Ława przysięgłych - John Grisham - ebook + audiobook

Ława przysięgłych ebook i audiobook

John Grisham

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W niewielkiej mieścinie w stanie Mississippi Celeste Wood, wdowa po nałogowym palaczu, winą za śmierć męża obarcza  firmę o nazwie Pynex. Kobieta domaga się od koncernu tytoniowego odszkodowania, które będzie zadośćuczynieniem za poniesioną stratę. Na pozór niezbyt interesujący proces zamienia się w wielkie widowisko, wywołując ogromne poruszenie wśród środowiska prawniczego, lobby tytoniowego oraz całego Wall Street. Oskarżony koncern liczy, że ogromne łapówki zapewnią mu przychylność ławy przysięgłych. Wśród dwunastu mężczyzn i kobiet, którzy wydadzą werdykt w tej sprawie, jest jednak ktoś, kto o wiele zręczniej posługuje się manipulacją niż sprytni przedsiębiorcy...
Oparty na faktach thriller w 2003 roku zekranizowano z Dustinem Hoffmanem, Gene'em Hackmanem, Johnem Cusackiem i Rachel Weisz.
Nowy przekład. Wcześniej powieść ukazała się pod tym samym tytułem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 603

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 1 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
4,3 (143 oceny)
76
47
13
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Osiolek40

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta.
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Pilecam
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Super powieść
00
insolence

Dobrze spędzony czas

To moja pierwsza książka Johna Grishama. Świetna książka prawnicza. Na pewno zostanie na długo w mojej pamięci. Mimo że mogłaby być krótsza, bardzo polecam.
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Podziękowania

Przypisy

O książce

BEZPRECEDENSOWY PROCESPRZEKRĘT, W KTÓRYM NIE CHODZI TYLKO O PIENIĄDZE

Na podstawie powieści powstał filmowy hit z Johnem Cusackiem, Rachel Weisz, Dustinem Hoffmanem i Gene’em Hackmanem w rolach głównych!

Oczy amerykańskich prawników, Wall Street i zwykłych obywateli są zwrócone na miasteczko Biloxi w stanie Missisipi. Toczy się tam proces przeciwko spółce tytoniowej pozwanej przez wdowę po zmarłym na raka płuc palaczu. I nie chodzi o kilka milionów odszkodowania, których żąda jej prawnik, lecz o miliardy, a nawet o przyszłość całej branży. Wszystko zależy od ławy przysięgłych, a właściwie od jednego zasiadającego w niej młodego człowieka i jego przyjaciółki, którzy sprawnie manipulują przysięgłymi, sędzią i prawnikami obu stron.

JOHN GRISHAM

John Grisham, współczesny amerykański pisarz, autor 36 powieści (w tym sześciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy, takiej miary co Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Klient z Susan Sarandon czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.

www.facebook.com/JohnGrisham

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMAKANCELARIAZAKLINACZ DESZCZUKRÓL ODSZKODOWAŃWIĘZIENNY PRAWNIKOSTATNI SPRAWIEDLIWYCALICO JOEKOMORADARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTAUŁASKAWIENIENIEWINNY CZŁOWIEKRAPORT PELIKANAGÓRA BEZPRAWIACHŁOPCY EDDIEGOKLIENTSAMOTNY WILKADEPTWERDYKTDEMASKATORŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

Jake BriganceCZAS ZABIJANIACZAS ZAPŁATY

Theodore BooneOSKARŻONYAKTYWISTA

Tytuł oryginału:

A RUNAWAY JURY

Copyright © John Grisham 1996

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Paweł Korombel 2017

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: Fer Gregory/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-6578-140-6

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Pamięci Tima Hargrove’a(1953–1995)

Rozdział 1

Twarz Nicholasa Eastera częściowo zasłaniała sklepowa półka z telefonami bezprzewodowymi i nie patrzył wprost w obiektyw zamaskowanego aparatu, ale nieco w lewo, może na klienta, a może na otoczony dzieciakami kontuar z najnowszymi grami wideo z Azji. Mimo że ujęcie zrobiono z czterdziestu metrów, a fotograf musiał się zmagać z ludzką falą przelewającą się przez galerię handlową, pokazywało jak na dłoni miłą, starannie ogoloną twarz o wyrazistych rysach, promieniejącą chłopięcym urokiem. Easter miał dwadzieścia siedem lat; ustalili to ponad wszelką wątpliwość. Nie nosił szkieł. Ani kolczyka w nosie, ani niedorzecznej fryzury. Nic nie sugerowało, że mógłby być jednym z typowych maniaków komputerowych, którzy stojąc za ladą, zarabiają pięć dolców za godzinę. Jak widniało w kwestionariuszu, pracował tam od czterech miesięcy i studiował wieczorowo, chociaż na to drugie nie znaleźli żadnego dowodu, w żadnej uczelni w promieniu pięciuset kilometrów. Kłamał, byli tego pewni.

Musiał kłamać. Mieli za dobre rozpoznanie, żeby się mylić. Gdyby studiował, wiedzieliby, gdzie, od jak dawna, jak dobrze mu idzie – albo jak marnie. Wiedzieliby. Był sprzedawcą w Komputerowej Chacie w galerii handlowej. Nikim więcej. Może miał zamiar gdzieś się zapisać. Może rzucił studia, ale lubił sobie wyobrażać, że jest inaczej. Może dzięki temu lepiej się czuł, miał cel, mógł czymś błysnąć.

Ale nie studiował ani teraz, ani w niedawnej przeszłości. Nigdzie. Stąd pytanie: czy można mu ufać? Przerobili to dwukrotnie w tym pokoju, za każdym razem, gdy dochodzili do jego nazwiska na głównej liście, a jego twarz pojawiała się na ekranie. Uznali właściwie, że to niewinne kłamstwo.

Nie palił. W sklepie obowiązywał całkowity zakaz palenia, ale widziano Nicholasa (choć nie uwieczniono tego na zdjęciu), gdy jadł taco w części restauracyjnej w towarzystwie koleżanki z pracy, która do lemoniady wypaliła dwa papierosy. I chyba nie cierpiał z tego powodu. Więc przynajmniej nie był antynikotynowym faszystą.

Na fotografii demonstrował szczupłe, opalone, lekko uśmiechnięte oblicze; nie szczerzył zębów. Biała koszula pod czerwoną marynarką sprzedawcy, prosty kołnierzyk, dobrany krawat w prążki. Wydawał się schludny, w formie, a osoba, która zrobiła zdjęcie, dodatkowo zamieniła z nim parę słów pod pretekstem, że szuka pewnego staromodnego gadżetu; według jej relacji, Nicholas okazał się elokwentny, chętny do pomocy, zorientowany. Miły młody człowiek. Nosił identyfikator z napisem Z-ca kierownika, ale tego dnia dwaj inni pracownicy sklepu mieli takie same.

Dzień po tym, jak zrobiono zdjęcie, sklep odwiedziła atrakcyjna młoda kobieta w dżinsach i przeglądając programy komputerowe, zapaliła papierosa. Tak się złożyło, że Nicholas Easter był najbliższym sprzedawcą, zastępcą kierownika – jak zwał, tak zwał – i uprzejmie zwrócił się do niej, prosząc o zgaszenie papierosa. Udała, że jest tym urażona, nawet obrażona, i próbowała wyprowadzić go z równowagi. Równie taktownie jak wcześniej wytłumaczył jej, że w sklepie obowiązuje ścisły zakaz palenia. Jeśli tylko ma na to ochotę, może palić gdzie indziej.

– Palenie ci przeszkadza? – spytała, zaciągając się papierosem.

– Mnie niezbyt, ale właścicielowi sklepu tak – odparł i jeszcze raz ją poprosił, by przestała palić.

Wyjaśniła, że jest serio zainteresowana kupnem radia cyfrowego, więc może znalazłby jej popielniczkę. Nicholas wyczarował spod kontuaru pustą puszkę po jakimś napoju, odebrał od klientki niedopałek i sam go zgasił. Dwadzieścia minut dyskutowali o odbiornikach, które sklep miał w ofercie. Bezwstydnie flirtowała, a on podchwycił jej grę. Po dokonaniu zakupu zostawiła mu numer telefonu, a on obiecał zadzwonić.

To wszystko trwało dwadzieścia cztery minuty i zostało zarejestrowane ukrytym w torebce minimagnetofonem. Nagranie odtworzono zarówno wtedy, gdy wpatrywano się w wyświetlaną na ścianie twarz, jak i wtedy, gdy adwokaci i ich eksperci analizowali taśmę. Pisemny raport zdarzenia figurował w aktach – sześć stron obserwacji obejmujący wszystko: od butów (stare nike’i), poprzez oddech (guma o zapachu cynamonowym), słownictwo (poziom college’u), po sposób, w jaki trzymał i gasił papierosa. W opinii kobiety, a miała w tej sprawie doświadczenie, nigdy nie palił.

Posłuchali jego miłego głosu, profesjonalnej prezentacji, uroczej paplaniny i uznali, że chłopak da się lubić. Okazał się inteligentny i nie był zaprzysięgłym wrogiem tytoniu. Nie pasował do ich modelu idealnego przysięgłego, ale warto było mieć na niego oko. Kłopot z Easterem, potencjalnym przysięgłym numer pięćdziesiąt sześć, polegał na tym, że bardzo mało o nim wiedzieli. Wylądował nad Zatoką Meksykańską nie wcześniej niż rok temu, ale nie mieli pojęcia, skąd się zjawił. Jego przeszłość była całkowitą tajemnicą. Wynajmował mieszkanko osiem przecznic od sądu w Biloxi – mieli zdjęcia kamienicy – i na początku pracował jako kelner w kasynie przy plaży. Szybko awansował na krupiera rozdającego karty w blackjacka, ale po dwóch miesiącach odszedł.

Krótko po tym, jak stan Missisipi zalegalizował hazard, na wybrzeżu w jedną noc wyrósł las kasyn, a fala nowej koniunktury runęła z siłą tsunami. Ze wszystkich stron zjawili się szukający pracy przybysze, tak więc nie narażając się na pomyłkę, można było założyć, że Nicholas Easter zjawił się w Biloxi z tego samego powodu co tysiące innych. Dziwne było tylko to, że tak szybko się zarejestrował na liście wyborców.

