Wierna Tobie - Becky Wade - ebook + książka

Wierna Tobie ebook

Becky Wade

3,9

Opis

Po druzgocącym rozstaniu trzy lata temu Nora Bradford, genealog i właścicielka osady historycznej, uciekła w pracę i wyimaginowany świat ze swoich ulubionych książek i filmów.

W przeciwieństwie do Nory były komandos marynarki wojennej, John Lawson, śmiało idzie przez życie skupiony na wyzwaniach, jakie przynosi ono każdego dnia.

Gdy mężczyzna otrzymuje diagnozę lekarską dotyczącą wady genetycznej, jest zmuszony zgłębić tajemnice swojego pochodzenia. Wynajmuje Norę do pomocy w odnalezieniu biologicznej matki. Praca ramię w ramię może pomóc tej pełnej przeciwieństw dwójce odkryć to, czego nie widać na zewnątrz, ale co, jeżeli pośród tego znajdują się również rany z przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (68 ocen)
22
24
15
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Becky Wade

Wierna Tobie

Tłumaczenie Joanna Żelazny

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

True to You. Bradford Sisters Romance #1

Autor:

Becky Wade

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Joanna Żelazny

Redakcja:

Brygida Nowak

Agata Tokarska

Korekta:

Natalia Lechoszest

Dominika Wilk

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-77-7

© 2017 by Becky Wade by Bethany House

© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: drukarnia Skleniarz

Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Dla Chrisa Jesteś moim mężem, moim najlepszym przyjacielem oraz tym, który potrafi rozśmieszyć mnie każdego dnia.

Rozdział pierwszy

Bycie na łasce szalonego napastnika z bronią wcale nie jest zabawne.

„Nie” – pomyślała Nora Bradford. „Bynajmniej”. Nawet wtedy, kiedy wspomniany napastnik jest aktorem mierzącym z zabawkowej broni, a ty z bardzo szlachetnych powodów postanowiłaś poświęcić swój czas, by udawać zakładniczkę.

Zgodnie z tym, co powiedziała jej siostra Britt, Ośrodek Szkoleniowy Lawsona organizował improwizowane sytuacje kryzysowe, jak ta, w której obecnie się znajdowały. Tak wyglądał punkt kulminacyjny każdego oferowanego przez nich kursu. Dzisiejszymi kursantami byli pracownicy z miasteczka Centralia. Za ścianą pokoju, w którym upchnięto Norę i Britt, pracownicy próbowali strategicznie zareagować na „wroga” próbującego przejąć prowizoryczny biurowiec.

Patrząc na obecne realia, Nora zdecydowanie wierzyła w wartość przygotowania do sytuacji kryzysowych i trening reagowania kryzysowego. Właściwie zgodziła się przyjść tu dzisiaj z Britt, ponieważ siostra wymyśliła, że będzie to forma szerzenia pokoju na świecie. Nora chciała pokoju na świecie! Chodziło o to, że z każdą kolejną minutą docierało do niej, że była nieodpowiednią osobą w roli zakładnika. Dekady miłości czytelniczej rozwinęły w niej niezwykle bujną wyobraźnię.

Jak na jej gust wzburzone krzyki napastnika brzmiały zatrważająco realnie.

Odkąd zaczął się cały ten „atak”, napięcie stale rosło, powodując skurcz mięśni i niepokój ściskający żołądek. Powinna była zdecydować się na szerzenie pokoju w kościelnej jadłodajni. To było w sam raz na jej nerwy.

Za ścianą rozległy się wrzaski przerażenia.

Nora przełknęła. „Wrzaski przerażenia?” Mogła jedynie mieć nadzieję, że wolontariusze, którzy odgrywali rolę pracowników biurowych, byli ze szkoły aktorskiej.

Britt wydawała się oczywiście nieświadoma grozy całego zamieszania. Była cztery lata młodsza od Nory, najmłodsza w rodzinie, ale zarazem najdzielniejsza z nich wszystkich. Oplotła palcami dolną framugę jedynego okna w pomieszczeniu i szarpnęła.

– Myślę, że powinnyśmy spróbować uciec. – Uśmiechnęła się do Nory w taki sam sposób, w jaki uśmiechała się w dzieciństwie, gdy sugerowała jakieś psoty. Jej brwi uniosły się z zadowolenia.

– Nie – odpowiedziała Nora stanowczo. – Mężczyzna, który umieścił nas w tym pokoju, powiedział, że mamy czekać. – Starała się, by w jej słowach brzmiał spokój, którego w rzeczywistości bardzo jej brakowało. – Kiedy nas znajdą, powinnyśmy zareagować tak, jak zareagowałybyśmy normalnie.

– Ja reaguję tak samo, jak zareagowałabym normalnie. To znaczy traktuję to jako wyzwanie. Wiesz, jak te gry w pokojach zagadek, które stają się coraz bardziej popularne.

– To nie jest pokój zagadek. Jesteśmy tutaj po to, żeby zapewnić kursantom lekcję demonstracyjną. Tu nie chodzi o nas.

Britt kilkakrotnie szarpnęła ramę, a następnie odeszła od okna i chwyciła się pod biodra. Odwróciła się powoli, analizując pomieszczenie. Nie było tam nic oprócz biurka i krzesła, które zajmowała Nora.

Uwaga Britt skupiła się na otworze wentylacyjnym w ścianie tuż pod sufitem.

Nora zmrużyła jedno oko.

– Nie ma szans, że uciekniemy tym odpowietrznikiem. Ludzie czołgają się nimi tylko w filmach, bo w rzeczywistości nie są zbyt przestronne, nie sądzisz? Poza tym kazali nam czekać. Nie staramy się o piątki z plusem za rolę zakładniczek.

– Mów za siebie. – Britt podeszła, wyganiając siostrę ruchem ręki. – Spadaj.

– Britt...

– Spadaj!

Nora wstała z krzesła.

Britt przeniosła je pod wywietrznik, stanęła na nim i zajrzała do szybu.

Kiedy tylko Nora usiadła na podłodze, za ścianą rozległ się ogłuszający łomot, brzmiący jak odgłos upadającego mebla. Czy to możliwe, że prawdziwy napastnik przejął kontrolę nad ćwiczeniami?

Nie. A nawet jeśli, Nora czuła się jak w samolocie mknącym po pasie startowym, by wzbić się w powietrze. Biorąc na rozum, wiedziała, że jest bezpieczna, ale emocje ostrzegały ją, że samoloty czasem spadają.

Tęskniła za jadłodajnią.

– Czy wywietrznik jest wystarczająco duży, żeby się przez niego przecisnąć? – zapytała Nora.

– Nie.

– Cóż, zawsze możemy zniszczyć biurko i użyć odłamanego kawałka drewna, by wydrążyć nim tunel w ścianie.

Britt zeskoczyła z krzesła i przytaknęła:

– Okej, piszę się na to.

– Żartowałam!

– To może się udać.

– To się nigdy nie uda. Poza tym nie możemy niszczyć własności ośrodka. – Nora zmarszczyła brwi i poprawiła brązową bandanę, którą przewiązała głowę, żeby dopełnić upięcia w stylu Rózi Nitowaczki [1]. – Przestań patrzeć na to biurko z taką żądzą, Britt.

Siostra wróciła do okna. Rysy jej twarzy nieco przywodziły na myśl młodą Sophię Loren. Tego ranka Britt splotła swoje długie orzechowe włosy w niedbały warkocz, który współgrał z jej urodą. Była ubrana w dopasowane jeansy i luźną srebrną bluzkę. Rozłożona na płasko, bluzka przypominałaby prostokąt z rękawami. Na dwudziestopięcioletniej kobiecie wyglądała jednak prosto, seksownie i modnie. Britt nie dbała za bardzo o garderobę, jednak sprawiała wręcz odwrotne wrażenie. Ubrania nigdy nie leżały na niej źle.

Tego pierwszego dnia maja stacja prognostyczna Pacific Northwest zapowiedziała maksymalną temperaturę 16°C. Nora włożyła więc swój niezawodny sweter. Miał już trzy lata i po rozłożeniu też przypominał prostokąt. Niestety na Norze również.

