Anielka - Bolesław Prus - ebook

Anielka ebook

Bolesław Prus

4,3

Opis

Powieść Bolesława Prusa w której autor przedstawia doskonały i przejmujący portret psychologiczny trzynastoletniej dziewczynki, Anielki.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
5
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Bolesław Prus

(Aleksander Głowacki)

ANIELKA

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.

Autor: nieznany (XIXw.).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-11-3

Rozdział I

AUTOR DOKONYWA PRZEGLĄDU OSÓB, MOCNO WIERZĄC,

ŻE MU Z TEM BĘDZIE LEPIEJ.

 Anielka jest piękną dziewczynką, a przytem ani ubogą, ani sierotą. Posiada wszelkie warunki szczęścia: ma rodziców, uczoną guwernantkę, własnego psa i — mieszka na wsi.

 A wieś, szczególniej podczas lata, jest najstosowniejszem miejscem pobytu dla dzieci. Są one tam zdrowe, swobodne i lepiej bawią się niż w mieście.

 Na obszarze kilkuset morgów spotykają wielką rozmaitość widoków, napawających wrażeniami prostemi i spokojnemi młode ich dusze. Tam niebo nie jest próżnią między domami, ale samoistnem sklepieniem, które dobry Bóg rozciągnął nad światem i oparł na falistem polu. Tam są łąki pachnące, przezroczyste i chłodne strumienie, w których pływa obfitość małych rybek. Łany jasnozielonych kłosów żyta kołysze wiatr jak niestrudzona niańka, śpiewając półgłosem: „aa... a!... aa... a!...“ — bawiąc ich ponsowemi makówkami i niebieskim chabrem.

 Między łanami widać ścieżkę, po której idzie zwolna dziecię, odziane w szarą płachtę, z ciepłemi dwojaczkami dla ojca. Dalej gościniec, gdzie znudzony długim wypoczynkiem piasek niekiedy zrywa się w kłębach i udaje podróżnego, aby tumanić ludzi w polu. Dalej zagony ziemniaków, gdzie drzemie pierzchliwy zając. Szare płaty ugorów, na których pasą się zamyślone i strzygące uszami stada rogatego bydła, a dalej — już na granicy świata — lasy, ciemne i surowe z wierzchu, hałaśliwe i wesołe we wnętrzu...

 Przy gościńcu wieś ciągnie się we dwa pogięte szeregi, o parę staj — dwór otoczony wielkim ogrodem, szeroki, dostatni. W jednem skrzydle dworu Anielka uczy się pod okiem guwernantki, a w oszklonym ganku od ogrodu jej braciszek, Józio, bawi się obok matki. Jemu jeszcze wolno bawić się w godzinach powszechnej pracy, bo on mały, ma dopiero lat siedem.

 Ładna jest wieś, w której mieszka Anielka. Ładna, gdy nad polami skowronki świergoczą, gdy od łąk dolatuje ciche dźwięczenie ostrzonych kos, gdy na gościńcu biegają z krzykiem opalone dzieci, gdy we dworze po skończonych lekcjach matka z Anielką i Józiem wyjdzie do ogrodu, aby ze wzgórza patrzeć na pola, łąki, strumienie, gościniec i las odległy.

 Może powiedzą sobie z uczuciem sprawiedliwej dumy: wszystko, co stąd wzrok obejmie, ożywia myśl i wola naszego ojca — to nasze! Gdyby nie on, nie byłoby tu ani tak pięknie, ani tak dostatnio!...

 A może żadna z nich nie wejdzie na wzgórek, skąd widać całą majętność, aby nie przypominać sobie, że lasu wkrótce już nie stanie, bo go sprzedano, że na łąkach jest mało kosiarzy, bydło nie ma co jeść na ugorach i pola są źle obsiane.

 Tu i owdzie między dworskiem zbożem tuła się bydlę włościańskie; do niepilnowanego lasu wjeżdżają obce fury. Stodoły puste, budynki obdarte, w śpichrzu ledwie parę garści ziarna leży na spróchniałej podłodze. Kilka koni fornalskich rżą w stajni nad pustym żłobem, parobcy wałęsają się po dziedzińcu, a w kuchni krzyk. Jeden z fornali woła, że już nie będzie jadł kaszy na wieczerzę, bo ją miał dziś dwa razy, inny wyrzeka, że chleb jest pełen ości i mniejszy niż być powinien.

 Gdzie klucznica, żeby uspokoiła swary w kuchni? Podobno jest w miasteczku, leczy się na ból zębów, a może — szuka nowego obowiązku. Gdzie ekonom, czy rządca, aby dojrzeli robót w polu i nie pozwalali krzywdzić dworskich obszarów? Rządcy już od roku niema, a ekonom wyjechał za własnemi interesami.

 A gdzie pan tego majątku?...

 O tym najmniej wiadomo. On bywa gościem w domu, nawet wówczas, gdy jego sąsiedzi całe dnie przepędzają w polu. Ostatni raz wyjechał dziesięć dni temu, kończyć interesa. Niedawno sprzedał las i wziął trzy tysiące rubli zadatku. Ale na lesie ciążą serwituty, które wypada znieść na Św. Jan. Jeżeli serwitutów nie zniosą, pan lasu nie sprzeda i będzie musiał ustąpić z majątku, co prawda, bardzo odłużonego. Niemcy zawarli z nim taki układ, który on pół roku temu, śmiejąc się, podpisał, pewny, że... jakoś to będzie!...