Jeździł garbusem rocznik 1969 i gdy już dokładnie przyjrzano się twarzy Nicholasa, na ścianie wyświetlono zdjęcie samochodu. Też odkrycie! Chłopak miał dwadzieścia siedem lat, był kawalerem, niby-studentem – taki rzęch pasował do niego jak ulał. Żadnych naklejek na zderzakach. Żadnej wskazówki co do politycznych poglądów, społecznego zaangażowania czy kibicowania takiej albo innej drużynie. Nawet wyblakłej naklejki sprzedawcy. Dla nich samochód był czarną dziurą. Czarna dziurą z biedą na dnie.

Operatorem projektora i najczęściej zabierającym głos był Carl Nussman, prawnik z Chicago, który rzucił praktykę adwokacką i otworzył agencję konsultancką. Za małą fortunę on i jego agencja mogli załatwić ławę przysięgłych. Zbierali dane, robili zdjęcia, nagrywali głosy, wysyłali, gdzie trzeba, blondynki w opiętych dżinsach. Carl i wspólnicy figlowali na obrzeżach prawa i etyki, ale nie dało się ich na niczym przyłapać. W gruncie rzeczy w robieniu zdjęć kandydatom na przysięgłych nie ma niczego nielegalnego czy nieetycznego. Pół roku temu przeprowadzili szczegółowe badania telefoniczne w hrabstwie Harrison, następne dwa miesiące temu i po miesiącu kolejne, by ocenić nastawienie społeczności w kwestiach dotyczących tytoniu i stworzyć model idealnej ławy przysięgłych. Zrobili wszystkie zdjęcia, które były do zrobienia, dokopali się każdego brudu, który był do wykopania. Mieli papiery na każdego kandydata.

Carl puścił w ruch pokrętło projektora i volkswagena zastąpiło nic niemówiące zdjęcie podupadłej kamienicy, w której Nicholas Easter miał swoją norę. Szybki ruch ręki i powrót do twarzy.

– No więc w przypadku numeru pięćdziesiątego szóstego dysponujemy wyłącznie tymi trzema zdjęciami. – Carl sapnął z nutą frustracji, odwracając się i przeszywając jadowitym wzrokiem fotografa, jednego z najętej armii szpicli, który wcześniej się bronił, że po prostu nie dał rady dopaść chłopaka, sam nie narażając się na wpadkę.

Teraz siedział pod ścianą w głębi, twarzą do długiego stołu adwokatów, aplikantów i ekspertów od przysięgłych. Niemożliwie się nudził i nie mógł się doczekać, kiedy to się skończy. Był piątek wieczór, dochodziło wpół do szóstej. Na tapecie numer pięćdziesiąty szósty, sto czterdzieści numerów w kolejce. Zapowiadał się paskudny weekend. Fotograf marzył o drinku.

Sześciu prawników w wymiętych koszulach z podwiniętymi rękami wypisywało niekończące się notatki, od czasu do czasu zerkając na twarz Nicholasa Eastera wysoko za plecami Carla. Wszelkiej maści eksperci dobierający przysięgłych – psychologowie, socjologowie, grafologowie, wykładowcy prawa i tak dalej – przerzucali pojedyncze kartki lub całe pliki wydruków. Nie mieli pewności co do Eastera. Kłamał i ukrywał swoją przeszłość, niemniej jednak na papierze i na ekranie wyglądał w porządku.

Może nie kłamał. Może zeszłego roku zaliczył tanie dwuletnie studia we wschodniej Arizonie i może po prostu to im umknęło.

Dajcie mu żyć, pomyślał fotograf, ale zachował to dla siebie. W tym pokoju pełnym doskonale wyedukowanych i świetnie ubranych mężczyzn był ostatnim człowiekiem, z którego zdaniem się liczono. Nie płacono mu za wygłaszanie opinii.

Carl odchrząknął i spiorunował fotografa jeszcze jednym spojrzeniem.

– Numer pięćdziesiąt siedem – rzucił.

Na ścianie zajaśniała spocona twarz młodej matki i przynajmniej dwóch obecnych zachichotało.

– Traci Wilkes – powiedział Carl takim tonem, jakby Traci już była dobrą znajomą. Dokumenty na stole nieco zmieniły położenie. – Trzydzieści trzy lata, zamężna, matka dwojga dzieci, żona lekarza, dwa ekskluzywne kluby, dwa kluby fitness, cała lista klubów towarzyskich.

Carl recytował dane z pamięci, nie przestając obsługiwać projektora. Zaczerwienioną twarz zastąpiło ujęcie truchtającej chodnikiem kobiety, wciśniętej w różową i czarną lycrę, w nieskazitelnych reebokach; biały daszek na czole nad najmodniejszymi sportowymi okularami przeciwsłonecznymi z powłoką antyodblaskową, długie włosy spięte w uroczy, idealny koński ogon. Pchała dostosowaną do joggingu spacerówkę z niemowlęciem w środku. Traci żyła po to, by dawać sobie w kość. Była opalona i w formie, ale nie tak szczupła, jak należałoby oczekiwać. Miała kilka grzesznych nawyków. Kolejne ujęcie w czarnym mercedesie kombi z dziećmi i psimi mordami wyglądającymi z każdego okna. Traci ładująca zakupy spożywcze do merca, Traci w tenisówkach innej marki i w opiętych szortach, wypisz, wymaluj żywy pomnik wiecznej tężyzny. Była wdzięcznym obiektem obserwacji, bo tak się uwijała, że padała z wyczerpania na twarz i nigdy nie miała dość czasu, by się rozejrzeć.

Carl przeleciał zdjęcia domu Wilkesów, przytłaczającej, trzypoziomowej podmiejskiej willi, oklejonej od parteru po dach szyldami Lekarz. Nie poświęcił im wiele czasu, zachowując najlepsze na koniec. Oto ponownie Traci, znów zlana potem, siedząca w parku pod drzewem, z dala od wszystkich, na wpół ukryta, jej designerski rower obok na trawniku, a ona – pali papierosa!

Fotograf uśmiechnął się głupawo. To było jego arcydzieło, ujęcie żoneczki lekarza ze stu metrów, ciągnącej po kryjomu dyma. Wcześniej nie miał pojęcia o nałogu Traci, akurat też kurzył przy kładce dla pieszych, gdy minęła go, zawzięcie pedałując. Pół godziny włóczył się po parku, aż zobaczył ją zsiadającą z roweru i sięgającą do torebki pod siodełkiem.

Atmosfera w pokoju na moment zelżała, gdy kontemplowano widok Traci pod drzewem.

– Można bez obaw powiedzieć, że warto postawić na numer pięćdziesiąt siedem – osądził wreszcie Carl. Odnotował to na luźnej kartce, sięgnął po kartonowy kubek i pociągnął łyk zimnej kawy. Oczywiście, że warto było stawiać na Traci Wilkes! Gdy adwokaci powódki żądali milionów, żona lekarza była wymarzoną przysięgłą. Carl marzył o samych żonach lekarzy, ale marzenia rzadko się spełniają. Fakt, że paliła, był zwykłą, skromną premią.

Numerem pięćdziesiątym ósmym był robotnik ze stoczni Ingalls w Pascagouli – lat pięćdziesiąt, biały, rozwodnik, działacz związkowy. Carl wyświetlił zdjęcie jego pick-upa marki Ford i miał przystąpić do omawiania życiorysu stoczniowca, gdy do pokoju wkroczył Rankin Fitch. Carl urwał. Prawnicy wyprostowali się jak struny i natychmiast zafascynowali się fordem. Z furią zapełniali liniowane notatniki, jakby nigdy więcej nie mieli ujrzeć podobnego pojazdu. Konsultanci niezwłocznie również chwycili długopisy i cały pokój pilnie notował, wystrzegając się, by nie spojrzeć na przybysza.

Fitch wrócił. Fitch był w pokoju.

Powoli zamknął za sobą drzwi, ruszył do stołu i spiorunował wzrokiem każdego. Gorzej, niemal obnażył kły. Czarne oczy miał podpuchnięte. Głębokie zmarszczki na czole się pogłębiły. Szeroka pierś wznosiła się, opadała i przez kilka sekund Fitch jako jedyny w pokoju oddychał. Usta miał zaciśnięte; jeśli je otwierał, to po to, by jeść i pić, czasem coś powiedzieć, nigdy nie po to, żeby się uśmiechnąć.

Był zły, jak zwykle, żadna nowość, bo facet nawet śpiąc, dawał upust wściekłości. Ale pytanie, czy teraz będzie klął i groził, czy może ciskał czym podpadnie, czy może po prostu gotował się w środku. Z nim nigdy nie było wiadomo. Zatrzymał się przy krawędzi stołu, między dwoma młodymi prawnikami, młodszymi wspólnikami, zarabiającymi setki tysięcy pracownikami agencji, którzy przebywali we własnym pokoju własnego budynku. Fitch natomiast był obcym z Waszyngtonu, intruzem, który warczał i ujadał w ich korytarzach już od miesiąca. Nie śmieli na niego spojrzeć.

– Który numer? – spytał.

– Pięćdziesiąty ósmy – szybko odparł Carl. Gdyby miał ogon, zamerdałby nim.

– Wracajcie do pięćdziesiątego szóstego – rozkazał Fitch i Carl szybko przewinął w tył, aż twarz Nicholasa Eastera znów zajaśniała na ścianie. Papiery na stole zaszeleściły.

– Co wiecie? – spytał Fitch.

– To samo – odpowiedział Carl, uciekając wzrokiem.

– No, wspaniale. Ile niewiadomych na sto dziewięćdziesiąt sześć?

– Osiem.

Fitch prychnął, wolno pokręcił głową i wszyscy oczekiwali wybuchu. Nie tym razem. Odczekał chwilę, by podkreślić wagę swoich słów, i gładząc siwiejącą, starannie ostrzyżoną capią bródkę, spojrzał na Carla.

– Ciągniecie do północy, wracacie rano na siódmą – powiedział. – W niedzielę to samo. – Obrócił swoje pękate ciało i opuścił pokój.

Drzwi trzasnęły. Wszystkim zrobiło się lżej i wszyscy – prawnicy, konsultanci od doboru przysięgłych, Carl – jak jeden mąż spojrzeli na zegarki. Właśnie rozkazano im spędzić w tym pokoju trzydzieści dziewięć z następnych pięćdziesięciu trzech godzin, oglądać powiększenia twarzy, które już oglądali, zapamiętywać nazwiska, daty urodzenia i dane prawie dwustu ludzi.

I w żadnym zakątku tego pomieszczenia nikt nie miał najmniejszej wątpliwości, że wszyscy zrobią dokładnie to, co im kazano. Najmniejszej.

