Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spektakularna i porywająca powieść. Wilbur Smith ponownie zabiera czytelników do starożytnego Egiptu, do czasów zdrady, krwi i chwały.
Trwa ofensywa na Egipt, Luksor jest otoczony. Faraon Tamose został śmiertelnie ranny. Wydaje się, że wszystko już stracone. Taita, doradca faraona, przygotowuje się do ostatecznego ataku przeciwnika. Gdy nikt nie ma już nadziei na zwycięstwo, żołnierzom pozostaje liczyć na przebłysk geniuszu Taity.
Albo… na niespodziewane przybycie dawnego sprzymierzeńca. Szturm zostaje powstrzymany, a święta armia Egiptu uderza na wroga. Radość ze zwycięstwa nie trwa długo – po powrocie do Luksoru Taita zostaje uwięziony. Tamose nie żyje, a rządy objął nowy Faraon, którego władcze zapędy trzeba jak najszybciej powstrzymać.
Wilbur Smith stał się punktem odniesienia, do którego porównywani są inni autorzy powieści przygodowych. „The Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
O książce
Strona tytułowa
O autorze
Tego autora
Strona redakcyjna
Dedykacja
Mapa
Faraon
Dla Egiptu wybiła czarna godzina.Nil wkrótce zaczerwieni się od krwi ludzi zabitych z rozkazu faraona.Tylko jeden człowiek może ocalić kraj od katastrofy.
Życie zadaje eunuchowi Taicie coraz to nowe ciosy. Był świadkiem najgorszych nikczemności, rzezi i pałacowych intryg. Teraz widzi Egipt ogarnięty ogniem wojny, której może nie wygrać. I jest świadkiem ostatnich chwil życia umiłowanego faraona Tamosego.
Nie wie jednak, że to dopiero przedsmak szaleństwa, które spadnie na jego ukochany kraj wraz z objęciem tronu przez najstarszego syna Tamosego, Utteryka, sadysty i tyrana. Nowy faraon na swoją pierwszą ofiarę upatrzył sobie właśnie Taitę...
Ale nic nie zdoła złamać ducha Taity. I nikt nie zdoła powstrzymać go przed podjęciem samobójczej walki o wyzwolenie Egiptu spod panowania psychopaty.
Światowej sławy pisarz pochodzący z Afryki, piszący po angielsku. Debiutował w 1964 r. powieścią Gdy poluje lew, pierwszą z jego najpopularniejszej sagi historyczno-przygodowej przedstawiającej dzieje rodziny Courtneyów. W jej skład weszły m.in. Odgłos gromu, Monsun, Triumf słońca i Assegai. Pełny dorobek Smitha obejmuje 39 powieści. Akcja większości z nich rozgrywa się w Afryce XX wieku, ale fascynacja pisarza starożytnością zaowocowała powstaniem tak zwanego „cyklu egipskiego”, obejmującego powieści Bóg Nilu, Czarownik, Zemsta Nilu, Siódmy papirus, Ognisty bóg i Faraon.
Po prozę Wilbura Smitha chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota, Zakrzyczeć diabła i Najemników, a na podstawie Płonącego brzegu, Władzy miecza, Boga Nilu i Siódmego papirusa nakręcono miniseriale telewizyjne.
Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Sporo podróżuje. Mieszka w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i w Republice Południowej Afryki.
W 2015 r. wraz z żoną założył Wilbur and Niso Smith Foundation wspierającą młodych pisarzy na całym świecie.
wilbursmithbooks.comwww.wilbur-niso-smithfoundation.org
ZAKRZYCZEĆ DIABŁA
NAJEMNICY
PTAK SŁOŃCA
OKO TYGRYSA
ŁOWCY DIAMENTÓW
OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ
KOPALNIA ZŁOTA
STRACEŃCY
PIEŚŃ SŁONIA
GNIEW OCEANU
ORZEŁ NA NIEBIE
Hector Cross
PIEKŁO NA MORZU
OKRUTNY KRĄG
Saga Courtneyów
DRAPIEŻNE PTAKI
ZŁOTY LEW
MONSUN
BŁĘKITNY HORYZONT
TRIUMF SŁOŃCA
ASSEGAI
*
GDY POLUJE LEW
ODGŁOS GROMU
UPADEK WRÓBLA
*
PŁONĄCY BRZEG
WŁADZA MIECZA
PŁOMIENIE GNIEWU
OSTATNIE POLOWANIE
ZŁOTY LIS
Saga Ballantyne’ów
LOT SOKOŁA
POSZUKIWACZE PRZYGÓD
PŁACZ ANIOŁÓW
LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI
Cykl egipski
BÓG NILU
CZAROWNIK
ZEMSTA NILU
SIÓDMY PAPIRUS
OGNISTY BÓG
FARAON
Tytuł oryginału:
PHARAOH
First published by HarperCollins Publishers 2016
HarperCollins Publishers, 1 London Bridge Street, London SE1 9GF
Copyright © Orion Mintaka (UK) Ltd 2016
Wilbur Smith asserts the moral right to be identified as the author of this work
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Cezary Frąc 2017
Redakcja: Agnieszka Łodzińska
Zdjęcie na okładce: © Alamy/BE&W
Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Projekt graficzny serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-6578-138-3
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu
Dedykuję tę książkę mojej żonie Mokhiniso.Od dnia, kiedy Cię poznałem, jesteś busolą mojego życia.Dzięki Tobie każdy dzień jest jaśniejszyi każda godzina cenniejsza.Jestem Twój na zawsze i zawsze będę Cię kochać,Wilbur
Wolałbym połknąć własny miecz, niż otwarcie to przyznać, ale w głębi serca wiedziałem, że wreszcie jest po wszystkim.
Pięćdziesiąt lat temu nieprzebrane rzesze Hyksosów przybywające ze wschodnich dzikich krain bez ostrzeżenia wtargnęły do Egiptu. Byli to okrutni barbarzyńcy pozbawieni jakichkolwiek zalet. Mieli jeden atut, który uczynił ich niezwyciężonymi w bitwie. Były to rydwany bojowe zaprzężone w konie, których my, Egipcjanie, nigdy wcześniej nie widzieliśmy ani nawet nie znaliśmy ze słyszenia i które w naszych oczach wyglądały strasznie i odrażająco.
Próbowaliśmy pieszo powstrzymać atak Hyksosów, ale nas rozgromili, bez wysiłku okrążając w rydwanach nasze wojska i zasypując je strzałami. Nie mając wyboru, pobiegliśmy do łodzi i uciekliśmy na południe, w górę potężnego Nilu. Płynęliśmy i przeciągaliśmy łodzie przez katarakty, aż dotarliśmy na pustkowia. Przeczekaliśmy tam ponad dziesięć lat, usychając z tęsknoty za ojczyzną.
Przypadkiem udało mi się zdobyć wiele koni nieprzyjaciela, które zabraliśmy ze sobą. Gdy tylko odkryłem, że koń wcale nie jest wstrętnym, lecz najbardziej inteligentnym i uległym ze wszystkich zwierząt, opracowałem własną wersję rydwanu – lżejszego, szybszego i zwrotniejszego niż pojazdy Hyksosów. Nauczyłem chłopaka, który później został faraonem Tamose, jak powozić rydwanem i jak na nim walczyć.
W stosownym czasie my, Egipcjanie, popłynęliśmy w dół Nilu w naszych rzecznych łodziach, wyładowaliśmy rydwany na egipskich brzegach i runęliśmy na wrogów, przepędzając ich na północną deltę. Przez kolejne dziesięciolecia walczyliśmy z Hyksosami.
Ale teraz koło zatoczyło pełen krąg. Faraon Tamose był starcem, leżącym w namiocie ze śmiertelną raną zadaną przez hyksoską strzałę. Egipska armia topniała i jutro stanę w obliczu tego, co nieuchronne.
Nie wystarczał już nawet mój nieustraszony duch, który przez pół wieku mobilizował Egipt do walki. Tego roku zostaliśmy pokonani w dwóch następujących po sobie wielkich bitwach, obu pełnych goryczy i krwi. Hyksoscy najeźdźcy, którzy wydarli nam większą część naszej ojczyzny, stali na progu ostatecznego triumfu. Zagarnęli prawie cały Egipt. Nasze wojska zostały rozbite i pokonane. Bez względu na to, jak desperacko próbowałem zebrać żołnierzy i wskrzesić w nich ducha bojowego, pogodzili się z klęską i sromotą. Padła większość naszych koni, a te, które jeszcze trzymały się na nogach, z ledwością dźwigały ciężar człowieka albo ciągnęły rydwan. Co do ludzi, niemal połowa miała świeże otwarte rany, tylko okręcone szmatami. Liczba żołnierzy zmalała prawie o trzy tysiące podczas dwóch bitew, które stoczyliśmy i przegraliśmy od początku roku. Większość z tych, co przeżyli, mogła pójść do boju chwiejnym krokiem, z mieczem w jednej ręce i kulą w drugiej.
Prawda jest taka, że największe straty ponosiliśmy nie tyle wskutek śmierci czy odniesionych ran, ile dezercji. Dumne niegdyś oddziały faraona w końcu straciły wolę walki i tłumnie uciekały przed rzeszami nieprzyjaciela. Łzy wstydu spływały mi po policzkach, gdy na przemian błagałem umykających żołnierzy i groziłem im chłostą, śmiercią i hańbą. Nie zwracali na mnie uwagi, nawet nie spoglądali w moją stronę, gdy biegli lub kuśtykali na tyły, rzucając broń. Hyksoskie hordy zgromadziły się pod samymi bramami Teb. Jutro poprowadzę niedobitki naszych wojsk do boju, który będzie naszą ostatnią nikłą szansą na uniknięcie krwawego unicestwienia.
Kiedy noc zapadła nad polem bitwy, kazałem sługom wyczyścić tarczę i zbroję ze świeżych plam krwi, a także wyklepać hełm wgięty przez hyksoskie ostrze. Pióropusz zniknął odcięty tym samym ciosem. Później w migotliwym blasku pochodni zadumałem się, patrząc na swoje odbicie w ręcznym lusterku z wypolerowanego brązu. Jak zawsze widok ten pokrzepił we mnie osłabłego ducha. Znów mi przypomniał, jak chętnie ludzie podążają za wizerunkiem czy reputacją, mimo że zdrowy rozsądek ostrzega przed nieubłaganą śmiercią. Zmusiłem się do uśmiechu, próbując zignorować cienie melancholii w głębi moich oczu. Pochyliłem się, przechodząc pod klapą namiotu, i udałem się złożyć wyrazy uszanowania mojemu umiłowanemu faraonowi.
