Zamieć - Stefan Żeromski - ebook

Zamieć ebook

Stefan Żeromski

5,0

Opis

"Zamieć" to druga część trylogii Stefana Żeromskiego "Walka z Szatanem".

Trylogia ta składa się z następujących utworów "Nawracanie Judasza", "Zamieć" oraz "Charitas". Obejmuje ona panoramę życia Polaków w okresie przedwojennym i w latach I wojny światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ DRUGA

CZĘŚĆ TRZECIA

Stefan Żeromski

ZAMIEĆ

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Stefana Żeromskiego.

Autor: Anonim.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-68-7

CZĘŚĆ PIERWSZA

Stojąc w oknie wagonu Nienaski przypatrywał się ziemi francuskiej. Myślał o swych zamiarach i ich wykonaniu. Migały drzewa Chantilly jak masy i kłęby chmur rozesłane po ziemi. Deszcz zalewał i zmywał brudne szyby. Dym buchał, urywał się i słaniał po zabudowanej ziemi. Szary poranek odsłaniał domy, ogrody, piętrowe chałupy, zarośla, fabryki, warsztaty, Wszystko było czarne i brudne.

Zmiana oto krajobrazu i zmiana w myślach, w uczuciach, afektach, w usposobieniu. Już jakby nie było tego serca ptasiego, które biło w piersiach, gdy się w cieniu polskich gór wałęsał. To, które teraz czuł w sobie, nasiąkło dobrze żądzą walki, a ta dawniejszą miękkość przegryzła. Nie było w nim również dawnych, sztucznych "snów o potędze", lecz obojętna na mnóstwo zjawisk beztroska, prosty o jednym teraz zamysł: to moje i tego nie dam! W jednym tylko ciemnym punkcie nie było hartu.

Oto Paryż. W Paryżu... panna Xenia...

Nie wiedział, gdzie ona tam jest, co robi, co się z nią stało. Rok jej nie widział. Z tego jednego zagadnienia. padał cień na myśli, tak pracowicie teraz wymusztrowane, i na uczucia, dyscyplinowane w szkole logiki. Po powrocie do Krakowa z wycieczki w góry, z głębokim rozmysłem napisał był list do doktora Alojzego Żwirskiego z obszernym wyłuszczeniem dość dziwnej propozycji. Prosił o pożyczkę pięciu tysięcy rubli na dwuletni okres czasu. Jako ewikcję zwrotu w razie swej śmierci lub jakiej nieprzewidzianej katastrofy przedłożył doktorowi projekt spłat rocznych, które w jego imienia i zastępstwie uiszczać będzie lekarz warszawski, dr Bronisław Ustański. Ten, po ostatecznej dyskusji, zobowiązał się dać poręczenie na wekslu przez Ryszarda wystawionym. Ponieważ zaś dr Brus miał nawet kędyś w Płockiem szmatek ziemi po ojcach kolonistach, posiadający wartość kilku tysięcy rubli, więc owe "dobra" miały figurować jako ostateczny zastaw pewności spłaty długu. Doktor Żwirski odsłonił się jako prawdziwy (grubo zbogacony)gentleman. O żadnym zastawie nie chciał słyszeć.

Przyjmował zaświadczenie wekslowe co do pożyczki pięciu tysięcy udzielonej Ryszardowi Nienaskiemu i przysłał mu na tę sumę czek do jednego z banków w Krakowie. Oto wszystko.

Łatwość w dokonaniu transakcji może nawet ubodła nieco dłużnika. Rozumiał, że mu wierzą, gdyż okazał tam, w owej Posusze, iż nie jest szelmą. Nadto domyślał się sukursu w przyśpieszeniu decyzji ze strony pani Lenty. I ten domysł nie był mu również przyjemny. Lecz nie było wyboru. Pierwszy krok na ścieżce spekulanta, pierwszy manewr milionera — in spe.

Korespondencja prowadzona w tych sprawach pieniężnych z domem doktorostwa Żwirskich była sucha, grzeczna, sztywnie krótka. W jednym wszakże liście, ostatnim, doktor Żwirski, zawiadomiony o projekcie wyjazdu Nienaskiego do Paryża "w interesach", życzył mu kordialnie powodzenia i w imieniu żony prosił o pozdrowienie bawiącej tamże, w Paryżu, jej przyjaciółki, panny Xeni Granowskiej. Stąd Nienaski powziął wiadomość o miejscu pobytu panny Xeni. Z Berlina, gdzie bawił około trzech tygodni i gdzie pierwsze studia giełdowe prowadził, napisał do doktorowej Żwirskiej list nieoficjalny i niesuchy z prośbą o wskazanie mu ulicy i numeru mieszkania panny Granowskiej, gdyż te nie były mu znane, a chciał ściśle spełnić zlecenie. Prosił o nadesłanie listu z odpowiedzią na poste restante jego nazwiska do głównej poczty paryskiej. Obecnie docierając do wielkiej stolicy miał chwilami wrażenie, że zdąża do tego celu po to jedynie, ażeby tam otrzymać list pani Żwirskiej. Posiąść adres!

Jak też teraz wygląda Kenia? Czy zeszczuplała i przybladła? Jakie też teraz są jej oczy? Czy to są te same czarne płomienie — chwiejne i porywające melodie? Jakie też nosi suknie? Czy jest taka sama jak dawniej, czy się zmieniła? Co robi w tym mieście? Mieszka z ojcem czy sama?

Skoro tylko zaczynał zatapiać się w rozplątywaniu tych pytań, ogarniała go tęsknota napastnicza, niespokojna, wybuchająca. Nie mógł usiedzieć na miejscu, nie mógł ustać w korytarzu, poganiał pociąg i wyprzedzał go chyżymi myślami. Za chwilę przypomniał sobie wszystko i karcił w sobie tę słabość. Przyduszał ją wtedy i usiłował znieczulić. Lecz przyduszona istniała, jak zimny pocisk, o którym każdej chwili należało pamiętać, ażeby przypadkiem nie wybuchł. Było z tym nie — dogodnie w sferze myśli trzeźwych. Ta utajona troska zawadzała, jak zawadza organizmowi chore serce, biegnące niewłaściwymi skokami. A więc przyszły finansista opierał się rękoma o futryny okien wagonu i machinalną siłą przyduszał, przytłaczał pragnienia uczuć. Pociąg gnał szybciej, szybciej...

Oto nareszcie ukazało się miasto czarne i zadymione, Dworzec Północny — miejsce tylu głębokich wzruszeń... Wędrowiec ujął w rękę tłomoczek, wysiadł i szybko wydostał się na ulicę. Późnojesienny, iście paryski deszcz zalewał chodniki. Ryszard zbiegł do metro i pojechał wprost do swojej starej dzielnicy. Tam tylko mógł mieszkać i żyć. Tam był Paryż bliski i znany jakby cząstka ojczyzny. Wylazłszy z podziemia udał się do hoteliku, gdzie dawniej biedował.