* * *

Fitch przeszedł na parter, gdzie napotkał José, swojego szofera. José, potężny mężczyzna, nosił czarny garnitur, czarne kowbojskie buty i czarne okulary przeciwsłoneczne, które zdejmował tylko wtedy, gdy brał prysznic i spał. Fitch bez pukania otworzył drzwi i przerwał toczącą się od wielu godzin naradę. Czterech prawników i dobrany personel pomocniczy oglądali zarejestrowane na taśmach wideo pierwsze zeznania ich świadków, złożone w ramach czynności przygotowawczych. Taśma zatrzymała się sekundy przed tym, jak Fitch wtargnął do pokoju. Zamienił dwa słowa z jednym z prawników i wyszedł. José udał się za nim przez wąską bibliotekę do następnego korytarza, gdzie Fitch bezceremonialnie otworzył następne drzwi i wystraszył następną grupkę prawników.

Kancelaria Whitney & Cable & White liczyła osiemdziesięciu prawników i była największa na wybrzeżu stanu Missisipi. Fitch wybrał ją sam i dzięki temu wskazaniu miała zarobić liczone w milionach honoraria. Zanim jednak cokolwiek miała dostać, była skazana na tyranię i bezwzględność Rankina Fitcha.

Kiedy się upewnił, że wszyscy w budynku są świadomi jego obecności i dygoczą na myśl o jego przybyciu, wyszedł. Stał na chodniku, owiewany ciepłym październikowym powietrzem, i czekał na José. Trzy przecznice dalej, w pomieszczeniach biurowych na wyższych piętrach budynku, w którym kiedyś mieścił się bank, świeciły się światła. Wróg nadal pracował. Poupychani w różnych pomieszczeniach adwokaci strony powodowej spotykali się z ekspertami, oglądali ziarniste fotografie, robili rzeczy bardzo podobne do tych, które jego ludzie robili tutaj. Proces zaczynał się w poniedziałek od wyboru ławy przysięgłych i Fitch wiedział, że tamci też pocą się nad nazwiskami i twarzami i zachodzą w głowę, kim, do diabła, jest Nicholas Easter i skąd pochodzi. I Ramon Caro, Lucas Miller, Andrew Lamb, Barbara Furrow i Delores DeBoe. Kim są ci ludzie? Tylko na takim zadupiu jak stan Missisipi mogą czekać na człowieka do tego stopnia nieaktualne listy kandydatów na przysięgłych. Przed tą sprawą Fitch kierował obroną w ośmiu procesach, w ośmiu różnych stanach. Stanach, w których używano komputerów, listy aktualizowano i gdzie odbierając od woźnego sądowego spis kandydatów na przysięgłych, nie trzeba było łamać sobie głowy, czy któryś z nich wyzionął ducha, czy nie.

Wpatrywał się bez wyrazu w dalekie światła i zastanawiał, jak te chciwe rekiny rozdzielą pieniądze, jeśli przypadkiem wygrają. Jak, na Boga, dojdą do zgody, rozszarpując spływające krwią ścierwo? Proces to harce w porównaniu z podrzynaniem gardeł, do którego dojdzie, jeśli dostaną werdykt po swojej myśli i łupy.

Nienawidził ich. Splunął na chodnik i zapalił papierosa, ściskając go mocno w grubych palcach.

José podjechał do krawężnika wynajętym lśniącym suburbanem z zaciemnianymi szybami. Fitch jak zwykle zajął miejsce obok kierowcy. Szofer też spojrzał na mijane biura prawników wroga, ale się nie odezwał, bo szef nie cierpiał czczej gadaniny. Minęli gmach sądu w Biloxi i na wpół opuszczony, tani market, w którym Fitch i wspólnicy mieli tajne biura ze świeżymi trocinami po sklejce na podłodze i tanimi wypożyczonymi meblami.

Przy plaży skręcili na zachód w dziewięćdziesiątkę i wolno posuwali się w gęstym ruchu. Był piątkowy wieczór i kasyna pękały w szwach od ludzi, którzy przepuszczali pieniądze przeznaczone na życie, snując wielkie plany, że jutro się odkują. Powoli wyjechali z Biloxi, minęli Gulfport, Long Beach i Pass Christian. Potem odbili od wybrzeża i niebawem mijali budkę ochrony nieopodal laguny.

Rozdział 2

Dom „przy plaży” był nowoczesny, rozległy i nie stał przy żadnej plaży. Pomost z białych desek ginął w stojących, zarosłych wodach zatoki, ale najbliższa plaża była trzy kilometry dalej. Przy pomoście cumowała niewielka łódź rybacka. Dom wynajęto od nowoorleańskiego nafciarza – trzy miesiące, gotówka, zero pytań. Tymczasowo służył za azyl, kryjówkę i sypialnię kilku bardzo ważnym ludziom.

Na wiszącym nad wodą tarasie czterech dżentelmenów zabijało czas przy szklaneczkach, prowadząc luźną rozmowę i czekając na wizytę. Chociaż interesy narzucały im role zawziętych wrogów, po południu rozegrali partię golfa na standardowym polu i zjedli krewetki oraz ostrygi z grilla. Teraz popijali i spoglądali na czarne wody w dole. Szlag ich trafiał, że w piątek wieczór muszą tkwić nad Zatoką Meksykańską, daleko od domów.

Ale że mieli na głowie sprawy zawodowe, wielkiej wagi, byli skazani na rozejm i golf niemal sprawił im przyjemność. Każdy z tych czterech mężczyzn był prezesem wielkiej spółki. Każda znajdowała się na publikowanej przez „Fortune” liście pięciuset największych przedsiębiorstw, wszystkie były notowane na giełdzie. Przychody najmniejszej sięgały sześciuset milionów dolarów, największej – czterech miliardów. Przynosiły tłuste dywidendy, rekordowe zyski, uszczęśliwiały akcjonariuszy i miały prezesów, którzy za swoje dokonania zarabiali miliony.

Każda była koncernem z licznymi oddziałami o najprzeróżniejszym profilu produkcji, miała gigantyczny budżet na reklamę i tak dobraną nazwę, by odwrócić uwagę od faktu, że w istocie nie jest niczym innym jak producentem wyrobów tytoniowych. Każda z tej czwórki, Wielkiej Czwórki, jak nazywano je w kręgach finansowych, mogła prześledzić swoje korzenie sięgające do dziewiętnastowiecznych handlarzy tytoniem w obu Karolinach i Wirginii. Wyrabiały papierosy – razem dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich produkowanych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Wyrabiały też takie artykuły, jak napoje alkoholowe, chrupki i farby do włosów, ale gdy się pokopało głębiej, okazywało się, że prawdziwe dochody przynoszą papierosy. I mimo fuzji, zmian nazw i różnych wysiłków, by się wybielić w oczach społeczeństwa, istota działalności Wielkiej Czwórki została starannie wyodrębniona i potępiona przez organizacje konsumenckie, lekarzy, nawet polityków.

A teraz mieli na karku prawników. Tak, jak kraj długi i szeroki, spadkobiercy zmarłych ciągali ich po sądach i żądali wielkich sum, bo, jak twierdzili, papierosy powodują raka płuc. Jak do tej pory, szesnaście procesów i Wielki Tytoń wygrał je wszystkie, ale napór rósł. I wystarczy, że ława przysięgłych przyzna kilka milionów jakiejś wdowie, a piekło rozpęta się na dobre. Prawnicy procesowi wpadną w szał autoreklamy, w dzień i w nocy będą błagać palaczy i spadkobierców palaczy, żeby się zgłaszali i dochodzili roszczeń, bo dochodzenie roszczeń to jest dopiero miód.

Gdy ci czterej mężczyźni byli sami, z zasady rozmawiali o innych sprawach, lecz alkohol rozwiązał im języki. Gorycz dała o sobie znać. Oparci o balustradę tarasu, wpatrzeni w wodę zaczęli przeklinać prawników i amerykański system odszkodowań. Każda z ich spółek wydała w Waszyngtonie miliony na grupy usiłujące go zreformować, by poważne koncerny, właśnie takie jak ich, były chronione w sporach sądowych. Potrzebowały osłony przed bezsensownymi atakami domniemanych ofiar. Ale chyba wszystko na nic. Bo oto wylądowali na zadupiu Missisipi, żeby znosić kolejny proces.

W reakcji na rosnący atak z sądów Wielka Czwórka zebrała pulę pieniędzy, nazwaną po prostu Funduszem. Nie miał górnej granicy, żadnego śladu w papierach. Nie istniał. Sięgano do niego, gdy w grę wchodziła taktyka brzytwą po oczach; pozwalał angażować najlepszych i najbardziej bezwzględnych prawników, najbardziej czarujących ekspertów i najbardziej wyrafinowanych konsultantów pomagających wybrać ławę przysięgłych. Miał wszechstronne zastosowanie. We własnym gronie czasem zadawali sobie pytanie, czy po szesnastu wygranych jest coś takiego, czego Fundusz by nie załatwił. Każdy jego uczestnik wyprowadzał z koncernu trzy miliony rocznie i tak długo nimi lawirował, aż lądowały tam gdzie trzeba. Żaden księgowy liczykrupa, żaden audytor, żaden urząd skarbowy nigdy nawet nie zwąchał funduszu na machinacje.

Zarządzał nim Rankin Fitch, człowiek, którego grupowo nie cierpieli, niemniej jednak słuchali go i nawet mu się podporządkowywali, jeśli była taka konieczność. I czekali na niego. Zbierali się, gdy tego od nich żądał. Rozjeżdżali się i wracali na rozkaz. Tak długo, jak wygrywał, tolerowali, że są na jego gwizdnięcie. Fitch sterował ośmioma procesami i nie przegrał ani jednego. Doprowadził do unieważnienia dwóch postępowań sądowych, ale oczywiście nie było na to dowodu.

Na tarasie pojawił się asystent z tacą drinków sporządzonych dokładnie według zamówienia. Sięgnięto po nie, gdy ktoś powiedział:

– Jest Fitch. – Szklanki jednocześnie poszły w górę; wszyscy czterej zgodnie przełknęli solidne drinki.

