiedzią. Chociaż cofnęłam się w myślach do najwcześniejszych wspomnień, nie mogłam sobie przypomnieć momentu, w którym nie byłabym głodna.

Głodna miłości. Boga. Radości.

Nie jestem w tym odosobniona. Ciągle kontaktują się ze mną czytelnicy z Polski, Rosji, Brazylii, Meksyku, Ukrainy, Japonii, Kolumbii i wszystkich innych państw, w których ukazały się moje książki. Opisują swoje zawirowania życiowe i miłosne i pytają, co mają robić, żeby być szczęśliwi – albo przynajmniej szczęśliwsi niż teraz.

To książka dla nich.

A także dla społeczników, superbohaterów, którzy chcą ratować świat, ale zaniedbują własne życie, zdrowie i szczęście. Jeśli chcesz sprawdzić, czy się do nich zaliczasz, zajrzyj do swojego kalendarza. Czy zarezerwowałeś w nim trochę czasu dla siebie? Czy między projektami zawodowymi, obowiązkami rodzinnymi i przysługami dla znajomych znalazłeś chwilę na spacer, pedicure albo masaż, o którym od dawna marzysz?

Wielu z nas jest tak zajętych życiem dla innych, że zaniedbuje samych siebie. Rezygnujemy z posiłków, snu i ruchu, a w efekcie czujemy się wyczerpani, przytłoczeni obowiązkami i wypaleni. Jesteśmy superbohaterami dla wszystkich… poza sobą.

Mam nadzieję, że ta książka to zmieni, bo oto najprawdziwsza ze wszystkich prawd:

Zasługujesz na swoje wymarzone życie.

Moje jest lepsze, pełniejsze i bardziej radosne, niż mogłabym to sobie wyobrazić. Nie zapowiadało się obiecująco. Byłam jednym z jedenaściorga dzieci w domu, w którym tata zaprowadzał porządek pasem, a mama była wycofana emocjonalnie. W kościele wpajano mi, że nie zasługuję na miłość.

Zostałam dwa razy zgwałcona – gdy miałam siedemnaście i dwadzieścia jeden lat. Moim życiem rządził wstyd. Kiedy przestał pomagać mi alkohol, zwróciłam się po wsparcie do specjalistów. Uzdrowiła mnie terapia, a także liczne warsztaty rozwoju osobistego, pisanie dziennika, modlitwa, medytacja i miłość innych ludzi. To wszystko towarzyszyło mi również w późniejszej walce z rakiem, w której straciłam siły, włosy i piersi, ale zyskałam większą wolę życia niż kiedykolwiek.

Dziś potrafię spojrzeć wstecz i dostrzec dar w każdym z moich doświadczeń. Gdybym mogła wybierać z menu życia, nigdy nie zdecydowałabym się na większość sytuacji, które mi się przytrafiły – a mimo to żadnej nie żałuję. Każde doznanie i każdy związek uczyniły mnie tą osobą, którą się stałam. Dziś wreszcie mogę powiedzieć, że kocham ją całym sercem.

Chciałabym, żeby moja książka pomogła i tobie osiągnąć ten stan.

Pokochać ze wszystkich sił siebie, swoje życie i wszystkich wokół.

Mam nadzieję, że po tych lekcjach zrzucisz pelerynę superbohatera, otworzysz serce i wzniesiesz się jeszcze wyżej, niż wydawało ci się to możliwe.

Lekcja 1

Urodziłeś się godny miłości

Wszyscy nosimy w sobie rany.

Oto moja najgłębsza rana. I zarazem najstarsza. To rana, która kiedyś otworzyła się i pochłonęła mnie całą. I nadal może to zrobić, chociaż minęło już tyle lat.

Każdy z nas ma w sobie czarną dziurę, która go zasysa i zamienia w bezradne dziecko z dalekiej przeszłości. Zaniedbane niemowlę. Bitą trzylatkę. Molestowaną pięciolatkę. Siedmiolatkę, której dokuczają koledzy ze szkoły. Dziewięciolatkę wyśmiewaną za to, że wygląda inaczej niż rówieśnicy.

Tej dziury nie da się zasypać pieniędzmi.

Nie da się jej wypełnić cukrem, alkoholem ani seksem.

Nie da się jej zlikwidować awansami zawodowymi, zabawkami ani zwycięstwami.

I nie da się przed nią uciec. Nie można zostawić jej za sobą – bo mamy ją w sobie.

Oto jak uleczyć tę pustkę w naszym wnętrzu – pustkę, która jest częścią nas.

Trzeba pokochać siebie ze swoimi ranami. Pokochać siebie jeszcze głębiej i mocniej, żeby te rany uzdrowić.

A później pomóc innym pokochać ich rany.

W ten sposób naprawiamy świat. Krok po kroku, rana po ranie. Tak odzyskujemy siły. Każdy z nas.

Nieleczone rany będą się pogłębiać. Moja mama dopiero po osiemdziesiątce opowiedziała mi o najboleśniejszym dniu swojego dzieciństwa. Jej siostra dopiero co wyprowadziła się z domu, a wszyscy czterej bracia byli już w wojsku i walczyli na wojnie. Mama została na farmie z moim surowym, zgryźliwym dziadkiem. Jej jedynym pocieszycielem był pies, border collie o imieniu Frankie, więc płakała z twarzą ukrytą w jego futrze. Gdy dziadek to zobaczył, warknął tylko: „Skoro tak ci źle, to możesz się powiesić w stodole”.

Znam tę rozpacz i tę odporność. Wyssałam je z mlekiem matki. Być może ty też.

Urodziłam się poraniona. Mogę tylko zgadywać, co było źródłem tego bólu: poprzednie wcielenie (jeśli wierzyć, że mamy ich wiele); uraz, jakiego doznała moja matka, będąc ze mną w ciąży; trauma z wczesnego dzieciństwa; szalone irlandzko-katolickie DNA czy może fakt, że miałam aż dziesięcioro rodzeństwa.

