W Magellanii. Wg rękopisu. Pierwsze polskie tłumaczenie - Juliusz Verne - ebook

W Magellanii. Wg rękopisu. Pierwsze polskie tłumaczenie ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Pierwsze polskie tłumaczenie wg rękopisu

W Magellanii, skupisku wysp i wysepek położonych pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem, na południowym krańcu Ameryki Południowej osiedlił się kilka lat wcześniej biały mężczyzna, którego przeszłości ani narodowości nikt nie zna. Z przekonań jest anarchistą nieuznającym żadnej władzy ani organizacji społecznej. Żyje na wysepce Neuve wraz ze swymi przyjaciółmi Karrolym i Halgiem. Są to miejscowi, ojciec i syn, którzy żyją z pilotowania statków przez magellańskie cieśniny. Zamieszkujący Magellanię Indianie, których tajemniczy biały leczy, służąc im pomocą i radą, nazywają go Kaw-Djer – dobroczyńca. Kiedy traktatem z 17 stycznia 1881 roku Argentyna i Chile dzielą między siebie Magellanię, Kaw-Djer czuje, że stracił ostatnie miejsce na ziemi, gdzie mógł się czuć wolny, i chce odebrać sobie życie. Wraz z Karrolym i Halgiem płynie na wyspę Horn, najdalej wysunięty skrawek Magellanii, by rzucić się w morze. W tym czasie przy szalejącym sztormie do wyspy zbliża się statek, któremu grozi, że lada chwila rozbije się o skały. Kaw-Djer i jego przyjaciele ruszają na pomoc. Udaje im się doprowadzić statek do wybrzeża Wyspy Hoste’a. Rozbitkowie z „Jonathana”, to grupa emigrantów, która miała się osiedlić w południowej Afryce. Kaw-Djer pomaga im przetrwać zimę na Wyspie Hoste’a. Wiosną rozbitkowie przyjmują propozycję chilijskiego rządu, który oddaje im wyspę na własność, by ją skolonizowali. Hosteliańska kolonia przeżywa dwa poważne kryzysy. Po raz pierwszy, gdy anarchiści, którzy znajdowali się pośród pasażerów „Jonathana”, próbują narzucić innym życie w swego rodzaju komunie. Po raz drugi zaś, gdy na wyspie zostaje odkryte złoto, co wywołuje gorączkę złota wśród osadników i ściąga na wyspę tłumy awanturników. Zagrożonej upadkiem kolonii przychodzi z pomocą Kaw-Djer, który wbrew własnym przekonaniom przyjmuje na prośbę Hostelian funkcję władcy o dyktatorskich prerogatywach. Ocala kolonię i doprowadza do końca dzieło swojego życia, jakim jest budowa latarni morskiej na oddanej Hostelianom na własność wyspie Horn, tej samej, na której kiedyś zamierzał odebrać sobie życie. Ostatecznie zmienia też poglądy, które nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością.

 

 

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 35 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

W Magellanii

Przełożyła Iwona Janczy

Przypisy

Czterdziesta piąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

Tytuł oryginału francuskiego: En Magellanie

© Copyright for the Polish translation by Iwona Janczy, 2017

18 ilustracji, w tym 5 kart kolorowych i 2 mapki: Damian Christ

© Copyright for the inside illustrations by Damian Christ, 2017

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

Ruda Śląska 2017

Wstęp

 

W swej kolejnej powieści, zatytułowanej W Magellanii, autor znów zabiera nas w podróż, tym razem na same krańce Ameryki Południowej, gdzie już mieliśmy okazję przebywać na Wyspie Stanów, czytając o losach bohaterów Latarni na Krańcu Świata. Tym razem znajdziemy się na terenach należących częściowo do Chile, częściowo do Argentyny, gdzie z grupą emigrantów mających się osiedlić na wybrzeżach Afryki, rozbitków ze statku „Jonathan”, będziemy próbowali przeżyć i zbudować kolonię na Wyspie Hoste’a, jednej z większych wysp archipelagu, na który rzucił ich los. Będziemy uczestniczyć w ich życiu, podzielać ich smutki i radości, targani podobnymi wątpliwościami i rozterkami. Nade wszystko jednak będziemy śledzić losy głównego bohatera Kaw-Djera oraz dwóch tubylców, ojca i syna, jego przyjaciół, którzy odgrywają w całej powieści niepoślednią rolę. Czy dadzą sobie radę ze wszystkimi przeciwnościami, jakie zgotują im życie i natura? Czy zachowają swoje poglądy, swoje marzenia o dobrym świecie, czy też się ich wyrzekną? Tego wszystkiego dowiemy ze stronic powieści.

Jakże różni się ta powieść od utworu znanego polskim czytelnikom pod różnymi tytułami: Rozbitki czyOjczyzna rozbitków, bardzo znacznie przerobionego przez syna pisarza Michela Verne’a, który wprowadził do tekstu wiele poglądów współczesnych młodszemu Verne’owi, co zupełnie nie było intencją jego ojca, żyjącego przecież wyobrażeniami właściwymi społeczeństwu z lat 70. XIX wieku.

Teraz polscy miłośnicy twórczości Juliusza Verne’a mają okazję zapoznać się z czwartą już powieścią, po Latarni na Krańcu Świata,Sekrecie Wilhelma Storitza i Pięknym żółtym Dunaju, której treść oparta jest na rękopisie Juliusza Verne’a, a to dzięki temu, że w 1986 roku miasto Nantes za kwotę sześciu milionów franków odkupiło od spadkobierców pisarza rękopisy, spoczywające do tamtego czasu w rodzinnym sejfie.

Utwór został napisany w latach 1897-1898, po raz pierwszy wydany w roku 1987 przez francuskie Towarzystwo Juliusza Verne’a, a później, w roku 1999, przez wydawnictwo Stanké w Kanadzie. Nigdy nie był publikowany z ilustracjami, jednak w wydaniu „Biblioteki Andrzeja” znalazły się liczne ilustracje czarno-białe i w kolorze wykonane przez Damiana Christa.

Życzę przyjemnej lektury

Andrzej Zydorczak

Rozdział I

Gwanako1

 

Było to niezwykle wdzięczne zwierzę – o długiej i elegancko wygiętej szyi, zaokrąglonym zadzie, wysmukłych żylastych nogach. Jego szczupłe ciało pokrywała czerwonawa sierść upstrzona białymi cętkami, a puszysty krótki ogon układał się w pióropusz. Powszechnie zwano je tutaj gwanakiem. Z oddali przeżuwacze te często brano za konie wierzchowe i niejeden podróżnik, zmylony ich powierzchownością, święcie wierzył, że oto widzi oddział jeźdźców przemierzający w określonym porządku nieskończone równiny tego regionu.

