Kobiecość to syf i kropka - Frau Wolf - ebook + książka

Kobiecość to syf i kropka ebook

Frau Wolf

3,2

Opis

W tym wieku nie mieć dziecka i solidnego męża, to poważna skucha, jeśli nie grzech ciężki. Wybierając samodzielność, skazujesz się na potępienie. A decydując się na dziecko, zgadzasz się na podporządkowanie. W tym świecie, rodząc się kobietą, musisz być ofiarą.

 


Wolf operując mocnym językiem, czasem na granicy groteski, odważnie pokazuje świat kobiecej opresji: związków, relacji rodzinnych i przyjacielskich. Będąc dziewczyną w Polsce, jakiejkolwiek drogi nie wybierzesz, nie uciekniesz przed macierzyństwem. Czy może lepiej pozostać outsiderką?
Czy wolność jest ważniejsza od szczęścia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (23 oceny)
2
7
8
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OSOBY

PANI ANDŻELIKA – dziennikarka prasowa, autorka artykułów o tematyce historycznej

PANI HALINKA – także: HALIZA BEN GALLA, modelka glamour (także akty)

PANI JUDYTA – artystka wizualna

PANI MAGDA – prezes zarządu firmy FutureConstruct

WERONIKA STRZĘPEK

oraz

ANDRIEJ – wielki pisarz

ZBIGNIEW PAWLICKI – wybitny psycholog

ELIGIUSZ – dobry chłopiec

CHÓR OJCÓW

ŻEBERKA

Dostałam nową sukienkę, a teraz bawimy się w bobasy. Wogle jest fajnie dlatego bo jest lato.

Chłopaki nie chcą bawić się z nami w bobasy. Nie chcą wychodzić z nimi na spacer i dawać jeść, chcą być tylko przy tym, jak się robi dzieci, a to przecież nie jest takie najważniejsze.

Są wstrętni i złośliwi bardzo i zabierają nam bobasy, a my ich wtedy musimy gonić. Tylko oni albo wkładają sobie te nasze dzieci do spodni, albo obiecują dziecko oddać i odciągają od grupy, żeby nas macać – bo ojcowie mogą macać żony.

My takich ojców nie chcemy. Bijemy ich z całych sił, oni oddają jeszcze mocniej, źli na nas i dla nas. Weronika bije najmocniej, ale mówi, że mężczyźni już tacy są i nie ma się co o to obrażać. Mówi, że chce własnego bobasa, prawdziwego. Nic dziwnego, bo tego teraz bobasa ma po starszej siostrze. Dziecko Weroniki ma obtłuczony nos i brakuje mu dwóch palców.

Andżela ma dwoje – chłopca i dziewczynkę. Są ładne, różowe. A ja mam tylko zupełnie małego brata. On jest za duży na bobasa, za mały na ojca. Ja też mam dziecko, ale jak je noszę, to mi się przypomina Marcin i jak się drze w nocy, i jak rzyga, i nie chce mi się bawić w te bobasy.

Dzisiaj z dziewczynami wykryłyśmy, że na podwórku jest nowa. Andżela uważa, że ta nowa jest strasznie brzydka, czarna cała i wygląda jak Indianin. Ale chłopaki mówią, że ładna. Andżela mówi, że brzydka, bo Paweł, ten ojciec jej bobasa, co ją najmocniej szarpie, też mówi, że nowa jest fajne mięsko. Weronika powiedziała, że może by do niej coś powiedzieć, jak wyjdzie.

Siadamy na trzepaku, co jest na wprost klatki, w której ta młoda mieszka. Ale zaraz coś zaczyna na nas lecieć. Weronika dostaje czymś w głowę i ja też. Jakby pestki albo kamyczki. Jeden uderza w głowę bobasa Andżeli. Andżela się krzywi i pokazuje coś w górze.

A w górze, na balonie na pierwszym piętrze stoi Judyta.