Moim najwcześniejszym wspomnieniem nie jest żadna konkretna sytuacja, tylko wrażenie, że nic nie znaczę.

Nie czułam się godna miłości. Nie czułam się godna uwagi. Nie czułam się godna opieki.

Byłam niekochana, niechciana, niepotrzebna.

Bezwartościowa.

Urodziłam się z poczuciem, że mam niewiele do zaoferowania światu. To stało się podstawą mojej tożsamości.

Zbyt łatwo i zbyt często wybuchałam płaczem. Byłam źle traktowana i zaniedbywana przez osoby, które z pewnością kochały mnie najmocniej, jak potrafiły, ale same zostały okaleczone emocjonalnie. A jak wiadomo, zranieni ludzie ranią innych. Moi rodzice wyrażali miłość czynami, ale nie potrafili wymówić słów: „Kocham cię”. Prawdopodobnie też nie słyszeli ich w dzieciństwie.

Jeśli mnie kochali – a przecież wiem, że tak było – to ich uczucie do mnie nie docierało. Mój odbiornik nie działał. Ta część serca, która służy do przyjmowania miłości, była we mnie niedokończona, niekompletna albo po prostu zepsuta. Albo przyszłam na świat bez niej, albo w którymś momencie przestała funkcjonować.

Pewnego dnia naprawdę przytłoczył mnie ten brak, ta ułomność, którą w sobie dostrzegałam. Było mi bardzo ciężko i rozpaczliwie pragnęłam się dowiedzieć, że jestem kochana. Chciałam to usłyszeć. Potrzebowałam dowodów.

Oto jak zapamiętałam ten moment. Weszłam do salonu i zapytałam swoją rodzinę: „Dlaczego mnie nie kochacie?”. Miałam nadzieję, wierzyłam i liczyłam ze wszystkich sił na to, że odpowiedzą: „Oczywiście, że cię kochamy, Regino”, a potem przytulą mnie tak mocno, że utonę w ich uściskach, a czarna dziura w moim wnętrzu wreszcie się wypełni.

Zamiast tego zranieni ludzie w tym pokoju zadali mi jeszcze głębsze rany. „Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi!” – zaczęło wyśpiewywać moje rodzeństwo. „Jestem taka biedna i nieszczęśliwa” – przedrzeźniali mnie bracia i siostry, bo i ja pewnie traktowałam ich wcześniej tak samo. Moja mama nie zareagowała. Nie odezwała się ani słowem.

Wybiegłam przez drzwi wejściowe zalana łzami, przekonana, że moi bliscy mnie nie kochają. Chciałam mieć dowód i go dostałam. Obeszłam dom i wspięłam się na metalowe ogrodzenie oddzielające nasz ogródek od reszty świata. Wciąż je pamiętam – stanowiło granicę, której nie wolno nam było przekraczać. Nie mogliśmy wychodzić na zewnątrz bez pozwolenia. Postawienie samowolnie choćby jednego kroku na chodniku przed domem było wykroczeniem. Wyprawa na tory kolejowe stanowiła już ciężkie przestępstwo. Nie przejmowałam się tym, że łamię prawa ustalone przez mojego tatę, który egzekwował je pasem.

Wdrapałam się zwinnie na ogrodzenie. Zeskoczyłam na drugą stronę i zeszłam po zboczu w stronę torów kolejowych. W trawie wokół szyn leżały śmieci, butelki, potłuczone lampy i niedziałające radia. To tu trafiały zepsute rzeczy, których nikt już nie chciał.

Usiadłam tam i czekałam na pociąg, który zakończy moje cierpienia. Bez miłości nie warto żyć. Już w dzieciństwie zdawałam sobie z tego sprawę.

Na szczęście pociąg jeździł tak wolno, że prawdopodobnie i tak zdążyłby zatrzymać się na czas. Poza tym nigdzie nie było go widać, więc nie wiem, czy można to nazwać próbą samobójczą, wołaniem o pomoc czy kiepskim planem ucieczki, bo nie miałam odwagi odejść zbyt daleko od domu. W rzeczywistości chciałam zabić nie siebie, tylko swój ból.

Nie pamiętam, ile miałam lat. Pamiętam za to swoje chude, owłosione nogi, brązowe włosy w strąkach i brzydkie okulary w niebieskich kocich oprawkach. I pamiętam też, że kiedy siedziałam tam zapłakana, coś sobie obiecałam. Podjęłam decyzję, że już nigdy nie poproszę nikogo o miłość. Zamiast wyrzec się życia, wyrzekłam się miłości. Jak to dobrze, że miłość nie wyrzeka się nas.

Tamtego dnia uratowała mnie miłość jednego z moich braci. Przeszedł za mną przez ogrodzenie i przekonał mnie, żebym zeszła z torów. Zawsze będę mu wdzięczna za ten akt miłości.

Chociaż pociąg nie nadjechał, coś jednak we mnie umarło. Postanowiłam zdusić w sobie głód miłości, a potem przez całe życie tęskniłam za uczuciem, z którego zrezygnowałam. Chciałam się uchronić przed kolejnymi ranami – ale gdy zamykamy serce, żeby nie dopuścić do siebie bólu, odgradzamy się też od miłości, a cierpienie rozrasta się w naszym wnętrzu niczym bluszcz.

Każdemu zdarzają się chwile zwątpienia, kiedy woli się poddać. Jeśli nie przeżyliśmy ich w dzieciństwie, to przynosi nam je dorosłość. Może to być poronienie. Urodzenie martwego dziecka. Rozwód, który odbieramy jak wyrok skazujący. Wskazówka wagi zatrzymująca się dopiero przy liczbie 150. Rachunki za hotel znalezione przypadkiem w kieszeni partnera. Policzek wymierzony przez kogoś bliskiego. Ta noc, gdy twój ojciec alkoholik stwierdza, że jesteś nic niewarty. Ten dzień, gdy twoja niezrównoważona matka tłucze zastawę stołową.