Bóg chyba uznał, że jest wystarczająco cierpliwa, by obdarzyć ją dwiema pięknymi siostrami. Jedną starszą, drugą młodszą. Geny Nory sklasyfikowały ją jako zbzikowaną starą pannę na długo przed tym, jak zrobiła to feralna miłość jej życia.

Popatrzyła na zegarek. Za pięć dwunasta.

– Siedzimy tu od czterdziestu pięciu minut. Jak myślisz, ile to jeszcze potrwa? Pragnę mojego iPhone’a.

– Potrzebujesz technologicznego odwyku. – Więcej siłowania się z oknem.

Gdyby Nora miała przy sobie komórkę, mogłaby zająć swoją uwagę, sprawdzając wiadomości i portale społecznościowe, przez które komunikowała się z Duncanem. Zamknięcie jej w tym pokoju bez telefonu było równoznaczne z puszczeniem Linusa w świat bez jego kocyka [2].

Przez pomieszczenie przetoczył się kolejny ogłuszający łomot. Dwóch mężczyzn rzucało przytłumione groźby.

Nora zamknęła oczy i przejrzała w myślach listę rzeczy, które zaplanowała na tę sobotę. Miała przeczytać szósty tom Kronik Silverstone, zaprojektować na bloga grafikę zapraszającą na Letni Targ Staroci w Merryweather, przygotować sobie kąpiel z jabłkowo-cynamonowych mydełek według przepisu wymyślonego przez jej praprababcię w 1888 roku. Jeśli starczyłoby jej czasu, miała nadzieję zrobić to, co zawsze robiła w wolnym czasie, który pozostawał jej w weekendy: obejrzeć po raz kolejny Northamptonshire.

Dojazd do Shore Pine zajął jej i Britt pół godziny. Skoro w drodze do domu zatrzymają się u pana Hartnetta, by Nora mogła dostarczyć najnowszy z długiej listy prezentów, którymi próbowała go przekupić, a dopiero później ruszą do swojego miasteczka Merryweather, na pewno nie wystarczy jej czasu, żeby oddać się Northamptonshire.

Do nozdrzy kobiety dotarł zapach podobny do woni palonych chemikaliów zmieszanych z cukrem. Spojrzała w bok w samą porę, by zobaczyć dym wślizgujący się do pokoju pod drzwiami. Dym!

– Eee... – Wskazała na niego.

– Co? – zapytała Britt. – Fajny efekt.

Nora powoli zaczerpnęła tchu, chcąc się upewnić, czy dym nie pachniał prawdziwym pożarem. Nie pachniał.

Rozkazy i odgłosy przepychanki zbliżały się w ich kierunku. Serce Nory przyspieszyło jak nabierająca tempa igła maszyny do szycia.

– Ooo! Podoba mi się to! – stwierdziła Britt.

Z góry dobiegł jakiś zgrzyt. Zaczęły działać spryskiwacze zamontowane w suficie.

– Nie! – krzyknęła Nora.

W następnej chwili uderzyła ją w twarz zimna woda. Piszcząc, zwinęła się w kulkę, schowała głowę między kolanami i oplotła się ramionami. Po drugiej stronie pokoju siostra syknęła z odrazą.

– Bardzo ci dziękuję za zaproszenie do udziału w tym jakże zabawnym doświadczeniu – prychnęła Nora, chociaż słowa doleciały jedynie do jej staroświeckich drewniaków. – Następnym razem, gdy będzie mi za dobrze, za sucho i za ciepło, na pewno przyjdę tu znowu.

Drzwi do pokoju otwarły się z łoskotem. Nora odwróciła twarz w kierunku wyjścia w momencie, kiedy przejście zasłonił jakiś mężczyzna. Ogromny mężczyzna. Z kwadratową szczęką. Jego surowe spojrzenie omiotło małe pomieszczenie w ciągu sekundy. Wydawało się, że nie dostrzegał wody, która uderzała o jego sterczące ciemne włosy i spływała mu po twarzy. Sprawiał wrażenie doświadczonego.

Bijąca od niego siła powaliła Norę niczym gwałtowny wiatr. Mrugając z wrażenia, zastygła na swoim miejscu.

Wewnątrz budynku alarm zaczął cichnąć.

Do pokoju wślizgnął się dużo mniejszy mężczyzna o wyglądzie przeciętnego człowieka, ubrany w przemoczony garnitur. Pomachał do Britt.

– Proszę za mną. Wyprowadzę cię stąd.

Wyszedł, a Britt zniknęła zaraz za nim.

Usta tego dużego zniekształciło wyraźne niezadowolenie, kiedy cała jego uwaga spoczęła na Norze.

Pomyślała, że mniejszy był pewnie kursantem. Ten musi być instruktorem, do tego zirytowanym, ponieważ jego kursant nie zauważył jej, skulonej we własnej kryjówce. Kursant wyprowadził tylko zakładnika, który stał bezpośrednio przed nim, przez co nie można go było nie zauważyć.

Przesunął się, żeby miała wystarczająco dużo miejsca, by wyjść.

– Tędy.

Nora spędziła całe mnóstwo czasu na podróżowaniu przez odległe epoki oraz fikcyjne miejsca. Dzięki temu, a także dzięki zmieszaniu, które czuła, nietrudno było wyobrazić sobie, że ten fantastyczny człowiek naprawdę przybył jej na ratunek.

Jego włosy były gęste i świetnie przystrzyżone, lekko postawione na przodzie. Nie była w stanie dokładnie określić koloru oczu. Orzechowe? Czoło zaś znaczyły subtelne linie. Ile on miał lat? Trzydzieści? Trzydzieści pięć? Na twarzy mężczyzny nie było ani śladu łagodności. Jej wygląd przywodził na myśl doświadczenie i sprawność. To samo tyczyło się jego wysokiego, silnego ciała.

Był ubrany w czarny sweter, brązowe bojówki i znoszone skórzane buty marki Red Wing.

– Proszę pani? – Potraktował ją z profesjonalną uprzejmością, lecz w jego tonie dało się wyczuć odrobinę zniecierpliwienia.

Wciąż gapiąc się na niego, Nora otarła wodę z oczu w nadziei, że lepiej go zobaczy. Szczerze, wyglądał zbyt dobrze, by mógł być prawdziwy. Jednak ona miała dwadzieścia dziewięć lat i była sama. Celowo przez trzy lata z rzędu wypełniała swoje życie wszystkim poza miłością. Przez większość czasu utrzymywała kontakt jedynie z mieszkańcami Merryweather, których znała całe swoje życie, lub ze starszymi ludźmi. Na co dzień nie spotykała ani nawet nie widywała mężczyzn takich jak ten.

Ruszył w jej kierunku.

Chyba zbyt długo się ociągała. Prawdopodobnie uznał ją za niemą albo doszedł do wniosku, że wciąż celowo i zawzięcie odgrywa swoją rolę krnąbrnej zakładniczki.

Zaczęła się podnosić, ale on wziął ją w ramiona, zanim zdążyła nabrać rozpędu. Rozdziawiła usta ze zdumienia. Jej ręka automatycznie owinęła się wokół szerokiego ramienia.

Gdy wyszedł z zamglonego pokoju, z góry nadal ciekła na nich woda. On ją niósł! Pomimo dodatkowego ciężaru szedł z zadziwiającą płynnością. Ratowanie dam z opresji musiało być jego chlebem powszednim.

– A... – zaczęła, po czym zorientowała się, że nie ma pojęcia, co właściwie chciała powiedzieć. Ta, której nigdy nie brakowało słów.

Od jego ciała bił wspaniały męski zapach. Jedną ręką podpierał jej plecy, a drugą trzymał jej ugięte kolana. Bok Nory przywierał do torsu nieznajomego, twardego jak pień drzewa. To było... niesamowicie intymne. Biodro miała oparte o mięśnie mężczyzny, do którego nie odezwała się nawet słowem! Jej dłoń ściskała jego mokre ramię. Wszystko zaś, na co zdobyła się do tej pory, ograniczało się do: „A...”. Powinna coś powiedzieć...

Odchrząknęła.

– P-przepraszam za swoją spowolnioną reakcję w środku. Byłam zszokowana przez... – „Ciebie”. – ...nieoczekiwany prysznic.

Nadal skupiał się na swoim zadaniu. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony.

– To moje pierwsze doświadczenie w roli udawanego zakładnika. Jestem nowicjuszką. – Jej kończyny zaczęły drżeć z zimna i przemoczenia.