Ten tutaj, samotny okaz, odbiegł od oceanu na odległość ćwierć mili2. Właśnie, nie bez pewnej nieufności, zatrzymał się na grzbiecie pagórka wznoszącego się pośrodku rozległej łąki, gdzie suche trzciny kołysały się z szumem, a ich ostre końce wbijały się w kępy kolczastych zarośli. Zwrócone pyskiem pod wiatr, chłonęło zapachy niesione od wschodu wraz z lekkim wietrzykiem. Zaniepokojone, jakby spodziewało się zaskoczenia, z uważnym, zatrwożonym wręcz spojrzeniem, postawionymi na sztorc uszami, obracając się, nasłuchiwało, by w razie najmniejszego podejrzanego hałasu rzucić się do ucieczki. Bez wątpienia to pełne obaw zwierzę łatwo mógłby dosięgnąć pocisk myśliwego, gdyby ten wypuścił go ze strzelby o dalekim zasięgu. Mogłaby dosięgnąć je i strzała, jeśli strzelec byłby schowany w zaroślach lub za pobliską skałą. Jednak do rzadkości należy, aby jakiemuś lazzo3 udało się okrążyć ruchliwe gwanako. Dzięki swej nadzwyczajnej zwinności, dzięki szybkości, która przewyższa nawet szybkość konia, wystarczy mu zaledwie kilka susów, aby skryć się, aby stać się nieosiągalnym.

Równina w tej części, gdzie wznosił się pagórek, bynajmniej nie stanowiła jednolicie płaskiej przestrzeni. Tu i ówdzie w zagłębieniach gruntu wybrzuszały się nierówności pozostawione przez burzowe nawałnice, które zryły glebę. Wzdłuż jednego z takich wałów, nie dalej niż tuzin kroków od naszego pagórka, przemykał tubylec, Indianin, którego gwanako nie mogło dostrzec. Półnagi, za całe odzienie mający tylko strzępy futra z dzikiego zwierza, giętki niczym wąż, czołgał się bezszelestnie, prześlizgując się pomiędzy trawami, tak by jak najbardziej przybliżyć się do upragnionego zwierzęcia, dla którego hasłem do ucieczki stałby się najmniejszy bodziec. Jednakże gwanako i tak poczęło objawiać zaniepokojenie, jakby przeczuwało nieuchronnie grożące mu niebezpieczeństwo.

Istotnie tak było. W powietrzu rozległ się tylko świst rzemienia i rzucone z oddali lasso rozwinęło się w jego kierunku, a pasek skóry obciążony na końcu przytwierdzonym doń kamieniem nie dosięgnął głowy gwanaka, lecz ześlizgnął się po zadzie zwierzęcia, nie zaciskając się na nim.

Rzut był chybiony. Zwierzę, żwawo odskoczywszy, uciekło co sił w nogach. Indianin, który dotarł na szczyt pagórka, widział je dosłownie tylko przez moment, gdy znikało za zwartą ścianą drzew porastających równinę po tej stronie.

Ale choć w tej chwili gwanaku nie groziło żadne niebezpieczeństwo, to Indianinowi przeciwnie, znalazł się bowiem w poważnych tarapatach.

Zwinąwszy lasso, którego koniec przytroczył do pasa, już, już zamierzał zejść ze wzniesienia, gdy wtem kilka kroków od niego rozległ się wściekły ryk.

Prawie równocześnie jednym skokiem u jego stóp wylądowała płowa bestia, która natychmiast rozprostowała się i skoczyła mu do gardła.

Był to jeden z tych amerykańskich tygrysów, nieco mniejszy niż jego azjatyccy pobratymcy, lecz których atak należy do równie przerażających – czyli jaguar4 z rodzaju kotów mierzących od czterech do pięciu stóp5 od głowy do ogona, żółtoszarej maści na grzbiecie, z marmurkowym deseniem na głowie i po bokach, upstrzony czarnymi cętkami, jaśniejszymi pośrodku niczym źrenica oka.

Tubylec gwałtownie odskoczył w bok. Dobrze znał siłę i drapieżność tego zwierzęcia, którego pazury rozdarłyby mu bez trudu pierś, a zęby zdusiłyby go jednym kłapnięciem szczęk. Niestety, cofając się, potknął się i upadł jak długi. Był zgubiony, gdyż za cały oręż posiadał tylko rodzaj cienkiego noża z foczej kości, który udało mu się wyciągnąć zza pasa.

Uniósł ramię i gdy zwierz rzucał się na niego, z całej siły ugodził go tą bronią, zbyt znikomą przeciwko tak straszliwemu przeciwnikowi. Miał nadzieję, że gdy zwierz uczyni krok wstecz, jemu uda się stanąć na nogi i przyjąć bardziej obronną postawę. Zabrakło mu na to czasu. Jaguar, lekko ugodzony, następny skok wykonał prawie natychmiast, a jego pazury przygwoździły człowieka do ziemi.

 

W tej samej chwili rozległ się suchy huk karabinu, a jaguar, dosięgnięty kulą prosto w serce, padł niczym rażony piorunem.

W odległości stu kroków, ponad skałami nadmorskiego urwiska, jeszcze snuł się biały dym powstały przy detonacji. Na skale stał człowiek, który nadal trzymał karabin przyłożony do policzka. Gdy jednak zobaczył, że nie będzie potrzebny drugi strzał, opuścił broń, rozładował, ujął pod pachę i odwrócił się, spoglądając ku południu.

Po tamtej stronie, u stóp skalnego urwiska, rozciągał się szeroki widok na otwarte morze.

Człowiek ów pochylił się, wydając okrzyk, który uzupełnił kilkoma gardłowymi słowami, z mocno zaznaczoną głoską „k”.

Nie był to jednak tubylec. Cała jego postać wskazywała na Europejczyka lub Amerykanina. Jego skóra, choć silnie opalona, nie była brązowa, nie miał też rozpłaszczonego nosa wciśniętego pomiędzy oczami, wystających kości policzkowych czy niskiego cofniętego czoła ani też małych oczek ciemnej rasy. Przeciwnie. Czoło jego było wysokie i poorane licznymi zmarszczkami znamionującymi człowieka myślącego, a twarz – inteligentna. Miał równo przycięte włosy, już nieco szpakowate, podobnie jak i broda, której tutejsi mieszkańcy są prawie całkowicie pozbawieni.

Nie dałoby się określić jego wieku dokładniej niż w przybliżeniu do dziesięciu lat, lecz bez wątpienia liczył sobie pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Był człowiekiem wysokiej postury, sprawnym fizycznie, o żelaznym zdrowiu. Wszystko w nim wskazywało na wielką energię, która zapewne czasami znajdowała ujście w wybuchach gniewu. Cechowała go też potężna siła mięśni. Rysy jego twarzy znamionowała powaga, podobna nieco do powagi charakterystycznej dla Indian z Far Westu6, a z całej jego sylwetki biła duma, jednak nie była to egoistyczna pycha zakochanego w samym sobie, ale szlachetność gestów i postawy.

Po pierwszym okrzyku ze szczytu urwiska rozległ się drugi, który musiał być wołaniem do kogoś o tubylczym imieniu:

– Karroly… Karroly!

Minutę potem przez szczerbę w szerokim u góry, a zwężającym się u podstawy masywie nadmorskiego urwiska, ciągnącym się aż do żółtego wybrzeża usianego czarnymi kamieniami, wyłonił się ów Karroly.