Faraon Tamose leżał na pryczy otoczony przez trzech chirurgów i sześciu ze swoich wielu synów. W szerokim kręgu wokół niego zgromadzili się generałowie i najwyżsi doradcy, a także pięć jego ulubionych żon. Wszyscy mieli poważne miny, a małżonki płakały, faraon bowiem umierał. Tego dnia na polu bitewnym odniósł poważną ranę. Ułamany promień hyksoskiej strzały wciąż sterczał spomiędzy jego żeber. Żaden z obecnych lekarzy, łącznie ze mną, najwprawniejszym z nich wszystkich, nie miał śmiałości, żeby wyciągnąć haczykowaty grot tkwiący tak blisko serca. Złamaliśmy drzewce niemal przy samej ranie i teraz czekaliśmy na nieuchronny wynik. Do jutrzejszego południa faraon prawie na pewno zwolni tron, zostawiając go Utterykowi Turowi, najstarszemu synowi, który siedział u jego boku i próbował nie okazywać, że rozkoszuje się myślą o chwili, kiedy zostanie władcą Egiptu. Utteryk był bezbarwnym i nieudolnym człowiekiem, który nawet sobie nie wyobrażał, że jutro o zachodzie słońca jego królestwo już może nie istnieć – przynajmniej tak o nim w owym czasie myślałem. Wkrótce miałem się, niestety, przekonać, jak bardzo się myliłem w tym osądzie.
Tamose był starcem. Znałem jego wiek niemal co do godziny, ja bowiem przyjąłem go jako noworodka na ten bezwzględny świat. Krążyła popularna legenda, że jego pierwszym czynem po porodzie było obfite zlanie mnie moczem. Stłumiłem uśmiech na myśl, jak przez ponad sześćdziesiąt następnych lat nigdy nie wahał się, żeby w podobny sposób okazywać mi swoją nawet najbardziej umiarkowaną dezaprobatę.
Przyszedłem do niego i ukląkłem, żeby ucałować jego ręce. Faraon wyglądał staro, nawet jak na swoje lata. Niedawno ufarbowano mu włosy i brodę, ale wiedziałem, że pod ulubionym przez niego jasnorudym barwnikiem włosy są białe niczym wyblakłe na słońcu wodorosty. Jego twarz była poryta głębokimi bruzdami i nakrapiana ciemnymi plamami. Pod oczami miał worki pomarszczonej skóry – pod oczami, z których wyzierała zapowiedź nadchodzącej śmierci.
Nie wiem, ile mam lat. Jestem o wiele starszy od faraona, ale wyglądam znacznie młodziej, nawet nie na połowę jego wieku. To dlatego, że jestem długowieczny i pobłogosławiony przez bogów, szczególnie przez boginię Inanę. Tak brzmi tajemne imię bogini Artemidy.
Faraon spojrzał na mnie i przemówił z bólem i wielką trudnością. Miał chrapliwy głos i świszczący, wytężony oddech.
– Tata! – powitał mnie pieszczotliwym imieniem, które mi nadał, kiedy był dzieckiem. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Zawsze czujesz, kiedy najbardziej cię potrzebuję. Powiedz mi, drogi stary przyjacielu, co z jutrem?
– Jutro należy do ciebie i Egiptu, panie. – Nie mam pojęcia, dlaczego takie słowa wybrałem na odpowiedź, wszak było pewne, że wszystkie nasze jutra należały do Anubisa, boga cmentarzy i życia pozagrobowego. Jednakże kochałem mojego faraona i chciałem, żeby odszedł w takim spokoju, jak tylko to było możliwe.
Uśmiechnął się, wyciągnął drżącą rękę, ujął moją dłoń i przyciskał ją do piersi, dopóki nie zasnął. Chirurdzy i jego synowie opuścili namiot i przysięgam, że widziałem lekki uśmiech na ustach Utteryka. Siedziałem z Tamosem do późnej nocy, jak kiedyś z jego matką, kiedy odchodziła, ale w końcu pokonało mnie odrętwiające zmęczenie bitwy. Uwolniłem rękę z jego dłoni i zostawiłem go, wciąż uśmiechniętego, po czym ciężkim krokiem wróciłem do swojego namiotu, padłem na siennik i pogrążyłem się w podobnym do śmierci śnie.
Słudzy mnie zbudzili, zanim złoto pierwszego światła dnia musnęło wschodni nieboskłon. Prędko ubrałem się do bitwy i przypasałem miecz, a później pośpieszyłem do królewskiego namiotu. Kiedy znów ukląkłem przy łóżku faraona, wciąż się uśmiechał, lecz kiedy dotknąłem jego rąk, poczułem, że są zupełnie zimne. Umarł.
– Opłaczemy cię później, Mem – obiecałem mu, podnosząc się. – Teraz muszę iść i jeszcze raz spróbować dotrzymać przysięgi, którą złożyłem tobie i naszemu Egiptowi.
To przekleństwo długowiecznego: przeżyć wszystkich tych, których kochasz najbardziej.
Resztki naszych rozbitych wojsk gromadziły się na przełęczy przed złotym miastem Teby, gdzie od trzydziestu pięciu dni desperacko odpieraliśmy drapieżne hordy Hyksosów. Przejechałem bojowym rydwanem wzdłuż naszych zdziesiątkowanych szeregów. Gdy żołnierze mnie rozpoznali, ci, którzy wciąż mogli to zrobić, chwiejnie stawali na nogach i pochylali się, żeby podnosić swoich rannych towarzyszy. Uformowali szeregi – silni i zdrowi wraz z tymi, którzy byli w połowie drogi do śmierci. Wszyscy unieśli broń ku porannemu niebu i krzyczeli na wiwat, kiedy przejeżdżałem.
– Taita! Taita! Taita! – skandowali rytmicznie.
Powstrzymałem łzy, które wezbrały mi w oczach na widok dzielnych synów Egiptu w takim rozpaczliwym stanie. Zmusiłem się do uśmiechu, wręcz śmiałem się i nie szczędziłem słów otuchy, wołając do tłumu lojalnych poddanych, których tak dobrze znałem:
– Hej, Osmecie! Wiedziałem, że znajdę cię w pierwszym szeregu.
– Nigdy więcej niż długość miecza za tobą, panie! – odkrzyknął.
– Lothanie, zachłanny stary lwie. Czy już nie zatłukłeś więcej tych hyksoskich psów, niż ci się należało?
– Tak, ale wciąż połowę mniej niż ty, panie Tata. – Lothan należał do moich wyjątkowych ulubieńców, więc pozwoliłem mu używać zdrobnienia. Kiedy przejechałem, wiwaty ustąpiły straszliwej ciszy, a żołnierze znów osunęli się na kolana i patrzyli ku przełęczy, gdzie, jak wiedzieli, hyksoskie wojska czekały tylko na pełne światło dnia, żeby ponowić atak. Pole bitewne wokół nas było gęsto zasłane ciałami z wielu długich dni rzezi. Lekki wiatr niósł ku nam smród śmierci, który przy każdym oddechu oblepiał mi język i gardło niczym gęsty olej. Odchrząknąłem i wyplułem flegmę za burtę rydwanu, ale z każdym kolejnym oddechem odór stawał się coraz silniejszy i bardziej odrażający.
Ścierwojady już ucztowały na otaczających nas stosach trupów. Szerokoskrzydłe sępy i kruki krążyły nad pobojowiskiem, po czym opadały ku ziemi, żeby konkurować z szakalami i hienami we wrzeszczącym i szamoczącym się kłębowisku, szarpiąc ludzkie mięso, wydzierając strzępy i łykając je w całości. Przebiegły mnie ciarki zgrozy, gdy wyobraziłem sobie, że i mnie może czekać taki sam los, kiedy w końcu padnę pod hyksoskim ostrzem.
Zadrżałem i spróbowałem odsunąć od siebie te myśli. Krzyknąłem do kapitanów, żeby wysłali łuczników w pole po tyle strzał ze zwłok, ile tylko znajdą, i napełniali puste kołczany.
Nagle przez kakofonię wrzasku zwierząt przebił się łoskot jednego bębna, płynący echem w górę przełęczy. Moi ludzie też go usłyszeli. Sierżanci wyryczeli rozkazy i łucznicy przybiegli z pola ze znalezionymi strzałami. Ludzie podnieśli się z ziemi i ramię w ramię stanęli w szeregach z nakładającymi się na siebie skrajami tarcz. Ostrza ich mieczy i groty włóczni były poszczerbione i stępione od intensywnego używania, ale wysunęli je w kierunku wroga. Łuki mieli okręcone sznurkiem w miejscach, gdzie drewno popękało, a wielu strzałom przyniesionym z pobojowiska brakowało lotek, ale miały lecieć na tyle prosto, żeby zrobić swoje z bliskiego zasięgu. Moi ludzie byli weteranami i znali wszystkie sztuczki, które pozwalały jak najlepiej wykorzystać zniszczony ekwipunek.
W dalekim wylocie przełęczy w poprzedzającym świt mroku zamajaczyły formacje nieprzyjaciela. Z początku wydawały się niegroźne, pomniejszone przez odległość i pierwsze światło, ale szybko rosły w oczach, gdy maszerowały w naszą stronę. Sępy z wrzaskiem wzbiły się w powietrze; szakale i inni czworonożni padlinożercy czmychnęli przed nadciągającym wrogiem. Hyksoskie rzesze zalewały przełęcz i nie po raz pierwszy poczułem, że upadam na duchu. Zdawało się, że mają nad nami przewagę co najmniej trzy, a może nawet czterokrotną.