Ona jest gorsza nawet od chłopaków. Chłopaki jej się boją, a my nie lubimy. Judyta jest zła, zawsze się czepia i śmieje z nas. Uważa się za nie wiadomo kogo. Ma miłych rodziców i zawsze dobre rzeczy: najczęściej czeskie wafelki albo takie niemieckie czekoladki z orzeszkiem w środku. Mama daje je Judycie, żeby częstowała dzieci na podwórku. No to jak daje, to jemy. Andżela kiedyś złamała na tej czekoladce z orzeszkiem zęba, to znaczy mleczaka, ale powiedziała, że Judyta zrobiła to jej na złość. Judyta jest taka niesympatyczna. Ja ją nawet kiedyś zapraszałam: „Judyta, chodź do nas”, ale jak już się powie „Judyta”, to ona tak patrzy, jakby chciała człowieka zabić. Dziwne, bo jej rodzice to mili państwo.

A, no i ta Judyta stoi na balkonie i rzuca w nas i się śmieje.

– Co wy jak te wrony tak trzepak obsiadły?

I rzuca.

– Przestań, to boli – mówię.

– Bo gapa jesteś. Łap, to dobre.

Weronika zaczęła łapać, a Andżela dostała w czoło. Patrzę na Weronikę, która bierze ten kolorowy kamyk do buzi i żuje.

– Dobre, słodkie, czekolada!

– Judyta zrobiła, więc żebyś się nie zatruła – mówi głośno Andżela.

A Judyta nagle znowu taka wredna:

– Co „Judyta”? Co „Judyta”??? Głupia jesteś, to już ci tak zostanie. Jak ci nie smakuje, to nie jedz.

Andżela się obraża, Weronika taka się ponura robi i ja też. Biorę od Weroniki jednego na spróbowanie: rzeczywiście dobry. W środku czekolada, na zewnątrz jakby taki słodki kolorowy lukier.

– Co to jest? – wołam za Judytą, która odwraca się, chyba już wraca do mieszkania. Wzdycha, cmoka i krzyczy niewyraźnie: – Lentilki.

– Ale co to są?

Więc znów nam coś rzuca z tego balkonu, tylko to jest coś już dużego. W powietrzu się to jednak rozsypuje.

I wtedy jak na chodnik lecą jak deszcz te kolorowe kamyki, z klatki wychodzi ta Indianka. Widzi, że Andżela i Weronika gapią się w górę, i domyśla się, że coś z góry leci. Ale tylko tak staje jak wryta i unosi ręce, jakby się broniła.

Na trawie leży pudełeczko, na nim pisze „LENTILKY. Čokoládové bonbóny”. Opakowanie jest puste, a wokół leżą te czekoladki. Odwracam się i patrzę na tę Indiankę, ma długie bardzo czarne włosy, a w tych włosach kilka kolorowych lentilków. Ładnie to wygląda.

– Masz lentilki we włosach. Wyjmij je, dobre są – mówię.

Chłopaki mają rację, Indianka jest ładna. Tylko taka jakaś śpiąca jakby. W jednej ręce trzyma kolorową lalkę, ale nie bobasa. Drugą ręką powoli gmera sobie we włosach. Podchodzę do niej i pomagam.

Razem zjadamy lentilki wyłuskane z jej włosów. (Małpy tak się iskają i wyjadają sobie wszy z głowy, i im smakuje.)

– Jestem Halina – mówi Indianka.

– Ja jestem Magda, a to jest Andżela i Weronika.

Patrzę w górę, a Judyta wciąż sterczy na balkonie i się patrzy bardzo strasznie. Halina też na nią patrzy i oczy robią się jej jeszcze większe, jakby była przestraszona.

Dziewczyny trzymają się z tyłu.

Biorę Halinę za rękę i prowadzę do trzepaka, żeby odwrócić jej uwagę od Judyty, co ciągle tam stoi, patrzy się i ma naprawdę wstrętną minę teraz.