Żadnej odpowiedzi.

– Prawdopodobnie byłabym w stanie iść o własnych siłach. W końcu.

Dotarli do szczytu schodów. Ups! Schody.

– Jeśli mi pozwolisz...

Zniósł ją na dół.

Przemierzyli krótki korytarz, a potem wyszli z budynku przez przesuwane szklane drzwi. Reszta ludzi biorących udział w ćwiczeniach czekała za przegrodą.

Na ich widok rozległ się wiwat. Nora od razu znalazła Britt w tłumie – stała z oczami okrągłymi ze zdziwienia. Czy może z ubawu.

Jej wybawca postawił ją na nogach, po czym spojrzał jej w twarz.

– Przepraszam za spryskiwacze. Zwykle się nie aktywują, kiedy używamy dymu.

– Nic się nie stało. Domyślam się, że użycie dymu jest... zdradliwe. – Co ona mówiła? To wcale nie było zabawne. Brzmiało głupkowato.

– Nic ci się nie stało?

– Nie.

– Dziękuję za zgłoszenie się na dzisiaj. – Skinął głową i zaczął się oddalać.

– Jestem Nora. Bradford.

Zatrzymał się i zwrócił w jej kierunku.

– John Lawson.

Dzielnie wyciągnęła rękę, a on mocno ją uścisnął.

– Mieszkam w Merryweather – dodała szybko, żeby opóźnić jego odejście. – Prowadzę osadę historyczną w centrum miasteczka.

Jego podbródek opadł o centymetr.

– I jestem kierownikiem biblioteki przy Green Museum. – Zażenowanie sprawiło, że się zarumieniła. Dlaczego dyktowała mężczyźnie swoje CV, jak gdyby chciała zaimponować potencjalnemu pracodawcy?

Brak odpowiedzi. Nie dawał jej żadnych podstaw do podtrzymania rozmowy.

– Tak właściwie to jestem genealogiem oraz historykiem. – Wyprostowała się i uśmiechnęła promiennie. – Jeśli mogę ci jakoś pomóc przy... – Wskazała na budynek, w którym w końcu ucichł alarm. – ...przy tym, co tutaj robisz, daj mi znać. – Przecież genealogowie są znani z pomocy w sytuacjach kryzysowych.

Nieznacznie zmarszczył brwi.

– Mówisz, że jesteś genealogiem?

– Tak. – Jej puls i nadzieje wzrosły.

– Być może zadzwonię do ciebie w pewnej sprawie.

– Świetnie!

I oddalił się w stronę grupki ludzi, którzy najpewniej byli jego współpracownikami. Nie miała ze sobą wizytówek. Zarówno one, jak i jej telefon zostały w torebce, którą musiała zdać po przyjeździe. Jednak jeśli John zdecyduje się zadzwonić do niej w sprawie tajemniczego „czegoś”, nietrudno będzie mu znaleźć numer do jej pracy. Wyszukanie w Internecie biblioteki przy Green Museum zajmie kilka sekund.

Mężczyzna w średnim wieku o wojskowej postawie stanął na skrzyni i podniesionym głosem podziękował wolontariuszom za poświęcony czas. Wskazał na rząd stołów i zaprosił na poczęstunek kanapkami, chipsami, owocami oraz butelkowaną wodą.

Wszyscy ruszyli w stronę darmowego jedzenia, a Nora dołączyła do siostry.

– Co tu się właśnie wydarzyło? – zapytała Britt.

– Cóż, kiedy przyszedł John...

– John? Jesteście na ty?

– Niósł mnie na rękach. To było najbardziej intymne doświadczenie, jakie przeżyłam z mężczyzną od lat, więc uznałam, że rozsądnie byłoby się przedstawić.

– Dlaczego cię niósł?

– Myślę, że gapiłam się na niego odrobinę za długo, gdy przyszedł nas uratować.

– Gapiłaś? Co masz na myśli?

– Mam na myśli to, że dosłownie się na niego gapiłam. Zamurowało mnie na dłuższą chwilę. Zdaje mi się, że się zniecierpliwił, więc podniósł mnie z ziemi i wyniósł na zewnątrz.

Britt zachichotała z niedowierzaniem.

Nora uniosła dłonie.

– Czy on jest, czy nie jest najbardziej powalającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałaś?

– Jest powalający.

– Jest mój, w końcu to mnie niósł na rękach, a ty masz chłopaka.

– Zerwałam z Carsonem.

– Co? Kiedy?

– Kilka dni temu – odpowiedziała siostra lekceważąco. – Zaczął mi działać na nerwy.

– Byliście tacy szczęśliwi...

– Przestałam być z nim szczęśliwa. Sprawiał więcej kłopotów, niż był wart.

Liczne romanse Britt startowały jak rakiety napędzane obietnicami, siłą i bezlitosnym przeznaczeniem. A po kilku miesiącach gasły jak tesla osiemdziesiąt kilometrów przed najbliższą stacją obsługi.

Siostry odszukały swoje torebki. Żadnych wiadomości na Facebooku, tweetów, e-maili ani SMS-ów poza automatyczną informacją o weekendowych promocjach w barze koktajlowym w Merryweather.

Stanęły na końcu kolejki po jedzenie. W trakcie bardzo wolnego przesuwania się do przodu Nora próbowała wypatrzeć w tłumie pana Lawsona. Bez powodzenia.

– Co do Johna... – rzekła, kładąc trójkątną kanapkę na ekologicznej tacce.

– Wciąż o nim myślisz?

– Żartujesz sobie? Nie będę w stanie myśleć o niczym innym niż o nim przez najbliższe miesiące.

– Jeśli tak ci wpadł w oko, powinnaś się z nim umówić, zanim stąd odjedziemy.

Nora wybrała paczkę chipsów firmy Kettle.

– Chyba nie myślisz, że mam na tyle odwagi, żeby umawiać się z mężczyzną, którego dopiero poznałam?

– Umówienie się z nim mogłoby doprowadzić do randki. Fantazjowanie o nim – nie.

– Czy nazwisko John Lawson nie brzmi znajomo? – zakpiła Nora.

– Cóż, to Ośrodek Szkoleniowy Lawsona.

– Tak, ale oprócz tego?

Britt przechyliła głowę, zastanawiając się nad pytaniem siostry. Wzięła dwa ciastka i butelkę wody.

– Wiesz co, rzeczywiście coś mi to mówi...

– Mnie też.

Postanowiły zjeść lunch w samochodzie Nory, aby wysuszyć swoje wilgotne, lepkie ubrania. Jak tylko zamknęły się w środku, Britt zaczęła pałaszować jedzenie. Nora natomiast wpisała: „John Lawson” w Wikipedii na swoim telefonie. Pojawiło się zdjęcie Johna w mundurze marynarki wojennej. Na fotografii wyglądał młodziej niż obecnie, ale równie mocno przykuwał uwagę. Był tak samo poważny i bezkompromisowy jak teraz.

John Truman Lawson

Miejsce urodzenia: Seattle, Waszyngton

Przynależność: Stany Zjednoczone

Oddział: MarynarkaWojenna Stanów Zjednoczonych

Lata służby: sześć

Jednostka: siły specjalne

Amerykańskiej Marynarki Wojennej SEAL

Odznaczenia: Medal Honoru

Nora oparła się o fotel kierowcy. Właśnie została uratowana z improwizowanej sytuacji krytycznej przez mężczyznę odznaczonego Medalem Honoru. To wyjaśniało, dlaczego jego nazwisko brzmiało znajomo. Przypomniała sobie medialny szum sprzed kilku lat. Wszyscy w okolicy byli dumni, kiedy prezydent uhonorował mieszkańca ich stanu.

– Znalazłaś coś? – zapytała Britt.

– Należał do sił specjalnych Amerykańskiej Marynarki Wojennej SEAL i otrzymał Medal Honoru. Dobry Boże, czy to nie jest najważniejsze odznaczenie wojskowe?

– Tak mi się wydaje.

Nora przeczytała resztę podanych informacji.

– Brał udział w misji, która doprowadziła do uwolnienia amerykańskich i kanadyjskich zakładników. Uratował członka grupy, ryzykując własne życie, a później odpierał atak wroga, dopóki nie przybyło wsparcie. Książka Wyjątkowe męstwo i film o tym samym tytule są o nim.