Gdy jednak podciągnęli bliżej, ujrzałem, że pokiereszowaliśmy ich równie strasznie, jak oni nas. Spora część miała rany obwiązane przesiąkniętymi krwią szmatami, inni kuśtykali o kulach, a jeszcze inni słaniali się i potykali, popędzani przez sierżantów, z których większość miała rzemienne bicze. Uradowała mnie myśl, że są zmuszeni uciekać się do takich ekstremalnych środków, żeby nakłonić ludzi do utrzymania szyku. Przejechałem rydwanem wzdłuż pierwszego szeregu moich ludzi, dodając im otuchy i pokazując, że hyksoscy kapitanowie używają biczów.
– Tacy jak wy nie potrzebują bicza, żeby wypełnić swój obowiązek. – Mój głos niósł się wyraźnie nad łoskotem hyksoskich bębnów i tupotem opancerzonych stóp. Ludzie wznosili wiwaty, a także wykrzykiwali obelgi i szyderstwa ku zbliżającym się szeregom wroga. Przez cały czas oceniałem kurczącą się odległość pomiędzy obiema armiami. Zostały mi tylko pięćdziesiąt dwa rydwany z trzystu dwudziestu, z którymi zacząłem kampanię. Strata koni była dla nas szczególnie dotkliwa. Jedyna nasza przewaga polegała na tym, że zajmowaliśmy silną pozycję na szczycie stromej przełęczy. Wybrałem to miejsce z całą rozwagą i przebiegłością, jakiej się nauczyłem w niezliczonych bitwach w czasie mojego długiego życia.
Hyksosi stosowali taktykę podwożenia łuczników w rydwanach na odległość strzału do naszych szeregów. Pomimo naszego przykładu nie używali łuków z wygiętymi końcami, ale uparcie trzymali się tych prostych, z których nie można strzelać równie szybko jak z naszych i które mają znacznie mniejszy zasięg. Zmuszając Hyksosów do porzucenia rydwanów u stóp skalistej przełęczy, pozbawiłem ich możliwości szybkiego podwiezienia łuczników na tyle blisko, żeby mogli skutecznie razić strzałami naszą piechotę.
Nadeszła krytyczna chwila, kiedy musiałem wysłać w pole ostatnie rydwany. Osobiście prowadziłem szwadron, gdy ruszyliśmy zwartym szeregiem i skręciliśmy przed frontem nacierających Hyksosów. Wypuszczając strzały w zmasowane szeregi z odległości sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu kroków, zabiliśmy albo okaleczyliśmy prawie trzydziestu wrogów, zanim mogli przypuścić na nas atak.
Kiedy to się stało, zeskoczyłem z rydwanu i gdy mój woźnica odjechał, wcisnąłem się w środek pierwszego szeregu, ustawiając tarczę tak, żeby dotykała brzegów tarcz moich towarzyszy.
Prawie natychmiast zaczęła się walka wręcz. Falanga wroga zderzyła się z nami z potężnym łoskotem brązu. Dwie armie napierały z wysuniętymi do przodu tarczami, wytężając siły, żeby przełamać linię przeciwnika. Były to gigantyczne zmagania, które wymuszały na nas nawiązanie wręcz intymnego kontaktu, bardziej obscenicznego niż jakikolwiek wynaturzony akt płciowy. Walczyliśmy brzuchem w brzuch i twarzą w twarz i kiedy stękaliśmy i wrzeszczeliśmy niczym zwierzęta w rui, ślina tryskała z naszych wykrzywionych ust w twarze nieprzyjaciół.
W ścisku nie mogliśmy używać długiej broni. Byliśmy miażdżeni pomiędzy murami brązowych tarcz. Potknięcie się oznaczało upadek i stratowanie nawet na śmierć przez podkute brązem sandały sprzymierzeńców i wrogów.
Walczyłem w murze tarcz tak często, że nawet musiałem zaprojektować broń przeznaczoną specjalnie do tego celu. Długi miecz pewnie tkwił w pochwie, zastąpiony przez smukły sztylet z ostrzem nie dłuższym niż rozpiętość mojej dłoni. Nawet kiedy opancerzone ciała towarzyszy przyciskają ci ramiona do boków, a twarz wroga jest oddalona o dłoń od twojej twarzy, wciąż jesteś zdolny użyć tego maleńkiego oręża – wystarczy wsunąć czubek ostrza w szczelinę napierśnika i pchnąć.
Tego dnia przed bramami Teb zabiłem co najmniej dziesięciu smagłych brodatych Hyksosów, nieznacznie poruszając prawą ręką. Gdy moje ostrze przeszywało narządy wewnętrzne, z nadzwyczajną satysfakcją spoglądałem w oczy wroga, patrzyłem na rysy wykrzywione cierpieniem i na koniec czułem na twarzy gorące ostatnie tchnienie wypychane z płuc przed upadkiem. Może nie jestem z natury mściwy ani okrutny, lecz dobry bóg Horus wie, że mój lud i ja wycierpieliśmy z rąk tego barbarzyńskiego plemienia tyle, iż możemy znajdować przyjemność w takim odwecie, na jaki tylko możemy sobie pozwolić.
Nie wiem, jak długo ścieraliśmy się w murze tarcz. Zdawało mi się, że brutalna walka trwała wiele godzin, ale po zmianie kąta promieni bezlitosnego słońca nad nami poznałem, że upłynęła niespełna godzina, zanim hyksoskie hordy oderwały się od naszych szeregów i odstąpiły na niewielką odległość. Obie strony były wyczerpane zaciekłością starcia. Staliśmy naprzeciwko siebie, przegrodzeni wąskim pasem ziemi, dysząc jak dzikie zwierzęta, słaniając się na nogach, skąpani we własnej krwi i pocie. Jednakże z gorzkiego doświadczenia wiedziałem, że ta chwila wytchnienia będzie krótka, że znowu skoczymy jedni na drugich niczym wściekłe psy. Wiedziałem także, że to nasza ostatnia bitwa. Powiodłem wzrokiem po otaczających mnie ludziach i zobaczyłem, że są bliscy kresu wytrzymałości. Było ich nie więcej niż dwanaście setek. Może zdołają przetrwać kolejną godzinę starcia w murze tarcz, ale niewiele dłużej. Potem będzie po wszystkim. Z trudem odpierałem narastającą rozpacz.
Nagle ktoś szarpnął mnie za ramię i wykrzyknął słowa, które zrazu nie miały wiele sensu.
– Panie Taito, z tyłu nadciąga drugi liczny oddział wroga. Mają nas w kleszczach. Jeśli nie wymyślisz sposobu na ratunek, już po nas.
Odwróciłem się twarzą ku zwiastunowi tych strasznych wieści. Jeśli to prawda, byliśmy przeklęci, po dwakroć przeklęci. Człowiek stojący przede mną był kimś, komu mogłem zaufać. Był jednym z najbardziej obiecujących młodych oficerów w armii faraona. Dowodził sto pierwszym szwadronem ciężkich rydwanów.
– Poprowadź mnie i pokaż, Merabie! – rozkazałem.
– Tędy, panie! Mam dla ciebie świeżego konia. – Z pewnością widział, że jestem bliski zupełnego wyczerpania, bo chwycił mnie za ramię i pomógł przejść przez pobojowisko zasłane stosami martwych i konających, porzuconą bronią i innym bojowym rynsztunkiem. Dotarliśmy na tyły do niewielkiego oddziału naszych żołnierzy, czekających z parą świeżych koni. Po drodze odzyskałem siły na tyle, żeby strząsnąć pomocną dłoń Meraba. Nie cierpię zdradzać się bodaj z najmniejszą słabością przed moimi ludźmi.
Wsiadłem na konia i pogalopowałem na czele tej małej grupy na wzniesienie leżące pomiędzy nami i dolnym biegiem Nilu. Na szczycie ściągnąłem wodze tak gwałtownie, że rumak wygiął szyję w łuk i zatańczył w wąskim kręgu. Nie wiedziałem, jak mam dać upust rozpaczy.
Wysłuchawszy Meraba, spodziewałem się, że zobaczę trzystu, może czterystu maszerujących na nas hyksoskich żołnierzy. Już taka liczba byłaby wystarczająca, żeby przypieczętować nasz los. Zamiast tego ujrzałem wielotysięczną armię piechurów, co najmniej pięćset rydwanów i tyle samo jeźdźców stłoczonych po tej stronie Nilu. Wysiadali na ląd z flotylli cudzoziemskich okrętów, które cumowały wzdłuż brzegu rzeki poniżej złotego miasta Teby.
Wiodąca formacja wrogiej konnicy już była na lądzie i gdy tylko jeźdźcy spostrzegli naszą żałosną grupę złożoną z kilkunastu ludzi, pogalopowali w górę brzegu, żeby się z nami rozprawić. Nasze wierzchowce były już zmęczone. Jeśli rzucimy się do ucieczki, tamte wspaniałe, najwyraźniej wypoczęte rumaki dopędzą nas, zanim pokonamy sto kroków. Jeśli zostaniemy i podejmiemy walkę, jeźdźcy nas wytną, nie roniąc kropli potu.
Zdusiłem rozpacz i nowymi oczami spojrzałem na tych obcych. Poczułem lekką ulgę, wystarczającą, żeby nabrać otuchy. Nie nosili hyksoskich hełmów bojowych. Nie wysiadali z typowych hyksoskich galer.
– Zostań tutaj, kapitanie Merabie! – warknąłem. – Pojadę pertraktować z tymi przybyszami. – Zanim miał szansę wyrazić sprzeciw, odpiąłem od pasa pochwę z mieczem i bez wyjmowania nagiego ostrza obróciłem ją i uniosłem w uniwersalnym geście pokoju. Ruszyłem kłusem w dół zbocza na spotkanie oddziału cudzoziemskich jeźdźców.
Żywo pamiętam poczucie klęski, które mi towarzyszyło, gdy się do nich zbliżałem. Widziałem, że tym razem wystawiłem cierpliwość Tyche, bogini opatrzności, na zbyt wielką próbę. Nagle, ku mojemu zdumieniu, dowódca wyszczekał rozkaz i jego ludzie posłusznie schowali miecze na znak, że nie mają wrogich zamiarów, po czym stanęli w zwartym szyku za jego plecami.
Wziąłem z nich przykład i zatrzymałem rumaka w odległości kilkudziesięciu kroków od dowódcy. Przyglądaliśmy się sobie wzajemnie przez czas potrzebny na zrobienie głębokiego oddechu, po czym uniosłem zasłonę mojego pogiętego hełmu, żeby pokazać oblicze.