 Bodaj to — dobre przysłowia!... Ale Anielka nie zna się jeszcze ani na przysłowiach, ani na interesach.

 Obecnie pojechał dziedzic kończyć sprawę lasu z komisją włościańską. I skończył pomyślnie, gdyż na św. Jan ma przyjechać komisarz i asystować przy ostatecznej ugodzie z włościanami. Podobno chłopi zdecydowali się wziąć po trzy morgi na osadę za zrzeczenie się swoich praw — i — wszystko pójdzie dobrze.

 Z tego powodu, dziedzic, pan Jan, nie śpieszył się z powrotem do domu. Dziś już nic w gospodarstwie nie poprawi, bo to czerwiec. Weźmie się dopiero po ukończeniu interesu leśnego. Tymczasem musi się zobaczyć z krewnym, który wyjeżdża zagranicę, i udzielić rad przyjacielowi, który się żeni.

 Dziedzic był człowiekiem lekkiego serca, przynajmniej tak nazywali go rolnicy pedanci. Najważniejszy interes opuściłby on dla rozrywki w towarzystwie ludzi dobrego tonu, a już dla uniknięcia przykrości, Bóg wie czegoby się nie wyrzekł. Jakiś głos wewnętrzny szeptał mu, że wszystko zrobi się bez jego udziału; od dzieciństwa zaś miał to przekonanie, że ludzie jego stanowiska nie mogą nurzać się w pracy i poziomych kłopotach.

 Bawić się, błyszczeć dobrym tonem, dowcipkować i utrzymywać arystokratyczne stosunki — oto były cele jego życia. Innych nie znał, i z tego może powodu w ciągu kilkunastu lat stopniał mu w rękach naprzód majątek własny, a obecnie — posag żony.

 Kiedyś (gdy się ureguluje zachwiane społeczeństwo) miał nadzieję odzyskać wszystko. Jakim sposobem? Gdyby go o to zapytano, uśmiechnąłby się tylko i skierowałby rozmowę na inny przedmiot.

 Ludzie jego sfery rozumieli widać ten sposób; inni nie zrozumieliby go. Poco więc wdawać się z nimi w gawędy?

 Niekiedy w stadle, gdzie mąż jest istotą, która dzięki wychowaniu i stosunkom późniejszym, nigdy nie dotknęła stopą ziemi, trafia się żona energiczna i rozsądna. Tu, na nieszczęście, nie było ani jednego, ani drugiego.

 Pani Janowa, matka Anielki, za czasów kwitnącej młodości, odznaczała się niepospolitym wdziękiem, słodyczą charakteru i towarzyskiemi zaletami. Umiała ubierać się, przyjmować gości, grać, tańczyć i mówić po francusku, częściej niż rodowitym językiem. Przez kilka lat po zamążpójściu bawiła się jak anioł, a mąż za nią przepadał. Później, gdy mąż ochłonął nieco w sakramentalnej miłości, stała się wzorową żoną i po całych dniach siedziała w domu, nudząc się w sposób, o ile można, łatwy, a bezwarunkowo cnotliwy. Wkońcu zaczęła chorować i od trzech mianowicie lat otoczyła się lekarstwami.

 Pan tymczasem jeździł -— niby Sowizdrzał — jak mówi lud. Niekiedy wpadał do domu i prosił żonę o podpisanie jakiego papieru. Ta skarżyła się przed nim na samotność i brak wygód; ale gdy mąż obiecał, że od św. Jana wszystko zmieni się na dobre, uspakajała się i podpisywała, co chciał.

 Ludzie wiejscy znali ją tylko z kościoła; w kuchni nie widziano jej nigdy. Światem jej był dwór i niekiedy park. Lekarstwa, wystrzeganie się szkodliwych wpływów klimatycznych, wspomnienia zabawy i nudy obecne — wypełniały jej życie, które znosiła raczej z apatją, niż z rezygnacją.

 Położenia nie rozumiała, o możliwej stracie majątku nie myślała nigdy. Gdy doszło do tego, że mąż począł zastawiać jej klejnoty, płakała i robiła mu wymówki. Pomimo to dziwiła się, że nie ma tej służby, co niegdyś, i wypowiadała życzenia swoje, jak za najlepszych czasów: „Kup mi to“ — „przywieź owo“ — „przyjmij tego...“ — a gdy mąż woli jej nie spełnił, nie unosiła się gniewem, ani niepokoiła obawą złej przyszłości.

 — Jaś nie chce mi tego zrobić! — myślała, nie przypuszczając nawet, aby Jaś nie mógł czegoś zrobić, jako kandydat na bankruta.

 Pod bezpośrednim wpływem matki chował się Józio. Do czwartego roku życia karmiono go sagiem, manną i cukrem; nie pozwalano mu wychodzić zbyt często na dwór, aby się nie zgrzał, lub nie zaziębił; nie dawano mu biegać, aby sobie czego nie złamał.

 System ten zrobił dzieciaka wątłym; a ponieważ w owym czasie jego mama poczęła leczyć się, więc i jego leczono. W ciągu trzech lat następnych chłopiec nauczył się trochę po francusku, poznał w siódmym roku życia dużo lekarstw, był uważany i sam uważał się za chorego. Dziecko, z natury nie najgorsze i nie najbardziej tępe, zrobiło się tworem nudnym, bojaźliwym, nieruchawym i wyglądało na idjotę.