Bez wątpienia był to Indianin, typ zupełnie odmienny od białego, którego wejście na scenę zostało zaanonsowane tak nadzwyczajnym strzałem z karabinu.

Był to mężczyzna trzydziestopięcio- lub czterdziestoletni, mocno umięśniony, o szerokich barach i wydatnym torsie. Jego duża kwadratowa głowa spoczywała na mocnym karku. Wysoki na pięć i pół stopy, miał intensywnie czarne włosy, przenikliwe oczy pod słabo zarysowanym łukiem brwiowym i rzadką rudawą brodę. Można by zaryzykować twierdzenie, że u tego osobnika niższej rasy po równo występowały cechy zwierzęce i ludzkie, jednak były to cechy łagodnego i pieszczotliwego zwierzęcia. Nie miał w sobie nic z drapieżnika, jego fizjonomia przywodziła na myśl raczej wiernego psa, jak na przykład te rozpowszechnione w Nowym Świecie7, które stają się nie tylko dobrymi towarzyszami, ale i prawdziwymi przyjaciółmi człowieka. Był jak oddane zwierzę, które przybiega na zawołanie pana i łasi się do jego ręki.

Obaj mężczyźni wymienili między sobą kilka słów w tubylczym języku, o którym była mowa wcześniej, słów na krótkim przydechu, sprawiających wrażenie, jakby połowa każdego wyrazu wypowiadana była w niższych tonach, a potem skierowali się ku miejscu, gdzie na ziemi obok zabitego jaguara leżał ranny.

Nieszczęśnik stracił przytomność. Z jego pooranej pazurami drapieżnika piersi wciąż cienkimi strumyczkami ciekła krew, zabarwiając na czerwono glebę. Jednakże, gdy poczuł na ramieniu dotyk dłoni, która odsunąwszy grubą skórzaną odzież, odsłoniła pozostałe krwawiące rany, otworzył dotychczas zamknięte oczy.

Spostrzegłszy człowieka, który pospiesznie starał się udzielić mu pomocy, bez wątpienia rozpoznał go, gdyż wzrok jego rozjaśnił słaby blask, a ze zbielałych warg wydobyło się imię:

– Kaw-djer… Kaw-djer…!

Słowo to, które w tubylczym języku oznacza przyjaciela i dobroczyńcę, z całą pewnością tyczyło się białego, gdyż to on właśnie skinął głową na potwierdzenie. Było jasne, że sama obecność Kaw-djera uspokoiła tubylca. Wiedział, że nie znalazł się w rękach jednego z tych czarowników, fabrykantów guseł, sprzedawców magicznych sztuczek zwanych yakamouches, rodzaju podejrzanych masażystów wędrujących od plemienia do plemienia, zasługujących zwykle na najgorsze traktowanie, co zresztą często ich spotyka.

Ranny z lekkim westchnieniem wyciągnął ramię ku niebu, a następnie sięgnął dłonią do ust, jakby pytał, czy jego dusza wzniesie się w przestworza, a Kaw-djer, który oglądał jego obrażenia, odwrócił smutno głowę.

Oczy tubylca były w tym momencie zamknięte, nie widział więc tego aż nazbyt znaczącego gestu. Zresztą podczas gdy go opatrywano, nie wydał nawet najmniejszego jęku bólu.

Karroly, który wcześniej błyskawicznie zsunął się po stromym urwisku, wrócił z torbą myśliwską, w której znajdowało się puzderko8 i kilka flakonów z wyciągiem z niektórych tutejszych roślin. Podczas gdy on sam podtrzymywał na kolanach głowę rannego, Kaw-djer obmywał wodą spływającą z pagórka rany na odkrytej piersi krajowca i tamował ostatnie krople cieknącej krwi. Obrażenia bandażował szarpiami9 zwilżonych zawartością jednego z flakonów. Połączył brzegi ran, a następnie ściągnął wełniany pas okalający mu biodra i obwinął nim pierś tubylca, tak by pas podtrzymywał opatrunki.

Kaw-djer z pewnością nie sądził, by tubylec, pomimo udzielonej mu pomocy, miał przeżyć. Żaden lek nie doprowadziłby do zabliźnienia się ran, które sięgały głęboko wewnątrz, aż po żołądek i płuca. W każdym razie nie zamierzał opuścić nieszczęśnika tak długo, póki tliło się w nim jeszcze życie. Odwiezie go do obozowiska, które ten człowiek z pewnością opuścił, może nawet kilka dni temu, wybierając się na polowanie na gwanako, nandu czy wigonia10. Lecz czy teraz, bardzo osłabiony utratą krwi i gdy istniało ryzyko, że przy najmniejszym wysiłku jego rany znów się otworzą, tubylec zniesie ciężką drogę, zwłaszcza gdy ta będzie wymagała długich etapów marszu…?

Karroly skorzystał z chwili, gdy krajowiec otworzył oczy, aby zapytać:

– Gdzie jest twoje plemię…?

– Tam, tam… – odparł ranny, wskazując dłonią na wschód.

– To musi być cztery albo pięć mil stąd, nad brzegiem kanału – zauważył Kaw-djer. – To obozowisko Wallahów, którego ognie dostrzegliśmy nocą.

Karroly na znak potwierdzenia skinął głową z góry w dół.

– Jest dopiero czwarta – dodał Kaw-djer – ale wkrótce zaczyna się przypływ i u Wallahów nie będziemy wcześniej jak świtem…

– Tak… wiatr wieje z zachodu… ale… – odrzekł Karroly, unosząc ramiona.

– Bardzo słaby wiatr i który zapewne zamrze wieczorem – odezwał się Kaw-djer. – Jednakże podczas drogi aż do wyspy Picton poniesie nas prąd.

Karroly był już gotów, żeby ruszać.

– Unieśmy tubylca – powiedział Kaw-djer – a być może zdoła zejść na plażę.

Ranny, podtrzymywany przez Karroly’ego, ze wszech sił starał się utrzymać w pionie, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zemdlał. Trzeba było przenieść go na rękach.

Zresztą do morskiego brzegu było nie więcej jak sześćset kroków. Co do cennej skóry jaguara, to rozumiało się samo przez się, że gdy ranny znajdzie się już na plaży, Karroly po nią wróci.

Prawdę mówiąc, zabity jaguar był przepiękną sztuką, a jego skóra będzie wiele warta dla zagranicznych handlarzy. W tym kraju myśliwskie trofea stanowiły podstawowy przedmiot handlu, a utrzymywanie stosunków z handlarzami skór było powszechne.

Obaj mężczyźni zajęli się transportowaniem rannego. Ujęli go – jeden za nogi, drugi pod ramiona. Dzięki ich tężyźnie ciało to nie było dla nich żadnym obciążeniem. Po obejściu podstawy pagórka i długiego ziemnego garbu skierowali się ku skalnej szczelinie; szli powoli, unikając gwałtownych ruchów. Od czasu do czasu, gdy z ust nieszczęsnego dobywał się bolesny jęk, zatrzymywali się. Lepiej było posuwać się jak najwolniej. Czas ich nie gonił, skoro i tak do obozowiska Wallahów nie dotrą wcześniej niż przed świtem.