Dowódca konnych wybuchnął śmiechem. Był to w tych pełnych napięcia okolicznościach dźwięk wielce nieoczekiwany, ale zarazem niesamowicie znajomy. Patrzyłem jednak przez całe trzydzieści uderzeń serca, zanim rozpoznałem jeźdźca. Wciąż był rosły, muskularny i pewny siebie, chociaż broda mu posiwiała. Już nie był młodym byczkiem o świeżej, gorliwej twarzy, szukającym swojego miejsca w tym twardym, bezwzględnym świecie. Wyraźnie znalazł to miejsce. Otaczała go aura najwyższego wodza, a za plecami miał potężną armię.
– Zaras? – Z powątpiewaniem wymówiłem imię. – Nie do wiary, to nie możesz być ty!
– Tylko imię trochę się różni, ale wszystko inne zostało takie samo, Taito. Z tym wyjątkiem, że może jestem odrobinę starszy i, mam nadzieję, odrobinę mądrzejszy.
– Wciąż mnie pamiętasz po tylu latach. Ile ich minęło? – zapytałem go ze zdumieniem.
– Zaledwie trzydzieści, i tak, wciąż cię pamiętam. Nigdy cię nie zapomnę, nawet gdybym żył dziesięć razy dłużej, niż żyję.
Teraz ja się roześmiałem.
– Mówisz, że zmieniło się twoje imię. Pod jakim teraz jesteś znany, drogi Zarasie?
– Przybrałem imię Hurotas. To dawne budziło niefortunne skojarzenia – odrzekł.
Uśmiechnąłem się, słysząc to oczywiste niedomówienie.
– Więc teraz zwiesz się tak samo jak król Lacedemonu? – Słyszałem już to imię, zawsze wypowiadanie z najgłębszym szacunkiem i nabożną czcią.
– Dokładnie tak samo – zgodził się. – Albowiem młody Zaras, którego ongiś znałeś, został królem, z którym obecnie rozmawiasz.
– Chyba żartujesz! – wykrzyknąłem w zdumieniu, gdyż wychodziło na to, że mój podwładny z dawnych lat wzniósł się na wyżyny świata, zaiste na sam szczyt. – Ale jeśli mówisz prawdę, powiedz mi, co się stało z siostrą faraona Tamosego, księżniczką Tehuti, którą uprowadziłeś, gdy miałem ją w mojej pieczy.
– Właściwe słowo brzmi uwiodłem, nie uprowadziłem. Nadto już nie jest księżniczką. – Stanowczo pokręcił głową. – Jest królową, ponieważ nie zbrakło jej rozsądku, żeby mnie poślubić.
– Czy wciąż jest najpiękniejszą kobietą na świecie? – zapytałem bardziej niż trochę tęsknie.
– W języku mojego królestwa Sparta oznacza „najpiękniejszą”. Na jej cześć nazwałem miasto. Księżna Tehuti została królową Spartą Lacedemońską.
– A co z innymi, którzy również są drodzy mojemu sercu i pamięci, a których zabrałeś ze sobą na północ przed tyloma laty…?
– Oczywiście mówisz o księżnej Bekacie i Huim. – Król Hurotas krótko uciął moje pytania. – Są teraz mężem i żoną. Jednakże Hui od dawna nie jest skromnym kapitanem. Został najwyższym admirałem i dowodzi lacedemońską flotą, tą, którą widzisz na rzece. – Wskazał za siebie na potężny rząd okrętów kotwiczących przy brzegu Nilu. – W tej chwili nadzoruje lądowanie reszty moich sił ekspedycyjnych.
– Królu Hurotasie, dlaczego wróciłeś do Egiptu po tych wszystkich latach?
Zaciekłość odmieniła jego rysy, gdy odparł:
– Przybyłem, ponieważ w sercu nadal jestem Egipcjaninem. Od szpiegów usłyszałem, że macie tu ciężko i grozi wam klęska z rąk Hyksosów. Te bydlęta zbezcześciły naszą niegdyś piękną ojczyznę. Gwałcili i mordowali nasze kobiety i dzieci; wśród ich ofiar była moja matka i moje dwie małe siostry. Zgwałcili je i rzucili, wciąż żywe, w tlące się pogorzelisko naszego domu, po czym ze śmiechem patrzyli, jak płoną. Wróciłem do Egiptu, żeby pomścić ich śmierć i ocalić Egipcjan przed podobnym losem. Jeśli mi się powiedzie, mam nadzieję zawrzeć długotrwałe przymierze pomiędzy naszymi krajami: Egiptem i Lacedemonem.
– Dlaczego czekałeś dwadzieścia trzy lata?
– Z pewnością pamiętasz, Taito, że kiedyśmy ruszyli w drogę, byliśmy garstką młodych uciekinierów na trzech małych galerach. Uciekaliśmy przed tyranią faraona, który chciał nas rozdzielić z ukochanymi kobietami.
Skinieniem głowy poświadczyłem prawdę jego słów. Mogłem to zrobić bez ryzyka, jako że rzeczonym faraonem był Tamose, który w nocy wyzionął ducha.
Król Hurotas, który ongiś był młodym Zarasem, podjął:
– Szukaliśmy nowej ojczyzny. Znalezienie jej i zbudowanie potęgi z armią liczącą ponad pięć tysięcy wyborowych wojowników zajęło długie lata.
– Jak tego dokonałeś, Wasza Wysokość? – zapytałem.
– Dzięki odrobinie uprzejmej dyplomacji – odparł z miną niewiniątka, kiedy jednak obrzuciłem go sceptycznym spojrzeniem, zachichotał i przyznał: – W połączeniu z odrobiną siły brutalnych ramion i bezceremonialnego podboju. – Wskazał palcem potężną armię wysiadającą na wschodni brzeg Nilu. – Kiedy ma się taką siłę, jaką tutaj widzisz, obcy rzadko są skłonni do sporów.
– To bardziej do ciebie pasuje – stwierdziłem.
Hurotas lekkim skinieniem głowy i uśmiechem zbył mój komentarz, po czym powrócił do wyjaśnień.
– Wiedziałem, że zapewnienie wam pomocy i wsparcia jest moim patriotycznym obowiązkiem. Przybyłbym rok temu, ale moja flota była za mała na przewiezienie wojska. Musiałem zbudować więcej okrętów.
– Jesteś tu zatem bardziej niż mile widziany, Wasza Wysokość. Zjawiłeś się w krytycznej chwili. Jeszcze godzina, a byłoby za późno. – Zeskoczyłem z konia. Hurotas widać się tego spodziewał, bo zrobił to samo, sprężyście jak człowiek o połowę młodszy, i wyszedł mi na spotkanie. Objęliśmy się jak bracia i w sercach byliśmy braćmi, jednak czułem do niego miłość więcej niż braterską, bo nie dosyć, że sprowadził siłę zapewniającą Egiptowi ocalenie przed tą bandą bezwzględnych drapieżców, to miałem też wrażenie, że sprowadził ze sobą moją ukochaną Tehuti, córkę królowej Lostris. Matka i córka, te dwie kobiety wciąż były tymi, które kochałem najbardziej przez całe moje długie życie.
Nasz uścisk, acz krótki, był pełen ciepła. Cofnąłem się i lekko trąciłem Hurotasa w ramię.
– Niebawem będzie więcej czasu na snucie wspominków. W tej chwili kilka tysięcy Hyksosów czeka na przełęczy na naszą uwagę, twoją i moją. – Wskazałem wzgórza i na twarzy Hurotasa odmalowało się zaskoczenie. Prawie od razu się opanował i wyszczerzył zęby w uśmiechu niekłamanego zadowolenia.
– Wybacz mi, stary przyjacielu. Powinienem wiedzieć, że wielkodusznie zapewnisz mi rozrywkę zaraz po przybyciu. Chodźmy tam natychmiast i rozprawmy się z tymi nędznymi Hyksosami.
Pokręciłem głową w udawanej dezaprobacie.
– Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany. Czy pamiętasz, co rzekł stary wół, kiedy młody byczek zaproponował, żeby razem co sił w nogach popędzili do stada krów i pokryli kilka z nich?
– Powiedz mi, co rzekł stary wół – poprosił z zaciekawieniem. Zawsze lubił moje dykteryjki. Nie chciałem sprawić mu zawodu.
– Stary byk odrzekł: „Pójdźmy statecznym krokiem i pokryjmy wszystkie”.
Hurotas parsknął z zachwytu.
– Zdradź mi swój plan, Taito, bo wiem, że go masz. Jak zawsze.
Wyłożyłem plan szybko, był bowiem bardzo prosty, po czym odwróciłem się i wskoczyłem na siodło wierzchowca. Nie oglądając się za siebie, powiodłem Meraba i moich jeźdźców na wzgórze. Wiedziałem, że Hurotas, który był ongiś Zarasem, co do joty wypełni moje instrukcje; jeśli nawet teraz był królem; nie brakowało mu mądrości, by wiedzieć, że moja rada zawsze jest najlepsza.
Wjechawszy na wzgórze, zobaczyłem, że przybyłem w samą porę. Hyksoska horda znów szła na poturbowane, uszczuplone egipskie szeregi czekające na jej spotkanie. Zmusiłem konia do galopu i dotarłem do muru tarcz kilka uderzeń serca przed starciem. Puściłem wierzchowca wolno i chwyciłem brązową tarczę, którą ktoś wcisnął mi w ręce, gdy tylko zająłem miejsce pośrodku pierwszego szeregu. Potem z rykiem letniego grzmotu Hyksosi uderzyli, brąz w brąz, w naszą osłabioną linię.
Prawie od razu pochłonął mnie koszmar bitwy, gdzie czas traci znaczenie i każdy oddech zda się trwać całą wieczność. Śmierć napierała na nas w postaci mrocznych miazmatów grozy. Wreszcie, po czasie, który ciągnął się jak godzina albo sto lat, poczułem, że nieznośny nacisk hyksoskiego brązu na naszą kruchą linię nagle słabnie, i zaraz potem szybko ruszyliśmy naprzód, zamiast jak dotąd chwiejnie się wycofywać.
Dysharmonijny ryk wrogich okrzyków wojennych przerodził się we wrzaski przerażenia, bólu i rozpaczy w barbarzyńskim języku Hyksosów. Szeregi wroga jakby się skurczyły i wpadały na siebie, już nie zasłaniając widoku.