Nie chodzi o moment, w którym ktoś uznał, że jesteś za gruby, za stary, za głupi, za płytki, za wrażliwy, za dziwny, za wysoki, za niski, za religijny, za brzydki, za emocjonalny, zbyt mocno skrzywdzony albo zbyt wykolejony, żeby można cię było pokochać.

Chodzi o moment, w którym mu uwierzyłeś.

Ci, którzy nigdy nie wylądowali na bocznym torze życia, twierdzą, że można się z tego otrząsnąć. Mówią, że przeszłość jest już za nami. Ale to nieprawda – przeszłość jest w nas. Uczyniła nas tym, kim jesteśmy dziś. Ukształtowała i przeniknęła wszystkie komórki i tkanki naszego organizmu. Istnieje w każdym pociągnięciu pędzla na twoim obrazie samego siebie. Przeszłość to część arcydzieła, którym jesteś pod warstwami opinii innych ludzi i własnych ocen.

Warstwy te skrywają wytrzymałe, oryginalne i piękne płótno, ukazujące wielką, wspaniałą prawdę ludzkiego istnienia, o której zapomniało tak wielu z nas:

Rodzimy się godni miłości.

Lekcja 2

Wstyd, który cię dręczy, często nie ma z tobą nic wspólnego

Wciąż prześladują mnie słowa, które usłyszałam w pierwszej klasie w szkole im. Niepokalanego Poczęcia: „Kiedy grzeszysz, twoja dusza staje się czarna”.

Na dodatek zakonnica, która mnie uczyła, nazywała swoich uczniów diabłami i złem wcielonym. Mówiła tak o sześciolatkach.

W drugiej klasie mieliśmy pierwszą komunię świętą i wierzyliśmy, że to prawdziwe ciało Chrystusa. Zanim ją przyjęliśmy, musieliśmy jednak wypowiedzieć słowa: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”.

Jak można uczyć dzieci, że nie są godne, żeby przyszedł do nich Bóg?

Kto odpowiada za grzech pierworodny? Krótka odpowiedź brzmi: Adam i Ewa, którzy okazali nieposłuszeństwo i zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła. Zbyt wiele religii posługuje się tym pojęciem jak biczem, żeby zapanować nad wiernymi w ławach kościelnych. Ja przestałam już wierzyć, że moje DNA jest skażone wyborami Adama i Ewy.

Imiona wybrał mi ksiądz. Regina Maria to po łacinie Królowa Maria. Jak miałam dorównać idealnej, dziewiczej matce Jezusa, jedynej osobie na świecie poczętej bez grzechu pierworodnego? Czy rodzice oczekiwali, że zostanę cudownym, świętym dzieckiem? Czułam się jak przeciwieństwo mojej imienniczki – grzeszna i niedoskonała.

Nasz dom pełen był świętych przedmiotów – mieliśmy gigantyczny krucyfiks nad telewizorem i ponad półmetrową statuetkę Marii Panny, a w jadalni wisiał ogromny obraz przedstawiający ostatnią wieczerzę. Tata wkładał nam pod poduszki różańce i przypinał do pościeli znaczki z Najświętszym Sercem Jezusa. Wyglądało to tak, jakby w domu rodziny Brettów eksplodował kościół. Siostra mojego taty została zakonnicą, podobnie jak jego ciotka. Przywiązanie do religii było u nas rodzinne. Ale w pewnej chwili zapragnęliśmy zerwać te więzi.

Odstraszył nas od niej wstyd. Wstyd, który tak naprawdę nie miał z nami nic wspólnego. Wstyd wpajany nam siłą przez ludzi, którym też został on wpojony.

„Jak ci nie wstyd?” – rzuciła zakonnica, spychając pierwszoklasistkę z krzesełka za to, że rozdarła podręcznik do fonetyki.

„Jak ci nie wstyd?” – zawołała nauczycielka, uderzając mnie w głowę książką, bo nie umiałam jej obłożyć, chociaż chodziłam już do trzeciej klasy.

„Jak ci nie wstyd?” – słyszałam od taty, kiedy ściągał mi majtki i bił mnie pasem.

„Jak ci nie wstyd?” – stwierdzili z wyrzutem rodzice, gdy zmoczyłam łóżko, i nikt przez wiele dni nie zmienił mi pościeli.

„Jak wam nie wstyd?” – powiedziała nauczycielka w siódmej klasie chłopcom, którzy zaczęli płakać, bo nie mieli już siły stać przed resztą klasy z encyklopediami w wyciągniętych rękach. Tak ukarała ich za jakiś drobny występek.

Wstydzimy się nie dlatego, że zrobiliśmy coś złego. Wstyd pojawia się dopiero, gdy uwierzymy, że sami jesteśmy źli. Zepsuci do szpiku kości. To wtedy wstyd zatruwa naszą duszę i zagnieżdża się w jej najgłębszych zakamarkach.

Ale ci wszyscy ludzie nie mieli racji. Moja dusza nie jest czarna. Nigdy taka nie była. A moje serce jest czyste. I twoje też.

Jak nam nie wstyd? To nie nam powinno być wstyd. Ten wstyd nie miał nic wspólnego ze mną. I z tobą też nie ma.

Nie miał nic wspólnego nawet z ludźmi, którzy nas zawstydzali. Został im przekazany przez rodziców, którzy również wynieśli go z domu. A później my przejęliśmy od nich pałeczkę.

Do perfekcji opanowałam sztukę zawstydzania samej siebie. Spisywałam listy swoich niedoskonałości z takimi punktami jak: owłosione ramiona, duże uszy, krzywe brwi, nierówne nozdrza, chude nogi. Wstydziłam się, że jestem dziewczyną. Nie chciałam dbać o urodę i zostać czyjąś zdobyczą. Wolałam być twarda. Zachowywałam się jak chłopczyca, umiałam wczołgać się po asfaltowym placu zabaw pod samochód, żeby wyciągnąć spod niego piłkę.

Ktoś, kto był maltretowany fizycznie, seksualnie, emocjonalnie albo duchowo tak jak ja, może nosić wstyd w ciele. Dopóki go z siebie nie wyrzuci, energia nie może swobodnie krążyć.