Szybko przeszli do salonu, podczas gdy Fitch wysiadł z samochodu, który José zaparkował przy drzwiach wejściowych. Asystent podał mu wodę mineralną bez lodu. Fitch nie pił, chociaż we wcześniejszej fazie życia wchłonął tyle, że było tego dość, aby rzeczna barka miała się na czym bujać. Nie podziękował asystentowi, potraktował go jak powietrze; podszedł do sztucznego kominka i czekał, aż czterech mężczyzn zbierze się wokół na kanapach. Inny asystent podsunął mu tacę z pozostałymi po kolacji krewetkami i ostrygami, ale Fitch odprawił go ruchem ręki. Plotka głosiła, że czasem je, lecz była niepotwierdzona. Dowody mieli przed oczami – szeroką pierś i jeszcze szerszy obwód pasa, fałdy pod kozią bródką, przysadzistą figurę. Ale nosił ciemne garnitury, zapinał guziki i operował ogromnym ciałem tyleż sprawnie, co godnie.

– Krótka aktualizacja – powiedział, gdy uznał, że zgromadzone szychy miały dość czasu na umoszczenie się. – Cały zespół naszej strony pracuje bez przerwy i będzie pracować przez weekend. Analiza składu ławy przysięgłych odbywa się zgodnie z harmonogramem. Prawnicy procesowi w gotowości. Wszyscy świadkowie przygotowani, wszyscy eksperci już w mieście. Jak do tej pory nie wydarzyło się nic niezwykłego.

Nastąpiła pauza, nie dłuższa niż oddech, gdy czekali, by upewnić się, że Fitch na razie skończył.

– Co z tymi przysięgłymi? – spytał D. Martin Jankle, najbardziej nerwowy z czwórki. Zarządzał ZT, kiedyś Zjednoczony Tytoń, który po marketingowym wybielaniu używał nazwy Pynex. W nagłówku pozwu procesu widniało „Wood przeciwko Pynexowi”, tak więc koło ruletki usadziło Jankle’a na rozżarzonych węglach. Zeszłego roku Pynex osiągnął prawie dwa miliardy obrotu; był numerem trzy. Ale, niestety, w ostatnim kwartale zgromadził największą rezerwę gotówkową ze wszystkich czterech koncernów. Termin procesu wypadł fatalnie. Odrobina pecha, i ława przysięgłych mogła niebawem oglądać świetne zestawienia finansowe Pynexu, piękne kolumny jak od linijki, wykazujące osiemset milionów dolarów nadwyżki gotówkowej.

– Pracujemy nad nimi – powiedział Fitch. – Znamy opinie ośmiu. Z tego czterech może nie żyć albo wyjechało. Pozostałych czterech żyje i powinno być z poniedziałek w sądzie.

– Jeden drań może sparszywić całą ławę – stwierdził Jankle. Zanim dołączył do ZT, był prawnikiem korporacyjnym w Louisville i nigdy nie omieszkał przypomnieć Fitchowi, że zna się lepiej na prawie niż pozostali trzej.

– Wiem o tym – warknął Fitch.

– Musimy znać tych ludzi.

– Robimy, co w naszej mocy. Nic na to nie poradzimy, że tutejsze listy kandydatów na przysięgłych nie są tak aktualne jak w innych stanach.

Jankle pociągnął długi łyk i zmierzył Fitcha wzrokiem. W gruncie rzeczy facet był tylko osiłkiem do zaprowadzania porządku. Gdzie mu tam do poziomu prezesa zarządu poważnej spółki! Nieważne, jaką etykietkę mu przylepiono – konsultanta, agenta, zleceniodawcy – w rzeczywistości pracował dla nich. Owszem, w tej chwili miał jaką taką siłę przebicia; lubił się puszyć i warczeć, bo naciskał guziki, ale, do diabła, był tylko wynoszonym pod niebiosa osiłkiem! Jankle zachował jednak te przemyślenia dla siebie.

– Coś jeszcze? – spytał szorstko Fitch, jakby dociekania Jankle’a były dziełem bezmózgowca i skoro nie miał do powiedzenia niczego, co przyniosłoby jakikolwiek efekt, powinien zwyczajnie trzymać gębę na kłódkę.

– Ufasz tym prawnikom? – spytał Jankle nie po raz pierwszy.

– Już to przerabialiśmy – odpowiedział Fitch.

– Możemy na pewno przerobić to jeszcze raz, jeśli zechcę.

– Czemu tak się nimi przejmujesz? – spytał Fitch.

– Bo… no… bo są stąd.

– Rozumiem. I myślisz, że byłoby mądrze sprowadzić prawników z Nowego Jorku, żeby rozmawiali z ławą? Może kogoś z Bostonu?

– Nie, po prostu chodzi o to, że, no, oni nigdy nie bronili w sprawie tytoniowej.

– Na wybrzeżu stanu Missisipi nigdy wcześniej nie było sprawy tytoniowej. To chyba dobrze, prawda?

– Oni nie dają mi spokoju, to wszystko.

– Wynajęliśmy najlepszych w tej okolicy – powiedział Fitch.

– Czemu pracują tak tanio?

– Tanio! W zeszłym tygodniu koszty nie dawały ci spokoju. Teraz nasi prawnicy żądają za mało. Zdecyduj się.

– Zeszłego roku płaciliśmy prawnikom z Pittsburgha czterysta dolców za godzinę. Ci goście pracują za dwieście. To mnie niepokoi.

Fitch spojrzał krzywo na Luthera Vandemeera, prezesa Trellco.

– Coś mi umyka? – zapytał. – Czy on mówi poważnie? Ładujemy w tę sprawę pięć milionów dolców, a on się boi, że zaciskam pasa. – Fitch wskazał Jankle’a.

Vandemeer uśmiechnął się i pociągnął drinka.

– W Oklahomie wydałeś sześć milionów – zauważył Jankle.

– I wygraliśmy. Nie przypominam sobie żadnych narzekań, kiedy ława przysięgłych wydała werdykt.

– Nie narzekam. Ja tylko wyrażam obawę.

– Wspaniale! Wracam do biura, zbieram do kupy wszystkich prawników i mówię im, że moi klienci są oburzeni wysokością rachunków. Powiem: „Słuchajcie, panowie, wiem, że bogacicie się naszym kosztem, ale za mało. Moi klienci życzą sobie, żebyście wystawiali wyższe rachunki, jasne? Wycyckajcie nas. Wy, chłopy, pracujecie za tanio”. Podoba się wam ten pomysł?

– Wyluzuj, Martin – odezwał się Vandemeer. – Proces jeszcze się nie zaczął. Zanim stąd wyjedziemy, będziemy mieli dość naszych własnych prawników.

– No, ale ten proces jest inny. Wszyscy to wiemy.

Słowa Jankle’a rozpłynęły się w pomieszczeniu, gdy podnosił szklankę. Jako jedyny z tej czwórki miał problem alkoholowy. Pół roku temu koncern cichaczem wysłał go na odwyk, ale stres związany z procesem był zbyt silny. Fitch, sam były alkoholik, wiedział, że Jankle ma kłopot. Za kilka tygodni czekały go zeznania.

I jakby Fitch nie miał dość na głowie, doszło pytanie, jak doholować D. Martina Jankle’a trzeźwego do wyznaczonego terminu. Nienawidził go za jego słabość.

– Zakładam, że prawnicy strony powodowej są przygotowani? – spytał inny prezes.

– Słuszne założenie – odparł Fitch, wzruszając ramionami. – Jest ich dość.

Osiem, według ostatnich obliczeń. Osiem z największych kancelarii w kraju specjalizujących się w roszczeniach odszkodowawczych; które podobno wyłożyły milion dolarów każda, żeby sfinansować ostateczną rozgrywkę z branżą tytoniową. Wybrały powódkę, wdowę po niejakim Jacobie L. Woodzie. Wybrały forum, wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w Missisipi, dlatego że ten stan miał piękne regulacje prawne w zakresie roszczeń odszkodowawczych i dlatego, że sędziowie przysięgli w Biloxi bywali hojni. Nie wybrały sędziego, ale nie mogły mieć większego fartu. Sędzia Frederick Harkin stawał w sądzie jako pełnomocnik stron powodowych, zanim po ataku serca wylądował na fotelu sędziego.

To nie była zwykła sprawa tytoniowa i wszyscy w tym salonie o tym wiedzieli.

– Ile wydali?

– Nie udostępniono mi informacji w tej sprawie – burknął Fitch. – Słyszeliśmy plotki, że ich fundusz wojenny może nie być tak wielki, jak głosi fama. Może jest jakiś mały problem ze ściągnięciem przedpłaty od paru kancelarii. Ale wydali miliony. A kilkanaście organizacji konsumenckich jest pod ręką, gotowych służyć radą.

Jankle zagrzechotał lodem w szklance i osuszył ją. To był jego czwarty drink. W pokoju na chwilę zapadła cisza; Fitch stał i czekał, a prezesi wbijali wzrok w dywan.

– Jak długo to będzie trwało? – spytał wreszcie Jankle.

– Cztery do sześciu tygodni. Tutaj wybór przysięgłych odbywa się szybko. Ława uformuje się prawdopodobnie do środy.

– W Allentown to były trzy miesiące – powiedział Jankle.

– Były, ale się skończyły. Chcesz trzymiesięcznego procesu?

– Nie, ja tylko… no… – odezwał się Jankle gasnącym głosem.

– Jak długo powinniśmy zostać w mieście? – spytał Vandemeer, odruchowo patrząc na zegarek.

– Mnie to obojętne. Możecie wyjechać teraz, możecie czekać do wyboru ławy. Wszyscy macie te swoje wielkie odrzutowce. W razie potrzeby dam radę was znaleźć. – Fitch odstawił szklankę na kominek i rozejrzał się po salonie. Nagle ziemia zaczęła mu się palić pod stopami. – Jeszcze coś?

Nie padło ani jedno słowo.

– Dobrze.

Otworzył drzwi, rzucił coś do José i tyle go widzieli. Milcząc, wpatrywali się w elegancki dywan, zadręczając się poniedziałkiem, zadręczając się wieloma sprawami.

Jankle zapalił papierosa lekko drżącymi rękami.