Właścicielka, ukryta za swą szybą, siedziała w tym samym krześle, przed tym samym stolikiem, jakby ją wczoraj osierocił. Bardzo się (pozornie)ucieszyła — nade wszystko, gdy zażądał numeru daleko większego niż dawniej, na drugim piętrze i z bardziej okazałymi meblami. Trudno zaś byłoby opisać jej macierzyńskie roztkliwienie, gdy z góry za miesiąc zapłacił. Ten sam tedy wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany aż do śmierci Adrian, poczciwy, łysy garson, życzliwy, dobry, wytrawny biedaczysko — pracownik. Przywitał się z dawnym klientem jak istotnie ktoś z rodziny. Pogawędził o życiu krótko, węzłowato, a doprawdy — doprawdy jak filozof przenikliwy i głęboki. Jednakże nie była to chwila odpowiednia do gawędki. Przybysz pożądał snu.

Pokój był od ulicy, niemal narożny. Oto ta sama spokojna i cicha prowincja paryska, te same czarne, monotonne, wielopiętrowe pudła dzielnicy starej jak świat, które już do końca świata tak tutaj będą systematycznie rentować. Dwa okna, zaopatrzone u dołu w żelazne balustrady, dawały widzieć całą ulicę. Na ten właśnie szczegół zwracała uwagę gospodyni wizytując miłego gościa...

Sen nie przychodził. Drzemanie, przerywane przez jedną wciąż żądzę, przez myśl o poczcie — huk w uszach po tak długiej drodze... Przelotne spostrzeżenie, że deszcz nacichł cokolwiek — pchnęło z łóżka. Nienaski umył się, przebrał, przebrał starannie, w najniewinniejszej myśli, bez żadnego zamiaru, po prostu jak człowiek, który przyjechał do miasta i wychodzi między ludzi. Starym "samowarem" Mont — Rouge — Gare de l'Est, który dziś już powiększył grono inwalidów i przeszedł do dziedziny historycznych wspomnień — jechał aż do ulicy Etienne Marcel. Idąc później co tchu zabłoconym chodnikiem niezupełnie był panem swych uczuć. Raz w raz bez przyczyny zaglądał w poprzeczne ulice i świdrował oczyma grupy przechodniów. W miejscach wolnych od tłumu biegł cwałem. Cóż miał począć ze sobą?

Nie mógł panować nad wzruszeniami, pobudkami, impulsami. Nie mógł utrzymać na smyczy niegodnych trwóg i nikczemnych kurczów, spazmów i samowolnych biegów serca. Minął pośpiesznie wejście, owo wejście o trzaskających drzwiach, które puszczają ręce zgorączkowanych ludzi — halę, w której huk jest ciągły, jakby tu się rozbijały z łoskotem wieści o sprawach rodu ludzkiego, które tam jak wezbrana przepływają powódź — i dopadł litery swego nazwiska w dziale poste restante. Na zasadzie okazanego biletu oddano mu list. Poznał pismo pani Żwirskiej. Ucieszył się i uspokoił. Ta uciecha sprawiła w całym ciele uciszenie, obojętność, nawet nieczułość — nawet niesmaczne zdziwienie, że przed chwilą mógł się tak forsownie i bez potrzeby wzruszać.

Bardzo prędko przebiegł list oczyma. Był krótki. Pani Żwirska nader przyjaźnie i grzecznie przepraszała go, że nie może mu przesłać adresu panny Granowskiej. Zna ten adres, lecz — niestety! — mimo najszczerszej chęci i z prawdziwym swym żalem nie może go wskazać w liście, jak sobie tego życzył, a to z tego powodu, iż osoba zainteresowana, panna Xenia Granowska, zabroniła, zakazała jej pod najcięższymi zaklęciami przyjaźni udzielenia mu tego adresu. Jaka jest przyczyna tej dyspozycji, pani Żwirska nie mogła sobie zdać sprawy. Wyrażała zdziwienie z racji tego "ukazu " swej przyjaciółeczki, a poczytywała to, oczywiście, za jeden z jej licznych kaprysów, który należałoby porządnie jakoś ukarać. Pocieszała się nadzieją, że Paryż nie jest tak znowu wielki, ażeby nie było możności odnalezienia miejsca pobytu kapryśnicy pomimo i wbrew jej woli.

Przeciwnie — należało poszukiwać, odnaleźć adres i zbadać do gruntu przyczynę tych fanaberii. Muszą być bardzo ciekawe. Jest to bowiem rzecz w istocie interesująca, co też takiego skrycie knuje ta niewdzięcznica, nie życząca sobie nawet widoku swych najżyczliwszych przyjaciół i najżarliwszych opiekunów.

Krótka radość i niedługi zdrowo — żywotny spokój, wszystko dodatnie, co w normalnym, tęgim człowieku stale być powinno, znowu runęło jak słup piasku. Ryszard wyszedł. Och, jakże teraz straszliwie, z jak diabelskim łoskotem zatrzasnęły się za nim te automatyczne pocztowe drzwi! Zdawało się, że od ich łoskotu rozpęknie się serce. Ono wiedziało, co znaczy zakaz udzielenia adresu! Ironia tego listu... Wyrażenia, zwroty, terminy "kapryśnica", "niewdzięcznica" — wzdrygnieniem przenikały w głąb jestestwa. Pamięć nie mogła wytracić ich, otrząsnąć ze siebie. Czepiały się człowieka, jak płomyki ognia czepiają się palnego włosienia. Rozumiał dobrze, co się kryje za tą mściwą ironią. Przez krótką chwilę pocieszał się nikłą, iście pajęczą nicią nadziei, że może to jest w istocie t ylko objaw złej rozkoszy tej podstarzałej piękności, która sobie na nim zemsty używa. Lecz nie! Po chwili wiedział już, że nie. Wysunęły się logiczne przesłanki. Pierwsza przesłanka: "nie chce mnie już widzieć".

Druga przesłanka — nie do sformułowania, jak pchnięcie noża. I wniosek: "już jest za późno".

Za późno! Bezdenna otchłań była pod nogami, na równej drodze. "Po cóżem ja jej dał wtedy wyjechać z Warszawy? Cóżem ja zrobił! "— zakrążyły się, zakotłowały myśli jak wiedźmy. A więc wonne usta Xeni już kto inny całuje — radosne oczy na inne spojrzenie czekają!

Może w tej chwili, która mija, ona patrzy w czyjeś oczy, tak jak wówczas...

Szedł przed siebie, blady na twarzy, ze zmarzniętymi palcami nóg, wysiłkiem woli i trudem fizycznym siłę wzroku wydobywając z oczu. Była godzina jedenasta rano. Tuman deszczowy, przesiąknięty ciężkimi opary tej niskiej, starej części miasta, zasłaniał ulice. W grubej mgle dał się postrzec posąg króla na koniu — bolesny od tej chwili na zawsze kształt. Widmo ohydne werznęło się i wryło w duszę.