 Józio albo milczał, albo mówił o swych chorobach, jak dojrzały hipokondryk. Na obcych robił dziwne wrażenie, ale w domu przyzwyczajono się do niego.

 Starsza siostra jego, Anielka, miała lat trzynaście. Przyszła na świat jeszcze w tej epoce, kiedy mama bawiła się. Oddano ją więc pod dozór nianiek i piastunek, z których żadna nie służyła we dworze dłużej roku. Z jakiego powodu? O tem podobno tylko dziedzic wiedział.

 Że zaś bony, a później guwernantki, mało zajmowały się edukacją Anielki, dziecko więc samo się wychowywało. Anielka biegała po wielkim ogrodzie, właziła na drzewa, bawiła się z psami, a niekiedy z folwarcznemi dziećmi, na co jej jednak nie pozwalano. Czasem wpadała do stajni i jeździła konno jak chłopczyk, co bardzo martwiło jej przewodniczki, osoby dziwnie skromne i z tego zapewne tytułu cieszące się życzliwością dziedzica.

 Lecz teoretyczne nauki dziewczęcia były strasznie zaniedbane, podobnież tak zwane „ułożenie.“ Nic tych rzeczy nie umiała, gdyż nikt jej nie uczył.

 Takie okoliczności utworzyły z Anielki istotę nieco szczególną, lecz sympatyczną. Po rodzicach odziedziczyła piękność i wrażliwość. Wiek robił ją żywą jak iskra; swoboda zbliżyła ją do natury, którą Anielka kochała i pojmowała.

 Zachowanie się jej było pełne niespodzianek. Każde silniejsze wrażenie objawiało się w niej jak w dziecku: śmiechem, płaczem, skokami lub śpiewaniem. Rzeczy piękne lub tylko ładne zachwycały ją; czyjś smutek i kłopot mógł ją pobudzić do aktu poświęcenia. Gdy zaś miała czas zastanowić się nad czem, zdania jej przypominały osobę zupełnie rozwiniętą, nieco sentymentalną, zawsze szlachetną.

 Nareszcie pewnego dnia zrobiono odkrycie, że Anielka umie bardzo mało, prawie nic, więc — sprowadzono jej mądrą guwernantkę, pannę Walentynę.

 Była to osoba w gruncie rzeczy dobra, dość umiejąca, ale na swój sposób zbakierowana. Nieładna, stara panna, trochę demokratka, trochę filozofka, trochę histeryczka i wielka pedantka. Kto ją widział przy lekcji, mógł sądzić, że patrzy na mumję. Pod zimną jednakże powłoką kwasiło się dużo rozmaitych uczuć, które z panny Walentyny mogły zrobić w danym razie pomocnicę mężnej Judyty, w innym — ofiarę niesumienności jakiego przedstawiciela płci męskiej. Jedno i drugie w minjaturze.

 Taką jest doraźna charakterystyka głównych działaczy niniejszego opowiadania. Wszyscy oni stąpają po podminowanym gruncie, który w języku pospolitym zwie się: bankructwem.

Rozdział II

CZYTELNIK BLIŻEJ POZNAJE BOHATERKĘ,

JEJ GUWERNANTKĘ, A TAKŻE PIESKA — IMIENIEM KARUŚ.

 Ktokolwiek spożywał papierowe owoce z drzewa wiedzy o złem, dobrem i nudnem, ten nie zapomniał chyba cywilizacyjnej czynności zwanej: wydawaniem lekcji.

 Bez wielkiego trudu możemy uprzytomnić sobie mętne chwile, w czasie których poprzednik nasz, wedle szkolnego spisu uczniów, bąkał albo pytlował zadaną lekcją. Pamiętamy chaos, jaki wypełniał całą naszą istotę od kurzu na podeszwach aż do pomady na włosach, gorączkowe oczekiwanie własnej kolei i pytania, natrętnie cisnące się do myśli: „A może mnie nie wyrwie?... może godzina wybije?... może go inspektor wywoła?... może stanie się co dziwnego?...“

 Tymczasem spotniały nasz poprzednik wypowiadał ostatnie wyrazy lekcji i siadał, przypatrując się z wielką uwagą piątce, trójce albo jednostce, którą obok jego nazwiska rysował w swoim katalogu profesor. Potem — czuliśmy wewnątrz jakąś, niezmierną ciszę, wśród której, z łoskotem kamienia uderzającego w szybę, wywołano nasze nazwisko.

 Odtąd nie czuliśmy, nie widzieli i nie myśleli nic, zasłuchani w wartki potok wyrazów, który wypływał nam z okolic przełyku, obracał język, potykał się o zęby i poruszywszy kolumnę powietrza, tudzież władze umysłowe znudzonego profesora, krystalizował się ostatecznie w „notesie,“ przybierając tam formę mniej lub więcej opłakanego stopnia.

 Błogie zadowolenie wewnętrzne bywało zwykle nagrodą tej pracy, jakąśmy (wedle jednozgodnej opinji osób starszych) wykonali dla dobra naszej przyszłości, na którą — piąta deklinacja łacińska, słowa: sein, haben i werden, tudzież fałszywie podane nazwiska królów egipskich — stanowczy wpływ wywrzeć miały.