Zresztą o tej porze roku, w miesiącu maju, który odpowiada listopadowi na półkuli północnej, słońce wciąż jeszcze wisiało nad horyzontem. Górskie pasmo po zachodniej stronie nie zakryło go jeszcze, a tego dnia słońce wędrowało po idealnie czystym niebie, tylko gdzieniegdzie w jego niższych rewirach zmąconym lekką mgiełką.

Dojście do wyłomu w zboczu, od którego wiodła nad sam brzeg morza urwista ścieżka wśród skał, zajęło im prawie kwadrans. Pokonanie ostro opadającego w dół kamienistego szlaku usianego głazami i ostrymi krzemieniami wymagało od nich ogromnej uwagi, by nie uderzyć się lub nie spaść w przepaść.

Nim jeszcze zaczęli schodzić ku wybrzeżu, Kaw-djer zarządził odpoczynek. Tubylec został złożony na ziemi, z plecami opartymi o ścianę zbocza. Czy nie otwarły mu się rany? Czy wstrząsy nie nadwyrężyły mu opatrunków…? I czy w końcu ten biedak w ogóle jeszcze oddychał…? Można było w to wątpić, widząc potworną bladość jego twarzy, bo pomimo ciemnej cery jego czoło i policzki były sine.

Karroly spoglądał na niego, a przekonany, że życie już go opuściło na dobre, powtórzył identyczny gest, jak ten, którym Indianin powitał pojawienie się Kaw-djera. Uniósł dłoń najpierw do ust, a potem skierował ją ku niebu, równocześnie dał się posłyszeć leciutki świst wydobywający się spomiędzy jego warg.

W tej samej chwili Kaw-djer ukląkł przy rannym i pochylony nad jego piersią słuchał bicia serca. Serce biło. Jego kołatanie było prawie niedostrzegalne, lecz biło.

– Zaczekajmy – powiedział Kaw-djer i wyciągnąwszy z torby myśliwskiej jedną z butelek, wlał tubylcowi do ust kilka kropel mikstury, a zimne policzki rannego nabrały nieco kolorów.

Podczas tego postoju Karroly wrócił na pagórek po jaguara, by znieść go do podnóża urwiska. Kula nie uszkodziła skóry zwierzęcia. Na lewym boku znajdowała się prawie niewidoczna dziurka, nie poplamiła jej też krew. Wędrujący od plemienia do plemienia handlarze, którzy skupują skóry, dadzą za nią dobrą cenę – czy to w piastrach11, czy w tytoniu, czy w innych przedmiotach używanych podczas wymiany. Karroly uniósł zwierzę, odwrócił się, zarzucił je sobie na plecy i choć mocno obciążony, krzepko zawrócił ku urwisku, a długi ogon drapieżnika zamiatał za nim ziemię.

Mocno zajęty Kaw-djer zaledwie poświęcił zwierzęciu rzut oka. Po raz ostatni osłuchiwał pierś tubylca, po czym podniósł się, ale wciąż nie dawał Karroly’emu hasła do wymarszu. Przeciwnie. Cofnął się ku wzniesieniu i wdrapawszy się na sterczący wyżej niż pozostałe głaz, dokładnie omiótł spojrzeniem cały horyzont. Wydawało się, że nie mógł sobie odmówić, aby przed zejściem ze szczytu nasycić oczy i duszę widokiem rozległego terytorium, jakie się wokół niego rozciągało, by nasycić swoją duszę wspomnieniami, by – że tak powiem – poszybować ponad tajemniczym obszarem ujętym niczym w kadr pomiędzy ziemią a niebem…

Dołem odcinała się kapryśnie wijąca się linia brzegowa, na której czerń skał kontrastowała z żółtym piaskiem plaży. One to znaczyły granice szerokiego na kilka mil kanału, którego przeciwległy brzeg rozmywał się w niewyraźnych smugach, a łuk morskiej cieśniny ginął z zasięgu wzroku. Od wschodu brzegi cieśniny były gładkie, a na dalekim niebie odcinały się tylko strome brzegi mnóstwa wysp i wysepek, którymi usiana była południowa część kanału. Na północy, jak okiem sięgnąć, piętrzyły się lodowce, na południu zaś rozciągał się ocean bez granic.

W sumie ani po wschodniej, ani po zachodniej stronie nie było widać wejścia czy wyjścia z kanału. Tak więc nie można było też dostrzec żadnego z końców tego wybrzeża, wzdłuż którego ciągnął się wysoki i potężny urwisty masyw.

Na północy rozciągały się bezkresne łąki i równiny, poprzecinane kilkoma strumieniami, których wody płynęły tym rozległym pustkowiem, albo mozolnie ryjąc sobie przejście w kamienistym podłożu, albo spadając z wysoka w postaci hałaśliwych kaskad. Na widnokręgu wznosił się w nieładzie zaokrąglony masyw górskiego łańcucha, którego wysokość pozwalała dostrzec go bez trudu w promieniach lśniącego światła z odległości pięciu lub sześciu mil. Tu i tam, na całej powierzchni tych olbrzymich pampasów12, leżały niczym zielone wysepki gęste lasy, pośród których na próżno byłoby szukać ludzkich osiedli. Ich czarne wierzchołki zabarwiało purpurowo zachodzące słońce, które już, już miało się schować za ścianą gór po zachodniej stronie.

Po przeciwnej stronie zatoki nadbrzeżne skały wyraźnie nabierały większych proporcji. Pionowe ściany urwiska wznosiły się bez końca coraz to bardziej karkołomnymi piętrami, a dwanaście mil dalej gwałtownie wyrastały ostre szczyty, które ginęły gdzieś w górnych strefach nieboskłonu. Jeden z tych szczytów był na wierzchołku zaokrąglony na kształt balonu, a w rozrzedzonym, przezroczystym powietrzu zdawał się być tuż, tuż… Jednakże ani swą masą, ani wzniesieniem nad poziom morza nie mógł się nawet równać z górotworem, który odcinał się po jego obu stronach. Ten, oparty na olbrzymim szkielecie orograficznym13 gór zwieńczonych wiecznymi śniegami, pokrytych warstwami błyszczących lodowców, wznosił się wystarczająco wysoko, by sięgać w zimne rejony atmosfery, a jego wierzchołki dziurawiły najwyższe chmury, nawet i te powyżej sześciu tysięcy stóp nad poziomem morza.

Zresztą cała ta kraina sprawiała wrażenie nienadającej się do zamieszkania. Pusta, tak… lecz na pewno nie opuszczona! O nie! Nie ulegało wątpliwości, że musiała być uczęszczana przez Indian należących do tej samej rasy, co nasz ranny… czasem osiadłych, a czasem wędrownych, przemierzających tutejsze lasy i równiny, żywiących się zwierzyną, rybami, korzonkami roślin i owocami, zamieszkujących ajupy14 z gałęzi lub ziemianki, albo obozujących pod namiotami ze skór rozciągniętych na palach.