Po pewnym czasie, idąc wciąż krętymi ulicami, Nienaski jakby zapomniał o tym, co mu się przydarzyło. Jakieś pociechy... Małoż to na świecie zawodów... Pierwszyż to i ostatni?

Tyleż to tylko jest do przeżycia: panna nie pozwoliła mu zakomunikować swego adresu? ...

Wielka rzecz! Już też zapewne i nie istnieje ta "panna "Xenia, więc cóż dziwnego, że nie chce zobaczyć się z dawnym "narzeczonym". A więc może lepiej... Do pioruna — skoro chce przepadać, niech przepada! Ostatnia to jest o niej myśl! Ostatnia myśl! Tak. Myśli o niej zostały wytępione. Jakieś wspomnienia, nad którymi świadomość nie panuje, wałęsają się wokół jak ta mgła uliczna wokół ciała. Wycieruch knajpiarski w cukierni w Warszawie przypomniał się, gdy opowiada o kelnerze zwijającym się wokół, że ten, taki idiota z pozoru, jest najzawołańszym na Warszawę stręczycielem. Zbija, hycel, majątek i udaje prostaka nie umiejącego trzech zliczyć. Ciekawe jakieś szczegóły, przykłady wykazujące czarno na białym, że z najlepszych, najzacniejszych rodzin... Och, i znowu istne obcęgi z żelaza wyrywają żywe ciało!

Głowa kołem się toczy, traci moc swą i władzę, jak uderzona obuchem...

Właśnie dał się słyszeć odległy a potężny hałas giełdy. Wychodząc z ulicy poprzecznej na plac giełdowy Nienaski przypomniał sobie, po co przyjechał do Paryża. Przecie nie po to, żeby bezradnie i bezmyślnie rozpaczać w jego ulicach. . . Przypomniał sobie — i jedną myślą, niby dokładną, stałą, wypróbowaną miarą, zgruntował swój głęboki zamysł. Pomacał ręką lewy bok, gdzie w wewnętrznej kieszeni kamizelki, starannie agrafką zapiętej, pielęgnował dziesięć tysięcy franków — logarytm miliardera. Zawrócił na lewo i po szerokich, mokrych stopniach wyniośle wkroczył między korynckie słupy gmachu giełdy. Próżnia w głębi piersi, wyrwanie duchowego jestestwa, jama, na której dnie skowyczy ohydny ból — i cóż z tego?

Trzeba jakiegoś fizycznego ucisku, jak się zaciska palcami rozdarcie tętnicy. Nie ma innego ratunku! Wstępując na schody przybijał w sobie, usiłował zawalić wyrwę duszy wrzaskiem giełdziarzy. Był to na razie środek dobry, lekarstwo pomyślne.

W przedsionku pośród filarów działała już na dobre k u l i s a, zawodowi spekulanci, faktorowie prądów skrytych, intryg podziemnych, agenci prywatni udający zwyżkowców dla ukrycia istotnej gry na zniżkę. Większość ich stała na ławach i fundamentach słupów, wykrzykując wniebogłosy swe a p p o r t y. Nienaski w tej minucie nie miał usposobienia do zagłębiania treści obrotów. Przysłuchiwał się biegowi gry i przyglądał twarzom, gdyż to sprawiało mu ulgę.

Na podwyższeniu stał młody Żyd, przez którego grdykę przelatywało istne szczekanie nazwy waloru. Wśród natłoczonych grup wałęsał się starzec z wolem na szyi, który zdawał się łkać wciąż jakimś dźwiękiem, zrozumiałym jedynie w tym stadzie. Wbiegali wciąż nowi przybysze, tłoczyli się dokoła starych kolumn, nasłuchując z okiem wlepionym w krzykaczy.

W myśl ustaw giełdy paryskiej, która pozwala wchodzić do wnętrza bez żadnej opłaty, Ryszard wkroczył do sali. I tam już wrzało. Dookoła parkietu tłoczył się tak zbity i zwarty ścisk mężczyzn, że przybywający z zewnątrz nie byli w stanie dosięgnąć ręką balustrady dla oddania swych zleceń pośrednikom urzędowym, pracującym w centralnej corbeille. Tłumy kombinatorów, zwartych w grupy, zaciekle dyskutujących, samotnych i ruchliwie czynnych napełniły galerie, otaczały filary i płynęły tam i sam w chargoczących zespołach w głębi sal.

Pewien stary wyga z bokobrodami, w cylindrze na tyle głowy, uchodził z miejsca na miejsce przed ścigającą go zgrają, istny odyniec w opresji kundysów i ogarów. Wśród tłumu przesunęła się zmurszała figura starego Ogrodyńca. Szedł z uśmiechem pogodnym, jakby na poobiednej przechadzce, witając uprzejmym skinieniem głowy tę lub ową personę. Ryszard unikał zetknięcia się z tym dziadygą, aczkolwiek zanotował sobie w myśli, że teraz należy wejść z nim w stosunki giełdowe. Raz w raz wbiegali woźni z telegrafu ze stosami depesz, które natychmiast znikały. Każde takie wessanie nowej fali wiadomości podniecało wrzawę, czyniło ją intensywną, namiętną, rozpasaną aż do szału.

Nienaski, potrącany i wymijany przez tych ludzi opętanych od jednej myśli, o twarzach zdrętwiałych, oczach szalonych albo zimnych i zbójeckich jak u rekina czy krokodyla — słaniał się w poprzek i wzdłuż, pełen rozdwojonego, jakby dwumózgowego zamyślenia. Stanął przy jednym z filarów, oparł się oń plecami — i kombinował. W tej chwili był zaiste na giełdzie, i to na giełdzie swojego życia. Wśród piekielnego wrzasku graczów, który pod sklepieniami sal przeradzał się w jednostajne, jednotonne, chóralne brzmienie skomlenia — przepływała myśl o stracie. Głośniejszą była ta myśl niż ów ryk szalonych rządców świata.

Nadaremnie, nadaremnie przedsiębrać wysiłki! Nic jej nie mogło uciszyć... Była to bowiem treść wszystkiego. Ślepe cierpienie od przeszycia ciosu, naga klęska, na którą nikt już nie poradzi...

Nie przyjdzie znikąd ulga i żadną miarą nie ustanie długość bólu! Tylko śmierć mogłaby go przeciąć i zniszczyć.

Lecz człowiek nie umiera wówczas, gdy chce. Właśnie musi żyć, przetrwać całą długość cierpienia, zmierzyć sobą całą jego szerokość. Ryszard myślał spokojnie, jaka w tym jest nędza haniebna, że nie można przełamać jej wysiłkiem, rzutem świadomego gwałtu woli.