 Tak rzeczy stoją w szkołach, gdzie z powodu natłoku uczniów inkwizycje pedagogiczne odbywają się krótko i nieczęsto. W edukacji zaś prywatnej, przy której uczeń wciąż musi wydawać lekcje, miejsce trwogi i gorączkowej niepewności zajmuje trwające kilka godzin ogłupienie, a potem — wybuch ukontentowania, jakby nas z ukropu dobyto.

 Chwila podobna zbliża się właśnie dla Anielki, wypowiadającej przed guwernantką swoją, panną Walentyną, ostatnią popołudniową lekcją — jeografji.

 Dziewczynka stoi na środku pokoju, oparłszy złożone jak do modlitwy ręce na czarnym, lakierowanym stole. Ciemne włosy jej w powodzi czerwcowego słońca błyszczą jak złotemi nićmi przetkane. Machinalnie przestępuje z nóżki na nóżkę i błądzi oczyma po drzwiach, prowadzących do pokoju matki, po suficie, lub stole, zarzuconym materjałami i narzędziami oświaty.

 — „Modena — trzydzieści tysięcy mieszkańców. Dla ochrony od upałów ma okryte chodniki... Reggio, wymawiaj: Redżio...“

 — Ależ Reggio mówić nie potrzeba, a tembardziej dodawać: wymawiaj. Jesteś strasznie roztrzepana, moja Anielciu, a masz już lat trzynaście.

 Upomnienie to wyszło z wąskich ust panny Walentyny, osoby, która cieszyła się szaremi włosami, szarą twarzą, szaremi oczyma i ciemno-popielatą suknią w białe kropeczki.

 — Redżio... — powtórzyła Anielka i zacięła się. Na białą twarz jej wystąpił silniejszy rumieniec, szafirowe oczy niespokojnie przebiegały ze stołu na sufit. Aby wyjść z kłopotu szepnęła cicho:

 „Reggio — wymawiaj: Redżio...“ A potem powtórzyła głośno: „Redżio... piętnaście tysięcy mieszkańców...“

 I odetchnąwszy jak tragarz, który ustawił nareszcie wielki kufer w lokalu trzeciego piętra, mówiła dalej:

 — „Niedaleko tego miasta widać rozwaliny zamku Canossa...“

 — Kanosa! — poprawiła ją dama popielatego koloru.

 Powtórnie zbita z tropu dziewczynka znowu zarumieniła się, zawahała, później powtórzyła raz już wypowiedziany frazes: „niedaleko tego miasta...“ i kończyła:

 „...na podwórzu którego cesarz Henryk IV w kornej postaci, przez trzy dni błagał Grzegorza VII, papieża, o zdjęcie klątwy, 1077 roku...“ „Carrara...“

 — Ależ nie Carrara, tylko Karara...

 — Karara... „Karara nieopodal od morza, łomy marmuru, słynnego z białości...“

 Skończyła, dygnęła i usiadła na krześle, myśląc: „Boże! jakie to nudne...“

 Uczona dama, z której niobów ciekawie wyzierał zakurzony podkład włosienia, wzięła do ręki pióro i po głębokim namyśle napisała w dzienniczku:

 „Jeografja — dość dobrze.“

 Anielka siedziała z głową pochyloną, niby nie patrząc na dziennik. Mimo to szafirowe oczy jej zrobiły się prawie czarne, kąty ust pochyliły nadół...

 „I bawić “się nie pozwalają, i piszą tylko: dość dobrze — pomyślała. — Niedługo już słońce zajdzie...“

 Dama przygarnęła do siebie książkę.

 — Będzie stąd — rzekła — od „Wielkie księstwo toskańskie (starożytna Etrurja)...“ aż do...

 Przewróciła dwie kartki:

 Aż do: „weszły w skład królestwa włoskiego...“

 I nadgryzionym paznogciem zrobiła w oznaczonem miejscu kreskę.

 Potem odchrząknęła i głosem łagodnym mówiła:

 — C w języku łacińskim i od niego pochodzących, przed: a, o, u, wymawia się jak k. Powtarzałam to nieraz. Wychowanie twoje, Anielciu, jest bardzo zaniedbane; a masz już lat trzynaście... Musisz wiele pracować, aby doścignąć inne panienki, będące w twoim wieku.

 Anielka wysłuchała upomnienia jednem uchem. W chwilę później spojrzała ukradkiem na zielone gałązki lipy, szeleszczącej w otwartem oknie, i — wyciągnęła rękę do książki, z zamiarem złożenia jej.

 — Jeszcze nie czas! — rzekła nauczycielka.

 Dziewczynka, przekonawszy się, że zegar wskazuje dwie minuty do piątej, usiadła. Oczy jej znowu przybrały kolor szafirowy, a później niebieski — usta pięknie wykrojone odchyliły się. Każdy jej muskuł drżał. Po wielogodzinnych lekcjach chciała już wybiec do ogrodu, a tu jeszcze dwie minuty do piątej!...

 Od snopów światła ściany pomarańczowego pokoju lśniły się jak metalowe, biała pościel stojącego w kącie łóżeczka Anielki raziła oczy, lusterko na stoliku błyszczało jak gwiazda. Z lipy pachniał miód, a z dziedzińca dolatywało pianie krzykliwych kogutów. Świergot ptaków mieszał się z brzękiem pszczół i cichem szemraniem starych drzew ogrodu.