– Nie zwracaj na nią uwagi.

Halina patrzy niepewnie po dziewczynach. Weronika patrzy na jej lalkę.

– Ale masz dziwną lalkę.

Ta Indianka jakby teraz dopiero zauważa, że trzyma lalkę.

– To Dżudi.

– A czemu ją tak dziwnie nazwałaś?

– Już tak się nazywała, jak ją dostałam.

– Aha.

– A bobasami się nie bawisz?

– Dżudi jest ładniejsza i mogę z nią porozmawiać, jest moją przyjaciółką.

Stoimy wszystkie i patrzymy na Dżudi.

– Ale skąd wiesz, że jest dziewczynką, jak ma krótkie włosy i nie ma cycków? – zaczyna Andżela.

Jest nieprzyjemna dla Indianki.

– No wiem. Dla mnie jest dziewczynką.

– To trzeba sprawdzić – mruczy pod nosem Andżela.

– E tam. Fajna jest twoja Dżudi – pocieszam ją.

– Jak chcecie, to możecie się nią pobawić – mówi Halina i daje mi pierwszej lalkę.

Trzymamy ją po kolei: ja, Weronika i Andżela. Dżudi ma długie nogi i jest szczupła. Ma ubranka nie jak bobas, ale jak dorosła. I buty na obcasie.

Weronice się podobała, ale jednak ona mówi, że i tak woli bobasa, i to prawdziwego. Andżeli się bardzo podobała, więc mówi, że dorosła kobieta powinna mieć długie włosy i suknię.

– Skąd ją masz? – pytam Haliny.

– Byłam z mamą i babcią w takim dużym domu, tam było dużo zabawek i lalek takich jak Dżudi. Babcia kupiła czekoladę i banany.

– Czekoladę i banany?...

– No.

Halina sama wygląda jak banany, czekoladki i takie egzotyczne papużki-zabawki. Ale ciągle jest jakaś ni smutna, ni senna.

(– Senna Panna – później powiedział o niej Piotrek, ten od bobasa Andżeli.)

Indianka na ręku nosiła zegarek, taki jasny zegareczek z kotkami. I spojrzała na ten zegareczek i zrobiła się bardzo poważna.

– Babcia mówiła, żebym się nie spóźniła na obiad.

A Judyta wtedy za pierwszym razem to już nic nie powiedziała, tylko stała na tym balkonie i się gapiła tak długo, aż Halina pożegnała się z nami i poszła sobie do domu.

Andżela powiedziała, że ona jest bardzo zarozumiała. Nie chciałam przyznać jej racji, bo Andżela wszystkim zazdrości, ale pomyślałam, że Halinka jest inna niż my, taka indiańska księżniczka. Weronika zaprosiła Halinkę na swoje urodziny. Andżela na koniec się obraziła i poszła sobie, nie wiadomo czemu. „To niech się ugryzie w dupę”, zaczęła się śmiać Weronika, która mówiła jak dorosła, bo mieszka z mamą i trzema dorosłymi siostrami. Jest ich tam strasznie dużo, tych sióstr i ich dzieci, czasem przyjeżdża tata Weroniki. Te siostry Weroniki są wszędzie i z wszystkimi się znają. I zawsze są z nimi te ich dzieci.