Chciał wejść już w sferę giełdziarstwa, stać się już tym szachrajem, który z zaparciem się siebie będzie tu gromadził niegodziwy kapitał do walki o nakreślone cele. Chciał już dziś otrząsnąć się i zacząć próbować sił tu albo tam, na los szczęścia, zrobić eksperyment, kupować wartości zgoła nieznane nie mając olbrzymich sum na uiszczenie ceny kupna, bez zamiaru nabycia ich naprawdę i w rzeczywistości. Jutro będzie sprzedawał walory, których w chwili aktu sprzedaży wcale nie będzie posiadał. Pojutrze, jak ci oto wszyscy, nabędzie papiery, żeby je znowu przed terminem dostawy odprzedać — odstąpi akcje, które dopiero przed dostawą kupi — osiągając zyski na zmianach cen. Przelotnie, pobieżnie, jakby wtórnie, poza swą myślą główną rozważał teraz konieczność wejścia do jakiejś szajki sprzysiężeń h a u s s i e r ó w albo b a i s s i e r ó w — konieczność poznania metod układu min i kontrmin giełdowych. Miał wreszcie ze sobą tyle pieniędzy, że już dziś mógł rzucić się na jakoweś interesy premiowe, kupować akcje, z góry uiszczając nadpłatę kursu. W ten sposób, gdyby kurs był niedogodny lub nic niewart, będzie miał prawo zrzeczenia się nabycia lub bezpiecznej sprzedaży na dostawę. Miał tyle ze sobą pieniędzy, że mógł nawet płacić zadatki na przepadłe dla zawarcia jakichś umów spekulacyjnych. Ślizgał się myślami po tych właśnie spekulacjach, tak mu dotychczas obcych. Myśli poślednie o nich i wzgardliwe miały się teraz stać siłami najgłówniejszymi, czynnością stałą i celową, ponad wszystko wyniesioną. Oglądał je w sobie ze śmiechem, jako wrogie najście zwierzęcych żywiołów. Z przymkniętymi powiekami słuchał huku zewnętrznego i płaczów wewnętrznych. Miało się to teraz jednoczyć w pospolitość, w zdrową codzienność. Dźwigał przeciwko swej niemocy taran taki albo owaki, który by ją skruszył u podstawy. Zabije nim ową Xenię! Lecz niemoc żalu była mocniejsza niż wszelka zewnętrzna i wewnętrzna siła. Przeciw niemu występowały tylko wyrazy i wyrazy...

Znowu przelotne widziadło oczu jej patrzących w cudze oczy! Usta jej uśmiechające się w inną stronę... Kto inny już napawa się czarodziejstwem tego uśmiechu... Cóż można było poradzić na to widzenie? Runęło wniwecz wszystko. Zwaliła się moc ostatnia jak gmach zburzony. Ciemność. Rozpacz chwyta za gardło. Serce tylko jest samo na świecie. Myśli lecą jak gnane od wichru iskry i perzyny z płonącego domu. Z dzikim przekleństwem na ustach, z szalonymi modlitwami w struchlałym sercu począł przebijać się, przerzynać wskroś tłumu.

Najdrobniejsze potknięcie, najnaturalniejsza przeszkoda stawała się nieszczęściem. Straszliwy wrzask ścigał go jak przekleństwo na śmierć, gdy zbiegał ze schodów.

Jedna jeszcze myśl, nadzieja w formie zamiaru... Wsiadł do kolei podziemnej i dał się unosić. Cóż poradzić? Niewątpliwie tak — modlił się w głębi, wzywał Boga, żeby ją ratował od zguby, żeby ją wyrwał z otchłani. Wysiadł w Chatelet i przeszedł przez most. Zawrócił szybko do biura adresowego w Pałacu Sprawiedliwości. Długo tam czynił poszukiwania, żeby wreszcie otrzymać suche zawiadomienie, iż osoba tego nazwiska, Granowska Xenia, nie jest zapisana w księgach biura i nieznana z miejsca swego pobytu. Wyszedł.

Głębokość przepaści odtrącenia — w noc zamieniała dzień, a noc w katownię, która zabija sen. Słowo z natury swej musi się kusić o porządek, systemat i wdzięk, a przepaść odtrącenia była wrogą i przeciwną naturze człowieczej jak głód albo gorączka — więc słowo oddać jej nie może. Ta niedola, ta niemoc ducha była wytrwalszą niż choroba fizyczna i dokuczliwszą niż wyrzuty sumienia. Siadała u łoża, po którym tarzał się kadłub bezsilny, ze śmiechem drwiąc z łez. Drwiła zaś z łez grubym i tęgim dowcipem. Chodziła za rozszarpanym w sobie człowiekiem krok w krok, wszystkimi drogami — szpieg — który wszystką rozkosz miłości widział, podpatrzył, znał, spisał w swym protokole, a teraz za każde jej radosne tchnienie szczodrze wymierzy zapłatę na podstawie nieubłaganego paragrafu.

Przedziwne się wysunęło na pierwsze miejsce prawo odwetu: dokonanie klęski zbliżało wspomnienia. Wszystek ogrom szczęścia wyszedł na jaw i okazał się jako skarb bez ceny, skarb, którego już nie ma wcale. Gdziekolwiek wzrok rzucił się po ulgę, dokądkolwiek posunęła się myśl usiłująca zaczerpnąć zdrowia, zewsząd spadała furia zemsty, krzyk odwetu bez miłosierdzia, nie szczędzący cios kary. Przedmioty, zjawiska, kształty, myśli, przywidzenia, nawet przelotne sny — stały się teraz jak organizmy zatrute jednym jedynym jadem. Miały w swych głębiach, pod swoimi powierzchniami jak gdyby miny i wybuchy wiekuistego wspomnienia. Klęska straty była wszędzie w tym mieście ogromnym, biegła rojowiskami ulic — jak czarna mgła objęła place — jak niewidzialna dla nikogo żałoba powiewała z gmachów.

Zza wszystkich szyb spozierało nieogarnione dla słowa, niewypowiedzialne zjawisko "nie ma" — ohydna próżnia, w której duch kona. Wszystkimi drzwiami wchodziła wieść jedna, wręczająca zawsze jednaki wyrok. Spojrzenie stało się głodne jednego 'kształtu, okrutne i złowrogie dla ludzi za wstrętną ich wszędzie obecność, za ich niewiadomość o istocie zgryzoty, za ich śmiech katowski, dziki, tratujący bezsilną niedolę. Myśl się zwęziła i spłaszczyła, stała się twardą i ostrą jak kinżał. Jakże być mogło inaczej? To miasto porwało i ci ludzie pochłonęli w swych wirach duszę świata, serce zjawisk. Zginęła jedna kobieta, "puściła się" jedna więcej dziewczyna? Nie! To ziemia umarła, dusza czująca stała się bezpłodną, a cmentarz o tysiącu grobów zaległ od krańca do krańca...

Jakże się było dowiedzieć, od kogo wyrwać tajemnicę, gdzie Xenia jest w mieście Paryżu?