Ta sama pustka królowała na całej powierzchni długiego kanału. W zasięgu wzroku nie było widać ani żadnej szalupy, ani łódki z kory, ani pirogi z żaglem. Zresztą tak daleko, jak sięgał wzrok – ani z rozrzuconych od południa wysp i wysepek, ani z żadnego punktu wybrzeża, ani z występów nadmorskiego urwiska – nie unosił się dym świadczący o obecności ludzkich istot.

W sumie za wyjątkiem gwanaka, które uniknęło lassa, Indianina i jaguara zabitego kulą Kaw-djera żaden czworonóg, drapieżnik czy przeżuwacz, nie reprezentowałby w tej okolicy świata zwierząt, gdyby nie to, że na wybrzeżu swawoliło kilka amfibii15, liczne pary brodzących dziobały na skałach morskie wodorosty, a stada hałaśliwych ptaków budowały swoje gniazda w skalnych wgłębieniach urwistego zbocza.

Jednakże kawałek dalej po pampasach od północnej strony zmierzał rządek nandu, tutejszych strusi, nieco mniejszych rozmiarem niż ich azjatyccy i afrykańscy pobratymcy, choć równie dzikich i szybkich. Tę ponurą pustkę wokół mąciło tylko przytłumione zawodzenie. Wydawały je pary wilków morskich16, zwierząt o niewiarygodnej zwinności, którym zdarza się wspinać po najstromszych zboczach nadmorskich urwistych brzegów aż do ich grzbietów, gdzie w kryjówkach zasadzają na nie myśliwi.

I w końcu najliczniejsze stada bujały w powietrzu – o wiele liczniejsze niż na powierzchni wody czy na ziemi – gwiżdżąc, ćwierkając i napełniając powietrze szumem swoich wielkich skrzydeł. Występowały tu białe niczym łabędzie albatrosy, wydrzyki17 o długich walcowatych dziobach i prawdziwi tyrani wszelkich morskich żyjątek – kormorany o długich ogonach, a także wszelkie płetwonogi, rozkoszujące się ostatnimi słonecznymi promieniami, teraz w porze zstępowania gorejącej gwiazdy mniej palącymi, niż gdy jej tarcza pojawia się rankiem nad horyzontem.

Nie wydawało się, aby w tej chwili – po której zaraz nastąpić miał zmierzch, chwili niezmiennie naznaczonej pewnym smutkiem – Kaw-djer nieruchomy niczym posąg, wyprostowany na wystającej skale, uległ owemu wrażeniu. Jego oczy nie przestawały taksować bezmiaru lądu i morza. Niemal nie poruszał powiekami, bo też przyzwyczajony do spektaklu niewzruszonej pustki, spoglądał bardziej w głąb siebie niż na zewnątrz. Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się we własnym świecie, z którego żadna siła nie miała prawa go wyrwać…

Trwał tak przez dobre kilka minut, a zamierający wietrzyk pieścił mu twarz, na której nie drgnął nawet żaden mięsień. Żaden gest nie przerwał mu skupionego bezruchu.

Aż w końcu skrzyżowane dotychczas na piersi ramiona opadły, a oczy skierowały się najpierw ku ziemi, a potem ku niebu, spomiędzy warg wymknęły się zaś słowa, które z całą pewnością stanowiły credo18 tej tajemniczej persony:

– Nie… ani Boga, ani pana!

 

 

 

 

1Gwanako (guanako, Lama guanicoe) – ssak z rodziny wielbłądowatych, bliski krewniak lamy; wysokość w kłębie ok. 1 m; sierść wełnista, rudobrązowa; zamieszkuje góry Ameryki Południowej; łowny.

2Mila – tu prawdopodobnie mila angielska, równa 1609 m.

3Lazzo (wł.) – gość, typ.

4Jaguar(Panthera onca) – drapieżny ssak z rodziny kotowatych, trzeci największy kot na świecie po tygrysie i lwie i największy w Ameryce, zamieszkuje tereny trawiaste i tropikalne lasy Ameryki Południowej i Środkowej oraz pustynie południowej Ameryki Północnej.

5Stopa – jednostka długości stosowana w krajach anglosaskich, równa 30,48 cm; stopa francuska wynosiła 32,48 cm.

6Far West (ang.) – Daleki Zachód, inaczej Dziki Zachód.

7Nowy Świat – tak nazywano odkrytą przez Kolumba w 1492 roku Amerykę, w odróżnieniu od Starego Świata, tj. Europy, Azji i Afryki.

8Puzderko – pudełko, skrzyneczka, szkatułka.

9Szarpie – dawny materiał opatrunkowy, otrzymywany z poszarpanych nitek wyskubanych ze skrawków starego płótna lnianego lub bawełnianego (dziś zastąpiony przez watę i gazę).

10Nandu – rząd ptaków (Rheiformes) i jedyna w tym rzędzie rodzina (Rheidae); żyją na rozległych pampasach Ameryki Południowej; dwa gatunki o wysokości ok. 1,5 m; nielotne, zachowały stosunkowo długie skrzydła; upierzenie brązowoszare; wigoń, wikunia (Vicugna vicugna) – najmniejszy gatunek z rodziny wielbłądowatych, o wysokości do 80 cm, żyjący w południowej części Andów na wysokościach 3,5 do 5 tys. m, łowiony dla cennej wełny i mięsa.

11Piastr – srebrna moneta hiszpańska z początku XVI wieku, podobna do talara, używana później w różnych krajach Ameryki Południowej; J. Verne ocenia jego wartość na jednego dolara lub pięć franków.

12Pampasy – równinne stepy porośnięte wysoką trawą, występujące w umiarkowanej strefie Ameryki Południowej.

13Orograficzny– odnoszący się do orografii, działu geografii, zajmującego się charakterystyką rzeźby powierzchni Ziemi; tu w znaczeniu: górski.

14Ajupa – schronienie zbudowane z gałęzi, szałas.

15Amfibia – zwierzę mogące żyć zarówno na lądzie, jak i w wodzie; zwierzę ziemno-wodne.

16Wilk morski – tu: lew morski, otaria, uchatka patagońska (Otaria flavescens), morski ssak drapieżny z rodziny uchatkowatych (Otariidae), występujący u południowych wybrzeży Ameryki Południowej; sierść żółtobrązowa albo szarobrunatna, samce mają grzywę na karku; długość do 2,5 m, waga do 300 kg; prowadzi dzienny tryb życia; żyje w stadach złożonych z samca, samic oraz młodych; żywi się rybami i głowonogami, w poszukiwaniu których nurkuje na głębokość do kilkudziesięciu metrów.

17Wydrzyki (Stercorariidae) – rodzina ptaków z rzędu siewkowych; obejmuje 6 gatunków; ubarwienie brązowe, silna budowa ciała, długie skrzydła, palce spięte błoną; zamieszkują chłodne morza wokółbiegunowe; największy z nich to wydrzyk wielki (skua, Catharacta skua), o długości ciała 57-63 cm.

18Credo – poglądy i zasady, którymi ktoś kieruje się w życiu; w religiach chrześcijańskich: zbiór głównych zasad wiary.