* * *

Wendall Rohr zbił pierwszą fortunę w igraszkach z Temidą, gdy dwaj robotnicy Shella spłonęli w katastrofie przybrzeżnej platformy wiertniczej. Zgarnął prawie dwa miliony i niebawem uznał, że w sądzie każdy powinien się z nim liczyć. Inwestował pieniądze na lewo i prawo, brał sprawę za sprawą i dobijając czterdziestki, miał prężnie działającą kancelarię i całkiem niezłą reputację sądowego zabijaki. Potem narkotyki, rozwód i pewne nietrafione inwestycje na jakiś czas zrujnowały mu życie, więc w wieku pięćdziesięciu lat – jak miliony innych adwokatów – sprawdzał tytuły własności do nieruchomości i bronił sklepowych złodziei. Gdy fala pozwów o odszkodowania za azbestozę zalała wybrzeże stanu Missisipi, Wendall kolejny raz znalazł się we właściwym miejscu. Zbił drugą fortunę i przysiągł sobie, że nigdy więcej nie pójdzie na dno. Zbudował kancelarię, doprowadził biura do imponującego wyglądu, nawet znalazł młodą żonę. Wyzwolony od wódki i narkotyków, poświęcił swoją niebywałą energię zaskarżaniu korporacyjnej Ameryki w imieniu poszkodowanych obywateli. W drugiej rundzie poszybował jeszcze wyżej w kręgach adwokackich. Zapuścił brodę, żelował włosy, przyjął radykalne poglądy i zbierał oklaski na gościnnych wykładach.

Celeste Wood, wdowę po Jacobie Woodzie, poznał przez młodego notariusza, który w przeddzień śmierci Jacoba przygotował testament. Jacob Wood, który palił trzy paczki dziennie przez lat niemal trzydzieści, zmarł, mając pięćdziesiąt jeden lat. Przed zgonem nadzorował produkcję w stoczni jachtowej, gdzie wyciągał czterdzieści tysięcy rocznie.

W rękach mniej ambitnego prawnika rzecz skarlałaby do przypadku zmarłego palacza, jednego z niezliczonej rzeszy mu podobnych. Jednakże Rohr poszerzył i spotęgował działania poprzez sieć znajomych, którzy snuli najwspanialsze marzenia, jakie kiedykolwiek mogły się wykluć w adwokackiej głowie. Wszyscy byli specjalistami od odpowiedzialności cywilnej za wytwarzany produkt, wszyscy wycisnęli miliony z implantów piersi, wadliwych wkładek domacicznych i azbestozy. Teraz spotykali się kilka razy rocznie i szukali sposobów eksploatacji złóż roszczeń odszkodowawczych Ameryki. Żaden legalnie wytwarzany produkt nie zabił tylu ludzi w historii świata co papieros. A jego producenci mieli tak nabite kabzy, że ich zawartość okryła pleśń.

Rohr wyłożył pierwszy milion i z czasem siedmiu innych dołożyło następne. Grupa Rohra bez wysiłku pozyskała pomoc takich antynikotynowych organizacji konsumenckich, jak Oddział Specjalny do spraw Tytoniu, Koalicja na rzecz Świata Wolnego od Tytoniu, Fundusz na rzecz Odpowiedzialności Prawnej Branży Tytoniowej i paru innych patrzących przemysłowcom na palce. Zmontowano radę do spraw procesu, oczywiście z Wendallem Rohrem jako przewodniczącym i przyszłym liderem w sądzie. Dmąc w trąby ile tylko tchu w piersiach, przed czterema laty złożyli pozew w sądzie okręgowym hrabstwa Harrison w stanie Missisipi.

Według zebranych przez Fitcha danych, sprawa Wood przeciwko Pynexowi była pięćdziesiątą piątą tego rodzaju. Trzydzieści sześć z najróżniejszych powodów odrzucono. Szesnaście trafiło do sądu i zakończyło się wyrokami na korzyść spółek tytoniowych. W przypadku dwóch postępowanie unieważniono. W żadnej nie doszło do ugody. W sprawie tytoniowej ani jeden cent nie wpadł nigdy do kieszeni powoda.

Według teorii Rohra, żadna z pięćdziesięciu czterech spraw nie była wspierana równie znakomitymi siłami adwokackimi. Nigdy powód nie był reprezentowany przez prawników mających dość pieniędzy, by wyrównać szanse na boisku.

Fitch byłby skłonny się pod tym podpisać.

Długoterminowa strategia Rohra była prosta i genialna. Jak kraj długi i szeroki, żyło w nim sto milionów palaczy, nie sami cierpiący na raka płuc, ale z pewnością tylu, by Rohr miał zajęcie do emerytury. Wystarczy wygrać pierwszy proces, a potem można kiwać palcami w bucie i czekać na rozpędzoną nawałę. Każdy obibok z dwoma lewymi rękami zamelduje się z rakiem płuc i przyszłą zbolałą wdową u boku.

Bazę miał w biurach zajmujących trzy piętra dawnego banku, niedaleko siedziby sądu. W piątkową noc otworzył drzwi sali projekcyjnej i stanął pod ścianą w głębi, gdy Jonathan Kotlack z San Diego obsługiwał maszynę. Kotlack był odpowiedzialny za prześwietlenie i wybór kandydatów na przysięgłych, przy czym to Rohr miał prowadzić większość przesłuchań. Kubki po kawie i zmięte serwetki zaścielały długi stół na środku sali. Koczujący wokół niego ludzie wlepiali przekrwione oczy w kolejną twarz pojawiającą się na ekranie.

Nelle Robert (wymawiane „rooobajr”), wiek czterdzieści sześć lat, rozwódka, ofiara gwałtu, kasjerka bankowa, niepaląca, bardzo otyła i stąd zdyskwalifikowana zgodnie z filozofią Rohra doboru przysięgłych. Nigdy nie brać tłustych bab. Nie obchodziło go, co powiedzą eksperci. Nie obchodziło go, co myśli Kotlack. Rohr nigdy nie brał tłustych. Zwłaszcza singielek. Przeważnie były skąpe i wredne.

Zapamiętał tyle nazwisk i twarzy, że nie miał siły na więcej. Analizował tych ludzi do obrzydzenia. Wymknął się z sali, w korytarzu przetarł oczy i zszedł do rozległego biura z salą konferencyjną, w której pod nadzorem André Duronda z Nowego Orleanu porządkowano tysiące akt. W tej chwili, w późną piątkową noc, w kancelarii prawnej Wendalla H. Rohra ponad czterdziestu ludzi ciężko pracowało.

Zamienił kilka zdań z Durondem, gdy przez parę minut obserwowali aplikantów. Wyszedł i przyśpieszając kroku, ruszył do następnego pokoju. Adrenalina dawała o sobie znać.

Kilka przecznic dalej prawnicy koncernów tytoniowych pracowali równie ciężko.

Nic nie dorównuje emocjom wielkiego procesu.

Rozdział 3

Główna sala rozpraw w sądzie w Biloxi była na pierwszym piętrze; wchodziło się do niej wykładaną płytkami klatką schodową i przez skąpane słońcem atrium. Ściany niedawno pokryto świeżą białą farbą, podłogi lśniły nową warstwą pasty.

W poniedziałek o ósmej rano w atrium, przed wielkimi drewnianymi drzwiami prowadzącymi do sali rozpraw, już zgromadził się tłum. Mała, skupiona w kącie grupka składała się z młodych, uderzająco podobnych do siebie mężczyzn w ciemnych garniturach. Wszyscy byli zadbani, mieli krótkie, nażelowane włosy i większość nosiła okulary intelektualistów lub szelki wyglądające spod szytych na zamówienie marynarek. Byli analitykami finansowymi z Wall Street, specjalistami od akcji koncernów tytoniowych przysłanymi na Południe, by obserwować pierwsze stadium sprawy Wood przeciwko Pynexowi.

Inna grupa, większa i z każdą chwilą liczniejsza, skupiła się luźno w centrum atrium. Każdy jej członek nieporadnie trzymał kartkę papieru, wezwanie do zasiadania w ławie przysięgłych. Niewielu znało się nawzajem, ale dzięki wezwaniom poczuli wspólnotę i łatwo przełamywali lody. Nerwowa, ściszona paplanina wypełniła przedsionek sali. Ciemne garnitury grupy pierwszej znieruchomiały i obserwowały potencjalnych przysięgłych.

Trzecia grupa miała marsowe miny, mundury i pilnowała drzwi. Do strzeżenia bezpieczeństwa w dniu otwarcia procesu wyznaczono nie mniej niż siedmiu zastępców szeryfa. Dwaj majstrowali przy wykrywaczu metali przed drzwiami. Dwaj następni zajmowali się dokumentami przy naprędce ustawionym stanowisku. Spodziewali się kompletu. Pozostali trzej popijali przyniesioną kawę i lustrowali wzrokiem rosnący tłum.

Strażnicy otworzyli drzwi sali rozpraw dokładnie o wpół do dziewiątej, sprawdzili wezwanie każdego kandydata na przysięgłego, przepuścili jednego po drugim przez bramkę wykrywacza metali i powiadomili resztę zgromadzonych, że muszą trochę zaczekać. To samo spotkało analityków i dziennikarzy.

Sala rozpraw mogła pomieścić około trzystu ludzi, licząc składane krzesła, rozstawione regularnie w przejściach obok tapicerowanych ławek. Kolejne trzydzieści osób miało się niebawem tłoczyć za barierką, wokół stołów adwokatów stron. Sekretarz sądu, kobieta wybrana na urząd przygniatającą większością głosów, sprawdzała każde wezwanie, rozsyłała uśmiechy, a nawet uściskała kilku znajomych kandydatów i sprawnie przeprowadziła całą trzódkę do ławek. Nazywała się Gloria Lane i była sekretarzem sądu hrabstwa Harrison od jedenastu lat. Nie pominęła żadnej okazji, by pokierować i pokomenderować, skojarzyć twarz z nazwiskiem, wymienić uścisk dłoni, rozkoszować się krótką chwilą w blasku reflektorów jej najsłynniejszego do tej pory procesu. Wspomagały ją trzy podwładne. O dziewiątej wszyscy kandydaci zajęli miejsca zgodnie z przypisanymi numerami i przystąpili do wypełniania kolejnych kwestionariuszy.

Nie stawiło się tylko dwoje. Jak głosiła plotka, Ernest Duly przeprowadził się na Florydę, gdzie podobno zmarł, a o miejscu pobytu Telli Gail Ridehouser, zarejestrowanej na liście wyborczej w 1959 roku, ale nieuczestniczącej w wyborach od czasu, gdy Carter rozgniótł Forda, nie było nic wiadomo. Gloria Lane uznała, że wymieniona dwójka nie istnieje. Sto czterdzieścioro czworo potencjalnych przysięgłych zajęło rzędy od pierwszego do dwunastego, pozostałych pięćdziesięcioro – rzędy od trzynastego do szesnastego, wszyscy po lewej ręce Glorii. Skonsultowała się z uzbrojonym funkcjonariuszem i zgodnie z pisemnym zarządzeniem sędziego Harkina do sali wpuszczono i usadzono w głębi czterdziestu widzów.