– Wow...

– Napisano, że mieszka tutaj, w Shore Pine, i jest właścicielem Ośrodka Szkoleniowego Lawsona.

Wikipedia nie podawała wystarczająco dużo szczegółów, żeby ją usatysfakcjonować. Kilkoma szybkimi kliknięciami zamówiła zarówno książkę, jak i film.

Nora patrzyła na czubki drzew przez przednią szybę. Limonkowozielony kolor wiosennych liści ostro kontrastował ze smukłymi białymi pniami. Siostra chrupała chipsy ziemniaczane, wentylator brzęczał, a jej lunch stał nietknięty.

Minęły lata, od kiedy podobał jej się ktoś inny niż fikcyjni bohaterowie... lub aktorzy grający fikcyjnych bohaterów. Była kompetentna, wykształcona i zniechęcona do podejmowania ryzyka, jeśli chodziło o miłość. Jednak John coś w niej obudził. To było niewytłumaczalne, a nawet brawurowe. Ale... samo myślenie o nim, przypominanie sobie ich spotkania, powodowało ciepło rozlewające się po całym jej ciele.

Wpisane przez Johna Lawsona w przypomnienia w telefonie:

Wyłączyć spryskiwacze w budynku. Czy można to zrobić bez ingerowania w ochronę przeciwpożarową?

Pilnie skontaktować się z Norą Bradford z biblioteki przy Green Museum.

Rozmowa na Facebooku pomiędzy Norą a Duncanem Bartholomewem:

DUNCAN: JAK CI MINĄŁ DZIEŃ, BIBLIOTEKARKO NADZWYCZAJNA?

NORA: HMMM, ZDECYDOWANIE LEPIEJ NIŻ ZWYKLE. BYŁAM ZAKŁADNICZKĄ W SYTUACJI KRYZYSOWEJ INSCENIZOWANEJ NA POTRZEBY KURSU. (NIESPECJALNIE PODOBAŁA MI SIĘ TA CZĘŚĆ). SKOŃCZYŁAM JAKO URATOWANA PRZEZ KOMANDOSA. (TA CZĘŚĆ PRZYPADŁA MI DO GUSTU).

DUNCAN: DOPÓKI NIE ZAKOCHASZ SIĘ W KOMANDOSIE. ADOLPHUS JEST SKŁONNY DO ZAZDROŚCI, JEŚLI CHODZI O PANNĘ LUCY LAWRENCE.

NORA: TAK SIĘ SKŁADA, ŻE ADOLPHUS JESZCZE NIE DOSTRZEGŁ ISTNIENIA PANNY LUCY LAWRENCE, KU MOJEMU NIEUSTANNEMU ROZGORYCZENIU.

DUNCAN: ALE KIEDY W KOŃCU ZAUWAŻY JEJ ISTNIENIE, WIERZĘ, ŻE BĘDZIE SKŁONNY DO ZAZDROŚCI.

NORA: KIEDY (JEŚLI W OGÓLE) ADOLPHUS W KOŃCU ZAUWAŻY ISTNIENIE LUCY, ONA BĘDZIE JEGO. NA ZAWSZE.

Rozdział drugi

Nora odebrała telefon w bibliotece i tak samo radośnie jak zawsze rzuciła:

– Biblioteka przy Green Museum.

– Czy mogę rozmawiać z Norą Bradford?

Od razu rozpoznała spokojny i pewny siebie ton męskiego głosu na linii. Przez pięć nieznośnych dni czekała na telefon od Johna, modląc się, żeby jego niezobowiązujące: „Być może zadzwonię do ciebie w pewnej sprawie” zamieniło się w rzeczywistość.

Siedziała właśnie ze skrzyżowanymi nogami przy biurku w swoim gabinecie. Błyskawicznie postawiła stopy na podłodze i zsunęła się na krawędź krzesła, prostując się niczym struna.

– Przy telefonie.

– Nora? Mówi John Lawson. – Po czym zaczął wyjaśniać, kiedy i gdzie się poznali.

Nie przerywała mu. Nie wspomniała, że jest profesjonalnym analitykiem, który przeczesał wszelkie podane do wiadomości publicznej informacje na jego temat. Wiedziała przykładowo, że miał trzydzieści trzy lata i był chrześcijaninem, zupełnie tak ja ona. W swojej książce wielokrotnie dziękował Bogu za wszystko, co poszło zgodnie z planem w trakcie jego najsłynniejszej misji. „Tylko spokojnie” – myślała za każdym razem, gdy napotkała jedno z jego pokornych, skromnych nawiązań do wiary.

Dowiedziała się, że John był najstarszym dzieckiem Raya – kapitana statku, który zabierał turystów na wyprawy łowieckie do zatok Puget Sound – i Lindy – dyrektorki szkoły podstawowej. Wiedziała, że jego młodsza siostra Heather dorastała w Upper Rainier Beach w Seattle. Ukończył studia na Uniwersytecie Północnej Arizony, a następnie wstąpił do marynarki wojennej i wylądował na ścieżce, która doprowadziła go do BUD/S [3]. Był to pierwszy etap kariery komandosa. Pochłonęła jego książkę, obejrzała film i przeczytała każde słowo na wszystkich stronach jego firmy.

– Zgadza się – powiedziała lekko, kiedy skończył tłumaczyć, jak gdyby właśnie odświeżył jej pamięć. – Cieszę się, że dzwonisz. Czy uratowałeś już dzisiaj kogokolwiek przed prysznicem ze spryskiwaczy?

Chwila ciszy.

– Póki co pięć osób. Strasznie leniwy poranek.

Nora się zaśmiała.

– Twoi nowi zakładnicy prawdopodobnie mają szybsze nogi niż ja.

– Owszem – zgodził się.

– Co mogę dla ciebie zrobić, John? – Ach, to wyborne uczucie wymawiania jego imienia. Zwyczajnego imienia. Najzwyklejszego na świecie, a jakże ponadczasowego, męskiego, silnego. Nie pasowałoby do niego modne imię. Bezwzględny John był po prostu idealny.

– Czy pomagasz ludziom dotrzeć do ich pochodzenia? – zapytał. – W ramach swojej pracy?

– Tak. Dosyć dobrze orientuję się w uzyskiwaniu danych za pośrednictwem Internetu, a do tego mam ogromną kolekcję książek i dokumentów tutaj, w muzeum. Często przydają się one osobom, które śledzą swoje pochodzenie. Głównym obszarem mojego zainteresowania jest hrabstwo Mason, ale mam również sporo materiałów z innych części stanu.

Cisza.

Miała wrażenie, że John rozważa, czy skorzystać z jej pomocy. Jak mogłaby go przekonać, by dał jej szansę?

Przygryzła wargę w sprzeciwie wobec zalewającego ją pragnienia i skierowała wzrok na zewnątrz. Okna jej gabinetu na drugim piętrze wychodziły na rozłożyste gałęzie orzeszników, za czubkami których widniało jej królestwo: Osada Historyczna Merryweather. Praca w tym biurze przypominała pracę w domku na drzewie.

– Czy jesteś na etapie zbierania informacji na temat swojego pochodzenia? – zapytała.

– Można tak to ująć.

– Cóż, z chęcią ci pomogę. Dotrzymywanie towarzystwa osobom uzupełniającym swoje drzewo genealogiczne jest częścią mojej pracy, którą lubię najbardziej. – Zwłaszcza gdy te osoby nazywają się John Lawson.

– Czy możemy się spotkać? – zapytał.

– Jak najbardziej! – Nie zabrzmiało to zbyt ochoczo?

– Kiedy ci pasuje?

Jej myśli galopowały. Była piąta, czas zamykania.

– Jutro po południu?

– Mogę się zjawić około czwartej.

– Skończyłeś odrabiać lekcje? – spytała Nora następnego dnia.

Jedenastoletni Randall Cooper był nieodłączną częścią biblioteki przy Green Museum, prawie w tym stopniu, co jej gabloty.

– Jeszcze nie. – Zatrzymał brutalną strzelankę, w którą grał na swoim telefonie, i podniósł wzrok. Jak zwykle rozsiadł się w bujanym fotelu znajdującym się przy narożnym oknie. Nora początkowo rozmieściła krzesła dla rodziców blisko strefy dla dzieci, jednak ten chłopiec zajmował „swoje” krzesło dużo częściej niż ktokolwiek inny.