Wypatrywał, wypatrywał, wypatrywał zza szyb autobusów, z wyżyny starych tramwajów — aż do pęknięcia oczu — jeżdżąc umyślnie wzdłuż i w poprzek, tam i sam, najrozmaitszymi ulicami — w tłoku podziemnych kolei, na stacjach, wśród wiru pieszych. Mijały dnie i tygodnie wałęsania się aż do późnej nocy w tłumach, z jedną wciąż myślą i z tą iskiereczką nadziei zagaszoną od westchnień, zalaną łzami — że ją przypadkiem spotka. Wyczerpie się przecie wszelka moc kary — Bóg się zmiłuje. Ta przepaść, na którą między nim i sobą wskazała przez swój zakaz — zginie z oczu, odejdzie ze snów! Rozpytywał przeróżnych bywalców, wydrwigroszów, najemników do każdej usługi, włóczykijów, knajpiarzy, hultajów nocnych, gogów paryskich i zawadiaków, hyclów i chodzików, którzy znają wszystkich niemal w tym mieście i wszystkie plotki umieją na pamięć. Znali tu w istocie skryte brudy wszystkich mężczyzn i wszystkie cnoty kobiece przejrzeli pod światło, mogli wymienić adres każdej Polki, która się przewinęła przez te ulice, prócz jednej, tej jedynej, poszukiwanej...

Któregoś dnia spełnił rzecz upadlającą, niską, ostateczną: napisał list ugrzeczniony, chytrze pokorny, w istocie żebraczy do pani Sabiny Topolewskiej, za wszelką cenę dopraszając się o adres Xeni. Przyrzekał solennie, iż do niej wcale nie pójdzie i nie będzie się ze swą osobą narzucał. Pragnął tylko wiedzieć nazwę ulicy i numer domu. Nic nadto! Zaprawdę — tylko to chciał teraz wiedzieć! Przecie sam honor nie pozwala pchać się koniecznie, gdzie jesteśmy źle widziani. Maksyma to była ściśle przestrzegana zmarłej matki: "gdzie cię bardzo zapraszają, tam rzadko bywaj, a gdzie cię nie proszą, tam niech noga twoja nie postoi". Cóż dopiero, gdy ostentacyjnie zakazują do siebie przystępu! Przez swą rekuzę Xenia oświadczyła wyraźnie, że abdykuje z miłości i nie jest spragniona jego widoku...

Ale ją z daleka zobaczyć! Żyjącą! Ujrzeć ją — Kenię! Iść za nią z dala i popatrzeć na jej postać, ruchy, głowę... Z daleka — na wszystką nieskazitelność honoru — z daleka! W kawiarni, na rogu ulicy du Bac i nadrzecznego bulwaru, gdzie ów list wśród takich uczuć pisał — niemal na jawie widział Kenię w głębi swych oczu i poprzez to widzenie stylizował swą upadłą prośbę. Odniósł ją na pocztę i czekał na odpowiedź. Minął tydzień, drugi... Wówczas poszedł na ulicę Etienne Marcel. Był list od tej pani, długi, wesoły, bezlitośnie żartobliwy — i bez adresu.

Pisała, że nie może "zdradzić "kuzynki tak bliskiej, która wyraźnie sobie i wielokroć zastrzegła, iż nie chce spotykać się z nim w Paryżu. Pani Sabina dodała z ubolewaniem, iż ta dziwaczka Xenia dwa razy już specjalnie pisała do obudwu pań posuchowskich z gorącą prośbą o zatajenie jej adresu, choćby "pan Nienaski" najbardziej się tego domagał.

A więc znowu z podwójną furią — w kościołach, sklepach, parkach, teatrach, kawiarniach, w teatrzykach varietes, noctambule'ach, w nieskończonych i nieprzemierzonych ulicach, w ulicach wiekuiście pełnych po brzegi, przepchanych ludźmi a pustych jak rzymskie katakumby... Po południu, o zmierzchu, wieczorem, w nocy — szukał, wypatrywał, czekał. Oczy popadły w istny obłęd wzrokowy, serce biło wśród dymu modlitw. Nieraz zdarzyło się tym oczom i temu sercu przeżyć straszliwe złudzenie, pomyłkę, istotną fatamorganę. Ktoś w tłumie tego samego wzrostu i postawy... Identyczne ruchy na schodach muzeum Luwru... Włosy i część profilu w kawiarni Lutetia... Śmiech taki sam w cieniu kinematografu... Przebudzenie z tych złudzeń było gorsze niż wszystko, niż samo odtrącenie. Spychało w dół jak kolana siepaczów, natrząsało się z chichotem jak wykonanie uchwały spiskujących szpiegów.

Pewnego wieczora, na koncercie w kościele Sorbony wysłuchał "Orfeo "Glucka. Śpiewano w starej, włoskiej słownej transkrypcji to dzieło Hoffmanowskiego "Kawalera". Głos altu rozległ się w nawie kościoła, a po prawdzie gdzie indziej, w tym piekle bezbrzeżnym, gorszym niż tamto, w tym kolisku żywych, bardziej pustym niż tamten Hades umarłych. Aria spadła w serce słuchacza, w przepaść jego męczarni i jego własnym stała się głosem:

Che farô senza Euridice?

Dove andrô semza il mio ben?

Euridice! Euridice!

Rispondi! Rispondi!

Oh. Dio!

Io son pure il tuo fedele...

Potem jeszcze ten ton przezroczysty, poprzez który widać materialną postać straty, głos o bezwzględnej wymowie dokonanego nieszczęścia:

Ah, non m 'avanza

Piu coccorso, piu speranza,

Ne dal mondo, ne dal cielo!

Che farô senza Euridice?

Każde z tych słów było własne, jedyne, zawierające wszystko.

Nie melodia, lecz istota sprawy. Nieprzemierzoność klęski leżała w krótkich tonach...

W tym czasie Ryszard Nienaski stał się okrutny i wewnętrznie wyzwolony z wszelkiej miękkości wzruszenia. Był niewątpliwie sobą, porządnym człowiekiem, lecz jakże blisko stał od najbezwzględniejszej decyzji!

Wzrok jego stał się nieprzyjazny, rznący, ostry i migotliwy. Gdy dostrzegł ludzi szczęśliwych, zakochanych, nachylonych ku sobie, jakże umiał cenić widok ich miłości! Pewnego dnia z okna swej izby zobaczył parę szczęśliwą. Śliczna kobieta chwytała rękę mężczyzny i okrywała ją szalonymi pocałunkami... Szli chodnikiem jak obłąkany dwugłos pieśni, nie wiedząc, że ktoś patrząc na nich wyłamuje aż do zdruzgotania i kąsa swe palce, skowyczy jak pies... Jakże to ten podglądacz cudzego szczęścia rozumiał miłość, którą pokazywano na scenie! Sztuka odkrywała przed nim swe zabiegi, sztuczki, wszelkie mamidła i wysiłki roboty — i prawdę z jej zapadniami i przemyślnością wnyków natury. Rozumiał się na istocie rzeczy miłosnych. Mierzył je jak nieomylny znawca. Częstokroć na dramacie "poety"w teatrze parskał śmiechem i wychodził w pół aktu. Kiedy indziej rozumiał twórcę, może pierwszy i ostatni może od momentu utworzenia dzieła. W pewnych dniach muzyki nie mógł znieść, nienawidził jej tkliwości, jej siły przypominania. Kiedy indziej przywierał do niej, do jedynej pocieszycielki, do tej ostatniej deski ratunku w zdziczałym i rozhukanym morzu życia.