Kwestionariusze szybko wypełniono, wręczono podwładnym pani sekretarz i o dziesiątej sala ujrzała czoło falangi prawników. Nie wchodzili frontowymi drzwiami, ale nie wiadomo skąd – z głębi, gdzie za dwojgiem drzwi wił się labirynt pokoików, biur i gabinetów. Wszyscy bez wyjątku mieli ciemne garnitury, grobowe miny i wszyscy próbowali niemożliwego: udawali niezainteresowanych, równocześnie pożerając wzrokiem kandydatów na przysięgłych. Każdy na próżno udawał, że jest zajęty poważniejszymi sprawami, przegląda akta i konferuje szeptem z kolegą. Zgromadzili się powoli i zajęli miejsca przy stołach. Po prawej – strona powodowa. Strona przeciwna obok. Między stoły i oddzielającą je od publiczności drewnianą barierkę wciśnięto krzesła, zajmując każdy centymetr powierzchni.

Rząd siedemnasty był pusty, również na polecenie Harkina, a w osiemnastym sztywno zasiadła giełdowa ferajna, mając przed sobą plecy potencjalnych przysięgłych. Za nimi kilku dziennikarzy, potem rząd miejscowych prawników i inni ciekawscy. W ostatnim rzędzie – Rankin Fitch, zafrapowany zawartością gazety.

Zjawili się kolejni prawnicy. Potem między barierkę i stoły adwokatów wbili się konsultanci – obserwatorzy kandydatów ma przysięgłych. Przystąpili do niewdzięcznego obowiązku wpatrywania się w zagadkowe twarze stu dziewięćdziesięciorga czworga nieznajomych. Przewiercali ich wzrokiem, po pierwsze dlatego, że za to właśnie płacono im niebotyczne sumy, a po drugie dlatego, że, jak twierdzili, potrafili przejrzeć każdego, rozpoznając wiele mówiący język ciała. Obserwowali i niecierpliwie czekali na krzyżowanie ramion na piersiach, dłubanie palcem w zębach, podejrzane skłanianie głowy na ramię, na setki innych gestów, które ponoć obnażały danego osobnika i wystawiały na światło dzienne jego najskrytsze uprzedzenia.

Robili notatki i w milczeniu sondowali wzrokiem twarze. Kandydat na przysięgłego numer 56, Nicholas Easter, skupił na sobie ponadprzeciętną liczbę dociekliwych spojrzeń. Siedział w środku piątego rzędu, ubrany w wykrochmalone spodnie khaki i koszulę z kołnierzykiem przypinanym na guziki, sympatycznie wyglądający młody człowiek. Od czasu do czasu błądził wzrokiem, ale przeważnie skupiał się na książce w kieszonkowym wydaniu, którą przyniósł na tę okazję. Nikt inny nie wpadł na pomysł, by przyjść z lekturą.

Zajęto następne krzesła przy barierce. Obrona miała nie mniej niż sześciu ekspertów analizujących tiki twarzy i hemoroidalne skurcze kandydatów. Strona powodowa korzystała tylko z czterech doradców.

Sposób, w jaki byli oceniani, przeważnie nie sprawiał przyjemności potencjalnym członkom ławy i przez nieprzyjemny kwadrans rewanżowali się za ten wzrokowy ostrzał ponurymi minami. Prawnik blisko stołu sędziego rzucił jakiś żart i śmiech rozluźnił napięcie. Adwokaci plotkowali i szeptali, ale kandydaci bali się pisnąć.

Oczywiście, ostatnim prawnikiem, który wszedł na salę rozpraw, był Wendall Rohr i jak zwykle najpierw dał się słyszeć, zanim dał się zobaczyć. Nie miał ciemnego garnituru; włożył swój ulubiony, premierowy zestaw – szarą sportową marynarkę w kratę, szare spodnie nie od kompletu, białą kamizelkę, niebieską koszulę i muchę w biało-żółty turecki wzór. Warczał na swoich aplikantów, którzy kroczyli przed stroną pozwaną, ignorując nieprzyjaciela, jakby mieli za sobą niedawną, gwałtowną utarczkę na zapleczu. Rzucił głośną uwagę pod adresem prawnika swojej strony i gdy tylko skupił na sobie uwagę sali, spojrzał na potencjalnych przysięgłych. To byli jego ludzie. To była jego sprawa i założył ją w swoim rodzinnym mieście, by pewnego dnia stanąć tu, w tej sali, i szukać sprawiedliwości u tych ludzi. Tym skinął głową, tamtemu mrugnął. Znał ich. Razem dojdą prawdy.

Wejście Rohra poruszyło ekspertów przeciwników, z których żaden tak po prawdzie go nie znał, ale każdy znał na wylot jego reputację. Zauważyli uśmiechy na twarzach kandydatów na przysięgłych, którzy go znali. Rozpoznali mowę ciała, gdy cała grupa rozluźniła się na widok sławnej postaci. Rohr był miejscową legendą. Fitch przeklinał go z ostatniego rzędu.

W końcu, o wpół do jedenastej, z drzwi obok stołu sędziego energicznym krokiem wyłonił się zastępca szeryfa i zawołał:

– Wszyscy wstać, sąd idzie!

Trzystu ludzi zerwało się na równe nogi, gdy sędzia Frederick Harkin podszedł do fotela i pozwolił wszystkim usiąść.

Jak na sędziego był całkiem młody, pięćdziesięciolatek, demokrata nominowany przez gubernatora na przedwcześnie zwolnione stanowisko, następnie wybrany. Ponieważ kiedyś stawał w sądach jako adwokat strony powodowej, plotkowano o jego stronniczości, ale nie było w tym prawdy. Tylko adwokaci strony pozwanej rozkoszowali się takimi pomówieniami. Tak naprawdę kiedyś był przyzwoitą prawniczą płotką od wszystkiego, która nie wsławiła się wieloma sądowymi wiktoriami. Nie oszczędzał się w pracy, ale jego namiętnością zawsze była lokalna polityka i umiał zręcznie znaleźć się w tej grze. Za zręczność spotkała go nagroda – nominacja sędziowska i teraz zarabiał osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, więcej niż kiedykolwiek jako adwokat.

Widok sali rozpraw wypełnionej tak wieloma wyborcami rozpłomieniłby serce każdego obieralnego urzędnika i Wysoki Sąd nie potrafił ukryć szerokiego uśmiechu, witając kandydatów na przysięgłych z taką miną, jakby przybyli do jego sanktuarium w charakterze ochotników. Uśmiech powoli zniknął, gdy sędzia skończył krótką mowę powitalną, mającą uświadomić kandydatom znaczenie ich obecności. Nie był znany z serdeczności ani z poczucia humoru, i szybko uderzył w nutę powagi.

Nie bez powodu. Miał przed sobą więcej prawników niż miejsc wokół stołów. Akta sądowe mówiły o ośmiu adwokatach strony powodowej i ośmiu strony pozwanej. Pięć dni wcześniej na zamkniętym posiedzeniu wyznaczył miejsca pełnomocnikom stron. Po wyborze ławy przysięgłych przy każdym stole miało zasiadać tylko sześciu prawników. Pozostali zostali skazani na przebywanie w ciżbie konsultantów. Wyznaczył też miejsca powódce, wdowie Celeste Wood, i pozwanemu – przedstawicielowi Pynexu. Porządek zajmowania miejsc został opisany i włączony do krótkiego regulaminu, który sędzia sporządził na tę okoliczność.

Sprawę wniesiono do sądu przed czterema laty i od jej przyjęcia strony powodowa i pozwana nie zasypiały gruszek w popiele. Akta wypełniały jedenaście pudeł. Każda ze stron już wydała miliony, żeby osiągnąć ten punkt. Proces miał trwać przynajmniej miesiąc. W tym momencie w sali rozpraw Freda Harkina zgromadziły się najbystrzejsze umysły prawne i najbardziej rozdęte ego kraju. Był zdecydowany rządzić twardą ręką.

Mówiąc do mikrofonu z wysokości podium, przedstawił krótko przebieg postępowania, ale tylko w celach informacyjnych. Miły gest wobec tych ludzi – niech wiedzą, po co tu są. Powiedział, że proces jest przewidziany na co najmniej kilka tygodni i że przysięgli nie będą odizolowani. Wytłumaczył, że w określonych warunkach ustawa dopuszcza zwolnienie od obowiązku zasiadania w ławie przysięgłych, i spytał, czy ktoś w wieku powyżej sześćdziesięciu pięciu lat nie prześlizgnął się przez komputer. Sześć rąk poszło w górę. Zaskoczony spojrzał bez wyrazu na Glorię Lane, a ta tylko wzruszyła ramionami, jakby spotykała się z tym codziennie. Sześć osób mogło natychmiast opuścić salę i pięcioro skorzystało z tej możliwości. Zostało sto osiemdziesięcioro dziewięcioro kandydatów na przysięgłych. Konsultanci-obserwatorzy zapisywali i przekreślali nazwiska na chybcika. Prawnicy kaligrafowali godnie.

– A teraz, czy mamy tu niewidomych? – spytał sędzia. – Zupełnych niewidomych? – To było zabawne pytanie i wywołało kilka uśmiechów. Jaki niewidomy miałby się stawiać na tego rodzaju wezwanie?

W środku grupy powoli uniosła się ręka. Kandydat na przysięgłego numer 63, niejaki Herman Grimes, lat pięćdziesiąt dziewięć, programista komputerowy, biały, żonaty, bezdzietny. Co to, do diabła? Czy nikt nie wiedział, że ten człowiek jest ślepy? Eksperci obu stron uformowali się w ciasne, zaaferowane grupki, jak futboliści na boisku między akcjami. Dokumentacja zdjęciowa Hermana Grimesa zawierała fotografię domu i dwa ujęcia samego Grimesa na frontowej werandzie. Mieszkał w tym rejonie około trzech lat. W papierach nie było słowa o żadnym upośledzeniu.

– Proszę wstać – powiedział sędzia.

Herman Grimes dźwignął się, trzymając ręce w kieszeniach, swobodnie ubrany, w pozornie zwykłych okularach. Nie wyglądał na niewidomego.

– Pański numer, proszę. – W przeciwieństwie do adwokatów i ich konsultantów sędzia nie był zobowiązany do zapamiętywania każdego strzępu informacji na temat wszystkich kandydatów.

– Hm, sześćdziesiąt trzy.

– A pańskie imię i nazwisko? – Przerzucał kartki wydruku.

– Herman Grimes.