– Jeszcze dziesięć minut tej niezbyt mądrej gry, a później zadanie domowe – zarządziła Nora.

– Okej.

– Masz ochotę na herbatę? Do tego całego uboju?

– Nie, dziękuję.

Nora robiła, co w jej mocy, żeby przekonać Randalla do herbacianych przyjemności. Do tej pory jej starania były prawie tak udane, jak poszukiwania białego wieloryba przez Ahaba [4].

– Gorącej czekolady? – zapytała.

– Tak, poproszę. – Uśmiechnął się. Duże, proste, błyszczące zęby wydawały się zdumiewająco białe przy jego hebanowej karnacji.

Nora zawsze przegrywała z tym uśmiechem. Zniknęła w małej kuchni muzeum, żeby przygotować mu czekoladę.

Randall przyplątał się do biblioteki przy Green Museum dwa lata temu, po przeprowadzce do swojej babci, która mieszkała w Merryweather. Ponieważ biblioteka znajdowała się w połowie drogi między szkołą a jego nowym domem, stała się dla chłopca dogodnym przystankiem. Na początku Nora traktowała go z grzecznością, z jaką zwracała się do wszystkich swoich klientów, ale później dowiedziała się dwóch rzeczy. Że wizyty chłopca miały się stać codziennością oraz że jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Nora też w bardzo młodym wieku przeżyła utratę kogoś bliskiego. Rodząca się między nimi poufność i dziecięca trauma zbliżyły ich do siebie. Teraz traktowała go jak siostrzeńca.

Oddając mu sprawiedliwość, Randall właściwie nie potrzebował przybranej ciotki. Był odpowiedzialnym, mądrym i niezależnym chłopcem, ale że Nora nie miała kim zajmować się w domu, jedenastolatek umilał jej czas. Ze spokojem pozwalał na dogadzanie mu przekąskami, obarczanie go drobnymi pracami w muzeum, a czasem na odwożenie go na treningi koszykówki, sprawdzanie zadań domowych i prawienie kazań na temat szkoły.

W zamian Randall obdarzył Norę umiejętnością słuchania, wnikliwymi sugestiami dotyczącymi muzeum i tym rozkosznym uśmiechem.

Nora nigdy nie była pewna, które z nich bardziej dbało o to drugie. Prawdopodobnie było po równo.

Sumiennie doprawiła czekoladę piankami, po czym zaniosła ją chłopcu wraz z dwoma ciasteczkami firmy Walkers Shortbread. Trzymała je specjalnie dla niego. No dobrze. Trzymała je również dla siebie. Coś, co sprzedawano w opakowaniach w szkocką kratę, nie mogło nikomu zaszkodzić.

– Dziękuję, panno Bradford.

– Nie ma za co. Jeszcze tylko pięć minut, a potem zadanie domowe, dobrze?

– Tak, psze pani. – Poruszył głową jak dzieci, które gestem przyznają rację, ale natychmiast z powrotem skupiają się na ważniejszych dla nich rzeczach. W tym przypadku – na ekranie komórki.

Nora zerknęła na zegarek. John powinien zjawić się za piętnaście minut. Nerwowe podekscytowanie narastało wraz ze zbliżającą się perspektywą spotkania.

– Noro! – Jedna z dwóch wiekowych pań stojących obok mapy rdzennych ludów Wybrzeża Północno-Zachodniego przywołała ją ruchem ręki.

– Tak, pani Williams?

Kobieta wskazała na swoją towarzyszkę.

– To moja droga przyjaciółka, Iris... ale ty oczywiście ją znasz.

– Zgadza się.

– Właśnie opowiadałam Iris o moim przodku, Arthurze Thackerze, a ona jest nim tak zafascynowana, że chciałaby zobaczyć jego dziennik na własne oczy.

Pani Williams była stałą bywalczynią muzeum i hipochondryczką, a także nienasyconym poszukiwaczem informacji na temat jej przodka z hrabstwa Mason. Nora niezmordowanie odkopywała każdą możliwą wzmiankę o Thackerze, ale pani Williams nigdy nie miała dość i wciąż liczyła na odkrycie czegoś nowego.

Biedna Iris przychodziła tu z panią Williams i widziała ten dziennik co najmniej trzy razy. Albo była najbardziej wyrozumiałą przyjaciółką na świecie, albo po prostu miała demencję i zapomniała o poprzednich wizytach.

– Oczywiście. Tylko wezmę rękawiczki.

Opinie na temat używania rękawiczek w styczności ze starymi dokumentami były podzielone, jednak Nora wolała być przesadnie ostrożna.

Dziesięć minut do przybycia Johna.

Na górnym piętrze budynku mieściło się biuro Nory, ale było tam też wystarczająco dużo miejsca na czytelnię oraz biurko Nikki. Trzy dni w tygodniu Nikki spędzała w muzeum, gdzie zajmowała się zarządzaniem nieruchomością, stroną internetową, planowaniem wydarzeń i marketingiem. W soboty i niedziele pracowała w osadzie jako jeden z rekonstruktorów historycznych.

Nikki skrzywiła się do swojego komputera.

– Potrzebuję mężczyzny.

– Trudno znaleźć dobrego – stwierdziła Nora, wyciągając z szuflady dwie pary białych rękawiczek.

– Nie powiedziałam, że potrzebuję dobrego mężczyzny – odparła jej współpracownica, wydając przy tym gardłowy rechot.

Miała pięćdziesiąt osiem lat, styl rodem z lat osiemdziesiątych, mocny makijaż i ciało, które przypominało klepsydrę. Zwłaszcza jej biust był nieziemski. Prawie tak imponujący, jak tapirowana fryzura pod klamrą, którą spinała swoje farbowane na brązowo włosy.

Nikki kochała i pochowała dwóch mężów. Przed, pomiędzy i po tych dwóch zakochiwała się jeszcze w kilku innych mężczyznach.

– Czy mogłabyś zejść na dół za pięć minut? – zapytała Nora. – Jest tu pani Williams i byłabym ci wdzięczna, gdybyś mogła się nią zająć. Za chwilę mam umówione spotkanie.

– Czy to umówione spotkanie odbędzie się z osobnikiem płci męskiej?

– Odmawiam zeznań – ucięła kobieta, po czym zeszła na parter.

Starsze panie zaczęły zakładać bawełniane rękawiczki.

Nora ostrożnie wyjęła dziennik Thackera z gabloty.

– Myślę, Noro, że mam suchoty – zakomunikowała pani Williams smutnym tonem. – Męczy mnie okropny kaszel, nocne poty i wysoka gorączka. Spodziewam się, że w każdej chwili zacznę kaszleć krwią.

– Zdaje mi się, że teraz nazywają to gruźlicą. A ja właśnie myślałam, jak dobrze pani dzisiaj wygląda...

„John. Będzie tu we własnej osobie za niespełna siedem minut”.

Historyczna tabliczka umieszczona przed biblioteką przy Green Museum Nory Bradford informowała, że budynek postawiono w 1892 roku i pełnił funkcję pierwszej apteki w mieście. Miasto wykupiło go w 1938 roku i zamieniło na bibliotekę. Miał takie przeznaczenie do lat siedemdziesiątych, kiedy to przeniesiono książki w nowe miejsce po drugiej stronie miasteczka.

John wszedł do środka. Na ciemno barwionej sosnowej podłodze stały liczne gabloty i regały. Eksponaty pokrywały całe ściany. Na dziecięcym stoliku w rogu spoczywały kartki papieru i pojemniki z mazakami i kredkami.

Po drugiej stronie pomieszczenia zauważył Norę rozmawiającą z dwiema siwiutkimi paniami. Podniosła rękę w geście przywitania.

Dał jej znak, by się nie spieszyła. Zawsze przychodził pięć minut wcześniej.

Zatrzymał się, żeby obejrzeć kolekcję broni należącej do pierwszych osadników. Im dłużej tam stał, tym bardziej cisza w pomieszczeniu dawała mu się we znaki. Niedaleko stała para w średnim wieku, z założonymi rękami czytając informację umieszczoną obok obrazu. W jednym z bujanych foteli siedział chłopiec z głową pochyloną nad swoim telefonem.