 „Ach! ta godzina nigdy chyba nie wybije“ — myślała Anielka, czując na twarzy powiew ciepłego wiatru. Zdawało się, że ją napełniają dreszcze światła — ziejącego z nieskończoności.

 Panna Walentyna tymczasem, oparłszy się na poręczy krzesła, splotła żylaste ręce na piersiach i machinalnie patrzyła w ten punkt swej popielatej garderoby, który wieśniacy nazywają podołkiem. W oschłej, zmęczonej wyobraźni widziała się przełożoną pensji, złożonej ze stu panien ubranych szaro, które należało utrzymać w karbach porządku aż do uderzenia dzwonka. Marzyła, że ciżba istot młodych, chcących wybiegnąć na ogród, tłoczy ją ze wszystkich stron; ona zaś opiera się żywym falom piersi i rąk ze spokojem i siłą granitu. Ta walka dręczyła ją, lecz zarazem napełniała duszę niewymowną słodyczą. Panna Walentyna czuła, że oczekując na dzwonek, wbrew własnej chęci i porywom młodości aż stu dziewczynek, słucha potężniejszego nadewszystko głosu — obowiązku.

 Jeszcze minuta...

 Za oknem słychać ciche skomlenie psa, który zwykle o tej porze bawił się z Anielką. Dziewczynka tarła niespokojnie rączki, spoglądając to na zegar, to na wydętą przez wiatr firankę, ale — siedziała.

 Nareszcie — zamknięty w wysokiej, ciemno-żółtej szafce zegar, pokazujący dnie, godziny i sekundy, wydzwonił naprzód cienko i prędko cztery kwadranse, potem grubo i powoli — godzinę piątą.

 — Możesz złożyć książki — rzekła nauczycielka, i powstawszy z krzesła, wysoka, nieco pochylona, ociężałym krokiem zbliżyła się do komody i wzięła z niej szklankę zimnej kawy, przykrytej spodkiem, na którym roiły się muchy ciekawe i głodne.

 Anielka w jednej chwili zmieniła się do niepoznania. Figlarny uśmiech odsłonił jej białe i drobne ząbki, oczy przybrały ciemno-zielonawą barwę i zdawały się sypać iskry. Obiegła parę razy stół, nie wiedząc co pierwej chować; potem skoczyła do drzwi matczynego pokoju, lecz wnet powróciła do książek i pochylając na bok główkę z odcieniem prośby w głosie, spytała:

 — Czy mogę puścić tu Karaska?...

 — Ponieważ rodzice pozwalają ci bawić się z nim, więc i ja nie bronię — odparła dama.

 Anielka, nie słuchając dokończenia, zawołała:

 — Karuś, tu!...

 I w dodatku — gwizdnęła.

 Tylko niezwykłej mocy charakteru przypisać należy to, że panna Walentyna, usłyszawszy gwizdnięcie Anielki, nie upuściła z rąk kawy wraz z jej należytościami. Na mizernej twarzy uczonej osoby zajaśniał wyraz wielkiego oburzenia. Lecz nim połknęła bułkę, aby w swoich organach mownych zrobić dosyć miejsca na długą prelekcją o przyzwoitości, pies, nie czekając aż mu drzwi otworzą, skoczył do pokoju oknem.

 — Jesteś rozpieszczona, jesteś — dzika dziewczyna! — rzekła dama uroczyście i na znak najwyższej goryczy przełknęła podwójną dozę kawy, wydając przytem szmer podobny do gulgotania.

 — Karusek... zbytniku jakiś... kto słyszał, ażeby wskakiwać do pokoju oknem? — zgromiła go Anielka.

 Ale pies nie miał czasu słuchać upomnień. Skoczył jej naprzód do ust, później targnął za sukienkę, oblizał jej powalane atramentem palce i nareszcie schwycił za guziczek wysokiego bucika. Skomlał przytem i szczekał, aż nareszcie upadł nawznak i wytarzał się po ziemi, wywieszając język. Był to pies bardzo żywego temperamentu, miał białą szerść, a na lewem oku czarną łatkę.

 Panna Walentyna nie mówiła już nic, pogrążona w przyjmowaniu posiłku i gorzkiej zadumie.

 „Życie moje — myślała szanowna panna — podobne jest do tej kawy. Kawa i śmietanka — cierpienie i praca, oto jego treść; a jak szklane naczynie nie pozwala rozlewać się płynowi, tak moje panowanie nad sobą hamuje wybuchy rozpaczy. Ledwiem ukończyła lekcją, a już mam psa... Szkaradne zwierzę, które pchły roznosi po całym domu...

 „Ale — pchajmy dalej naszą taczkę boleści i obowiązków...“

 W tej chwili przyszło jej na myśl, że w kawie jest cukier. Czyby i jej życie miało kiedy zostać osłodzone? Czem?... chyba jakiemś cieplejszem uczuciem?

 W niezbyt żywej wyobraźni panny Walentyny owo „cieplejsze uczucie“ wyrobiło sobie pewien symbol, co prawda, zmieniający się z biegiem czasu. Niegdyś (gdy wyjechała pierwszy raz na wieś) miał on formę młodego i pięknego właściciela dóbr ziemskich.