Harkin odnalazł nazwisko, a potem spojrzał na morze twarzy.

– Czy jest pan niewidomy?

– Tak, Wysoki Sądzie.

– Cóż, panie Grimes, wedle naszego prawa jest pan zwolniony z obowiązku zasiadania w ławie przysięgłych. Może pan iść.

Herman Grimes się nie poruszył, nawet nie drgnął. Tylko patrząc na to coś, cokolwiek mógł widzieć, spytał:

– Dlaczego?

– Przepraszam?

– Dlaczego muszę odejść?

– Bo jest pan niewidomy.

– To wiem.

– I… no cóż, niewidomi nie mogą zasiadać w ławie przysięgłych – powiedział Harkin, rozglądając się po sali, gdy echo jego słów jeszcze niosło się w dal. – Może pan iść, panie Grimes.

Herman Grimes zawahał się, jakby rozważał odpowiedź. Sala znieruchomiała.

– A kto powiedział, że niewidomi nie mogą zasiadać w ławie przysięgłych? – zapytał w końcu.

Harkin już sięgał po stosowną księgę. Był starannie przygotowany do procesu. Miesiąc temu wyłączył się z innych spraw i zaszył w gabinecie, gdzie ślęczał nad pismami procesowymi, zasadami nakazującymi ujawniać fakty i dowody, kodeksem prawa cywilnego i ostatnimi zmianami procedury. Zasiadając w fotelu sędziego, uczestniczył w wyborze kilkunastu ław przysięgłych, wszelkiego rodzaju przysięgłych we wszelkiego rodzaju sprawach, i myślał, że widział już wszystko. No i oczywiście wpadł w pułapkę w pierwszych dziesięciu minutach wyboru ławy. Oczywiście przy pełnej sali.

– Chce pan pełnić funkcję przysięgłego, panie Grimes? – spytał, siląc się na lekki ton, gdy w obliczu zgromadzonego kwiatu prawa wertował kodeks.

Wrogość Grimesa rosła z każdą chwilą.

– Pan mi powie, dlaczego niewidomy człowiek nie może być przysięgłym. Jeśli takie są zapisy prawa, to znaczy, że prawo dyskryminuje mnie i wnoszę skargę. Jeśli nie jest to zapisane, tylko tak jest praktykowane, to tym bardziej wnoszę skargę.

Nie ulegało wątpliwości, że Grimes zna się na rzeczy.

Po jednej stronie barierki siedziało prawie dwustu zwykłych ludzi ściągniętych w to miejsce z mocy prawa. Po drugiej było prawo – spozierający z wyżyn fotela sędzia, stada nadętych, bezwzględnych, zadzierających nosy adwokatów, urzędnicy sądowi, zastępcy szeryfa, strażnicy sądowi. Herman Grimes zadał establishmentowi potężny cios w imieniu wszystkich, których dopadł pobór, i towarzysze niedoli nagrodzili go zduszonymi chichotami. Gwizdał na to.

Ponieważ kandydaci na przysięgłych się uśmiechali, prawnicy po drugiej stronie barierki też się uśmiechali, wiercili i drapali po głowach, bo nikt nie wiedział, co zrobić.

– Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego – szeptali.

Prawo stanowiło, że osoba niedowidząca może być zwolniona z obowiązku zasiadania w ławie przysięgłych, i gdy sędzia zobaczył to „może”, szybko postanowił ugłaskać Grimesa i zająć się nim później. To bez sensu dać się zaskarżyć we własnym sądzie. Są inne sposoby skreślenia nieszczęśnika. Omówi je z adwokatami.

– Panie Grimes, po namyśle dochodzę do wniosku, że może być z pana znakomity przysięgły. Zechce pan usiąść.

Herman Grimes skinął głową i uśmiechnął się.

– Dziękuję, Wysoki Sądzie – odezwał się uprzejmie.

Jak zaklasyfikować niewidzącego przysięgłego? Eksperci przeżuwali tę kwestię, obserwując go, gdy powoli się zgiął i usiadł. Jakie ma uprzedzenia? Którą stronę będzie faworyzował? W pozbawionej reguł rozgrywce generalnie przyjmowano, że upośledzeni i niepełnosprawni robią znakomitą robotę stronie powodowej, bo cierpienie nie jest im nieznane. Ale były niezliczone wyjątki.

Rankin Fitch wychylał się z ostatniego rzędu, z całych sił usiłując nawiązać kontakt wzrokowy z Carlem Nussmanem, człowiekiem, któremu już wypłacił milion dwieście tysięcy dolarów za wybór najlepszej ławy przysięgłych. Nussman tkwił pośród swoich konsultantów, z taką miną trzymając notatnik i oceniając twarze kandydatów, jakby świetnie wiedział, że Herman Grimes jest ślepy. Nie wiedział i Fitch wiedział, że Nussman nie wie. Drobny fakt umknął sieci jego wywiadu. Fitch zamierzał zedrzeć z niego skórę, gdy tylko wyjdą na przerwę.

– Panie i panowie – kontynuował nagle ostrzejszym tonem sędzia, zdecydowany przejść dalej, skoro oskarżenie o dyskryminację, rzucone mu w twarz w jego własnej sali rozpraw, już zostało odsunięte. – Wkraczamy w nieco czasochłonną fazę wyboru ławy przysięgłych. W grę wchodzą upośledzenia fizyczne, które mogą uniemożliwić państwu pełnienie funkcji. Nie jest naszym zamiarem dopuszczenie do sytuacji, która mogłaby okazać się dla was przykra, ale jeśli macie jakiś problem natury cielesnej, musimy go omówić. Zaczniemy od pierwszego rzędu.

Podczas kiedy Gloria Lane zajęła pozycję w przejściu przy pierwszym rzędzie, mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna podniósł rękę, wstał i minął wahadłową bramkę w barierce. Strażnik zaprowadził go do stanowiska dla świadków i odsunął mikrofon. Sędzia przesunął się w bok i pochylił w kierunku mężczyzny, tak że mógł rozmawiać szeptem. Dwaj adwokaci, pełnomocnicy stron, ulokowali się przed stanowiskiem dla świadków, tak że zasłonili je przed publicznością. Protokolantka sądowa dołączyła do ciasnej grupki i gdy każdy był już na swoim miejscu, sędzia zapytał mężczyznę o jego przypadłość.

Był ofiarą schorzenia krążka międzykręgowego i miał zaświadczenie lekarskie. Skreślono go i pośpiesznie opuścił salę.

Zanim sędzia Harkin ogłosił przerwę obiadową, zwolnił trzynaścioro ludzi z przyczyn zdrowotnych. Przyszło znużenie. Dalszy ciąg posiedzenia o wpół do drugiej, więcej tego, co było.

* * *

Nicholas Easter samotnie opuścił gmach sądu i minął sześć przecznic w drodze do Burger Kinga, gdzie zamówił whoppera i colę. Usiadł w boksie pod oknem; zerkając na dzieci huśtające się na niewielkim placu zabaw i przeglądając „USA Today”, jadł bez pośpiechu, bo miał półtorej godziny.

Blondynka, którą po raz pierwszy widział w Komputerowej Chacie w ciasnych dżinsach, teraz nosiła luźne szorty, T-shirt, nowe nike’i i niewielką sportową torbę na ramię. Przechodząc z tacą obok jego boksu, rozpoznała go i przystanęła.

– Nicholas – rzuciła z udawaną niepewnością.

Podniósł wzrok i przez chwilę szukał jej w pamięci. Czuł się niezręcznie, ponieważ zapomniał imienia.

– Nie pamiętasz mnie – powiedziała z miłym uśmiechem. – Dwa tygodnie temu byłam w twoim sklepie z komputerami, szukałam…

– No tak, pamiętam. – Szybko otaksował wzrokiem jej ładnie opalone nogi. – Kupiłaś radio cyfrowe.

– Zgadza się. Mam na imię Amanda. Jak dobrze pamiętam, zostawiłam ci numer telefonu. Pewnie go zgubiłeś.

– Usiądziesz?

– Dziękuję. – Szybko wślizgnęła się do boksu i sięgnęła po frytkę.

– Wciąż mam ten numer – odezwał się. – Szczerze mówiąc…

– Nie męcz się. Na pewno dzwoniłeś kilka razy. Moja sekretarka automatyczna jest zepsuta.

– Nie. Nie dzwoniłem… jeszcze. Ale myślałem o tym, żeby zadzwonić.

– Pewnie. – Zachichotała. Miała idealne zęby, które z wielką przyjemnością mu demonstrowała, i włosy ściągnięte w koński ogon. Wyglądała zbyt świeżo jak na kogoś, kto zrobił sobie przerwę w joggingu. No i na czole nie miała kropli potu.

– Co tu robisz? – spytał.

– Idę na aerobik.

– Frytki przed aerobikiem?

– Czemu nie?

– Nie wiem. Jakoś mi nie pasują.

– Potrzebuję węglowodanów.

– Aha. Palisz przed aerobikiem?

– Czasem. To dlatego nie zadzwoniłeś? Bo palę?

– Nie o to chodzi.

– Daj spokój, Nicholas. Nie zranisz mnie. – Nie przestawała się uśmiechać i kokietować go.

– Owszem, przeszło mi to przez głowę.

– Tak myślałam. Spotykałeś się kiedyś z palaczką?

– Nie przypominam sobie.

– Widzisz w tym jakiś problem?

– Może nie chciałem palić, nie paląc… nie wiem. Ale nie, to żaden problem.

– Paliłeś kiedyś? – Pogryzała następną frytkę i wpatrywała się w niego natarczywie.

– Pewnie. Każdy dzieciak próbował palić. Kiedy miałem dziesięć lat, ukradłem paczkę cameli hydraulikowi, który się u nas kręcił. Wypaliłem całą w dwa dni, porzygałem się i uznałem, że umieram na raka. – Zajął się hamburgerem.

– I to by było na tyle?

Przeżuł kęs.

– Tak mi się wydaje – odparł po zastanowieniu. – Nie pamiętam, żebym potem jeszcze palił. Czemu ty zaczęłaś?

– Z głupoty. Próbuję rzucić.

– Słusznie. Jesteś za młoda.

– Dzięki. Pozwól, że zgadnę. Kiedy sobie pójdę, zadzwonisz do mnie, co?

– Zawsze mogę do ciebie zadzwonić.

– Słyszałam to już wcześniej. – Uśmiechnęła się czarująco. Pociągnęła łyk przez słomkę i dalej wypytywała: – Mogę spytać, co tu robisz?