Ja potrzebowałam wielu lat terapii, żeby uwolnić się od mojego wstydu. Nie miałam zamiaru przekazać go córce, a potem wnukom.

Pewna wspaniała terapeutka nauczyła mnie, że większość wstydu, który odczuwam, zupełnie mi nie służy. „Wstyd jest ci potrzebny tylko po to, żebyś nie biegała nago po supermarkecie” – wyjaśniła.

Mam już 61 lat, ale nadal zdarzają mi się ataki wstydu. Umiem już rozpoznać symptomy. Gdy popełniamy błąd, ogarnia nas panika, że wpakowaliśmy się w prawdziwe kłopoty. Zamiast uznać to za zwykłą pomyłkę, zaczynamy myśleć, że całe nasze życie to jedna wielka pomyłka. Widzę, jak zdarza się to innym ludziom. Kiedy ktoś lub coś trafi w ich najczulszy punkt, wywołując erupcję wulkanu wstydu, dostają szału albo całkiem się rozsypują i zamieniają w bezradną ofiarę.

Te cztery słowa: „Jak ci nie wstyd?”, robią takie wrażenie, jakby ktoś na nas zwymiotował. I w pewnym sensie tak jest. Ten, kto je wypowiada, zalewa innych własnym wstydem.

To uczucie nie rodzi się w nas, tylko w nim.

Kiedy opowiadałam swojemu przyjacielowi Billowi o tym, jak wyglądało moje dzieciństwo, zawsze powtarzał mi, że nie miałam powodów do wstydu. Próbował mnie przekonać, że byłam zupełnie niewinna. Wtedy nie potrafiłam w to uwierzyć. „To nie ty powinnaś się była wstydzić, tylko oni. Gdybyś przechodziła przez ulicę i wpadła pod samochód, odpowiedzialność ponosiłby kierowca, a nie ty jako jego ofiara” – tłumaczył.

Zrozumiałam to kilkadziesiąt lat później, gdy ogromna gałąź spadła z wysokości dziesięciu metrów na mój nowy samochód. Patrząc na wgnieciony dach, parsknęłam śmiechem. W końcu dotarła do mnie ta prawda. Mój samochód był niewinny. I ja też.

Mój samochód nie zrobił nic złego. Po prostu stał zaparkowany pod drzewem. Niczym nie zasłużył na to, żeby spadła na niego gałąź. To przypadek sprawił, że znalazł się w tym, a nie w innym miejscu, to wszystko.

Ze mną było tak samo.

Teraz, kiedy zaczynam czuć ciężar wstydu, podnoszę dłoń, jakbym chciała powiedzieć: „Stop!”. Na chwilę wszystko odkładam i wyobrażam sobie walizkę. Sprawdzam podpis na zawieszce. Nie, to nie „Regina”. Widzę wyraźnie imię osoby, do której należy ten wstyd. Zwykle właścicielami są moi rodzice. Czasem dawny szef albo ktoś inny, kogo darzyłam autorytetem. Podejmuję świadomą decyzję, żeby oddać mu jego wstyd. Powoli otwieram walizkę, ostrożnie umieszczam w niej wszystkie przykre uczucia lub myśli i zapinam suwak.

Później odpycham walizkę od siebie. Niech kręci się nieodebrana na taśmie bagażowej życia. Już wiem, że to nie mój ciężar. Nie będę go dłużej ze sobą taszczyć.

Jestem wolna.

Nigdy nie byłam odpowiedzialna za gniew i napady szału mojego ojca ani za jego problemy finansowe. Nie ponosiłam winy za depresję i wyczerpanie mojej mamy. Nie mogłam nic poradzić na to, że mieli tak dużo dzieci i je bili. Nie miałam wpływu na jakość życia i poczucie własnej wartości moich braci i sióstr.

To nie moja wina, że byłam molestowana przez dziadka i bita przez ojca ani że mama nie zapewniła mi opieki i nie ochroniła mnie przed nimi.

Niezależnie od tego, co ci się przytrafiło, nie świadczy to w żaden sposób o tobie. Potworne przeżycie nie czyni cię potworem. To, co się wydarzyło, mogło być obrzydliwe i złe, ale ty taki nie jesteś.

Jesteś niewinny.

Kiedyś w opactwie trapistów w Gethsemani w stanie Kentucky usłyszałam, jak mnich Matthew Kelty czyta wiersz Wendella Berry’ego pod tytułem Nie wstydź się. Berry pisał o poczuciu winy – z tego powodu, że nie zrozumiałeś czyichś wskazówek, zgubiłeś dokumenty, popełniłeś błąd. Chociaż nie zrobiłeś nic złego, inni ludzie chcą, żebyś klęczał, płakał i skręcał się ze wstydu. Jego wiersz dał mi siłę, by stanąć z podniesionym czołem i oznajmić: „Nie wstydzę się”.

Mam nadzieję, że ty też się nie wstydzisz.

Nie wstydź się swoich blizn, swojej wagi, swojego ciała. Nie wstydź się tego, co ci się stało.

Nie wstydź się swoich wyborów. Podjąłeś najlepszą decyzję, jaka była możliwa w tamtych okolicznościach.

Nie wstydź się dłoni, które cię raniły. Niech to one się tego wstydzą.

Nie wstydź się krytyków, którzy chcą, żebyś był zażenowany swoimi słowami, swoją twórczością, grą aktorską, swoimi metodami wychowawczymi, swoją cerą, fryzurą, swoim wyglądem i całą swoją osobą. Nie pozwól, żeby ich wstyd zagracił twoją duszę. Wymieć z niej kurz. Pozbądź się bzdurnych opinii innych ludzi.

Uwolnij się od nich wszystkich. Uwolnij się od Kościoła, który wmawiał ci, że nie jesteś godny kontaktu z Bogiem. Uwolnij się od rodziców, którzy nie potrafili kochać, zadawali ci rany, uciekali w pracę lub w alkohol albo porzucili cię dla innej rodziny. Uwolnij się od partnera, przez którego uwierzyłeś, że coś jest z tobą nie w porządku. Uwolnij się od nieznajomego, który cię skrzywdził. Uwolnij się od krytyka w swojej głowie, który obrzuca cię wyzwiskami.