Zgodnie z przewidywaniami, Hurotas ściśle wykonał moje rozkazy. Jego ludzie obeszli nasze flanki i zamknęli hyksoskich najeźdźców w idealnym okrążeniu, jak sieć rybacka ławicę sardynek.
Hyksosi walczyli z zaciekłością zrodzoną z rozpaczy, ale mój mur tarcz mocno trzymał, a Lacedemończycy Hurotasa byli wypoczęci i spragnieni boju. Rzucali nienawistnego wroga na naszą linię niczym kawały surowego mięsa na rzeźnicki kloc. Walka szybko przeszła w rzeź i w końcu niedobitki Hyksosów rzuciły broń i padły kolanami na ziemię, która stała się błotnistym trzęsawiskiem krwi. Błagali o łaskę, lecz król Hurotas ich wyśmiał.
Krzyknął do nich:
– Moja matka i moje małe siostry tak samo błagały waszych ojców, jak wy błagacie mnie teraz! Daję wam odpowiedź, jaką one dostały od waszych bezdusznych przodków. Zdychać, łajdaki, zdychać!
I kiedy echo ostatniego przedśmiertnego krzyku utonęło w ciszy, król Hurotas poprowadził swoich ludzi przez krwistoczerwone pobojowisko i żołnierze podcinali gardła każdemu wrogowi, który okazywał najsłabsze oznaki życia. Przyznam, że w gorączce bitewnej odłożyłem na bok moje zwykłe ludzkie instynkty, jakimi są szlachetność i współczucie, i wziąłem udział w świętowaniu naszego zwycięstwa, wysyłając więcej niż kilku rannych Hyksosów w czekające ramiona okropnego boga Seta. Każde przecięte gardło dedykowałem pamięci jednego z moich dzielnych ludzi, którzy tego dnia zginęli na tym polu.
Zapadła noc i księżyc w pełni wspiął się wysoko na niebo, zanim król Hurotas i ja mogliśmy opuścić pole bitwy. W latach naszej przyjaźni nauczył się ode mnie, że wszystkich rannych należy przenieść w bezpieczne miejsce i opatrzyć, a następnie rozstawić straże wokół obozu, i dopiero wtedy dowódcy mogą zadbać o swoje potrzeby. Tak więc dawno minęła północ, gdy wypełniwszy obowiązki, zjechaliśmy ze wzgórza na brzeg Nilu, gdzie cumował jego okręt flagowy.
Kiedy weszliśmy na pokład, powitał nas admirał Hui. Po Hurotasie był jednym z moich ulubieńców i przywitaliśmy się jak starzy, drodzy przyjaciele, którymi naprawdę byliśmy. Stracił większość niegdyś gęstych kędzierzawych włosów i jego goła czaszka wyzierała wstydliwie spomiędzy szarych kępek, ale oczy wciąż miał bystre i czujne, a jego bezustannie dobry humor rozgrzał mi serce. Poprowadził nas do kapitańskiej kajuty i własnoręcznie nalał królowi i mnie wielkie czarki zaprawionego miodem czerwonego wina. Rzadko miałem w ustach coś równie smacznego jak ten napitek. Pozwoliłem, żeby Hui dopełnił moją czarkę, zanim wyczerpanie przerwało nasze radosne i hałaśliwe spotkanie po latach.
Spaliśmy, dopóki słońce nie wychyliło się zza horyzontu, i wykąpaliśmy się w rzece, zmywając brud i krew trudów wczorajszego dnia. Później, kiedy połączone armie Egiptu i Lacedemonu stanęły na brzegu, wsiedliśmy na świeże konie. Z maszerującymi dumnie przodem moimi ludźmi i żołnierzami Hurotasa, z powiewającymi proporcami, huczącymi bębnami i grającymi lutniami pojechaliśmy znad rzeki do Bramy Bohaterów miasta Teby, żeby powiadomić o naszym wspaniałym zwycięstwie nowego faraona Egiptu, Utteryka Tura, najstarszego syna Tamosego.
Kiedy dotarliśmy do bram złotego miasta, zastaliśmy je zamknięte i zaryglowane. Podjechałem i wykrzyknąłem pozdrowienie, lecz musiałem kilka razy powtórzyć prośbę o wpuszczenie, zanim strażnicy pojawili się na murze.
– Faraon chce wiedzieć, kim jesteście i co was tu sprowadza! – krzyknął kapitan straży. Dobrze go znałem. Miał na imię Weneg. Był przystojnym młodym oficerem, który nosił Złoto Męstwa, najwyższe egipskie odznaczenie wojskowe. Byłem wstrząśnięty, że mnie nie rozpoznał.
– Pamięć kiepsko ci służy, kapitanie Wenegu! – zawołałem. – Jestem pan Taita, przewodniczący rady królewskiej i generał dowodzący armią faraona. Przybyłem zameldować o naszym wspaniałym zwycięstwie nad Hyksosami.
– Zaczekaj! – rozkazał kapitan Weneg i jego głowa zniknęła za murem. Czekaliśmy godzinę, potem drugą.
– Wydaje się, że czymś obraziłeś nowego faraona. – Król Hurotas obdarzył mnie lekko drwiącym uśmiechem. – Kim on jest i czy go znam?
Wzruszyłem ramionami.
– Nazywa się Utteryk Turo i niczego nie straciłeś, nie poznając go.
– Dlaczego nie stawił się na polu bitwy przez te ostatnie dni, co było jego królewską powinnością?
– Jest delikatnym trzydziestopięcioletnim dzieckiem i nie pociągają go brutalne zabawy w nieokrzesanym towarzystwie – wyjaśniłem.
Hurotas parsknął śmiechem.
– Nie straciłeś ciętego języka, drogi Taito!
Wreszcie kapitan Weneg pojawił się na murach.
– Faraon Utteryk Turo Wielki łaskawie zezwala ci na wejście do miasta. Jednakże rozkazuje zostawić konie za murami. Osoba stojąca z tobą może ci towarzyszyć, ale nikt inny.
Zassałem powietrze, słysząc w tej odpowiedzi czystą arogancję. Riposta cisnęła mi się na usta, lecz mocno ugryzłem się w język. Cała armia Egiptu razem z Lacedemonem słuchała z uwagą. Prawie trzy tysiące ludzi. Nie mogłem sobie pozwolić na podejmowanie dyskusji.
– Faraon jest wielce łaskawy – odparłem.
Ciężka Brama Bohaterów powoli się otworzyła.
– Chodź ze mną, ty bezimienna stojąca ze mną osobo – powiedziałem ponuro do Hurotasa. Ramię w ramię, z rękami zaciśniętymi na głowicach mieczy, ale z podniesionymi zasłonami hełmów, weszliśmy do Teb. Wcale nie czułem się jak zwycięski bohater.
Przed nami maszerował kapitan Weneg ze swoim oddziałem. Miasto było niesamowicie ciche, jakby wymarłe. Z pewnością dwie godziny czekania, które wymusił na nas faraon, zostały przeznaczone na oczyszczenie zwykle rojnych ulic. Kiedy dotarliśmy do pałacu, bramy się otworzyły na pozór z własnej woli, bez witających nas fanfar czy wiwatujących tłumów.
Weszliśmy po szerokich schodach do królewskiej sali audiencyjnej. Ogromne pomieszczenie było puste i ciche, z wyjątkiem echa naszych podkutych brązem sandałów. Przeszliśmy między kamiennymi siedzeniami i zbliżyliśmy się do tronu na wysokim podium w drugim końcu sali.
Zatrzymaliśmy się przed pustym tronem. Kapitan Weneg odwrócił się w moją stronę i szorstko, niegrzecznie powiedział:
– Czekać tutaj! – Nie zmieniając wyrazu twarzy, bezgłośnie wyrzekł słowa, które bez trudu odczytałem z ruchu jego warg: – Wybacz, panie. Nie ja wybrałem taką formę powitania. Osobiście darzę cię najwyższym szacunkiem.
– Dziękuję, kapitanie – odparłem. – Wypełniłeś swój obowiązek w sposób godny podziwu.
Weneg mi podziękował, przyciskając pięść do piersi. Wyprowadził swoich ludzi, zostawiając mnie i Hurotasa na baczność przed pustym tronem.
Nie musiałem go ostrzegać, że z pewnością jesteśmy obserwowani przez jakiś ukryty otwór w kamiennych ścianach. Czułem, że powoli tracę cierpliwość, zirytowany dziwnymi, nienormalnymi wybrykami nowego faraona.
Wreszcie usłyszałem dźwięk głosów i dalekiego śmiechu, który stawał się coraz głośniejszy. Zasłony w wejściu za tronem rozchyliły się i do sali audiencyjnej wszedł faraon Utteryk Turo, samozwańczo Wielki. Włosy miał utrefione w spływające do ramion loki. Na jego szyi wisiały girlandy kwiatów. Jadł granat i wypluwał pestki na kamienną podłogę. Nie zwracając na nas uwagi, wszedł na podwyższenie i wygodnie się usadowił na stercie poduszek.
Utterykowi towarzyszyło sześciu mniej lub bardziej rozebranych chłopców. Wszyscy byli przybrani kwiatami, większość miała umalowane na szkarłatny kolor usta i zielone albo niebieskie cienie wokół oczu. Niektórzy podjadali owoce albo słodycze, jak faraon, a trzech sączyło wino z kubków, gdy gawędzili i chichotali.
Faraon cisnął poduszką w ich prowodyra. Pozostali kwiczeli ze śmiechu, gdyż poduszka wytrąciła mu kubek z rąk i wino wylało się na tunikę.
– Ty wstrętny faraonie! – krzyknął z oburzeniem chłopak. – Spójrz, co zrobiłeś z moim ślicznym strojem!
– Wybacz mi, proszę, mój drogi Anencie. – Faraon ze skruchą przewrócił oczami. – Chodź tutaj i siądź obok mnie. To nie potrwa długo, obiecuję. Muszę pomówić z tymi dwoma panami. – Spojrzał prosto na nas po raz pierwszy, odkąd wszedł do sali. – Witaj, dobry Taito. Mam nadzieję, że zdrowie jak zawsze ci służy? – Przeniósł wzrok na mojego towarzysza. – A kimże jest ten, którego ze sobą przywiodłeś? Chyba go nie znam.