Rozdział II

Wzdłuż kanału

 

Kaw-djer odwrócił się do Karroly’ego i powiedział w narzeczu Indian:

– Dwie osoby do przetransportowania Indianina do szalupy bez niepotrzebnych wstrząsów to wcale nie za dużo. Zostaw tutaj jaguara, jeszcze po niego wrócisz.

Rzeczywiście, w tym momencie najtrudniejszym zadaniem było zejście wyciętą w zboczu ścieżyną, doprowadzającą do plaży. Miała tak duże nachylenie, że aby na nią wejść, trzeba było się wspinać na czworakach, a ześlizgiwać po niej – aby zejść. Ranny nie odzyskał przytomności, a jego pierś unosił płytki, nieregularny oddech. Jednak Kaw-djer zamierzał dowieźć go do obozu Wallahów, nawet martwego.

– Być może – powiedział – będzie już tylko trupem, ale bliscy powinni zobaczyć go po raz ostatni.

Schodzenie w dół rozpoczęło się z wielką ostrożnością oraz uwagą mającą oszczędzić im upadków. Karroly dwoił się i troił, ujawniając nadzwyczajną energię, wyginając się w łuk, wbijając stopy w podłoże na wypukłościach skalnych i podtrzymując ciało, którym kierował Kaw-djer. Zdarzały się im małe lawiny kamieni, które mogły ich obu za sobą pociągnąć. Jednak wystarczyło dziesięć minut, aby znaleźli się u wylotu szczeliny na plaży.

Tam znów się zatrzymali, co Karroly wykorzystał, aby wrócić po zabitego jaguara. Zniósł go do podnóża urwiska, co jednak nie odbyło się bez trudu, ale bez szkody dla futra.

Gdy Karroly ponownie znalazł się na plaży, Kaw-djer, który właśnie nadsłuchiwał serca Indianina, podniósł się, nie mówiąc ani słowa.

Ponieśli rannego plażą naszpikowaną skałkami i usianą niezliczonymi muszlami morskimi.

Na jej krańcu, utrzymywana przez cumę, w takt przypływu lekko huśtała się łódź. Była to dwumasztowa jednostka, różniąca się mocno od indiańskich piróg. Solidnie zbudowana i nakryta pokładem od dziobu po nasadę tylnego masztu. Jej otaklowanie19 przypominało bretońskie łodzie łowiące sardynki, których przedni żagiel zahaczony na stendze20 i sztywno rozpięty na sztagu21 może służyć za foksztaksel22. O wiele lepiej niż krajowe łodzie, z ich żaglami z plecionki, pływakami23 i pagajami24, szalupa ta była przystosowana do zapuszczania się poza wody kanału i wzdłuż wodnych przesmyków prowadzących na otwarte morze. W łodzi znajdowało się z pół tuzina skór wigoni i gwanak, zabitych podczas tego rejsu.

Indianin, który został wniesiony i ułożony pod pokładem na wiązce suchych traw, nie odzyskał świadomości.

Karroly powrócił do podnóża urwiska, zarzucił sobie jaguara na plecy, a następnie złożył go w tyle szalupy. W tym czasie zostały postawione oba żagle. Wystarczyło kilka podmuchów, by łódź oddaliła się od brzegu, i gdy ten już jej nie zasłaniał, na rufie dało się odczytać nazwę: „Wel-Kiej”, co w języku tubylców oznacza mewę.

Była prawie piąta, tak więc jeszcze przez najbliższych sześć godzin siła odpływu miała ciągnąć ich wraz z wodami kanału na wschód. Łódź, raz pochwyciwszy prąd, utrzymywała się w stałej odległości jednego kabla25 od lewego brzegu. Dzięki resztkom północno-zachodniej bryzy26 sunęła dość szybko po spokojnym niczym jezioro akwenie, otoczonym wyniosłymi brzegami. Od czasu do czasu, gdy kapryśne podmuchy wiatru napływały przez szerokie pęknięcia w klifie27, żagle się wzdymały. W takich chwilach „Wel-Kiej” zostawiała za sobą bardziej wyraźny ślad, a Karroly, który sterował, był w gotowości do poluzowania szota28 głównego żagla i w razie potrzeby skręcenia sterem na wiatr. Lecz, jak to już było powiedziane, wietrzyk wraz z zachodem słońca stopniowo zamierał i pół godziny później łodzi pozostała już tylko siła prądu.

Stopniowo ku wschodowi klif, przecinanymi rozległymi rozpadlinami, coraz to bardziej opadał. Jałowość skał poczęła ustępować zieleni rozległych łąk i gęstych lasów. Coraz liczniej na wybrzeżu występowały zatoczki zasilane przez strumienie wpadające do kanału.

Pomiędzy Kaw-djerem a Karrolym nie padło ani jedno słowo. Pierwszy z nich od czasu do czasu pochylał się nad pokładem i przyglądał Indianinowi, macał mu ledwie unoszoną ostatnim tchem pierś, próbował przywrócić go życiu, zwilżając mu blade usta kilkoma kroplami swojego kordiału. Następnie powracał na stałe miejsce na tyle łodzi, gdzie trwał w nieporuszonym milczeniu, którego jego towarzysz nawet nie zamierzał przerywać.

„Wel-Kiej”pędzona prądem płynęła bez przerwy aż do ósmej wieczorem. Księżyc w swej pierwszej kwadrze, podobnie jak wcześniej słońce, właśnie zaszedł. Noc była ciemna. Należało zacumować łódź pod osłoną skał, gdyż wkrótce miał się rozpocząć przypływ.

Karroly skierował się ku wąskiej zatoczce po przeciwnej stronie przylądka, którego skrajne brzegi nurzały się w plusku kipieli29. Łódź dobiła do jego podstawy i została zacumowana za pomocą żelaznego bosaka, a jej oba żagle, teraz zwinięte, zwisały wzdłuż masztów. Zabrano się do przygotowania wieczornego posiłku.

Nic łatwiejszego. Karroly zebrał kilka naręczy porozrzucanego na wybrzeżu suszu, pomiędzy dwoma kamieniami zrobił małe ognisko i rozpalił. Na menu tego posiłku składały się złowione tego ranka ryby, między innymi malutkie piskorze, resztki z udźca gwanaka, kacze jaja upieczone w popiele i kilka podpłomyków, w które została zaopatrzona szalupa. Do picia mieli słodką wodę z pobliskiego strumyka, do której dodali nieco tafii30. Po kolacji Karroly wyczyścił przybory kuchenne i stołowe, których używali, i schował je do skrzyni znajdującej się na pokładzie. Potem zaś serdecznie pożyczywszy dobrej nocy Kaw-djerowi i wymieniwszy z nim uścisk dłoni, położył się na przodzie pokładu, gdzie w chwilę później zasnął.

Noc była cicha i ciemna, choć na niebieskim firmamencie usianym gwiazdami, w połowie drogi pomiędzy horyzontem a zenitem31, błyszczał niczym diament Krzyż Południa32. Prócz zamierającej na wygładzonych kamykach nabrzeża fali, nocy tej nie mącił najmniejszy hałas. Morskie ptaki dawno powróciły do swoich gniazd. Najniklejszy promień nie kalał idealnej czerni całej tej krainy, ani na rozległych pampasach, ani w głębi odległych lasów. Jedna tylko żywa istota czuwała pośród natury pogrążonej we śnie.