Uwolnij się od najdrobniejszych śladów wstydu, który cię ogranicza, przyćmiewa twój blask, wmawia ci, że do niczego się nie nadajesz, i zamienia twoje życie w niekończącą się listę warunków do spełnienia: „Zasłużę na szczęście, kiedy wezmę ślub… rozwiodę się… znajdę pracę… dostanę awans… wydam książkę”.

Już teraz jesteś warty całego dobra, jakie ma do zaoferowania życie.

To prawo przysługujące nam z urodzenia.

Dziś na myśl o słowach, których nauczono nas w drugiej klasie: „Panie, nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”, nie zaczynam się już wstydzić.

Zamiast tego uśmiecham się i wyobrażam sobie, jak Bóg nadaje każdemu stworzonemu człowiekowi wartość okrzykiem „Tadam!” po kolejnym ukończonym arcydziele.

Nie wierzę, że ty i ja urodziliśmy się grzeszni.

Już czas uznać prawdę o moim istnieniu: jestem błogosławieństwem dla świata.

I ty również.

Lekcja 3

Strach to bezwstydny kłamczuch

Mój tata rzucał światu wyzwanie z pokładu bombowca B-24. Wciskał swoje metr osiemdziesiąt dwa na tylne stanowisko w samolocie, kulił się i zasypywał niebo pociskami.

„Tra-ta-ta-ta-ta-ta-ta!” – wołał, młócąc pięściami powietrze, żeby pokazać nam, jak to wyglądało. Był najwyższym strzelcem ogonowym w 24. Dywizjonie Bojowo-Kartograficznym, ale zgłosił się do zadania dla żołnierza niskiego wzrostu, bo niebezpieczne misje były lepiej wynagradzane, a jego rodzina potrzebowała pieniędzy.

Sierżant sztabowy Thomas A. Brett był nieustraszony. Wziął udział w ponad trzydziestu misjach na chińsko-birmańsko-indyjskim teatrze działań wojennych.

A potem wrócił do rodzinnego miasteczka w stanie Ohio i nauczył swoje dzieci bać się życia.

Niebezpieczeństwa czyhały na nas wszędzie. Zbyt nisko zwieszona gałąź tylko czekała, żeby wykłuć komuś oko. Gumka recepturka wystrzelona z palca też mogła oślepić. Siedzenie zbyt blisko telewizora osłabiało wzrok. Trzymanie rąk w kieszeni groziło śmiercią, bo w razie potknięcia nie dałoby się osłabić skutków upadku.

Mogliśmy zapomnieć o przejażdżce skuterem śnieżnym (uraz głowy), wejściu do oceanu (utonięcie) czy jeździe samochodem kompaktowym (pewny zgon).

Mój tata miał przygotowany plan awaryjny na każdą okazję – do nóg naszych łóżek przywiązana była nawet gruba lina, żebyśmy w razie pożaru mogli wyrzucić ją przez okno i zsunąć się po niej na ziemię z drugiego piętra.

Tata wpoił nam lęk przed światem. Okazało się jednak, że to on był dla nas największym zagrożeniem. Nadal muszę przykrywać uszy kołdrą przed snem, żeby nie słyszeć kroków taty na schodach i jego chrapliwego oddechu, gdy się nade mną pochylał. Zdradzał go jeden skrzypiący stopień, więc mogłam udawać, że śpię.

Zawsze gdy słyszę piosenkę Reby McIntyre Because of You („To przez ciebie”), jej słowa nie dają mi spokoju: „To przez ciebie nigdy nie odchodzę zbyt daleko. To przez ciebie nauczyłam się działać ostrożnie, żeby nikt mnie nie skrzywdził. To przez ciebie trudno mi zaufać nie tylko sobie samej, ale i wszystkim wokół. To przez ciebie się boję”.

Nam nie wolno było przechodzić na drugą stronę Sycamore Street, przy której stał nasz dom. Aż do liceum za każdym razem musieliśmy prosić rodziców o zgodę, chociaż mogliśmy grać na ulicy w baseball i piłkę nożną. I bądź tu mądry.

Nadal boję się, że ktoś ważniejszy ode mnie w ostatnim momencie odbierze mi wszystko, na co się cieszę. Nadal odpycham od siebie ludzi, zanim będą mieli okazję, żeby mnie zranić albo rozczarować. Wciąż dźwięczą mi w uszach przestrogi z dzieciństwa: „Świat nie jest bezpiecznym miejscem. Uważaj na siebie. Nie oddalaj się od domu. Najważniejsza jest rodzina. Rodzina cię ochroni”.

A co, jeśli to właśnie rodzina zagraża ci najbardziej?

Wtedy nie masz już nikogo.

A przynajmniej tak się czułam, kiedy płakałam w samotności, siedząc na gałęzi naszej jabłoni, wśród stert prania albo w łóżku, próbując ukołysać się do snu.

Dorastałam, bojąc się życia.

Wiele z moich decyzji nadal podyktowanych jest strachem. Nawet decyzja o tym, jak się ubrać. Czy ta sukienka nie jest zbyt seksowna? Czy nie wyglądam w niej tak kobieco i bezbronnie, że sprowokuję kogoś do ataku? Czy w razie potrzeby będę mogła uciekać w tych butach?

Kiedy wsiądę do samochodu, blokuję drzwi; w domu też zamykam się na cztery spusty.

Ktoś mógłby to wziąć za zwykłą nerwowość. Nic z tych rzeczy – to najprawdziwszy strach.

Kiedyś usłyszałam radę, że warto nadać swojemu lękowi datę ważności. Przez jakiś czas mi to pomagało, ale potem strach znów zagościł w moim życiu.

Przeczytałam gdzieś, że odwaga to moment, kiedy nikt inny nie wie, jak się boimy. Dlatego dla inspiracji sięgam po książki o dzielnych kobietach takich jak Maria Curie-Skłodowska, Rosa Parks i Joanna d’Arc, która jako trzynastolatka usłyszała głos Boga i podążyła za nim po śmierć na stosie sześć lat później.