Moja mama mówi o nich „bida z nędzą” i: „tak się mnoży patologia”. Z koleżanek moich mama chyba najbardziej lubi Andżelę, Weroniki to nie. Jak Weronika przyszła do nas pierwszy raz, to pocałowała Marcina. On się rozpłakał, a ta mówi przy mamie, że z Marcinem zrobią bobasa. Bo Weronika strasznie, strasznie chce mieć bobasa, takiego serio. Dziewczyny się śmiały, bo ona taka odważna, że śmiesznie. Mama potem powiedziała do taty, że dlatego właśnie „dzieci rodzą dzieci” i że Weronika jest „zboczona”. Zboczony to się mówiło o obleśnym cieciu, co lubi dziewczynki. Weronika jest przecież dziewczynką i razem z nami przezywała woźnego. A widać – ona sama była zboczona. I potem te bobasy zaczęły mi się kojarzyć z Weroniką i z cieciem, i już w ogóle nie lubiłam się w nie bawić, bo to było jakieś obleśne, jak powiedzieć „robienie bobasa”. Ja nie będę musiała go robić. Ja sobie wezmę bobasa z domu dziecka.

PANI ANDŻELIKA

– Instynkt macierzyński to najsilniejszy instynkt każdego ssaka. Ona postąpiła wbrew instynktowi…

Zawiesił głos, zatarł ręce i uśmiechnął się.

– No to co? Ile wzięła za wynajęcie brzucha? Nabywcy poznali swoje geny? Inkubator szczęśliwy? Urodzi pani z tego tekst na pierwszą stronę? Hm?

Andriej, genialny pisarz, Andżela, dobrze zapowiadająca się dziennikarka. Tak o nich mówili.

Andżela i Andriej, jaka oryginalna para. Miłość obłędna, nienawiść wariacka. O takiej miłości układa się piosenki i pisze książki. Jakie to w chuj romantyczne.

Przyciągali uwagę! Niski, charakterny brzydal i świeża, śliczna dziewczyna. Andżela czuła się jak króliczek Playboya pozujący przy sponiewieranym wojskowym śmigłowcu. Partner powinien być z pięć centymetrów niższy i przynajmniej dwadzieścia lat starszy od partnerki. Tylko mężczyźni o wysokim poczuciu własnej wartości wybierają wyższe od siebie i dużo młodsze laski. Andżela była dumna, że jestlaską, która uwiodła takiego wspaniałego faceta.

Dobrze rokująca dziennikarka uwiodła genialnego pisarza podczas pierwszej rozmowy. Po drugiej poszli do łóżka. Po trzeciej genialny pisarz wyznał jej miłość i oświadczył się –zaocznie, do czasu aż rozejdzie się z pierwszą narzeczoną, którą poślubił i z którą ma dziecko na dodatek. Andżela myśli ze złością, że Andriej obawia się tej mitycznej żony, której jedyną zaletą jest to, iż wychowuje mu szczeniaka.

– Natalia!… – Andriej zatrzymał się przed jakąś wystawą i z przyzwyczajenia przyzywa Andżelę imieniem coraz bardziej byłej żony. Kobiety, którą szanował, bo wychowywała jego córkę. Synonimem słowa „żona” było dla niego słowo Natalia. Nazwał Andżelę Natalią, bo przecież myślał o niej jak o żonie. Tak mówił i Andżela powinna to zrozumieć. Nie rozumiała, pamiętała wszystko, co złe: ich pierwsze spotkanie. Słuchał z roztargnieniem, nieuważnie odpowiadając na jej starannie przygotowane pytania. Wlepiał gały w każdą mijającą ich stolik dziewczynę, do czasu gdy jego wzrok przykuły trzy gimnazjalistki, które usiadły przy stoliku obok. Ich śmiech był piskliwy i drażniący, Andriej ogłuchł na pytania Andżeli.

Wspominając to spotkanie, Andriej zwierzył się Andżeli, że jedna myśl nie dawała mu wówczas spokoju: A jeśli to białaczka? – zastanawiał się, zalękniony jej bladymi policzkami bez śladu rumieńca. – I ta laska zaraz umrze… Szkoda by było inwestować czas na randki z taką…

Andżeli zrobiła wrażenie na genialnym pisarzu: zapamiętał ją.

Żyli krótko i nieszczęśliwie, mówiła sobie, gdy patrzyła na swoje koleżanki ze szkoły średniej, studiów, po kolei obrączkowane, obrzuszane i udomowiane przez mężczyzn swego życia. Kury, gęsi, kaczki; drób domowy.