Słyszał każde słowo z rozmowy Nory – jedna ze starszych pań ze szczegółami opowiadała o swoich nocnych potach – mimo że kobiety znajdowały się dobre kilka metrów dalej.

Wystarczająco trudno będzie mu mówić z samą Norą, zupełnie obcą mu osobą. Nie wchodziło w rachubę, że zrobi to tutaj, z gronem ludzi przysłuchujących się ich rozmowie.

Kiedy dołączyła do nich jakaś brunetka, Nora podeszła do niego z uśmiechem.

Jej włosy jako pierwsze przykuły jego uwagę. Były rude. Nie rudobrązowe, tylko jaskrawe miedzianorude. Niezwykły kolor. Tak jak w dniu, w którym się poznali, upięła je w stylu przypominającym pin-up girls z lat czterdziestych. Dlaczego czesała się w taki sposób? Manifest modowy? Jeśli tak, to go nie rozumiał. Cały ten styl retro wydawał mu się dziwny.

– Trafiłeś – powiedziała.

– Tak.

– Usiądziesz? – Wskazała na bujane fotele. – Wyślę tego uroczego chłopca na górę. Tak między nami, powinien teraz pracować nad zadaniem domowym.

Brunetka przyglądała mu się z wielkim zainteresowaniem.

– Właściwie to zauważyłem, że niedaleko jest kawiarnia... – Stoliki przed kawiarnią zapewnią im więcej prywatności. Nawet miejsca na pełnym stadionie w trakcie footballowej rozgrywki Seahawks zapewniłyby im więcej prywatności. – Czy mogę cię zaprosić na kawę?

Jej oczy nieco się zaokrągliły.

– Jasne. – Odwróciła się. – Nikki?

– Tak? – odparła brunetka. Wydawało mu się czy ona właśnie do niego mrugnęła?

– Wychodzę. Niedługo wrócę.

– Oczywiście! Zostanę na posterunku.

Przed schodami prowadzącymi do biblioteki rozciągał się długi prostokątny trawnik. Dookoła niego, jak domy przy sąsiednich ulicach, stały staroświeckie budynki o przeróżnych kształtach i rozmiarach, każdy skierowany drzwiami do wewnątrz.

John rzucił okiem na Norę, kiedy szli żwirową ścieżką okalającą trawnik. Czubek jej głowy sięgał wysokości jego podbródka. Gdyby jej nie niósł tamtego dnia, przez styl jej ubioru pomyślałby, że jest dużo cięższa niż w rzeczywistości. Sweter, który miała na sobie w sobotę, i ten niebieski, który włożyła dzisiaj, były wręcz ogromne. Wraz z uczesaniem, długą spódnicą i kozakami na płaskim obcasie sprawiały, że faktycznie wyglądała na bibliotekarkę.

– Czy kiedykolwiek wcześniej byłeś w osadzie historycznej? – zapytała.

– Nie, jestem tu po raz pierwszy.

Mieszkał w Shore Pine od pięciu lat, a do Merryweather przyjeżdżał jedynie okazyjnie. Obydwa miasteczka liczyły około sześciu tysięcy mieszkańców, były popularnymi atrakcjami weekendowymi i letnimi, obydwa mogły poszczycić się historycznymi śródmieściami, które zostały odnowione w ciągu ostatniej dekady, i oba mieściły się nad wodą. Merryweather było położone na południowym odcinku zakola na kanale Hood. Shore Pine leżało na zachód, na brzegu jeziora o tej samej nazwie.

John wiedział, że Merryweather zostało nazwane na cześć Meriwethera Lewisa [5] ze sławnych Lewisów i Clarków. Wiedział również, że miasteczko powstało dzięki przemysłowi drzewnemu. Nigdy dotąd nie był w Osadzie Historycznej Merryweather, ponieważ cały wolny czas poświęcał na oglądanie sportu, swoją łódkę lub ćwiczenia. Małe dziewczyńskie osady nie były w jego guście. Niektóre z tych konstrukcji wydawały się tak maleńkie, że wyglądały, jakby mogła zamieszkać w nich Królewna Śnieżka.

– Kiedy w Shelton otworzono Walmart – zagadnęła go Nora – ta część Merryweather obumarła. Mój ojciec wykupił znajdujące się w niej magazyny, a następnie je wyburzył. Oboje kochamy historię, więc naszym celem było przeniesienie tutaj historycznych budynków. Czego, jak widzisz, dokonaliśmy. – Nie przerwała ani nie zająknęła się. Mówiła szybko i mądrze.

– Jak dawno twój ojciec kupił te ziemie?

– Osiem lat temu.

– Raz, kiedy dorastałem, odwiedziłem osadę historyczną z moją rodziną. Kupiliśmy bilety i przeszliśmy się po domach, które zostały zaaranżowane tak, żeby wyglądały na nowe.

– Tak, większość osad historycznych tak wygląda.

Nie ta. Wszystkie budynki były w użyciu. Widział damski sklep odzieżowy, galerię sztuki, sklep z ceramiką, kwiaciarnię. Ludzie byli wszędzie. Odwiedzali sklepy, zatrzymywali się, by robić zdjęcia. Kilka mam siedziało na kocach na trawie, patrząc, jak ich dzieci się bawią.

– Chcieliśmy przyciągnąć ludzi do centrum miasteczka – wyjaśniła Nora. – Poza tym wolę utrzymać historyczne miejsca przy życiu dzięki temu, że będzie się z nich korzystać, dlatego razem z tatą zdecydowaliśmy, że wynajmiemy budynki lokalnym przedsiębiorcom.

– Wygląda na to, że razem z tatą tworzycie zgrany zespół.

– Tworzyliśmy... to znaczy tworzymy. Mój tata jest teraz jedynie doradcą. Dał mi osadę w prezencie na zakończenie studiów.

Popatrzył na nią przez ramię i uniósł brwi.

Skrzywiła usta.

– Wiem, hojny prezent, nie?

– Ja dostałem krawat i srebrne pióro.

Zaśmiała się.

– Na zakończenie edukacji mój ojciec dał każdej z nas, moim dwóm siostrom i mnie, prezent, który miał pomóc nam wystartować z naszymi karierami. Od tamtej pory każda jest całkowicie odpowiedzialna za swój prezent.

Dotarli do kawiarni, która mieściła się w budynku z drewnianą poręczą. Wnętrze pachniało karmelem. Kiedy wszedł do środka, zauważył, że była to bardziej cukiernia niż kawiarnia.

Pracownicy za ladą przywitali Norę jak przyjaciółkę.

– Na co masz ochotę? – zagadnął.

Zamówiła herbatę.

– Co jeszcze? – zapytał od razu, wyciągając portfel. – Ciasto?

– Nie, dziękuję. Wystarczy mi herbata.

Zamówił kawę i wynieśli swoje napoje na zewnątrz. Kawę zaserwowano mu w papierowym kubku, podczas gdy jej herbata była podana w wymyślnej filiżance ze spodkiem.

Poprowadził ją do drewnianego stolika położonego w najdalszym kącie ogródka.

– Ile budynków znajdowało się tu, kiedy twój tata dał ci to miejsce? – zapytał, gdy usiedli.

– Trzy. Biblioteka wciąż jest na swoim pierwotnym miejscu. Wtedy przenieśliśmy tutaj jedynie Dom Montgomerych i Dom Hudsonów. – Wskazała na nie. – Kiedy to przejęłam, zaczęłam rozglądać się za miejscowymi, którzy chcieliby wynająć te dwa domy. Jak tylko ich znalazłam, zabrałam się za odnawianie biblioteki, żeby mogła funkcjonować jako muzeum.

– Ile budynków masz tutaj obecnie?

– Dwanaście. – Upiła łyk herbaty.

Jako człowiek, który także miał własną firmę, był pod wrażeniem.

– Jak udało ci się zwiększyć liczbę z trzech do dwunastu?

– Czynsz z posiadanych domów. Za każdym razem, kiedy zdołałam odłożyć wystarczającą sumę, kupowałam nowy dom i przenosiłam go tutaj. W międzyczasie Merryweather chwyciło. Zaczęli się pojawiać turyści, tak jak na to liczyłam, i ożywili tę część miasteczka. Powoli otwierano pensjonaty i restauracje. Biznes przeniósł się do biurowców niedaleko osady. Inwestorzy wyremontowali stare budynki i stworzyli apartamenty. Teraz tętnimy życiem.