Powoli kruszę tę górę lodową strachu, a przynajmniej jej wystający z wody wierzchołek, żeby nie niszczyła mi życia. Bardzo chciałabym się z nią rozprawić na dobre. Choć nie stopniała jeszcze do końca, duży kawałek zostawiłam za sobą w Maine wiosną 2017 roku podczas warsztatu „Rozwój osobisty nad morzem”, prowadzonego przez pisarkę Cheryl Richardson.

W pewnym momencie Cheryl poprosiła uczestniczki o odpowiedź na pytanie: „Co zmieniłabym w moim życiu, gdybym wiedziała, że nic złego się nie stanie?”.

O rany, ja zmieniłabym wszystko.

Podchodziłabym do samochodu, nie spodziewając się w każdej chwili napadu. Otwierałabym w domu okna bez obaw, że później znajdę w szafie intruza. Rozwijałabym nowe zainteresowania, nie martwiąc się, że coś mi nie wyjdzie albo że zrobię sobie krzywdę. Byłabym bardziej autentyczna i wyrażałabym swoją prawdę. Częściej spacerowałabym na łonie natury, nie drżąc ze strachu przed dzikimi zwierzętami – i ludźmi.

Zaryzykowałabym sławę, nie obawiając się, że stracę życie prywatne. Jadłabym więcej lodów, mając w nosie, czy po osiemdziesiątce dostanę udaru. Napisałabym te wszystkie książki, które w sobie noszę, nie cenzurując ich ze względu na moją rodzinę. Podróżowałabym częściej bez obaw, że zginie mi bagaż, a ja się zgubię.

Bardziej ufałabym życiu. Bardziej kochałabym życie – choć już jestem w nim zakochana.

Kiedy opowiedziałam w grupie o moim nieustannym lęku przed światem, Cheryl kazała mi go opisać, a potem zamknąć oczy.

– Wsłuchaj się w siebie i wybierz jakąś liczbę – poleciła.

– Pięć.

– Tyle miałaś lat – stwierdziła.

Później zaproponowała, żebym wzięła kilka głębokich oddechów i podzieliła się z grupą obrazem, słowem, dźwiękiem lub zapachem, który przyjdzie do głowy tej pięciolatce. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że naprawdę zrobiłam unik.

– Uchylam się przed ciosem – powiedziałam.

– Widziałyście, jak to robi? – zapytała uczestniczki Cheryl. Gdy wszystkie przytaknęły, poprosiła mnie o więcej informacji. – Kto cię bił?

– Mój tata. Moja nauczycielka w pierwszej klasie. Moja nauczycielka w trzeciej klasie.

– Od tamtej pory robisz uniki przed życiem – wyjaśniła Cheryl.

Trafiła w dziesiątkę.

Nadal uchylam się przed pasem ojca, lodowatym milczeniem matki, drewnianym wiosłem siostry Peter i książką, którą siostra Dolores walnęła mnie w głowę.

Podczas warsztatów postanowiłam pójść na terapię, żeby skończyć z tymi nieustannymi unikami. Nie chcę dawać takiego przykładu moim wnukom i pokazywać im życia ograniczonego przez strach.

Przed wyjazdem z ośrodka stanęłam na balkonie w moim pokoju i ostatni raz porządnie się wypłakałam. Teraz płacz zawsze przynosi mi ulgę, bo pozwalam sobie poczuć pełnię bólu i smutku, skrywanych pod bezbrzeżnym strachem. Kiedy spuściłam wzrok, zobaczyłam kaczki dokazujące w porcie przed moimi oknami.

Ptaki nurkowały, znikając w ciemnej toni, wyłaniały się z niej mniej więcej metr dalej, trzepotały entuzjastycznie skrzydłami, odpływały kawałek i powtarzały wszystko od nowa. Moje łzy przerodziły się w śmiech. Zrozumiałam, co chce mi przekazać świat.

Dosyć robienia uników przed życiem.

Czas się w nim zanurzyć.

Lekcja 4

Jeśli chcesz, żeby wszystko się zmieniło, zmień jedno – siebie

Alkohol wspaniale uśmierza ból.

Przez pewien czas był moim najlepszym przyjacielem. W szkole średniej prawdopodobnie uratował mi życie. Bardzo cierpiałam, a on łagodził mój ból.

Niektórzy uciekają w jedzenie, hazard, seks albo leki. Ja wybrałam alkohol. Albo to on wybrał mnie. Człowiek, który ma skłonność do uzależnień i nie pracuje nad sobą, wyniszcza się tym, co zapewnia mu dobre samopoczucie. Pragnie mieć tego coraz więcej: więcej ciasta, więcej chleba, więcej seksu, więcej cukru, więcej trawki, więcej tabletek, więcej wygranych w pokera. Jak stwierdził jeden z moich przyjaciół na odwyku: „Moim ulubionym narkotykiem było »więcej«”.

To niekończące się poszukiwanie czegoś, co wypełni w nas tę czarną dziurę, którą ostatecznie może wypełnić tylko jedno: więcej Boga.

Nigdy w życiu nie piłam dla towarzystwa. Piłam, żeby się upić. Uwielbiałam ten stan. Alkohol przenosił mnie na drugą stronę szklanej ściany, za którą wszyscy wydawali się szczęśliwi, radośni i wolni. Dawał mi przepustkę do tego świata i jednocześnie był niepodważalnym alibi. Jeśli wdałam się z kimś w pyskówkę, mogłam winić za to piwo. Jeśli flirtowałam z chłopakiem przyjaciółki, mogłam zasłaniać się winem. Jeśli wgniotłam komuś samochód, mogłam zrzucić to na whisky.