 Gdy wróciła do miasta, piękny właściciel dóbr ustąpił miejsca brzydkiemu wprawdzie, lecz — poważnie myślącemu lekarzowi. Później było wiele innych symbolów, w których z tego powodu zatarły się cechy indywidualne, i — powstała idea czysta. Idea owa musiała mieć koniecznie więcej niż średni wiek, niezbyt długą brodę, uroczysty tużurek i pełne godności stojące kołnierzyki. Nieujęte widziadło to ukazywało się zazwyczaj pannie Walentynie otoczone mnóstwem szaro ubranych uczenic, stanowiących pensją wyższą dla płci żeńskiej — i stosem naukowych podręczników. Bez pełnienia trudnych, lecz pięknych obowiązków nauczycielskich, życie, choćby nawet ocukrowane ciepłem uczuciem, nie miało już dla panny Walentyny żadnego powabu.

 Tymczasem Anielka biegała dokoła stołu, za nią warkocz włosów i ogonek jej krótkiej blado-różowej sukienki, a za niemi pies.

 Anielka składała i porządkowała książki, a pies podskakiwał i chwytał dziewczynkę za rękawy lub pukające buciki, widocznie upominając się o należne mu pieszczoty.

 Skrzypienie szuflady obudziło nauczycielkę z marzeń. Spojrzała na stół i zawołała:

 — Co ty robisz, Anielciu?

 — Składam książki.

 Czy mogę pójść do mamy? — spytała, zamknąwszy stolik.

 — Idźmy! — rzekła panna Walentyna, podnosząc się z fotelu.

Rozdział III

W KTÓRYM JEST MOWA O MEDYCYNIE, O CELACH

ŻYCIA LUDZKIEGO I WIELU INNYCH RZECZACH.

 Minąwszy dwa pokoje: perłowy, mający pozór szpitalnej celi, i jasno-niebieski, który mógł być niegdyś sypialnią młodego małżeństwa, lecz obecnie został czemś niezdecydowanem, Anielka i wesoły towarzysz jej, Karuś, wbiegli do szklanej altany, ze wszech stron gęsto porosłej dzikiem winem.

 W altanie tej, na wysokim stołku siedział, z lalką w ręku, mizerny chłopczyk w bernardyńskim habicie, a przy nim, obok stolika, zapełnionego flaszkami i szklankami, dama w średnim wieku, z uwagą czytająca książkę. Dama ubrana była biało, miała szafirowe oczy wyblakłe, włosy ciemne i na twarzy szczupłej, o pięknych rysach, chorobliwe rumieńce. Zdawała się być wklinowana w ogromny fotel, wyłożony miękkiemi poduszkami ciemno-zielonego koloru.

 Do tej damy przypadła Anielka i poczęła całować jej twarz, szyję, chude i przeroczyste ręce i kolana.

 — Ah! comme tu m’as effraye, Angélique! — zawołała dama, składając książkę i całując dziewczynkę w różowe usta. — Już, dzięki Bogu, skończyłaś lekcje?... Zdaje mi się, żeś trochę zmizerniała od obiadu. N’es tu pas malade? Ten pies wywróci stolik albo Józia. Joseph, mon enfant, est-ce que le chien t’a effrayé?

 — Non! — odparł malec w habicie bernardyńskim, patrząc osowiałym wzrokiem na siostrę.

 — Jak się masz, Józiu?... Dajże mi buzi! — zawołała Anielka, chwytając braciszka za szyję.

 — Doucement! doucement!... wiesz przecie, że nie można mną trząść, bo ja jestem osłabiony! — odezwał się Józio głosem żałosnym.

 Potem wydłużył blade usta, nakształt ryjka, i zasłaniając się rączkami od gwałtownych uścisków siostry, pocałował ją bardzo ostrożnie.

 — Jak mama ślicznie dziś wygląda!... musi mama być bardzo zdrowa?... Patrz, Józiu, twemu chłopczykowi zagięła się kurtka dogóry — mówiła Anielka.

 — En vérité, czuję się dziś lepiej. Zjadłam po obiedzie kilka łyżeczek ekstraktu słodowego i wypiłam filiżankę mleka. Ce chien fera du dégat partout, wypędź go, moja droga.

 — Idź, Karo! — zawołała Anielka, wypędzając do ogrodu pieska, który obwąchawszy stojące w kącie wazony i blaszaną polewaczkę do kwiatów, miał obecnie chęć zająć się jednym z pantofli chorej mamy.

 W tej chwili weszła panna Walentyna.

 — Bonjour, mademoiselle! — powitała ją pani domu. — Cóżto, już skończyłyście lekcje? Jakże tam poszło? Joseph, mon enfant, prendras tu du lait?

 — Non, maman! — odparł chłopiec, kiwając głową nauczycielce.

 W tej chwili wypędzony pies zaskowyczał i począł drapać we drzwi.

 — Poznaję z fizjognomji, że czyta pani coś zajmującego. Czy nie „Dumania“ Gołuchowskiego, które pani rekomendowałam? — zapytała Walentyna.

 — Angelique! ouvre la porte à cette pauvre bête!... jego krzyk rozdziera mi serce... Czytam coś lepszego, aniżeli „Dumania,“ — czytam dziełko Raspaila, którego mi ksiądz dziekan był łaskaw pożyczyć — odparła chora. — Zostaw, Anielciu, drzwi otwarte, niech trochę powietrza wejdzie. Nie uwierzy pani, jakie cudowne kuracje wykonywał ten człowiek swojemi środkami. Jestem zachwycona, i zdaje mi się, żem była zdrowsza już po przeczytaniu paru rozdziałów. Cóż dopiero będzie, gdy zacznę to wszystko stosować! Joseph, mon enfant, n’as-tu pas froid?