– Jeśli pozwolisz, panie, przedstawię ci króla Hurotasa, monarchę królestwa Lacedemon. Bez jego pomocy nigdy nie pokonalibyśmy sił Hyksosów, którzy ślinili się u samych bram twojego potężnego miasta Teby. – Rozłożyłem ramiona, wskazując człowieka u mojego boku. – Mamy wobec niego wielki dług wdzięczności za ocalenie naszego narodu…
Faraon uniósł prawicę, skutecznie ucinając moją płomienną przemowę, i z zadumą patrzył na Hurotasa przez czas, który wydawał mi się nieskończenie długi.
– Król Hurotas, powiadasz? Mnie przypomina kogoś zupełnie innego.
Jego słowa wytrąciły mnie z równowagi i nie przychodziło mi na myśl nic do powiedzenia, co było do mnie zgoła niepodobne. Na moich oczach ta wątła, apatyczna latorośl rodu Tamosego przemieniła się w strasznego potwora. Oblicze faraona pociemniało, a w oczach zapłonął ogień. Ramiona trzęsły mu się z furii, gdy wskazał mojego towarzysza.
– Czy nie przypomina pewnego kapitana zwanego Zarasem, szeregowego żołnierza w armii mojego wielkiego ojca, faraona Tamose? Z pewnością pamiętasz tego hultaja, czyż nie, Taito? Mimo że wówczas byłem bardzo młody, przypominam sobie tego Zarasa. Pamiętam jego złą, przebiegłą twarz i zuchwałe zachowanie. – Głos faraona Utteryka wzniósł się do wrzasku i ślina tryskała mu z ust. – Mój ojciec, Wielki i Wspaniały Faraon Tamose, wyprawił tego łajdaka z misją do Knossos, stołecznego miasta Najwyższego Minosa na Krecie. Miał obowiązek bezpiecznie przewieźć moje dwie ciotki, księżniczkę Tehuti i księżniczkę Bekathę. Miały poślubić Najwyższego Minosa dla przypieczętowania traktatu przyjaźni pomiędzy naszymi wielkimi imperiami. W końcu okazało się, że ten Zaras porwał moje królewskie krewne i zabrał je do jakiegoś barbarzyńskiego, zapomnianego miejsca na samym końcu świata. Słuch po nich zaginął. Kochałem moje ciotki, były takie piękne…
Faraon był zmuszony przerwać ciąg oskarżeń. Gwałtownie sapał, żeby uspokoić oddech i odzyskać panowanie nad sobą, ale wciąż wskazywał drżącym palcem Hurotasa.
– Wasza Wysokość… – Wystąpiłem do przodu i rozpostarłem ręce w próbie odwrócenia tego dzikiego, irracjonalnego gniewu, lecz Utteryk natarł na mnie z równą wściekłością.
– Ty zdradziecki łajdaku! Może zdołałeś zwieść mojego ojca i cały jego dwór, ja jednak nigdy ci nie ufałem. Zawsze umiałem przejrzeć twoje knowania i machinacje. Zawsze wiedziałem, kim jesteś. Jesteś kłamcą o rozwidlonym języku, intrygantem o czarnym sercu… – Faraon z dzikim wrzaskiem rozejrzał się w poszukiwaniu straży. – Aresztować tych ludzi. Każę ich stracić za zdradę…
Głos się wyciszył. W sali audiencyjnej zapadła głęboka cisza.
– Gdzie są moi strażnicy? – zapytał zrzędliwym tonem. Jego młodzi towarzysze kulili się za nim, bladzi i przestraszeni. Wreszcie przemówił ten zwany Anentem.
– Odprawiłeś straże, skarbie. A ja nikogo nie zamierzam aresztować, zwłaszcza nie tych dwóch łotrów. Dla mnie wyglądają na zabójców w pełnym tego słowa znaczeniu. – Odwrócił się i lekkim truchtem wybiegł przez zasłonięte drzwi, a za nim pośpieszyła reszta ślicznych chłopców faraona.
– Gdzie moja straż przyboczna? Gdzie są wszyscy? – Głos Utteryka opadł do niepewnego, niemal przepraszającego szeptu. – Rozkazałem im czekać w gotowości, żeby dokonali aresztowania. Gdzie są teraz?
Odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na nas dwóch ubranych w zbroje, zaciskających dłonie w rękawicach bojowych na głowicach mieczy, patrzących na niego gniewnie. Cofnął się w kierunku zasłoniętego wyjścia w tylnej ścianie. Poszedłem za nim i teraz na jego twarzy odmalowało się absolutnie bezbrzeżne przerażenie. Opadł przede mną na kolana, wyciągając przed siebie ręce jakby dla odparcia ciosu mojego miecza.
– Taito, mój drogi Taito. To był tylko mały żart, dobroduszna zabawa. Nie zamierzałem nikogo skrzywdzić. Jesteś moim przyjacielem i drogim obrońcą mojej rodziny. Nie krzywdź mnie. Zrobię wszystko… – I wtedy stała się rzecz nadzwyczajna. Faraon się sfajdał. Zrobił to tak głośno i melodramatycznie, że na pełną oszołomienia chwilę zamarłem w pół kroku niczym posąg, z nogą zawieszoną w powietrzu.
Za mną zachwycony Hurotas wybuchnął gromkim śmiechem.
– Królewski salut, Taito! Władca potężnego Egiptu wita cię w kraju z najwyższymi honorami.
Sam nie wiem, jak się powstrzymałem od zawtórowania Hurotasowi, ale zdołałem zachować poważną minę. Podszedłem i mocno chwyciłem ręce, którymi faraon próbował odeprzeć mój domniemany atak. Podniosłem go na nogi i łagodnie powiedziałem:
– Mój biedny Utteryku, zdenerwowałem cię. Wielki bóg Horus świadkiem, że tego nie chciałem. Idź do swojego królewskiego apartamentu i wykąp się. Wdziej świeże szaty. Zanim jednak to zrobisz, proszę, daj mnie i królowi Hurotasowi zezwolenie na zabranie twoich wspaniałych armii na północ do delty Nilu, gdzie napadniemy na tego łotra Chamudiego, samozwańczego króla Hyksosów. Starcie do czysta klątwy i krwawych plam hyksoskiej okupacji z naszej ojczyzny jest naszym najważniejszym obowiązkiem.
Utteryk uwolnił się z moich rąk i odsunął ode mnie z wciąż przerażoną miną. Gorączkowo pokiwał głową i szlochając, wybuchnął:
– Tak! Tak! Idźcie natychmiast! Masz moje pozwolenie. Weź wszystko i kogo tylko zechcesz, i idź! Po prostu sobie idź! – Odwrócił się i uciekł z królewskiej komnaty audiencyjnej, w sandałach popiskujących przy każdym kroku.
Król Hurotas i ja także opuściliśmy wielką salę audiencyjną i wyszliśmy na puste ulice miasta. Wprawdzie z niecierpliwością czekałem na rozpoczęcie następnej fazy naszej kampanii, ale nie chciałem, żeby szpiedzy i agenci donieśli faraonowi o naszym śpiesznym odejściu z Teb. Nie wątpiłem, że wielu ukrywało się w budynkach i uliczkach, pilnie nas obserwując. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się za Bramą Bohaterów, zobaczyliśmy połączone armie zgodnie oczekujące na nasz powrót.
Później dowiedziałem się, że w miarę jak przedłużał się nasz pobyt za zamkniętymi bramami miasta, w szeregach krążyły coraz bardziej alarmujące plotki. Padły nawet sugestie, że obaj zostaliśmy aresztowani pod fałszywymi zarzutami, a następnie zabrani do lochów i izby tortur. Spontaniczna reakcja tych twardych żołnierzy na nasz widok głęboko wzruszyła tak serce Hurotasa, jak i moje. Starzy weterani i młodzi rekruci płakali i wiwatowali, póki nie ochrypli. Pierwsze szeregi ruszyły w naszą stronę i wielu padło na kolana, żeby ucałować nasze stopy.
Później dźwignęli nas na ramiona i ponieśli na brzeg Nilu, gdzie kotwiczyła lacedemońska armada; ile sił w płucach śpiewali pochwalne pieśni, aż obaj o mało nie ogłuchliśmy w tym ryku. Muszę przyznać, że niewiele myśli poświęciłem dziecinnym błazeństwom nowego faraona – umysł zaprzątało mi zbyt wiele spraw prawdziwej wagi. Uznałem, że Hurotas i ja pokazaliśmy Utterykowi, gdzie jego miejsce, i że nie usłyszymy od niego żadnych więcej wiadomości.
Weszliśmy na pokład lacedemońskiego okrętu flagowego, gdzie powitał nas admirał Hui. Choć słońce zaszło, kończąc burzliwy dzień, i było prawie ciemno, natychmiast przystąpiliśmy do planowania ostatniego rozdziału kampanii przeciwko Chamudiemu, dowódcy resztek hyksoskiego motłochu w delcie Matki Nil.
Chamudi urządził sobie stolicę w Memfis, w dół rzeki od miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Miałem rzetelne i aktualne informacje o jego siłach, dostarczane przez ludzi działających na podporządkowanych Hyksosom ziemiach Egiptu.
Z ich meldunków wynikało, że Chamudi ogołocił swoje terytorium w północnym Egipcie prawie ze wszystkich wojowników i rydwanów, wysyłając ich na południe, gdzie mieli zadać cios, który, jak miał nadzieję, ostatecznie rozbije resztki naszych sił. Ale, jak już wspomniałem, przybycie króla Hurotasa w ostatniej chwili położyło kres wielce ambitnym aspiracjom Chamudiego. Większość hyksoskich żołnierzy poległa na przełęczy pod Tebami i ścierwojady ucztowały na trupach. Wiedziałem, że nigdy nie powtórzy się równie fortunna okazja, żeby położyć kres obecności Hyksosów w naszym Egipcie, niż ta, z której zamierzaliśmy skorzystać.