Nie pamiętam swojego pierwszego drinka. Tata smarował nam dziąsła whisky, kiedy ząbkowaliśmy. Na przeziębienie dostawaliśmy whisky z miodem i cytryną. Uwielbiałam uczucie, jakie ogarniało mnie, gdy wylizywałam dno szklanek po whisky po wizycie ciotek i wujków. Kochałam to palenie w gardle. Bursztynowy płyn topił się w drodze do żołądka. Miałam wrażenie, że połykam żar, który rozpala w moim wnętrzu płomień. Nagle czułam, że żyję.

Po alkoholu stawałam się pewna siebie, zabawna, seksowna i inteligentna. W szkole średniej im więcej piłam, tym bardziej byłam lubiana. Koledzy się za mną uganiali. Jeśli ich dziewczyny odmawiały im seksu, zrywali z nimi i zaczynali podrywać mnie. Nie chcieli się ze mną umawiać, tylko mnie obściskiwać. Wiedziałam, że żaden z nich mnie nie kocha, ale czułam, że mnie pragną. Boże, wreszcie ktoś mnie pragnął.

Na zdjęciu w albumie szkoły średniej w Ravennie z 1974 roku trzymam w ręku piwo. Moim ulubionym przedmiotem było picie. Miałam nawet ksywkę „Pijaczka”. Nie mogłam legalnie kupić alkoholu, ale bez trudu potrafiłam go zdobyć. Kiedyś przyniosłam do szkoły butelkę rumu ukradzioną z przyjęcia. W ramach projektu chemicznego zrobiłam domowe wino. Po koncercie chóru w siedzibie stowarzyszenia Elks Club wyniosłam pod togą butelkę ginu.

Gdy w weekendy wracałam pijana do domu, po drodze jadłam paczkę tabletek na kaszel, żeby zamaskować zapach alkoholu. Tak często potykałam się na schodach, że golenie miałam pokryte siniakami. Sięgałam po sikacze, wina marki wino i tanie piwo, żeby osiągnąć upragniony stan zamroczenia. Później zaczynały się zawroty głowy, żołądek podchodził mi do gardła, aż w końcu ogarniały mnie mdłości i wymiotowałam.

Jako siedemnastolatka spotykałam się z chłopakiem, który miał dwadzieścia jeden lat i wprowadzał mnie do barów. W pewnym momencie dowiedziałam się, że jest zaręczony. Ta wiadomość mnie zdruzgotała. Uważałam się za jego dziewczynę. Zadzwoniłam do niego z jakiejś imprezy i powiedziałam, że to koniec. Potem się upiłam. Wyszłam z tego przyjęcia z futbolistą amerykańskim, którego nie znałam zbyt dobrze. Po tej nocy już nigdy go nie zapomnę.

Bo o gwałcie się nie zapomina. Rzucił się na mnie i chociaż płakałam, prosiłam, żeby przestał, i próbowałam go z siebie zepchnąć, na nic się to nie zdało.

Cierpienie, od którego uciekałam w alkohol, stało się jeszcze większe. Przestałam być duszą towarzystwa. Coraz słabiej reagowałam na alkohol. Kiedyś zamroczenie trwało trzy godziny, później dwie, jedną, aż w końcu w ogóle nie przychodziło – czułam jedynie coraz większy ból. Pewnej nocy pocięłam się kawałkiem szkła w barowej łazience, ale za bardzo się bałam, żeby popełnić samobójstwo. W niektóre wieczory wchodziłam między rozpędzone samochody, jakbym chciała zginąć pod kołami.

Często prowadziłam pod wpływem alkoholu. Dzięki Bogu nigdy nikogo nie potrąciłam. Dziś przeraża mnie własna lekkomyślność. Trasa do domu była prosta, nie musiałam nigdzie skręcać ani podejmować żadnych ważnych decyzji. Wyłączałam tylko światła – mój pijany mózg sądził, że stanę się w ten sposób niewidzialna i nie zatrzyma mnie policja.

Alkohol i ból mąciły mi w głowie. Nie mogłam przez nie dojrzeć i dorosnąć. W ostatniej klasie liceum umawiałam się z narkomanem. Brał kwas i amfetaminę. Nie przeszkadzała mu moja reputacja. Być może nawet robiła na nim wrażenie. On imprezował, odurzony narkotykami, ja – odurzona alkoholem.

Razem z przyjaciółmi wciągali kokainę i czerpali garściami z misy pełnej tabletek o różnych rozmiarach i kształtach. Połykali je równie beztrosko, jakby chodziło o m&m’sy. Mówił mi, że mnie kocha, i planowaliśmy się pobrać, ale któregoś dnia oświadczył, że wstąpił do marynarki. Ja zaczęłam spotykać się z kimś innym i zaszłam w ciążę. Miałam dwadzieścia jeden lat.

Nie pamiętam swojego pierwszego drinka, ale myślę, że nigdy nie zapomnę, dlaczego postanowiłam z tym skończyć.

W piątym miesiącu ciąży nadal chodziłam do barów, ale zamawiałam tylko napoje gazowane. Kiedyś zaprosił mnie na randkę członek uniwersyteckiej drużyny sportowej. Przyjaciele radzili, żebym trzymała się od niego z daleka. Ostrzegali, że jest narkomanem i fatalnie traktuje kobiety. Uznałam to za wyzwanie.

Poszliśmy do kina, a w drodze do domu kupił sześciopak piwa. Zaparkował w odludnym miejscu i zaczął mnie całować. Był coraz bardziej natarczywy, więc żeby uniknąć gwałtu, zaspokoiłam go w inny sposób. Musiałam z nim wynegocjować, żeby mnie nie zgwałcił. Jakie to poniżające. Później powiedział mi kilka komplementów, więc, niestety, postanowiłam dać mu drugą szansę.

Którejś nocy, gdy wracałam z nim z baru, zatrzymał samochód na poboczu. Tym razem mnie zgwałcił. Wyrywałam się, błagałam, żeby przestał, i płakałam. Próbowałam wpaść w złość, ale nie potrafiłam. Kiedy mój ojciec mnie bił, nigdy nie byłam na niego zła. W takich sytuacjach ogarniał mnie jedynie smutek i strach. Czułam się skrzywdzona i nic niewarta. Teraz też mogłam tylko powtarzać bez końca słowo „nie”. Szlochałam przez cały czas. Przegrałam kolejną walkę. Przegrało też moje dziecko. Nie umiałam ochronić ani siebie, ani jego. Zawiodłam jako rodzic, zanim jeszcze nim zostałam.