A właśnie dzisiaj telefon Andżeli zagdakał tak: „Wazymy 4300 gram i mamy po 60 cm. Pippa i Wacus witaja na swiecie!!!”.

Podpis: Szczesliwa Mama – Weronika.

– Twoja koleżanka Weronika miała ciężki poród i władz umysłu starczyło jej na tyle, by cię powiadomić, że potomstwo żyje, tylko potrzebuje czyjejś interwencji w kwestii imion.

Roześmiali się z Andriejem. Odłożyła telefon na stolik i wsunęła się pod kołdrę. Chciała dodać coś jeszcze, coś o niezależności i jej braku, ale wtedy Andriej otworzył oczy i podniósł głowę znad poduszki:

– Spać, teraz spać!

Andżela lubiła jego autorytarny męski ton. Położyła się, a on przygarnął ją ramieniem.

A Weronika oddała genom, co cesarskie: powieliła je. Prawdziwa kobieta, zaprogramowana na posłuszeństwo instynktowi, myślała Andżela z litością. Ramię Andrieja było przyjemnie ciężkie. Jak dobrze.

***

Gazety pozwijały się od wilgoci.

Za każdym razem, gdy Andżela przyjeżdżała do Krakowa – w Krakowie padało lub zbierało się na deszcz. Bez względu na porę roku.

Telefon zawibrował bez radości: „Jestem pod galerią”.

Może niech po prostu wjedzie na górę, do kawiarni? Trzeba jej to napisać. Po namyśle uznała, że wyjdzie niegrzecznie, a informatorka gotowa się spłoszyć i rozmyślić. Pomyśli, dotrze do niej doniosłość tego, co powiedziała i co z tego może wyniknąć. Przestraszy się i zniknie w ostatniej chwili. Z takimi trzeba ostrożnie i szybko jednocześnie, myślała Andżela.

Niechętnie wysunęła się z blasku i ciepła galerii. Na zewnątrz mokro i ciemno, i przechodnie niewarci uwagi: tęgi mężczyzna w kurtce udającej płaszcz, jakaś para ucieka przed deszczem. Grupka identycznie wyglądających dziewczyn boryka się z właściwymi im dylematami typu: ogrzać organizm, naciągając kurtkę pod szyję czy na pupę – przy założeniu, że alternatywy wzajemnie się wykluczają?

Andżela zamyśliła się.

…laska rodziła dwukrotnie. Nie miała kasy, skoro drugi raz urodziła za pieniądze. Nie była przesadnie wykształcona. Umysł skromny. Mieszkała pod Krakowem; tyle tylko powiedziała. Nigdy nie czytała gazety, dla której Andżela pracowała. Wiedziała tyle, że jest taka gazeta: numer telefonu wzięła z redakcyjnej stopki. Tak wynikało z pięciu rozmów telefonicznych, które Andżela z nią przeprowadziła.

Jednak trzeba zadzwonić, gdzie ona jest?

– Pani Elwiro, gdzie pani jest? – przyciskając telefon do ucha, Andżela odwróciła się od zacinającego deszczu.

Gdy to powiedziała, zauważyła ruch po swojej prawej. Ta kobieta, znaczy ten facet w kurtko-płaszczu. Czarne nastroszone włosy, twarz o mocno umalowanych oczach, za to nieprzypudrowanych krostach. Głowę wyższa od Andżeli.

Andżela machnęła jej na powitanie.

Zbliżała się piąta.

Deszcz nie ustawał, tłum w galerii gęstniał.

– Pójdźmy na górę, tam można porozmawiać… Chyba że proponuje pani inne miejsce?

Laska pokręciła głową: nie, nie, jest dobrze.

Jadąc ruchomymi schodami, nie odezwała się ani słowem. Andżela próbowała złapać kontakt wzrokowy, bez powodzenia.