Resztki armii hyksoskiej, piechota i jazda, przebywały obecnie z Chamudim w Memfis, na północy w delcie Nilu. Łącznie było ich nie więcej niż trzy tysiące, podczas gdy Hurotas i ja mogliśmy wysłać w pole siłę prawie dwa razy większą, w tym kilkaset rydwanów. Prawie wszystkie należały do Lacedemończyków, więc chociaż bez wątpienia byłem najbardziej doświadczonym i uzdolnionym dowódcą w Egipcie i prawdopodobnie w cywilizowanym świecie, czułem, że z uprzejmości powinienem przekazać dowodzenie nad naszymi połączonymi siłami królowi Hurotasowi. Poprosiłem go o wyrażenie opinii, jak powinna zostać przeprowadzona druga faza ofensywy, co się równało z zaoferowaniem mu objęcia dowodzenia.
Hurotas w odpowiedzi obdarzył mnie szerokim chłopięcym uśmiechem, który pamiętałem z dawnych czasów, i odparł:
– Gdy chodzi o dowodzenie, kłaniam się tylko jednemu człowiekowi i tak się składa, że siedzi on naprzeciwko mnie przy tym stole. Proszę, Taito, kontynuuj. Wysłuchajmy twojego planu bitwy. Pójdziemy, gdzie poprowadzisz.
Skinąłem głową, aprobując jego mądrą decyzję. Hurotas jest wielkim wojownikiem, a co więcej, nigdy nie pozwala dumie przeważyć nad zdrowym rozsądkiem. Dlatego zadałem mu kolejne pytanie:
– Chciałbym wiedzieć, jak to się stało, że nagle zjawiłeś się w Tebach bez niczyjej wiedzy, nie wyłączając Hyksosów. Jak przeprowadziłeś flotę złożoną z dwudziestu wielkich galer wojennych setki mil w górę rzeki, mijając hyksoskie forty i otoczone murami miasta, żeby do nas dotrzeć?
Hurotas od niechcenia wzruszył ramionami, bagatelizując moje pytanie.
– Na statkach mam najlepszych przewodników na tej ziemi, oczywiście nie licząc ciebie, Taito. Kiedy weszliśmy w ujście Nilu, płynęliśmy tylko nocą, a za dnia cumowaliśmy przy brzegu i ukrywaliśmy galery pod naciętymi gałęziami. Na szczęście bogini Nut zesłała noce ciemnego księżyca, żeby osłaniać naszą podróż. Mijaliśmy wrogie warownie po północy i trzymaliśmy się środka rzeki. Może widziało nas kilku rybaków, ale w ciemności wzięli nas za Hyksosów. Posuwaliśmy się szybko, bardzo szybko. Od ujścia rzeki Nil do miejsca, gdzie się spotkaliśmy, minęło tylko sześć nocy twardego wiosłowania.
– W takim razie wciąż mamy przewagę zaskoczenia – mruknąłem z zadumą. – Nawet jeśli kilku wrogów przeżyło bitwę na przełęczy, co zresztą wydaje się mało prawdopodobne, powrót na piechotę do Memfis, gdzie mogliby wszcząć alarm, zajmie wiele tygodni. – Wstałem i krążyłem po pokładzie, myśląc szybko. – Teraz absolutnie najważniejsze jest to, żeby po naszym ataku na siedzibę Chamudiego nikt nie zdołał uciec na wschód do granicy Suezu i Synaju, a stamtąd do ojczyzny swoich przodków dalej na wschodzie, gdzie mogliby się przegrupować i za kilka lat znowu na nas ruszyć, żeby powtórzyć ten sam opłakany cykl wojny, podboju i niewoli.
– Masz rację, Taito – zgodził się ze mną Hurotas. – Należy to skończyć. Przyszłe pokolenia muszą mieć możliwość życia w pokoju i dobrobycie, jak większość istniejących cywilizowanych narodów, bez lęku przed barbarzyńskimi hordami Hyksosów. Ale jak mamy osiągnąć takie szczęśliwe zakończenie?
– Planuję użyć rydwanów do zablokowania wschodniej granicy, żeby żaden Hyksos nie zdołał wrócić do swojego kraju ojczystego.
Hurotas rozważał moją propozycję przez kilka uderzeń serca, po czym się uśmiechnął.
– Szczęście, że cię mamy, Taito. Jesteś bez wątpienia najbardziej doświadczonym i wprawnym dowódcą, jakiego znałem. Z tobą pełniącym straż na granicy nie dałbym żadnemu hyksoskiemu psu najmniejszej szansy na powrót do psiarni.
Czasami podejrzewałem, że mój stary przyjaciel Hurotas pokpiwa ze mnie swoimi przesadnymi pochwałami, ale jak zwykle puściłem je mimo uszu.
Dochodziła północ, jednak ciemność tylko nieznacznie spowolniła nasze przygotowania do podróży. Zapaliliśmy pochodnie i przy ich świetle załadowaliśmy wszystkie rydwany na lacedemońskie galery. Później na pokład weszli żołnierze, łącznie z resztkami moich egipskich oddziałów.
Po przyjęciu dodatkowych pasażerów statki były tak zatłoczone, że nie wystarczyło miejsca dla koni. Rozkazałem stajennym pognać je na północ wzdłuż wschodniego brzegu Nilu. Następnie, wciąż w ciemności, odbiliśmy i popłynęliśmy w dół rzeki ku opanowanym przez Hyksosów terytoriom, z ludźmi sondującymi na dziobie, sprawdzającymi głębokość i zapowiadającymi każdy zakręt rzeki. Kłusujące konie niemal dotrzymywały nam kroku, choć nurt ochoczo niósł nasze statki ku ujściu.
Do wschodu słońca pokonaliśmy prawie sto mil. Wyszliśmy na brzeg, żeby przeczekać upał dnia. Po kilku godzinach stado nas dogoniło i zdrożone konie jęły szczypać trawę na pastwiskach i polach uprawnych wzdłuż rzeki.
Pola zostały obsiane przez hyksoskich rolników, byliśmy już bowiem na terytorium zajmowanym przez wroga. Podziękowaliśmy chłopom za hojność, po czym posłaliśmy ich na galery admirała Huiego, gdzie posadzono ich na ławach i wprawnie zakuto im nogi w kajdany niewolników. Ludzie Hurotasa zabrali ich kobiety; nie dociekałem, co się z nimi stało. Wojna jest brutalna, a Hyksosi przybyli do naszego kraju bez zaproszenia, wydarli pola naszym rolnikom i traktowali ich gorzej niż niewolników. Nie spodziewali się z naszych rąk niczego lepszego.
Kiedy wszystko zostało zabezpieczone, usiedliśmy we trójkę pod sykomorą na brzegu rzeki, a kucharze podali nam śniadanie złożone z pieczonej kiełbasy i chrupkiego brązowego chleba, świeżo wyjętego z glinianych pieców. Jedliśmy, popijając strawę dzbanami świeżo uwarzonego piwa. Tego posiłku nie zamieniłbym na ucztę przy stole faraona.
Wróciliśmy na pokład, gdy tylko słońce minęło zenit, i podjęliśmy podróż na północ w kierunku Memfis. Wciąż mieliśmy przed sobą prawie dwa dni żeglugi i po raz pierwszy od tego jakże niespodziewanego powrotu Hurotasa i Huiego miałem okazję porozmawiać z nimi o życiu, które wiedliśmy razem przed tak wielu laty. W szczególności chciałem wiedzieć, jak się potoczyły losy dwóch młodych księżniczek, które zabrali ze sobą na wygnanie, uciekając przed gniewem ich brata, faraona Tamose.
Kiedy siedzieliśmy we trójkę na rufie okrętu flagowego, poza zasięgiem słuchu załogi, zwróciłem się do nich obu:
– Mam pytania, których z pewnością obaj wolelibyście uniknąć. Pamiętacie, że darzyłem wyjątkowym uczuciem dwie piękne młode dziewice, które wy, szubrawcy, mieliście czelność ukraść mnie, ich obrońcy, i faraonowi Tamosemu, ich kochającemu bratu.
– Pozwól, Taito, że cię uspokoję, bo wiem, jak działa twój lubieżny umysł. – Hurotas mi przerwał, zanim mogłem zadać pierwsze pytanie. – Już nie są ani młode, ani dziewicze.
Hui zachichotał, przyznając mu rację.
– Jednak kochamy je coraz bardziej z każdym mijającym rokiem, okazały się bowiem niezrównanie lojalne, szczere i płodne. Moja Bekatha dała mi czterech urodziwych synów.
– A Tehuti urodziła córkę, która jest tak piękna, że brak mi słów na opisanie jej urody – oznajmił z dumą Hurotas. Sceptycznie podszedłem do tego stwierdzenia, bo wiem, że wszyscy rodzice mają przesadnie dobre zdanie o swoim potomstwie. Dopiero znacznie później, kiedy po raz pierwszy ujrzałem jedynaczkę Hurotasa i Tehuti, zrozumiałem, jak daleki był od oddania jej sprawiedliwości.
– Nie przypuszczam, żeby Tehuti czy Bekatha dały wam wiadomości dla mnie. – Starałem się nie okazać tęsknoty. – Były nikłe szanse, że się spotkamy, a nadto z pewnością ich wspomnienia o mnie zatarły się przez lata… – Nie pozwolili mi dokończyć; jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
– Zapomnieć ciebie? – zapytał Hurotas, wciąż się śmiejąc. – Z największym trudem zdołałem przekonać żonę, żeby została w Lacedemonie, zamiast wracać do Egiptu na poszukiwanie ukochanego Taty.
Serce załomotało mi w piersi, gdy usłyszałem, jak wiernie naśladuje jej wymowę mojego zdrobniałego imienia.
– Nawet nie chciała przekazać ustnej wiadomości, nie ufając mojej pamięci – dodał. – Uparła się napisać ją na papirusie, żebym osobiście ci go dostarczył.
– Papirus! – wykrzyknąłem z radością – Gdzie jest? Daj mi go natychmiast.
– Wybacz mi, Taito. – Hurotas miał zmieszaną minę. – Zwój naprawdę był zbyt nieporęczny, żebym go ze sobą zabierał. Postanowiłem go zostawić w Lacedemonie. – Z konsternacją wbiłem w niego wzrok, próbując znaleźć słowa, żeby go złajać tak surowo, jak na to zasłużył. Pozwolił mi cierpieć tylko chwilę dłużej, potem nie mógł się już powstrzymać i wyszczerzył zęby. – Wiedziałem, co sobie pomyślisz, Taito! Jest w sakwach, które leżą w kajucie na dole.