 — Non, maman!

 — Czy to jednak będzie dobrze leczyć się bez porady doktora? — zauważyła panna Walentyna.

 — Może cię wynieść, Józiu, przed ganek? — pytała Anielka brata. — Zobaczyłbyś ptaszki, zobaczyłbyś, jak Karusek goni motyle...

 — Wiesz przecie, że ja nie mogę wychodzić na dwór, bo jestem osłabiony — odparł chłopczyna.

 Nieszczęsne osłabienie było torturą biednego dziecka.

 O niem tylko myślał i z tego powodu ofiarowany był św. Franciszkowi, którego habit nosił, nie licząc lekarstw, jakiemi ciągle go fetowano.

 Tymczasem pani domu rozmawiała z guwernantką o lekarzach.

 — Co oni umieją, co oni wiedzą! — biadała chora. — Leczą mnie już trzy lata bez najmniejszego skutku. Obecnie porzuciłam ich, i będę się leczyć sama, chyba że Jasieczek zawiezie mnie do Chałubińskiego. O! czuję, że onby mi pomógł... Ale Jasieczek nie myśli o tem, w domu bywa rzadko; gdy chcę jechać, mówi, że interesa w tej chwili nie pozwalają — wszystko kończy się na obietnicach. Angélique, chasse ce chien, bo jest nieporządny!

 Niesłusznie skompromitowany Karusek uległ wypędzeniu i los swój przyjął z rezygnacją wyższą nad wszelkie pochwały. Nie przeszkodziło mu to jednak w chwilę później skowyczyć i drapać we drzwi, a następnie gonić poważnie chodzące koguty.

 Anielka tymczasem usadowiła lepiej Józia, który się krzywić zaczął, przyniosła matce ciepły szal i angielską gramatykę nauczycielce. Potem wybiegła do kuchni, aby sprowadzić mleko dla Józia i obstalować kotlecik dla matki; wpięła sobie w warkocz kwiatek i wróciła do szklanej altany z dużą, tęgo zbudowaną klucznicą, panią Kiwalską. Była to dama w wieku mocno średnim, ubrana w wełnianą suknią w pasy ponsowe i czarne. Workowaty stanik galowej szaty szczęśliwie uwydatniał bogactwa jej popiersia.

 Klucznica wdzięcznie dygnęła pani domu, przyczem rozległo się skrzypienie podłogi, i skinęła głową niepatrzącej nawet na nią guwernantce. Panna Walentyna niecierpiała Kiwalskiej od czasu, kiedy, przechodząc raz koło kuchni, usłyszała klucznicę, dowodzącą, że jej, pannie Walentynie, gwałtem męża potrzeba.

 — Cóż, moja Kiwalsiu, wróciłaś z miasta? A co tam słychać?... Czy ci felczer pomógł na zęby?...

 — Ach, słychać i bardzo wiele, mówię łasce pani. Gospodyni księdza dziekana strasznie chora, już jej nogi spuchły; brała Przenajświętsze Sakramenta — odpowiedziała klucznica, pochylając się i bijąc w piersi przy ostatnich słowach.

 — Cóż jej to jest?

 — Tego nie wiem, ale ksiądz dziekan, mówię łasce pani, to taki chodzi jak kreda biały. Do mnie ani pary z gęby nie puścił, tylko ręką machnął. Ale z oczu, mówię łasce pani, to mu patrzyło, jakby chciał powiedzieć: „Oj, moja Kiwalsiu, żebyś też ty do mnie zgodziła się!... Bo stara patrzy z przeproszeniem na księżą oborę, a te szelmy bez dozoru głodem mię zamorzą.“

 Chora dama wstrząsnęła głową, jakby przypuszczając, że Kiwalsia poluje na miejsce konającej, a klucznica wciąż prawiła dalej.

 — Anielciu — odezwała się w tej chwili nauczycielka, którą drażniło gadulstwo klucznicy i naiwność jej pani — weź historją wieków średnich i pójdźmy do ogrodu.

 — Historją?... — zapytała przestraszona dziewczynka. Ale, przywykła do posłuszeństwa, natychmiast wyszła do swego pokoju i po upływie kilku minut wróciła, niosąc książkę w ręku, a w kieszeni parę sucharków dla wróbli.

 — No, idźcie sobie, idźcie — rzekła mama — a ja tu posiedzę z Kiwalsią. Czy pana czasem nie spotkałaś w miasteczku, bo miał być u komisarza na jakiemś zebraniu? Joseph, mon enfant, veux-tu aller au jardin?

 — Non — odparł chłopczyna.

 Panna Walentyna i Anielka wyszły, a Kiwalska, usiadłszy na stołeczku, bawiła w dalszym ciągu panią opowiadaniem nowinek. Donośny głos jej, który słychać było z odległości kilkunastu kroków, stopniowo osłabł i wkońcu zupełnie przycichnął.