– Czy osada historyczna podlega władzom miasteczka Merryweather?

Pokręciła głową.

– Mój tata i ja musieliśmy na każdym kroku zdobywać pozwolenia od miasta, ale osada jest prywatną własnością.

– Więc jesteś swoją własną szefową.

– Tak. – Skrzyżowała z nim spojrzenie nad brzegiem filiżanki. Zanim spuściła wzrok i upiła kolejny łyk herbaty, dostrzegł w jej oczach błysk satysfakcji i dumy.

W dniu ćwiczeń Nora Bradford, ze swoimi przemoczonymi włosami i niezdolnością do podniesienia się i wyjścia z budynku, sprawiła na nim wrażenie godnej politowania. Drugie wrażenie mówiło, że jest pospolita. Trzecie – podpowiadało, że chociaż ubierała się jak starsza pani, prawdopodobnie była młodsza od niego.

Miał rację tylko co do jej wieku.

Nie była żałosna, a już na pewno nie była zupełnie pospolita. Przy jaskrawych włosach jej skóra miała kolor mleka. Jej rysy twarzy raczej nie zmuszały mężczyzn do oglądania się za nią, ale sprawiały na nim wrażenie łagodnie pięknych. Nora Bradford była jak te niepozorne dziewczyny, które zaskakiwały wszystkich dostaniem się na Harvard.

– Pytam, żeby sprawdzić, czy dobrze zrozumiałem – powiedział. – Jesteś właścicielką, historyczką i genealogiem?

– Dokładnie tak. Nikki, która ze mną pracuje, zarządza sprawami administracyjnymi. To ona zajmuje się najemcami i płynącymi z tego dochodami. Ja nadzoruję ważne sprawy dotyczące osady, ale na co dzień bardziej skupiam się na bibliotece. Dużo czasu spędzam, pomagając ludziom badać ich pochodzenie.

Wypił kawę, delektując się bogatym, gorzkawym, orzechowym smakiem.

– Osada potrzebowała mnie, kiedy nabywałam domy, ale teraz wszystko się uspokoiło. Staram się jeszcze tylko o jeden budynek, żeby osada była kompletna. Widzisz to puste miejsce na samym końcu, niedaleko brzegu zatoki? – Wskazała kierunek filiżanką.

Przytaknął.

Biblioteka wieńczyła jeden koniec osiedla, pusta przestrzeń drugi.

– Zamierzam postawić tam kaplicę. Już mam Drewnianą Stodołę MacKenziego niedaleko miejsca, w którym stanie kaplica. Została odnowiona, więc jest gotowa na przyjęcia weselne.

– Nie byłaś w stanie znaleźć kaplicy? – zapytał.

– Już ją znalazłam, ale jeszcze nie udało mi się przekonać pana Hartnetta, właściciela, żeby mi ją sprzedał.

– Dlaczego po prostu nie przywieziesz innej kaplicy?

– Ponieważ kaplica Hartnetta jest idealna. Ma ręcznie malowany wzór na brzegu dachu i dzwonnicę. – Zadrżała lekko. – No dobrze, ale już tyle o mnie.

Nie powiedziała nic więcej, więc domyślił się, że „tyle o mnie” było uprzejmą zachętą, żeby podał jej powód dzisiejszego spotkania. John zaczął się wiercić i patrzeć w pustą przestrzeń, gdzie Nora chciała postawić kaplicę. Jej filiżanka brzęknęła, kiedy postawiła ją na spodku. Wiatr zaszeleścił liśćmi nad ich głowami.

Dzielenie się osobistymi informacjami z obcymi ludźmi nigdy nie przychodziło mu łatwo, a czas spędzony na służbie jeszcze pogłębił w nim nawyk nieodkrywania swoich kart.

Nie zadzwoniłby do Nory, gdyby jego potrzeba poznania swojego stanu zdrowia nie była tak pilna. A ta nie stałaby się pilna, gdyby dwa miesiące temu nie postawiono mu diagnozy.

Jego telefon zadźwięczał.

– Przepraszam.

– Proszę.

Odczytał wiadomość i odesłał krótką odpowiedź, później włożył komórkę z powrotem do kieszeni i skupił swoją uwagę na Norze. Czy powinien jej zaufać? Łatwo się z nią rozmawiało. Nie przerywała mu ani nie próbowała go przegadać. Nie była bardzo spięta, ale też nie sprawiała wrażenia zrelaksowanej. Wydawała się bystra, wykwalifikowana i przyjacielska. Czuł się przy niej komfortowo. Była dokładnie taką osobą, jakiej powinien zaufać w tej sprawie.

– Chciałem się z tobą spotkać, ponieważ próbuję odnaleźć swoją biologiczną matkę – zaczął.

Spokojnie wytrzymała jego wzrok.

– Okej, powiedz mi coś więcej.

– Biologiczna matka oddała mnie do adopcji zaraz po moich narodzinach. Rodzice adoptowali mnie niedługo potem.

Siedziała spokojnie, trzymając ręce na kolanach. Widać było, że intensywnie nad czymś myśli.

– Czy twoi rodzice przekazali ci wszystkie dokumenty?

– Tak, dali mi papiery adopcyjne dawno temu. Jeszcze nie rozmawiałem z nimi na temat... mojej decyzji o poszukiwaniach. – Nie chciał sprawić im bólu, a do tego był świadomy, że może nigdy nie znaleźć swojej biologicznej matki. Jeśliby jej nie znalazł, jaki byłby sens mówienia rodzicom o poszukiwaniach?

– Co o niej wiesz?

– Była młoda i niezamężna. Moi rodzice nigdy jej nie spotkali, a ona nigdy nie próbowała kontaktować się z nimi czy ze mną.

– Rozumiem.

– Waszyngton odtajnił rejestry adopcyjne kilka lat temu – powiedział. – Więc wnioskowałem o swój oryginalny akt urodzenia i mi go przysłano.

– W takim wypadku masz szczęście, że urodziłeś się właśnie w Waszyngtonie. Jedynie kilka stanów odtajniło rejestry adopcyjne. W stanach, które tego nie zrobiły, szukający mają dostęp wyłącznie do dokumentacji adopcyjnej oraz akt urodzenia, na których wskazani są ich adopcyjni rodzice.

Znała się na rzeczy.

– Tak. Pole z imieniem ojca na oryginalnym akcie urodzenia było puste. Nazwisko mojej matki to Sherry Thompson. Urodziłem się w Shelton w Szpitalu Prezbiteriańskim.

– Shelton. – Przygryzła wargę w zamyśleniu.

Shelton leżało dwadzieścia kilometrów na południe od Merryweather. Szpital Prezbiteriański był największy w okolicy, zarówno w czasie jego narodzin, jak i obecnie. Korzystali z niego ludzie z Merryweather, Shore Pine oraz pozostałych miast w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Shelton.

– Gdzie znajdował się twój ośrodek adopcyjny? – zapytała.

– W Seattle.

– Wnioskuję, że skontaktowałeś się ze mną, gdyż nie znalazłeś żadnej Sherry Thompson w tym rejonie Waszyngtonu.

Nie był przyzwyczajony do rozmów z ludźmi, którzy używali słowa „wnioskuję”.

– Dokładnie. Thompson to popularne nazwisko. Szukałem Sherry Thompson na kilku stronach i skontaktowałem się z rejestrem... – Nie pamiętał pełnej oficjalnej nazwy.

– Tym, który kontaktuje cię z rodzicami biologicznymi, jeśli oni również postanowili cię odnaleźć?

– Tak. Nie miałem szczęścia.

Zastukała kciukiem w ucho filiżanki. Jej czoło zmarszczyło się, jakby próbowała rozwiązać zagadkę.

– Nie dziwi mnie, że nie zdołałeś odnaleźć Sherry tak łatwo. Jest duże prawdopodobieństwo, że wzięła ślub i zmieniła nazwisko co najmniej raz od czasu twoich narodzin.

– Dokładnie. Jako że zrobiłem już wszystko, co byłem w stanie zrobić, potrzebuję pomocy eksperta.