Uderzyłem go w ramię mocniej niż było to konieczne.
– Przynieś natychmiast, obwiesiu, bo inaczej nigdy ci nie wybaczę.
Hurotas zszedł na dół i wrócił prawie od razu, niosąc gruby zwój papirusu. Wyrwałem mu go z rąk i zabrałem na dziób, gdzie mogłem być sam i gdzie nikt nie powinien mi przeszkodzić. Ostrożnie, niemal ze czcią złamałem pieczęć i rozwinąłem pierwszy arkusz, żeby przeczytać pozdrowienia.
Nikt, kogo znam, nie umie malować hieroglifów tak artystycznie jak moja umiłowana Tehuti. Narysowała sokoła ze złamanym skrzydłem, będącego moim hieroglifem, w taki sposób, że zdawał się wzbijać z arkusza przez mgłę łez, które zasnuły mi oczy, i szybować prosto do mojego serca.
Napisane przez nią słowa wzruszyły mnie tak głęboko, że nie mogę się zmusić, by je powtórzyć innej żyjącej istocie.
Trzeciego dnia rano po wyruszeniu z cumowiska pod Tebami nasza flotylla dotarła do miejsca odległego niespełna sześćdziesiąt mil od hyksoskiej warowni Memfis położonej na obu brzegach Nilu. Tam wciągnęliśmy nasze galery na plażę i wyładowaliśmy rydwany. Stajenni przypędzili konie i podzielili je na pary, które woźnice zaprzęgli do rydwanów.
Zebraliśmy się we trójkę na pokładzie flagowego okrętu lacedemońskiej floty, żeby odbyć ostatnią naradę wojenną. Po raz kolejny omówiliśmy w najdrobniejszych szczegółach nasze plany, rozpatrując wszelkie sytuacje, do których mogło dojść podczas ataku na Memfis. Zanim się rozstaliśmy, szybko, acz serdecznie uściskałem Huiego i Hurotasa, po czym poprosiłem wszystkich bogów o zesłanie na nich błogosławieństwa i łaski. Z moją grupą rydwanów ruszyłem na północne brzegi Morza Czerwonego, żeby zablokować Hyksosom drogę ucieczki z Egiptu, oni zaś mieli kontynuować podróż na północ, żeby przypuścić ostateczny atak na warownię hyksoskiego naczelnika, Chamudiego.
Kiedy Hurotas i Hui dotarli do portu pod Memfis, stwierdzili, że Chamudi już go opuścił i podpalił statki cumujące przy kamiennych nabrzeżach. Całun czarnego dymu z płonących statków był widoczny nawet dla mnie i moich woźniców czekających wiele mil dalej na granicy Egiptu w Suezie. Jednakże Hurotas i Hui przybyli na czas, żeby uratować z pożogi prawie trzydzieści hyksoskich galer, oczywiście jednak nie mieliśmy dość załóg, żeby obsadzić te cenne zdobycze.
Tak oto do gry wkroczył mój szwadron rydwanów. Ledwie godzinę po zajęciu stanowisk wzdłuż granicy Egiptu z Suezem i Synajem przystąpiliśmy do ciężkiej pracy, jaką było otoczenie setek uciekinierów ze skazanego na klęskę miasta Memfis. Oczywiście wszyscy nieśli najcenniejszy dobytek.
Starannie podzieliliśmy jeńców. Starsi i niedołężni jako pierwsi zostali uwolnieni od całego bagażu, a następnie pozwolono im odejść na Pustynię Synajską – po złożeniu przysięgi, że nigdy więcej nie wrócą na egipską ziemię. Młodych i silnych powiązano po dziesięciu i pognano z powrotem w kierunku Memfis i Nilu, objuczonych rzeczami ich oraz tych, którym pozwolono iść dalej. Ci jeńcy, niezależnie od ich pozycji, mieli przed sobą krótkie życie w łańcuchach na ławach naszych galer albo na polach nad Nilem, gdzie będą tyrać jak woły. Młodsze kobiety – te, które nie były groteskowo szpetne – czekała służba w domach publicznych, a pozostałe znajdą zatrudnienie w kuchniach lub piwnicach wielkich rezydencji naszego Egiptu. Role się odwróciły i wszyscy oni będą traktowani tak, jak traktowali nas, Egipcjan, kiedy mieli nas w swojej władzy.
Kiedy z szeregami smętnych jeńców maszerujących przed naszymi rydwanami dotarliśmy do Memfis, miasto było oblężone przez wojska Hurotasa. Rydwany nie są najskuteczniejsze podczas oblężenia, więc moi chwaccy woźnice zostali odesłani do kopania tuneli pod murami, żeby stworzyć wyłomy umożliwiające nam wywleczenie Chamudiego i jego łajdaków z ponurych kryjówek w mieście.
Jak wszystkie oblężenia, także to było nudnym, czasochłonnym przedsięwzięciem. Nasza armia była zmuszona obozować pod murami przez prawie sześć miesięcy, zanim z dudnieniem i rykiem, w kolumnie pyłu widocznej na wiele mil ze wszystkich stron, cały wschodni mur miasta runął pod swoim ciężarem i nasi ludzie mogli się wedrzeć przez wyłomy.
Zdobycie miasta zajęło wiele więcej dni, ponieważ Memfis leżało na obu brzegach rzeki. Jednakże nasze zwycięskie oddziały w końcu zdołały pojmać Chamudiego, który wraz z rodziną znalazł kryjówkę w głębokich lochach pod pałacem. Czystym przypadkiem siedzieli na wielkim skarbie złożonym ze sztab srebra i złota, a także niezliczonych wielkich skrzyń z klejnotami; Chamudi, a przed nim przez stulecia jego poprzednicy, bez litości łupili ciemiężonych mieszkańców Egiptu. Żołnierze Hurotasa odeskortowali tę bandę królewskich łotrów i łajdaków nad Nil, a tam przy akompaniamencie muzyki i śmiechu topili jednego po drugim, poczynając od najmłodszych członków rodziny.
Były wśród nich bliźniaczki, dwu-, może trzyletnie. Wbrew temu, czego się spodziewałem po barbarzyńskim plemieniu, wcale nie wyglądały odrażająco; zaiste były to śliczne kruszynki. Ich ojciec Chamudi płakał, gdy wrzucono je do Nilu i trzymano pod wodą. Na to też nie byłem przygotowany. Dotąd wierzyłem, że – jak wszystkie brutalne zwierzęta – Hyksosi są niezdolni do miłości i rozpaczy.
Sam budzący postrach Chamudi zajmował ostatnie miejsce na liście egzekucji. Kiedy nadeszła jego kolej, zagwarantowano mu bardziej wyrafinowane odejście z tego świata niż członkom jego rodziny. Zaczęło się od odzierania ze skóry przy użyciu rozgrzanych do czerwoności noży, a później nastąpiło rozciąganie członków i ćwiartowanie, które wzbudziło jeszcze większą wesołość widzów. Wyglądało na to, że ludzie Hurotasa mają wyjątkowo rubaszne poczucie humoru.
Zdołałem podczas tych zabiegów zachować niewzruszony wyraz twarzy. Wolałbym ich nie oglądać, lecz gdybym się wykręcił, moi ludzie uznaliby to za oznakę słabości. Pozory są ważne, a reputacja – ulotna.
Hurotas, Hui i ja byliśmy przygaszeni po powrocie do memfickiego pałacu, ale gdy tylko zaczęliśmy liczyć i sortować zawartość piwnic pod pałacem Chamudiego, szybko odzyskaliśmy radosny nastrój. To naprawdę godne uwagi, że złoto fascynuje i pozostaje atrakcyjne nawet wtedy, kiedy wszystko inne w życiu traci swój smak.
Chociaż mieliśmy do pomocy pięćdziesięciu najbardziej zaufanych ludzi Hurotasa, wydobycie całego skarbu zajęło nam kilka dni. Gdy wreszcie skierowaliśmy latarnie na górę cennych kruszców i kolorowych kamieni, odbity blask dosłownie nas oślepił. Patrzyliśmy, zdjęci podziwem i zdumieniem.
– Pamiętasz kreteński skarbiec, który zajęliśmy w fortecy Tamiat? – zapytał mnie cicho Hurotas.
– Kiedy wciąż byłeś młodym kapitanem i miałeś na imię Zaras? Nigdy tego nie zapomnę. Myślałem, że nie ma więcej srebra i złota na całym szerokim świecie.
– To nie była nawet dziesiąta część tego, co mamy tutaj – powiedział Hurotas.
– I dobrze.
Hurotas i Hui spojrzeli na mnie pytająco.
– Co masz na myśli, Taito?
– To, że musimy podzielić skarb co najmniej na cztery części – wyjaśniłem, a kiedy wciąż nie okazali zrozumienia, dodałem: – Dla ciebie i Huiego, dla mnie i Utteryka Tura.
– Chyba nie chodzi ci o Utteryka Histeryka? – Hurotas był głęboko zbulwersowany.
– Owszem, o tego – potwierdziłem. – O Utteryka Wielkiego, faraona Egiptu. Ten skarb został skradziony jego przodkom.
Przez chwilę obaj w milczeniu rozważali moje słowa, po czym Hurotas taktownie zapytał:
– W takim razie wygląda na to, że zamierzasz pozostać w królestwie Utteryka Tura?
– Naturalnie. – Nie kryłem zaskoczenia. – Jestem egipskim arystokratą. Mam w tym kraju wielkie posiadłości. Gdzie indziej miałbym się udać?
– Ufasz mu?
– Komu?
– Utterykowi Histerykowi, a komuż by innemu?
– Jest moim faraonem. Oczywiście, że mu ufam.
– Gdzie był twój faraon w czasie bitwy pod Tebami? – zapytał bezlitośnie Hurotas. – Gdzie był, kiedy szturmowaliśmy mury Memfis?
– Biedny Utteryk nie jest wojownikiem. Jest delikatny. – Starałem się go wytłumaczyć. – Jednakże jego ojciec, Tamose, był niezrównanym dzielnym wojownikiem.
– Mówimy o synu, nie o ojcu – zaznaczył Hurotas.