Pewnego dnia rano ubrał się porządnie, zeszedł do metro i wysiadł aż w Passy. Na jednej z nowych ulic odszukał dom znany mu z dawnych czasów i wszedł na pierwsze piętro po wspaniałych marmurowych schodach, szczodrze wysłanych dywanem. Stanął przed drzwiami mieszkania pana Henryka Czarncy i nacisnął krążek dzwonka. Niezwłocznie otworzył mu drzwi wyfraczony lokaj i wprowadził go do salonu. Wziąwszy bilet wizytowy, bez szelestu wyszedł. Nienaski usiadł w fotelu i czekał. Oczy jego błądziły po ciemnym, strzyżonym dywanie, który zaściełał olbrzymi salon, po meblach krytych błękitnym atłasem, po obrazach i drogocennych sprzętach. W rogu salonu stał marmurowy posąg, wizerunek nagiej dziewczyny. Białoróżowy, przezroczysty marmur uwydatniał w sposób plast yczny piękność na poły ukrytego dziewiczego łona. Widok tego marmuru zmącił i zmieszał szyki duchowe i zepsuł na nic porządek siłą wytrzeźwionych myśli petenta. Zgryzota poczęła opadać znowu, jak ciemna noc, na przedmioty, pojęcia, impulsy. Stało się po dawnemu duszno i ohydnie. Wyjść, wymknąć się, uciec!

Było już za późno. Na progu stanął tenże służący, skłonił się i uchylił drzwi do sąsiedniego gabinetu. Nienaski musiał iść po dywanie, jak po miękkiej trawie łąki. W owym gabinecie, zastawionym ciężkimi meblami, obwieszonym mnóstwem obrazów, rysunków i sztychów, przy ogromnym biurze zajmującym środek pokoju, niby przy ołtarzu starej bazyliki, czekał inżynier Czarnca. Był to wysoki, pękaty mężczyzna, czarny, aż fiołkowy brunet, z włosami przystrzyżonymi przy skórze niemal w kwadrat. Spiczasta broda, w trójkąt znowu przystrzyżona, obejmowała jego czerstwą i tęgą twarz, niby klamra z żelaza. Mięsiste, czerwone usta były czegoś nieprzyjemne. Na widok gościa te usta pokryły się niby uśmiechem, grymasem towarzyskim. Inżynier wyciągnął grubą prawicę ruchem zdecydowanie gościnnym, który jednak w gruncie rzeczy był odtrąceniem na dystans. Z udanym entuzjazmem zawołał:

— Kogo widzę? Lata, lata minęły! Gdzież to pan bujał? Co pan ze sobą poczynał?

Nie czekając odpowiedzi na tyle i tak natarczywych zapytań, przysunął gościowi fotel tak miękki, że w nim było żyć nie umierać, sam usiadł za swym biurem na czymś w rodzaju rzeźbionego tronu i nachylając się porozumiewawczo, z przymrużeniem oka pytał:

— Kotyzacyjka? Nieprawdaż? "Pomoc", "Biuro", biblioteka czy owo zgoła odbudowanie ojczyzny?

— Ani jedno, ani drugie, trzecie, ani nawet nie czwarte...

— Pojmuję. Nie od dziś znamy się i wspieramy. Powiedzmy sobie, żeby orientację ułatwić, we dwu słowach — ile?

— Pozwoli pan, że mu zajmę chwilę czasu. Nie przychodzę w interesie żadnej z tutejszych instytucji ani po składkę na odbudowanie ojczyzny.

Inżynier najzupełniej konspiracyjnie odetchnął. Na znak uwagi zsunął swe czarne brwi, gdy Nienaski mówił:

— Chciałbym zasięgnąć od pana rady w kwestii czysto osobistej.

— Jestem wszystek, jak tu stoję, do dyspozycji. Dla pana — wszystko!

— Poszukiwałem tu dawniej zajęcia . i zarobków dla innych. Teraz szukam miejsca dla siebie.

— Nosił wilk owce, ponieśli i wilka... Posady?

— Zapewne, ale zyskownej.

— Myśl godziwa. "Posady zyskownej..." w Paryżu? — podkreślił pytanie nie bez ukrytej ironii.

— Niekoniecznie. Raczej gdzie daleko. Na przykład — w koloniach, nad Kongo, w okolicy jeziora Csad, w Kochinchinie lub na Martynice — byleby można wkrótce a znacznie zarobić.

— Tiens! Wszakże to pan, jeśli mię pamięć nie myli, architekturę nową, monumentalną, wyzwoloną z dawnych więzów... Nieprawdaż?

— Tak jest. Nosiłem się dawniej z myślami lekkomyślnymi o ciężkiej, nowoczesnej architekturze. Dziś podjąłbym się wszelkiej pracy, imprezy niebezpiecznej, byleby nie była łajdactwem albo złodziejstwem — dla zdobycia pieniędzy.

— "Zdobycia pieniędzy"? Tiens. Jeszcze jedno... Wszakże to pan, jeśli mię pamięć nie zawodzi — aprobaty sabotażów, oczywiście ideowe — w tym rodzaju... — poważnie szydził pan Czarnca.

Nienaski nie podniósł tej rękawicy. Ciągnął dalej swe upokorzenie z zupełną obojętnością:

— Wiem, że szanowny pan ma tu wielkie, różnorodne i rozległe stosunki, że pan zna ludzi bardzo wpływowych, szefów, podsekretarzy, senatorów, że w domu pańskim bywali ministrowie...

Inżynier Czarnca potrząsał głową niby to z odparciem tych twierdzeń, a właściwie z wewnętrznym upajaniem się dumą.

— Ministrowie... — mówił. — Parę razy był tu u mnie dawniejszy minister handlu, dziś zero i gaduła w senacie. Paru innych. . . I cóż stąd, panie? Są to znajomości towarzyskie. Gramy w brydża i gawędzimy o kobietach. O cóż panu idzie?

— Okoliczności mego życia tak się ułożyły, że muszę zrobić majątek.

— Aż miło słyszeć, że się komuś tak układają okoliczności życia! Zrobić majątek? Nic łatwiejszego!