– Bardzo chciałabym ci pomóc – powiedziała natychmiast, po czym zawahała się, a jej policzki zalał rumieniec. – Jednak muszę przyznać, że to nie jest moja specjalność. Pracowałam z zaledwie kilkoma adoptowanymi osobami i przeczytałam jedynie trzy, być może cztery książki na temat takich poszukiwań.

– To i tak więcej niż ja.

– Oczywiście jestem skłonna douczyć się w trakcie, ile tylko będzie trzeba. Jeśli zabrniemy w ślepą uliczkę i nie będę w stanie ci pomóc, wtedy skontaktuję cię z organizacjami lub prywatnymi detektywami, którzy być może pomogą ci dotrzeć do celu. Zgoda?

– Zgoda. Oczywiście zapłacę ci za poświęcenie swojego czasu.

– Nie, nie, nie. – Uniosła obie dłonie. – Żyję z dochodów z osady. Nigdy nie pomagam ludziom za pieniądze. Nigdy. Żadnych wyjątków.

– Ja jestem wyjątkiem.

Pochyliła się do przodu, kładąc ręce na brzegu stołu.

– Tak między nami, kocham historię. To ja powinnam płacić swoim klientom za przyjemność, jaką dają mi poszukiwania.

– Niezłe zagranie, ale nic z tego. Nie będę z tobą pracował, dopóki nie pozwolisz sobie zapłacić.

Skrzywiła się.

On również się skrzywił. Nie potrzebował pomocy charytatywnej. Nie był także mężczyzną, który łatwo zmienia zdanie. Nie przerażały go rude bibliotekarki używające poważnych słów.

– Naprawdę – naciskała – o wiele bardziej wolałabym nie brać od ciebie pieniędzy. Naliczanie ci za coś, co dla innych robię za darmo, nie byłoby w porządku.

– Wyślij mi rachunek za czas, który najprawdopodobniej poświęcisz mojej sprawie przez najbliższe dwa tygodnie. Jeśli po tym terminie nadal będziemy się tym zajmować, wystawisz mi kolejny. – Wyciągnął wizytówkę z portfela i podał jej.

– Wolałabym...

– Nie.

Westchnęła, patrząc na jego wizytówkę.

– John! – zawołała kobieta z drugiego końca ogródka.

Odwrócił się na krześle i zobaczył Allie zmierzającą w ich kierunku. Kiedy dowiedziała się, że mężczyzna jedzie dzisiaj do osady, od razu wpadła na pomysł, że się z nim spotka i pójdą na zakupy, a później na kolację. W wiadomości, którą wysłał kilka minut temu, wyjaśnił jej, gdzie go znajdzie.

– Jesteśmy umówieni? – zapytał Norę, wstając.

Ona również wstała.

– Tak, jesteśmy umówieni. Czy mógłbyś zebrać wszystkie dokumenty, jakie masz? Chciałabym, żebyśmy je razem przejrzeli w trakcie naszego następnego spotkania.

– Jasne. Jak tylko wyślesz rachunek, zaplanujemy kolejne spotkanie. – Zupełnie jakby skończył szkolenie z negocjacji.

– Cześć. – Allie obdarzyła go ciepłym uśmiechem.

– Cześć. Allie, to jest Nora. Noro, to Allie.

Nora uśmiechnęła się tak promiennie, jakby właśnie dowiedziała się o wygranej na loterii.

– Miło mi cię poznać!

– Mnie również. – Allie splotła swoje palce z jego, po czym wdała się w krótką rozmowę z bibliotekarką.

John słuchał połowicznie, zastanawiając się, jak długo będzie musiał udawać, że dobrze bawi się na zakupach, i czy którakolwiek z obecnych tu restauracji serwuje steki.

– Lepiej już chodźmy – powiedział do Allie, kiedy kobiety na moment przerwały rozmowę.

– Dobrze.

– Do zobaczenia, Noro.

– Tak! – odparła Nora. – Dokładnie!

Była odrobinę dziwna.

Nora stała jak posąg, wpatrując się w Johna zmierzającego w kierunku budynku znanego jako biuro Doca Huberta. Wciąż trzymał za rękę swoją dziewczynę. Czy... czy Allie mogła być jego żoną? Nie, nie, nie, nie, nie. Gruntowna analiza Nory na jego temat ujawniłaby informację o ślubie. Allie musiała być jego dziewczyną. Jego bardzo atrakcyjną dziewczyną, o długich ciemnoblond włosach, wysportowanym ciele i mnóstwie naturalnej, spokojnej pewności siebie.

Uśmiech aż ją bolał. Wyglądał z pewnością jak uśmiech Kota z Cheshire, tylko nieco głupszy. „Oczywiście, że ma dziewczynę, Noro! Jak mogło ci się wydawać, że nie ma? Jest chodzącym przykładem powalającej męskości i legendarnej odwagi”. Z pewnością nie była jedyną kobietą w Ameryce, która to zauważyła. Każda kobieta, z którą miał na co dzień styczność, musiała to dostrzec.

Była w swoim żywiole podczas całej tej rozmowy na temat osady, a później jego poszukiwań biologicznej matki. Nora niczego nie kochała bardziej niż ludzi zwracających się do niej o pomoc. Cieszyła się z okazji do bycia uczynną, a to, że jej potrzebował, brała za dobrą monetę. Poza tym czuła się dość atrakcyjnie w nowym swetrze i spódnicy, które kupiła wczoraj specjalnie na to spotkanie. Śmiała nawet sądzić, że John również czuje do niej chemię.

Rozczarowanie tężało w jej wnętrzu niczym beton. Przez chwilę była w takiej euforii, że powrót do rzeczywistości wydawał się zbyt gwałtowny. Jak tylko będzie miała chwilę czasu, by to wszystko przemyśleć, poczuje się lepiej.

Straszliwy Harrison oraz Rory, jego żona w ciąży, wybrali właśnie ten moment, żeby wyjść z butiku dziecięcego w Zakładzie Goldinga. Harrison życzliwie pomachał do Nory, a ona odwzajemniła uśmiech w stylu Kota z Cheshire. Bez wątpienia kolekcjonowali maleńkie ciuszki dla noworodka i słodkie dodatki do pokoju dziecięcego.

Chłodna zazdrość godziła w serce Nory niczym strzała. Błyskawicznie uprzątnęła swoją filiżankę i odniosła ją do Królestwa Ciast.

Straszliwy Harrison i jego żona robili zakupy dla dziecka.

A cudowny John miał dziewczynę.

Wiadomości wymienione przez Norę i Willow Bradford:

NORA LECZĘ CIERPIENIE LODAMI. JAKA JEST MAKSYMALNA BEZPIECZNA ILOŚĆ? NIE CHCIAŁABYM PRZEDAWKOWAĆ BEN & JERRY’S.

WILLOW: TYLKO PÓŁ LITRA.

NORA: EH...

WILLOW: JUTRO PRZYJEŻDŻAM DO MERRYWEATHER, WIĘC BĘDZIEMY MOGŁY JEŚĆ LODY RAZEM. PAŁASZOWANIE LODÓW W TOWARZYSTWIE SIOSTRY NIE JEST TAK ŻAŁOSNE.

Przypisy

[1] Rózia Nitowaczka (oryg. Rosie the Riveter) – postać z piosenki Redda Evansa i Johna Jacoba Loeba Rosie the Riveter z 1942 roku. Symbolizowała kobiety pracujące w amerykańskich fabrykach w czasie II wojny światowej. (Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Linus – postać z komiksu Fistaszki, która nie rozstaje się ze swoim kocykiem.

[3] BUD/S (Basic Underwater Demolition/SEAL) – trwający sześć miesięcy i podzielony na cztery fazy podstawowy kurs wytrzymałościowy sił specjalnych Amerykańskiej Marynarki Wojennej.

[4] Ahab – postać fikcyjna; główny bohater powieści Moby Dick autorstwa Hermana Melville’a. Kapitan statku wielorybniczego traci nogę w walce z białym wielorybem, którego później poszukuje, aby się zemścić. W ostatecznym starciu ginie w morzu.

[5] Meriwether Lewis (1774-1809) – amerykański podróżnik i odkrywca, wraz z Williamem Clarkiem dowodził wyprawie transkontynentalnej zleconej przez prezydenta Thomasa Jeffersona.