Kaw-djer siedział na rufie łodzi, oparty ramieniem o burtę, z nogami okrytymi przed chłodem nocy derką. Z całą pewnością mógłby tak siedzieć, pogrążony całkowicie we własnych myślach, aż do zmiany przypływu w odpływ, który o szóstej rano pozwoliłby im na dalszą podróż.

Jednakże kilkakrotnie budził się z marzeń na jawie. Wstawał i nadstawiając ucha, rozglądał się wokół, przekonany, że posłyszał jakiś nieznaczny hałas, czy to po stronie morza, czy lądu. Potem, uznawszy swą pomyłkę, siadał na powrót, otulał kolana derką i znów zapadał w bezruch medytacji.

Być może właśnie naprawdę spał, gdy o drugiej nad ranem równocześnie z Karrolym obudziło go uderzenie fali w łódź. Zerwał się.

– Odpływ… – powiedział Karroly.

– Ruszajmy – odparł Kaw-djer i przede wszystkim zszedł pod pokład.

Indianin oddychał tak słabo, że by się przekonać, czy życie ostatecznie go nie opuściło, trzeba było pilnie nasłuchiwać u jego warg.

Na morskiej równinie zerwał się wiatr – lekka bryza wiejąca od lądu, bardzo dla nich pomyślna. Tak więc „Wel-Kiej”już z pierwszymi promieniami jutrzenki mogłaby dotrzeć do obozowiska Wallahów, ku któremu zdążała wzdłuż kanału.

Rejs odbywał się w całkowitej ciszy na sennych wciąż wodach, cętkowanych słabymi odblaskami. Łódź utrzymywała kurs w odległości kilkuset stóp od linii brzegowej, której pierwsze zarysy majaczyły mgliście po wschodniej stronie na tle nieco jaśniejszego tu nieba. Cienie nocy niepewnie rozświetlały dwa lub trzy ogniska palone w obozowiskach, które Kaw-djer z całą pewnością, zgodnie ze swym zwyczajem, odwiedziłby, gdyby to było za dnia i gdyby nie spieszyli się tak z dotarciem do celu. Tu i tam pod osłoną namiotów odpoczywały indiańskie rodziny, które dla ochrony przed atakami dzikich zwierząt utrzymywały właśnie te ogniska rozpalone przez całą noc.

Mijały godziny, wzmagający się przed zbliżającym się świtem wiatr przyspieszał bieg szalupy, której żagle lekko drżały wzdłuż liklin33.

W końcu prawie niedostrzegalny blask począł zabarwiać wschodnią stronę morskiego horyzontu. Najpierw spurpurowiały ranne opary, które prawie natychmiast opadając, rozpłynęły się, zupełnie jakby wyparowały przed paszczą wielkiego paleniska. Zaraz potem zenit pokrył się błyszczącymi jasno plamkami, za którymi ciągnęły się barwne pasma, nieuchwytnie przechodzące od czerwieni do bieli. Ukazało się słońce. Można by powiedzieć, że stało się to niemal brutalnie. I tak jak to bywa o tej porannej godzinie, słoneczny promień niczym złoty dreszcz przebiegł drgającą powierzchnię morza.

Była szósta rano. „Wel-Kiej” osiągnęła koniec kanału, charakteryzujący się mnogością rozrzuconych tu wysepek, na których stada pingwinów biły powietrze kikutami swoich skrzydeł. Na trzech czwartych południowej półkuli rozprzestrzeniał się nieskończony ocean obramowany światłem padających ukośnie promieni słonecznych. Tylko na północy rysowało się niskie, bardzo płaskie wybrzeże, ciągnące się na znacznej szerokości. W tle owej równiny, na dwie lub trzy mile w głąb lądu, wyrastała zbita masa świeżej zieleni bukowych lasów, których poziome konary tworzyły rozległy parasol. Jak okiem sięgnąć było tu wybrzeże, wznoszące się nieco na północnym wschodzie, około dwudziestu mil stamtąd rysował się wyraźnie jego najdalej wysunięty koniec, ostry niczym zakrzywiony sierp, wchodzący w Atlantyk.

W miejscu tym, nad brzegiem strumienia, którego kapryśne koryto wypełnione czystą wodą wiło się pośród berberysów34 i zacierpów Wintera35, wznosiły się bez ładu i składu namioty podtrzymywane przez drewniane pale. Stada psów skakały wszędzie wokół, a ich donośne szczekanie oznajmiało przybycie łodzi. W najbliższej okolicy, na pobliskich łąkach pasły się niskie konie o wątłym wyglądzie. Tu i ówdzie ze stożków namiotów wydobywały się cieniutkie stróżki dymu, jak i spośród listowia kryjącego dachy kilku ajup zbudowanych z prawej strony, prawie już na skraju lasu, którego pierwsze drzewa moczyły swe korzenie w morzu.

Gdy tylko zasygnalizowano pojawienie się „Wel-Kiej”, łódź została rozpoznana i tłum w liczbie sześćdziesięciu mężczyzn i kobiet odzianych w indiańskie tkaniny wykonane z wełny gwanaka opuścił namioty, szybko ruszając w dół ku wybrzeżu. Wokół nich biegała gromadka dzieci, a choć półnagie, nie wydawały się cierpieć zimna, mimo że dął dość dojmujący wiatr.

Z całą pewnością Kaw-djer był dobrze widziany w obozowisku Wallahów. Nie była to jego pierwsza wizyta u indiańskich rodzin – czy to u plemion osiadłych, czy wędrownych, czy w głębi lądu, czy na brzegach kanału.

Kiedy łódź wpłynęła do wąskiej zatoczki u ujścia strumienia, Karroly rzucił bosak na ziemię, a jeden z Indian pospieszył, by wbić go w piasek. Zwinięto żagle i Kaw-djer natychmiast wysiadł na ląd.

Tłoczono się wokół niego, ściskając mu dłonie. Powitanie, jakie zgotowali mu Indianie, świadczyło o ich gorącej serdeczności, pomieszanej z szacunkiem. Zapewne Kaw-djer musiał oddać im wiele przysług. Zresztą to oni właśnie nadali imię dobroczyńcy temu obcemu, który bez wątpienia przybył z dalekich zamorskich krain.

Ze wszystkimi porozumiewał się w ich ojczystym języku, poszedł też z kilkoma osobami do ich namiotów lub ajup. Pewna kobieta zaprowadziła go do swojego chorego dziecka. Kaw-djer zbadał je i dał mu do wypicia kilka łyków kordiału z podróżnej apteczki. Powtarzało się to u większości rodzin, a uspokojone i pocieszone już samą jego obecnością matki dziękowały mu wylewnie. Wkrótce nie wiedział, kogo ma wysłuchać… Potrzebowali go wszyscy, i domagali się jego pomocy. Chciano go zaciągnąć to tu, to tam… Żądano, by odbył inspekcję całego obozowiska, zupełnie jakby wizyty tej oczekiwano od miesięcy. Zdawało się, że ci Indianie zamieszkujący surową krainę, w której byli zdani całkowicie na siebie samych, starali się zgromadzić rady i usługi swojego dobroczyńcy na zapas, tak by ich zbawienne działanie odczuwać jeszcze podczas jego nieobecności.