Po wszystkim mój gwałciciel odwiózł mnie do domu. Gdy wysiadałam z samochodu, parsknął śmiechem.

Tydzień później zobaczyłam go na imprezie. Ignorował mnie, więc ze złości postanowiłam się upić. Byłam zła, zraniona i zagubiona. Nikomu nie powiedziałam, co się wydarzyło. Tak samo jak nie doniosłam na tamtego amerykańskiego futbolistę.

Kolejne szklanki whisky miały być ciosami wymierzonymi im obu, ale alkohol szkodził tylko mnie. Próbowałam zabić swoje cierpienie. Cierpiałam przez to, co mi zrobili. Cierpiałam, bo wszędzie czułam się obco. Cierpiałam, bo nikt mnie nie kochał. Ale ból rósł coraz bardziej, więc wsiadłam do samochodu i odjechałam.

Przed każdym zakrętem planowałam wjechać w drzewo albo lampę uliczną, ale w ostatniej chwili powstrzymywał mnie strach, że się nie zabiję. Bałam się, że drzewo nie będzie wystarczająco grube albo że za wolno jadę. A co, jeśli zostanę sparaliżowana?

I nagle uświadomiłam sobie z całą mocą, że jestem w ciąży. Nie mogłam odebrać życia innemu człowiekowi. To dziecko zasługiwało, żeby się urodzić. Wjechałam na parking, wytoczyłam się z samochodu na żwir i rozpłakałam.

Jakiś głos we mnie wzywał Boga. „Pomóż mi, proszę. Nie mogę już tego znieść!” – wołałam. Nie wiem, jaki Bóg odpowiada na rozpaczliwe jęki pijaków, ale zostałam wysłuchana.

Błagałam o życie – nie o jego koniec, tylko o nowy początek. I w tym momencie Bóg mi go zesłał. Nie spłynął na mnie wielki spokój, nie poczułam ukojenia ani łagodnego ciepła. Ale tej nocy przestałam pić. I wytrwałam w trzeźwości prawie dwa lata. Nie zerwałam z dawnym stylem życia, ale przestałam sięgać po alkohol.

Urodziłam zdrową dziewczynkę, a kilka miesięcy później zakochałam się w nieobliczalnym alkoholiku. Praktycznie nie trzeźwiał, więc szukałam sposobu na to, żeby wyciągnąć go z nałogu. Kiedy zwróciłam się o pomoc do kobiet w programie dwunastu kroków, powiedziały mi, żebym dała sobie z nim spokój i zaczęła kochać siebie. Posłuchałam ich, a moje życie stało się lepsze. Znacznie lepsze.

Ale każdy zdrowiejący alkoholik wie, że „nie ma żadnej psychicznej obrony przed pierwszym drinkiem”. Pewnego dnia bez wyraźnego powodu przerwałam abstynencję. Stało się jednak coś dziwnego: nie mogłam się upić. Alkohol przestał na mnie działać.

Chociaż słaniałam się na nogach, mój umysł pozostał trzeźwy. Flirtowałam ze swoim żonatym szefem, słysząc w głowie głos rozsądku: „Nie rób tego!”. Najwyraźniej doznałam rozdwojenia jaźni: jedna Regina była pijana, druga wciąż myślała przytomnie.

Przy kilku kolejnych okazjach nadal nie udawało mi się upić.

Któregoś wieczora zapragnęłam uśmierzyć swój ból. Martwiłam się, że znów sięgnę po kieliszek, więc zamiast tego sięgnęłam po słuchawkę telefonu. Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Kathy i wreszcie opowiedziałam komuś o swoim piciu. Zwierzyłam się jej z cierpienia, które usiłowałam zalać alkoholem, i z bólu, jakiego przysporzyły mi te próby.

Tej jesieni Kathy zaprosiła mnie do swojego kręgu znajomych – zdrowiejących alkoholików, którzy pomogli jej mężowi wyjść z nałogu. Poznałam tam dozgonnych przyjaciół. Ci ludzie pokochali mnie, zanim sama umiałam się pokochać. Dali mi nową nadzieję i siłę, żeby zacząć od początku.

Kiedy ja się zmieniłam, zmieniło się wszystko w moim życiu. Teraz mam nowego Boga, który kocha mnie taką, jaka jestem. Mam lojalnych przyjaciół, którzy kochają mnie taką, jaka jestem. Mam nową relację z rodziną, która kocha mnie taką, jaka jestem. Mam męża, który ubóstwia mnie taką, jaka jestem.

A co najlepsze, wreszcie potrafię kochać siebie taką, jaka jestem, i przyjąć miłość moich bliskich.

Lekcja 5

Ludzie zaczną cię lepiej traktować, kiedy uwierzysz, że na to zasługujesz

Sześć miesięcy.

Mniej więcej tyle wytrzymywałam w związku, dopóki nie poznałam mojego męża.

Cykl zawsze wyglądał tak samo: najpierw, zaślepiona pożądaniem, ignorowałam wszystkie sygnały ostrzegawcze i patrzyłam na wybranka przez różowe okulary, potem zauważałam jego wady, ale udawałam, że ich nie ma, aż w końcu sytuacja stawała się tak napięta, że zrywaliśmy z hukiem.

Trwałam zbyt długo w toksycznych relacjach, bo bałam się, że nie stać mnie na nic lepszego. Za każdym razem, gdy któreś z nas dochodziło do wniosku, że pora odejść, wylewałam morze łez. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to już koniec. Straciłam ostatnią osobę, która mogła mnie kiedykolwiek pokochać.

Albo prawie pokochać.

Świetnie podsumowuje to cytat z filmu Charlie: „Przyjmujemy taką miłość, na którą swoim zdaniem zasługujemy”.