— Widzę to... — rzekł Nienaski przenosząc wzrok z przedmiotu na przedmiot w tym gabinecie. Gdy tak patrzał, ukłuła go, jak żądło żmii, świadoma myśl:

"Xenia gdzieś, w takim może salonie, u takiego może draba..."

Głośno oświadczył:

— Nie jestem dzieckiem. Dawno, przed laty, skończyłem trzydzieści lat życia. Chciałem pana, jako człowieka bogatego, prosić o wskazówki, do kogo się tutaj udać, żeby otrzymać jakieś miejsce bardzo zyskowne. Wiem na przykład, że rząd francuski organizuje i wysyła ekspedycje w celu poszukiwania złota w Afryce podzwrotnikowej — wiem, że bardzo tam dużo płacą, gdyż rzadko kto przetrzyma klimat, żółtą febrę i inne choroby. Ja bym chętnie pojechał w celu zebrania funduszu na podstawę dalszych dorobków, ale nie wiem, jakich dróg szukać w celu osiągnięcia takiej posady.

— Czy pan jesteś francuskim poddanym?

— Nie.

— No, to na nic. Zresztą, już te rzeczy ustały. O, tam robiono majątki! Po pierwsze pensja szczerozłota, po wtóre bunty Murzynów... — mówił Czarnca z uśmiechem.

— A cóż mogły dawać komu bunty Murzynów?

— Murzyni tamtejsi — tłumaczył inżynier — nauczyli się już płukać złoty piasek. Mają zwyczaj zakopywać złoto czyste w ziemi, w środku swych chat okrągł ych z chrustu, wigwamów, czy jak je tam nazywać. Otóż odpowiednim postępowaniem należało zawsze doprowadzić do buntu jakieś plemię, oczywiście takie, co umie już obchodzić się ze złotem i ocenić jego wartość. Urządzało się wówczas przeciwko buntownikom ekspedycję karną, wojskową, w celu aresztowania hersztów i przestępców, którzy, dajmy na to, zbiegli ze swej wsi w lasy.

Taka ekspedycja przejmowała wsie murzyńskie uzasadnioną trwogą, toteż ludność czmychała jak stado jeleni i wyprawa zastawała wieś zupełnie pustą. Przeprowadzano w opuszczonych szałasach ścisłą rewizję, bardzo ścisłą, powiadam, rewizję, przetrząsano uważnie wszystko, nie wyłączając owych skrytek w ziemi, w myśli zasady principiis obsta — i powracano do faktorii, a nieraz wprost do Europy. Tak — ale to są już tempi passati. Wszyst— ko mija, panie! Nawet Kongo minęło:

— Ja nie myślałem o tego rodzaju karierze. Pragnę zdobyć kapitał zakładowy dla robienia później majątku, drogą w mym rozumieniu godziwą, zgodną z obowiązującymi dziś przepisami.

— Majątek można zdobyć niekoniecznie w Kongo. Można nawet w rodzinnej Galicji, na jakiej ropie.

— Na ropie można zdobyć pieniądze, jeśli się ją wraz ze szmatami polskiej ziemi sprzeda obcym: Niemcom, Francuzom, Amerykanom, Anglikom, Belgom. Jedyny posiadacz kapitału w Polsce, magnateria, jedna z najbogatszych w Europie, nie da przecie szeląga na kupno lub eksploatację skarbów nieprzebranych Galicji. Jakże tam robić pieniądze? Co do mnie, chciałbym tutaj. Jesteśmy sami. Przecie to tutaj jest ten tłusty połeć, z którego warto choć trochę omasty ukrajać do naszej jałowej strawy.

— Tutaj koniecznie? — mówił inżynier w zamyśleniu. — Panie łaskawy... My przedziwnie nie umiemy — z niczego korzystać. Magnateria nie chce dać pieniędzy na przemysł. To prawda. Ale któraż to na świecie magnateria tworzy gdzie przemysł? Przemysł wytwarzają przemysłowcy, wrogowie magnaterii, ludzie z miast, mieszczanie, burżuazja. Nie wyrzekajmy na naszą magnaterię! Jest to kasta ekskluzywna, dziwaczna, jakaś wyspa w morzu tego przedziwnego życia polskiego. Należałoby zużywać ją do innych celów niż przemysł.

— Do jakich?

— Czy pan kiedy widział salon zbogaconego milionera, Żyda warszawskiego, który wszystkimi swymi siłami zależny jest od wrogich nam potęg? W takim salonie zobaczy pan najwyszukańsze objawy kultury polskiej, nowoczesnej sztuki naszej, zabytki naszej przeszłości, zbiory, pamiątki...

— Karabele, kontusze, buńczuki i czekany...

— Tak jest. Proszę pana. . . Czemu taki człowiek, dla którego my jesteśmy przecie niczym, zbiorem nędzarzy, stroi się w nasze pióra, czemu zbiera nasze — świeć im Panie! — karabele?

On usiłuje dostać się za drzwi szczelnie przymknięte naszej arystokracji. Niech mi pan wierzy, że ta arystokracja jest nie tylko dzierżycielką pieniędzy. Ma ona nieodparty urok przez swe zamknięcie, milczącą dumę, ekskluzywność i, cokolwiek by mówiły o niej wyjątki, przez swą głuchą polskość.

— Panie! Jak mię gniewa to, co pan mówi!

— Nie umiemy z niczego korzystać. Ani z arystokracji, ani z Żydów. Śmiech mnie bierze!

Żadnego interesu polskiego, ani jednego wielkiego przemysłowego dzieła, a Żydów, którzy wyłażą ze skóry, żeby się upodobnić do arystokracji polskiej — my precz pędzamy! Zamiast ich przyciągnąć, wziąć, wyżąć, my ich odrzucamy nic nie mając na to miejsce. Bo gdzież to jest ten pieniądz polski?

Jeśli czysty Polak zabawi się w bankiera, to wnet albo siedzi w kryminale, albo czmycha do Ameryki. A stare firmy żydowskie siedzą na miejscu. Istna komedia!

— Nie znam się na tym.

— Ani ja. Obserwuję jednakże zjawiska. Wracając do rzeczy, przeproszę pana za pewną niedyskrecję... Jesteśmy tu sami i mówimy zupełnie otwarcie... Pan nic nie posiada dziś na zakład przyszłych sum bajońskich?

— Posiadam kilka tysięcy franków.

— Z kilkoma frankami w kieszeni puszczali się na robienie milionów konkwistadorowie nowocześni. Więc co mam czynić? Co pan każe?

— Czy nie mógłby mi pan dać wskazówki, dokąd się obrócić, jaką wybrać drogę?

— Jaką wybrać drogę? — rozmyślał pan Czarnca patrząc w okno, za którym deszcz jesienny szumiał w ogołoconych drzewach. Rozmyślał tak długo, iż zdawał się nic nie wiedzieć o obecności gościa. Po znacznej dopiero pauzie spojrzał ostro i bezwzględnie w twarz Ryszarda i rzekł:

— Powiem panu jasno i szczerze. Pan nie zrobi majątku ani tutaj, ani gdzie indziej. Chyba przypadkiem.