Nie wyglądało na to, by to obozowisko gromadzące ze trzydzieści rodzin, czyli prawie plemię, podlegało władzy jednego wodza. W każdym razie z wyglądu żaden namiot nie odróżniał się niczym specjalnym. Żaden też z Indian nie wystąpił przed Kaw-djerem w funkcji przywódcy. Indianie ci żyli po prostu we wspólnocie.

Tak więc bynajmniej nie z zamiarem złożenia wizyty najważniejszej personie plemienia – skoro takiej tu nie było – Kaw-djer skierował się ku jednej z ajup zbudowanej pod lasem.

Na jego znak Indianie pozwolili mu pójść tam samemu. Wszedł do jej wnętrza, by za moment wyjść. Za nim podążały dwie kobiety. Jedna z nich około pięćdziesięcioletnia, choć sprawiała wrażenie starszej, o pooranej zmarszczkami twarzy i umęczonym ciele, druga średniego wzrostu, mająca co najwyżej dwadzieścia lat, regularne i miłe rysy; jej szyję ozdabiały korale z pestek, nadgarstki zaś – bransolety z muszli.

Młoda Indianka wlokła się raczej, niż szła, trzymając za rękę małe dziecko. Na jej twarzy nie było nawet śladu uśmiechu czy radości, którą okazywali pozostali Indianie z obozu Wallahów. Przybita nieszczęściem, oddawała się bólowi, którego widomą oznaką były jej łzy i okrzyki.

Kaw-djer wrócił do łodzi. Karroly jeszcze nie zdążył z niej wysiąść. Na rozkaz Kaw-djera, pochylił się i wyciągnął spod pokładu ciało Indianina.

Ranny definitywnie pożegnał się z życiem. Pomimo pomocy, jakiej mu udzielono, dwie godziny wcześniej wydał ostatnie tchnienie. Na jego zgaszonym, ściągniętym w ostatnim paroksyzmie obliczu panowała sina martwota.

Gdy tylko nieboszczyka złożono na brzegu, obie kobiety – jedna matka, a druga małżonka – padły na kolana i łkając gwałtownie, rzuciły się na martwe ciało.

Wokół nich zebrała się reszta tubylców z obozowiska. Wszyscy dobrze znali tego, który dzień wcześniej zabrał swój łuk, strzały oraz lasso i wyruszył na rozległe zachodnie równiny, by zapolować na gwanaka, którego teraz „Wel-Kiej”przywiozła martwego jego matce, jego żonie i jego dziecku…

Kaw-djer musiał opowiedzieć, co się wydarzyło, posługując się indiańskim językiem, którym mówił z niebywałą łatwością. Bardzo dokładnie określił miejsce na wybrzeżu, w którym doszło do ich spotkania, drobiazgowo opisał okoliczności swojej interwencji… jak jaguar został ugodzony kulą, jednak zbyt późno, bo pazury drapieżnika zdążyły już rozedrzeć pierś Indianina, czyniąc w niej śmiertelną ranę.

Kiedy z kolei zwierz na rozkaz wydany Karroly’emu został wyrzucony na brzeg, towarzysze zabitego Indianina powlekli cielsko z okrzykami wściekłości, obrzucając je przekleństwami i kamieniami, podczas gdy w tym czasie kobiety na klęczkach dawały wyraz swojego bólu.

Kaw-djer pozwolił, aby zatriumfowało uczucie zemsty, choć Karroly na widok szkód, jakie spowodowało to na skórze drapieżnika, wyraźnie okazywał swą dezaprobatę.

Tymczasem młoda kobieta, która pozostała przy zwłokach męża, pochyliła się nad nim i otwarłszy mu ręką usta, zdawała się zbierać z nich ostatni dech, by następnie wypuścić go w przestworza. Wyglądało to, jakby wyzwalała ludzką duszę z jej ziemskiej powłoki i spoglądała jej śladem, gdy ta wzbijała się ku niebu.

 

Kaw-djer cofnął się kilka kroków i odwrócił głowę.

Potem wdowa, wprawiając swe ramiona w rytmiczny ruch, zaintonowała żałobny śpiew, przerywany łkaniem pełnym niewysłowionego bólu.

A więc ci tubylcy posiadali przeczucie życia wiecznego oraz powrotu z życia ziemskiego ku lepszemu ze światów… Ale czy bóstwo, które wielbili, było tylko jednym z tych pogańskich bałwanów, jak to bywa u większości dzikich ludów? Czy przeciwnie, odrzucili zabobony i dawne praktyki, aby nawrócić się zgodnie z nauczaniem religii chrześcijańskiej, której wpływ wciąż się zwiększał dzięki wysiłkom misjonarzy działających w najodleglejszych krainach na wybrzeżach Atlantyku czy Pacyfiku…?

W każdym razie, jeśli nawet zostaliby wyrwani z atawistycznego bałwochwalstwa, jeśli nawet prawdziwa wiara dotarłaby aż do nich, to z pewnością nie zawdzięczali tego Kaw-djerowi. Nawet jeśli był dobroczyńcą, który ich odwiedzał, to z pewnością nie był ich apostołem. Trudno zapomnieć, że jeszcze dzień wcześniej, gdy jego wzrok z wyniosłości klifu obejmował okolicę, z jego ust wyrywały się bezbożne, anarchistyczne słowa.

Nie! Nie należał do tych białych, czy to Europejczyków, czy to Amerykanów – tego nikt nie wiedział – którzy do ciała Indianina przybyliby z ostatnią modlitwą, a na jego grobie ustawiliby krzyż.

Teraz już, gdy jego wizyta w obozie Wallahów dobiegła końca i gdy zostawiał Indian we własnym gronie podczas wypełnienia pogrzebowego obowiązku, skierował się do łodzi, by wypłynąć na morze, gdy wtem na skraju lasu wybuchło jakieś poruszenie.

Na widok dwóch ludzi, którzy zatrzymali się na moment na linii drzew, kilkunastu krajowców rzuciło się ku nim, biegnąc lewym brzegiem strumienia.

Było to dwóch białych należących do misji katolickiej: jeden z nich, który przekroczył już pięćdziesiątkę, miał szpakowate włosy i brodę; drugi był o kilka lat młodszy. Obaj nosili kapelusze z szerokimi rondami i długie duchowne sukienki.

Obaj misjonarze, Kanadyjczycy z pochodzenia, należeli do katolickiego zakładu wzniesionego na tym krańcu świata. Tutaj też walczyli odważnie i z wielkim sukcesem przeciwko wpływom kaznodziejów z przeróżnych sekt protestanckich, jak metodystom czy zielonoświątkowcom – tak zazwyczaj bezwzględnym w rozpowszechnianiu religijnej propagandy.