 Ogród był wielki, dawny i z trzech stron w podkowę otaczał dom. Tu żyły w dostatku, sędziwych lat doczekawszy, kasztany, rodzące biały kwiat, ułożony w piramidkę, a w jesieni kolczaste owoce; klony z liśćmi podobnemi do kaczej łapy; akacje z listkami, ułożonemi jak zęby gęstego grzebienia i paszczękowatemi kwiatami, które wydają woń słodką, przynęcającą pszczoły. Wzdłuż płotu siedziały lipy pełne wróbli, pilnujących pól i stodół, wychudłe topole włoskie i szeroko rozgałęzione u dołu, a ostre u szczytu smutne świerki.

 Bzy włoskie zasypane sinemi kitami, bzy lekarskie, których mocno pachnący kwiat używa się na wzbudzenie potów, tarnina, rodząca czarne i cierpkie jagody w jesieni, dzikie róże, głóg drzewny, ulubiony przez kwiczoły jałowiec, rozsypane po całym ogrodzie, zapełniały wolne od drzew miejsca, tocząc między sobą długą i cichą walkę o soki z ziemi i węgiel z powietrza. Czasami który z nich obumierał, a wówczas pojawiały się przy nim krótko żyjące, lecz niebezpieczne w zapasach trawy i zielska.

 Środek parku zajmowała sadzawka, otoczona fantastycznie wyrosłemi wierzbami. W zimie wyglądały one jak połamane, upadające, chore pnie; w nocy przybierały postaci widziadeł rozkraczonych, garbatych, bezgłowych, wieloramiennych, które tylko na widok człowieka kamieniały w potwornych ruchach, udając rzeczy martwe. W ciepłych miesiącach roku, straszydła te odziewały się delikatnemi gałązkami, tudzież liściem drobnym o zielonym wierzchu i jasnym spodzie, a w ich dziuplach, mających formę paszcz, gnieździły się ptaki.

 Przez ten ogród, który co chwilę zmieniał formy i barwy, chwiał się, pachniał, błyszczał i szemrał, zapełniony skrzydlatemi istotami najrozmaitszych gatunków, szły teraz Anielka i jej guwernantka, ścieżyną nierówną, powoli zarastającą zielskiem. Dziewczynkę upajało otoczenie. Oddychała prędko i głęboko, chciała oglądać każdą gałązkę, lecieć za każdym ptakiem albo motylem i wszystko ogarnąć uściskiem. Lecz panna Walentyna była chłodna. Stąpała drobnemi krokami, patrząc na nosy swych bucików i przyciskając do zwiędłej piersi gramatykę angielską.

 — Dowiedziałaś się dziś z jeografji, gdzie leży Canossa — rzekła panna Walentyna do Anielki — a teraz masz sposobność dowiedzieć się, za co Henryk IV-ty przepraszał Grzegorza VII-go. Przeczytasz o tem w dziejach Grzegorza VII-go, zwanego też Hildebrandem, w rozdziale: Niemcy i Włochy.

 Propozycja czytania w takiem miejscu oburzyła Anielkę. Chciała westchnąć, lecz powstrzymała się i rzekła ze złośliwą intencją:

 — Pani będziesz się w ogrodzie uczyła... po angielsku?

 — Tak.

 — Więc i ja będę się uczyła po angielsku?

 — Pierwej musisz gruntownie poznać język francuski i niemiecki.

 — Ach!... A jak już, proszę pani, poznam francuski, niemiecki i angielski, to... co będę robić?...

 — Będziesz mogła czytywać książki w tych językach.

 — A jak już wszystkie przeczytam?

 Panna Walentyna spojrzała na szczyt topoli i wzruszyła ramionami.

 — Życie człowieka — odparła — nie wystarcza na odczytanie tysiącznej części książek, jakie są w jednej literaturze. A cóż dopiero mówić o trzech, najbogatszych!

 Anielkę tym razem ogarnęła niewymowna tęsknota.

 — Więc nic, tylko uczyć się i czytać!... — szepnęła mimowoli.

 — A cóżbyś ty chciała robić w ciągu życia? Czy nad naukę potrafiłabyś znaleźć jakieś szlachetniejsze zajęcie?

 — Co jabym chciała robić? — spytała Anielka. — Czy teraz, czy — jak urosnę?...

 A widząc, że panna Walentyna nie raczy jej objaśnić, mówiła dalej:

 — Teraz, chciałabym umieć to, co pani... Jużbym się wtedy nie uczyła — oho! Ale później — miałabym dużo do roboty. Zapłaciłabym parobkom pensje, żeby się tak nie marszczyli jak dziś, kiedy mi się kłaniają. Potem — kazałabym opatrzyć te rany na drzewach, bo mówił mi ogrodnik, że niedługo u nas wszystko poschnie i spróchnieje. Naturalnie — wypędziłabym także lokaja za to, że strzela ptaki nad wodą i wypala szczurom oczy... Niegodziwiec!...

 Anielka wstrząsnęła się.

 Potem — zawiozłabym mamę i Józia do Warszawy. Nie!... To zrobiłabym najpierwej, a pani — dałabym w prezencie cały pokój książek... cha!... cha!...

 I chciała uścisnąć pannę Walentynę, która odsunęła się od niej.

 — Żałuję cię! — odparła sucho nauczycielka. — Masz dopiero lat trzynaście, a pleciesz jak prowincjonalna aktorka o rzeczach, których cię nikt nie uczy, i zaniedbujesz te, które do ciebie należą. Jesteś za mądra na swój wiek i dlatego nigdy nie zapamiętasz jeografji.