W kawiarni Elwira zamówiła herbatę. – Zwykłą, czarną? – upewniła się kelnerka.

Znowu tylko: „Tak, tak”.

Wydawała się onieśmielona – niespecjalnie zresztą wykwintnym – lokalem. Rozpięła wielką kurtkę, ale jej nie zdjęła. Siedziała i siedząc milczała.

Deprymujące.

Aby rozmowa ruszyła, Andżela będzie musiała grać rolę klauna. Tej roli wyuczyła Andżelę zawodowa praktyka. Na wszelki wypadek, żeby nie płoszyć Elwiry, nie wyjmowała na razie nawet notatnika.

– Trudno było dojechać o tej porze – westchnęła w końcu Elwira. Korki są duże – dodała tytułem wyjaśnienia.

– Jak rozumiem, dojeżdża pani spod Krakowa?

– Tak.

Milczenie.

– Pracuje pani?

– Wychowuję dziecko.

– Aha… ile ma lat?

Między gęstymi brwiami Elwiry pojawiła się pionowa kreska. Andżela starała się nadać swojemu głosowi ciepło, ale rozmowa i tak nabierała cech przesłuchania.

Pies z nią tańcował, nie ma się co cackać.

– Pięć w tym roku. No i drugie w drodze – rzekła Elwira po namyśle.

– Który miesiąc?...

– 32 tydzień.

Andżela zrobiła pauzę, przeliczając tygodnie na miesiące.

– Ile lat ma dziecko, które pani urodziła tamtemu małżeństwu?

– Osiem miesięcy… Osiem miesięcy – powtórzyła i zaczęła długo, z namaszczeniem upijać herbatę.

Co za baba. Co za okropna baba.

– Czy mogę spytać o powody, dla których chciała pani z nami rozmawiać?

Elwira poluźniła szalik, zezuła nareszcie kurtkę.

– Pani redaktor, sprawa wygląda tak, że dziecko jest moje i chcę je odzyskać. Bo wykorzystano mnie. Oszukano, okradziono…

– Ale jak my możemy pani pomóc?

Milczące mruganie Elwiry kazało jej przejść do konkretów.

– Czego pani oczekuje od redakcji?

Elwira jednakże wyrażała się lakonicznie i pokrętnie.

– Gazeta zawsze coś może pomóc.

O ile szczegóły historii komercyjnego macierzyństwa Elwiry musiała Andżela wyszarpywać słowo po słowie, o tyle lista roszczeń Elwiry – wobec cudzoziemskiej pary, której sprzedała dziecię, wobec państw: brytyjskiego, gdzie transakcja została zawarta, i polskiego, które w tej skandalicznej sprawie nie chciało pomóc polskiej matce – była bogata w nieistotne i sprzeczne ze sobą szczegóły.

Andżela zdjęła okulary i przetarła dłonią oczy.

– Wzięła pani pieniądze czy nie? Podpisała pani umowę?

– Nie znam angielskiego… nie tak, żebym rozumiała jakieś angielskie umowy.

– Podpisała pani umowę w ciemno.

– Myślałam, że to, co mówi pośredniczka, to jest prawda.

– Czyli oszukano panią?

– Byłam w SZOKU. Nie poinformowano mnie o wszystkim, co będę musiała przejść, o moich prawach… Podetknęli mi umowę, jak byłam jeszcze w amoku…

– Po porodzie?

– Nie, nie – przed. Ale ciąża była męcząca, sił nie miałam.

Elwira nadąsała się, nierada. Rozmowa obrała kierunek nie po jej myśli.

– Zresztą dziecko jest moje.

– To były pani komórki macierzyste?

Wyraz twarzy Elwiry skłonił Andżelę do wyjaśnienia, czym są komórki macierzyste.

– Nie – przerwała Elwira – moje nie, ale ja nosiłam w moim brzuchu.