– Jem whoppera. A ty?

– Powiedziałam ci. Jestem w drodze na siłownię.

– Prawda. Ja właśnie przechodziłem, bo miałem coś do załatwienia w centrum, i poczułem głód.

– Dlaczego pracujesz w Komputerowej Chacie?

– Znaczy, chcesz wiedzieć, dlaczego marnuję sobie życie, pracując za minimalną stawkę w galerii handlowej?

– Coś w tym stylu.

– Jestem studentem.

– Gdzie?

– Nigdzie. Tam skończyłem, tu nie zacząłem.

– Gdzie tam?

– W północnym Teksasie.

– A tu?

– Na południu Missisipi.

– Co studiujesz?

– Informatykę. Zadajesz dużo pytań.

– Prostych pytań.

– Zapewne. A ty gdzie pracujesz?

– Nie pracuję. Właśnie się rozwiodłam z bogatym facetem. Nie mam dzieci. Dwadzieścia osiem lat, singielka i chciałabym, żeby tak zostało, ale od czasu do czasu fajnie by było się z kimś spotkać. Czemu nie zadzwoniłeś?

– Jak bogatym?

Roześmiała się i popatrzyła na zegarek.

– Muszę iść. Za dziesięć minut zaczynają mi się zajęcia. – Zerwała się, zabierając torbę, ale zostawiając tacę. – Do zobaczenia.

Odjechała małym bmw.

* * *

Kandydatów na przysięgłych prędko oczyszczono z reszty niedomagających i o trzeciej po południu pozostało ich sto pięćdziesięcioro dziewięcioro. Harkin zarządził piętnastominutową przerwę i gdy wrócił do stołu sędziowskiego, oświadczył, że wchodzą w inną fazę wyboru ławy przysięgłych. Wygłosił surową mowę o odpowiedzialności obywatelskiej i zakazał komukolwiek znajdować wymówki niezwiązane ze stanem zdrowia. Pierwsza próba została podjęta przez udręczonego korporacyjnego pracownika wyższego szczebla, który z miejsca dla świadków szemrał sędziemu, dwóm adwokatom i protokolantce, że pracuje osiemdziesiąt godzin tygodniowo dla wielkiej spółki, która ponosi ogromne straty, i każda chwila, gdy on jest z dala od biura, grozi katastrofą. Sędzia polecił mu wrócić na miejsce i oczekiwać dalszych instrukcji.

Druga próba była dziełem kobiety w średnim wieku, prowadzącej domowe przedszkole.

– Opiekuję się maleństwami, Wysoki Sądzie – szeptała, powstrzymując łzy. – Nic więcej nie umiem. Wyciągam dwieście dolarów na tydzień i ledwo mi starcza na życie. Jeślibym miała siedzieć w sądzie, musiałabym nająć kogoś obcego, żeby opiekował się maleństwami. Ich rodzicom to by się nie spodobało, a do tego nie stać mnie na najęcie kogoś. Byłabym spłukana.

Ewentualni przysięgli z wielkim zainteresowaniem odprowadzali ją wzrokiem, gdy przemknęła obok swojego miejsca i wyszła z sali. Musiała mieć przygotowaną niezłą gadkę. Udręczony pracownik korporacji kipiał ze złości.

Do wpół do szóstej zwolniono jeszcze jedenastu, szesnastu odesłano z powrotem na miejsce, bo nie udało się im zrobić wystarczająco żałosnego wrażenia. Sędzia polecił Glorii Lane rozprowadzić kolejny – dłuższy – kwestionariusz i nakazał kandydatom na przysięgłych wypełnić go do dziewiątej rano. Następnie ich zwolnił, ostrzegłszy surowo przed omawianiem sprawy z nieznajomymi.

Rankin Fitch w tym czasie nie był obecny w sądzie. Tkwił w biurze nieopodal. W aktach uniwersytetu stanowego w północnym Teksasie nie figurował żaden Nicholas Easter. Blondynka zarejestrowała rozmowę w Burger Kingu i Fitch dwa razy przesłuchał taśmę. Sam wysłał tę dziewczynę na „przypadkowe spotkanie”. Akcja była ryzykowana, ale wypaliła. Teraz blondynka siedziała w samolocie do Waszyngtonu. Jej sekretarka automatyczna w Biloxi była włączona i miała pozostać włączona, dopóki nie zostaną wybrani przysięgli. Gdyby Easter zdecydował się zadzwonić, w co Fitch wątpił, blondynka nie mogłaby podnieść słuchawki.

Rozdział 4

W kwestionariuszu były takie pytania, jak: Czy palisz papierosy? A jeśli tak, to ile paczek dziennie? A jeśli tak, to czy chcesz rzucić palenie? Czy paliłeś papierosy nałogowo? Czy członek twojej rodziny lub przyjaciel cierpiał na chorobę lub schorzenie bezpośrednio spowodowane paleniem papierosów? Jeśli tak, to kto? (poniżej wolne miejsce. Proszę wpisać nazwisko osoby, rodzaj choroby lub schorzenia i podać, czy chory był leczony z powodzeniem/nie.) Czy wierzysz, że palenie powoduje (a) raka płuc; (b) chorobę serca; (c) wysokie ciśnienie; (d) żadne z wyżej wymienionych; (e) wszystkie wyżej wymienione?

Na stronie trzeciej pytano o poważniejsze sprawy. Podaj swoją opinię na temat wykorzystywania pieniędzy z podatków na finansowanie opieki medycznej związanej z problemami zdrowotnymi wywołanymi paleniem. Podaj swoją opinię na temat wykorzystywania pieniędzy z podatków na subsydiowanie plantatorów tytoniu. Podaj swoją opinię na temat zakazu palenia we wszystkich budynkach użyteczności publicznej. Jakie prawa, według ciebie, powinni mieć palący? Na odpowiedzi zostawiono dużo wolnego miejsca.

Na stronie czwartej widniały nazwiska siedemnastu adwokatów, pełnomocników stron, a następnie osiemdziesięciu innych prawników, związanych zawodowo z pierwszymi siedemnastoma. Czy znasz osobiście tych prawników? Czy kiedykolwiek byłeś przez nich reprezentowany? Czy któryś z nich był kiedykolwiek zaangażowany w sprawę z twoim udziałem?

Nie. Nie. Nie. Nicholas szybko stawiał jednego ptaszka za drugim.

Na stronie piątej wymieniono nazwiska potencjalnych świadków, sześćdziesiąt dwie osoby, w tym Celeste Wood, wdowa i powódka. Czy znasz którąś z tych osób? Nie.

Zamieszał kolejny kubek kawy instant i wsypał dwie saszetki cukru. Zeszłego wieczoru ślęczał godzinę nad pytaniami, teraz minęła następna godzina. Słońce ledwo co wstało. Nicholasowi za śniadanie posłużył banan i czerstwy bajgiel. Zjadł mały kawałek bajgla, zastanowił się nad ostatnim pytaniem i odpowiedział, stawiając litery starannie, ołówkiem, w niemal ślimaczym tempie – drukowanym pismem, bo kiedy łączył litery, pisał jak kura pazurem, prawie nieczytelnie. I wiedział, że nie minie wieczór, a całe komisje ekspertów grafologów obu stron będą ślęczeć nad jego odpowiedziami, skupiając się nie tyle nad tym, co napisał, ale jak. Chciał wyjść na osobę uporządkowaną i myślącą, inteligentną i z otwartą głową, sprawiedliwą i chętną do wysłuchania obu stron, na rozjemcę, za którym będą optować całym sercem.

Wcześniej przeczytał trzy książki poświęcone analizie pisma odręcznego.

Powrócił do sprawy dopłat dla plantatorów tytoniu, gdyż tu miał zgryz. Odpowiedź była gotowa, bo długo się nad tym zastanawiał, i chciał ją sformułować jasno. A może niejasno. Może tak, by nie zdradzić, co czuje, ale żeby nie wystraszyć żadnej strony.

Wiele tych samych pytań zadawano zeszłego roku w sprawie Cimmino w Allentown w stanie Pensylwania. Wtedy Nicholas był Davidem, Davidem Lancasterem, studiował wieczorowo, nosił prawdziwą brodę, szkła dla picu i pracował w wypożyczalni wideo. Skserował kwestionariusz przed oddaniem, drugiego dnia wyboru ławy przysięgłych. To była podobna sprawa, poza tym, że wdowa inna i koncern inny, i chociaż zaangażowano setki prawników, w Biloxi nie było żadnego z tamtych. Poza Fitchem.

Nicholas/David przeżył wtedy pierwsze dwie selekcje, ale ławę skompletowano, gdy od celu dzieliły go jeszcze cztery rzędy. Zgolił brodę, pozbył się dolarów i po miesiącu wyjechał z miasta.

Składany kwadratowy stolik lekko wibrował w rytm ręki Nicholasa. To była jego kuchenka – stolik i trzy krzesła, każde z innej parafii. Niewielki pokój dzienny wyposażył w koślawy bujany fotel, odbiornik telewizyjny na drewnianej skrzynce i zakurzoną małą kanapę, którą kupił na pchlim targu za piętnaście dolarów. Było go stać na wypożyczenie przyzwoitszych gratów, ale taka operacja wymagałaby zostawiania śladów. Tymczasem za drzwiami roiło się od ludzi gotowych przekopać śmieci, żeby się dowiedzieć, kim jest.

Pomyślał o blondynce i zastanowił się, gdzie pojawi się dzisiaj – niewątpliwie gotowa zapalić i stawiać następne banalne pytania na ten sam temat. Nie zamierzał dzwonić, ale kwestia, dla której strony dziewczyna pracuje, była intrygująca. Pewnie dla koncernu tytoniowego; była narzędziem w stylu Fitcha.

Nicholas zgłębił na tyle prawo, by wiedzieć, że blondynka – jak zresztą każdy, kto próbuje nawiązać kontakt z potencjalnym przysięgłym – postąpiła bardzo nieetycznie. Wiedział też, że dzięki nieograniczonym funduszom Fitcha zniknie bez śladu, zresztą wyłącznie po to, by się wynurzyć podczas następnego procesu jako rudowłosa palaczka innego gatunku papierosów, zainteresowana plantatorstwem. Niektórych rzeczy nie da się wykryć.

W mieszkanku królował gigantyczny materac, leżący bezpośrednio na podłodze, kolejny nabytek z pchlego targu. Zestaw kartonowych pudeł służył za komodę. Ubrania walały się wokół materaca.