— Dlaczego?

— Ponieważ pan nie idzie ze światem, lecz staje przeciwko światu. Wciąż pan coś podpiera, wydobywa, leczy, kuruje, pielęgnuje. A teraz nagle chce pan jakiś kęs właśnie z zepsucia świata wyrwać dla siebie. Jakże to?

— Tak właśnie.

— Nie bardzo w to wierzę. Panie szanowny! Zdobyć pieniądze można jedynie waląc po czaszkach na prawo i na lewo, bez rozmyślań, że od uderzenia drągiem czaszki pękają — wybijając zęby, przetrącając kości i palce pałą niemiłosierną. Jakże to pan potrafi? Ja sobie pana przypominam... Przemówienia obchodowe... To było przecie tak serdeczne, tak szczere, tak niewątpliwie nasze...

— Cóż począć?

— A teraz?

— Teraz to jest również szczere i nasze. Prośby — to jest przecie rzecz tak nasza! "Podać prośbę... " cha — cha! Zabieram panu czas, ale tak muszę. Zdecydowałem się na to, gdyż pan jest człowiekiem niemałej siły i samoistnej energii.

— Komplementy! Timeo Danaos et dona ferentes. Czy pan zna dziadziusia Ogrodyńca?

— Znałem go dawniej dość dobrze. Był to jeden z najbardziej czynnych członków tutejszych instytucji polskich. Przychodził pilnie na posiedzenia, stąd moja z nim znajomość.

— Ależ tak! I teraz przecie to filar "Pomocy " i "Pracy ". Dobrodziej, filantrop, opiekun — cha — cha! Jakie sześć, siedem milionów — i to serce poczciwe, te litościwe oczka między dwoma wzgórzami nosa... Otóż panie, to jest właśnie człowiek, który wiele może. Ten ma stosunki!

Nienaski rozumiał, że ów Czarnca pozbywa się go w ten sposób. Rzekł spokojnie:

— Bardzo byłbym wdzięczny, gdyby szanowny pan ułatwił mi przystęp do pana Ogrodyńca.

— Nic łatwiejszego! Zaraz napiszemy list, który pan wręczy dziadziusiowi osobiście. Co do mnie, będę czuwał, będę miał w pilnej uwadze pańskie aspiracje i dążenia. Proszę mi wierzyć! — mówił z brwiami majestatycznie wzniesionymi.

— Bardzo dziękuję!

— A więc piszemy...

Inżynier Czarnca rozwarł wspaniałą tekę i począł pisać list. Układał go bardzo długo, głęboko myśląc nad treścią. W trakcie wystosowywania tego listu petent obmyślał i formułował pewne pytanie, z którym tu przybył. Było ono równie ważne jak kwestie już poruszone. Stało za wszystkim jak niejasny obłok nadziei. Gdy inżynier kładł adres na nie zaklejonej kopercie, Nienaski spytał:

— Czy szanowny pan nie spotykał przypadkiem w ciągu ostatnich lat na paryskim bruku niejakiego pana Granowskiego? Jegomość to starszy, wykwintny...

— W monoklu. Widziałem go kilkakroć w cercle'ach polskich.

— Ale gdzie się teraz obraca, nikt mi tego powiedzieć nie mógł z tutejszych znawców i bywalców...

— Nie byłem bardziej ciekawy ani uświadomiony w tej kwestii od tutejszych znawców i bywalców... Mówiono mi, że to jakiś aferzysta minorum gentium. Zakładał tutaj handel jajami, to znowu z jakimś podejrzanym towarzystwem coś tam majstrował w biżuterii. Ale coś to wszystko pachniało bardziej kryminałem niż zepsutymi jajami. Zresztą nic dokładnego nie wiem o panu tego nazwiska. Nienaski powstał i z ukłonem przyjął list z rąk Czarncy. Należało już odejść, bo przyjęcie trwało aż nadto długo. Mając położyć rękę na klamce, Ryszard odwrócił się i zapytał otwarcie:

— Przepraszam z góry jeszcze za jedno pytanie.

— Słucham...

— Dlaczego pan nie wraca do kraju?

Inżynier podniósł głowę z grzecznym zdumieniem i wyniosłością. Uśmiechnął się bębniąc palcami w powierzchnię swego biura.

— Do kraju? — pytał ociężale. — Jestem tutaj, jak pan widzi, pracuję, prosperuję.

— Tam trzeba na gwałt ludzi takich jak pan, ludzi silnych, twórczych, znających europejskie metody pracy.

— Proszę pana, muszę być nieprzyjemnie szczerym. Przemysł wymaga swobody myśli i ręki, wbija pazury wszędzie, gdzie jest gleba podatna do wydarcia pieniędzy. Pan mię zapędza łaskawie do Krakowa, siedziby bezpłodnych sentymentów, gnuśnych przesądów i martwego biedowania. Cóż ja tam pocznę?

— Zapytam otwarcie, czy pana to wszystko, co się tam dzieje, nie obchodzi?

— Trudno odpowiedzieć na tak kategoryczne pytanie. Jestem przemysłowcem. Nie mam nic wspólnego z szerokimi ideami. Robię w ciasnych zyskach. Nadto nie wierzę w zawracanie biegu wód Wisły nie tylko kijem, ale nawet chorągwią najczcigodniejszą.

— Bardzo efektowne porównanie. Koryto Wisły i bieg jej wody zmienić można, oczywiście nie kijem ani chorągwią, lecz kilofem i rydlem.

— Tak.

— Cóż dopiero mówić o zmianie łożyska tej rzeki drugiej, szerszej niż Wisła, którym płynie chłopstwo polskie w ziemie cudze na służbę i poniewierkę...

— Mowa o emigracji?

— Im nas jest więcej — mówię o inteligencji — im więcej umiemy, im jesteśmy silniejsi intelektualnie, tym jest gorzej, jak się okazuje, bo zwiększamy obce organizmy, karmimy sobą wrogów albo obcych. Przepraszam, że to mówię...

— W Krakowie musiałbym słuchać, co mówi jakiś profesor, albo udawać jakiegoś działacza, pałającego od uczuć "dla dobra ludu". Tu jestem sobą. Być może. iż jestem szkodliwy...

Nienaski skłonił się. Inżynier odprowadził go przez salon aż do drzwi przedsionka i pożegnał swym majestatycznym, przyciągająco — odpychającym gestem.

Teraz przyszły zdobywca pieniędzy podążył do stacji tramwajów, wdrapał się na piętro jednego z nich i jechał wzdłuż Sekwany. W pewnym miejscu rozejrzał się i wysiadł. Zadzwonił do żelaznej bramy, wpuszczonej w mur, który otaczał ogrody i willę w ich głębi ukrytą.

Stary