– Za to dostała pani pieniądze.

– Instynktu macierzyńskiego nie da się odsprzedać – zauważyła trzeźwo Elwira i przeczuwając swoją przewagę, dodała – rozumie pani?

– Trudno mi się o tym wypowiadać, ale…

– A widzi pani! Instynkt matki to nie jest coś, co można zaplanować, powiedzieć sobie: nie będę kochała maleństwa!…

– Czy próbowała się pani dogadać z tą parą?

– Ich prawnik nie dopuszcza do tego. Straszy mnie, grozi podaniem do sądu!

– Po angielsku panią straszy?...

– No nie… przez pośrednika, tego, co mnie skontaktował z tą rodziną. Pośrednik mówi po polsku.

– A co z pieniędzmi?

Twarz Elwiry na powrót zrobiła się kluchowata, bezmyślna.

– Co: z pieniędzmi?

Andżela zagryzła wargi: świat pełen jest psychopatów i nieudacznych kanciarzy, zwykle jedno i drugie. Egzotyczni agenci, porzucone kochanki premierów, działaczki partyjne molestowane przez partyjnych liderów, byli pracownicy ministerstw walczący z układami, informatorzy posiadający najtajniejsze z tajnych dokumenty planowanego zamachu stanu.

Psychiatra nie spotyka w swojej pracy tak wielu wariatów jak ja.

– Chciałaby pani zatrzymać dziecko i oddać pieniądze, czy dobrze rozumiem?

– A niby z czego ja mam oddać!

– Niecały rok temu otrzymała pani ponad trzydzieści tysięcy złotych, nie licząc ubezpieczenia, badań, za które pani nie płaciła, kwot na życie, które przekazywano pani co miesiąc…

Elwira żachnęła się.

– Pani myśli, że to takie wielkie mi co: trzydzieści tysięcy? Kupiliśmy z mężem samochód, to poszło coś z osiem, bo mąż nie będzie się tułał do roboty kolejką. Spłaciliśmy kredyt za nowy komputer, bo bez komputera to jak bez nogi, wie pani, no i jedyne co mąż odpoczywał, to jak grał na komputerze. A przecież na tym starym, na tym gruchocie, to już żadna gra nie chodziła… Poszło parę tysięcy na długi, co porobiliśmy po rodzinie, bo mąż ma prace sezonowe, a ja też nie mogłam pracować, bo ciąże i potem opieka… A jeszcze chora matka, a pani nie wie, co to jest mieć taką matkę jak moja, niech Bóg uchowa… I dzieci jeść muszą. Kropla w morzu potrzeb! – zakończyła sentencjonalnie.

Andżela przyglądała się jej uważnie.

– …mąż nawet raz powiedział, że może bym drugie tak, do ludzi, urodziła – choć wpierw to był przeciwny. I ja też tak sobie myślałam. Zawsze to jakiś zastrzyk gotówki. Ale żebym miała taką gehennę potem przechodzić jak z tym, Maruczkiem (bo ja to moje małe, co mi zabrali, tak nazywam), to dziękuję serdecznie, już by mi serce nie wytrzymało.

– Ma pani… – szukając właściwych słów, Andżela zrobiła bezradną minę – nie najlepszą sytuację finansową, dwoje dzieci na utrzymaniu, oboje z mężem nie mają państwo stałej pracy… Czy dziecko miałoby lepiej u pani niż u zamożnej rodziny, do której trafiło, tam gdzie ma perspektywy, stabilizację?

Teraz Elwira przeciągle spojrzała na Andżelę.

– A gdzie mu lepiej będzie niż w kochającej rodzinie? Bo miłość jest najważniejsza. Nie pieniądze. Skromnie bo skromnie, ale byśmy się wyżywili. On jest stąd, Polak on jest, a nie Anglik obcy.

– Według pani tamci rodzice go nie kochają i nie będą chcieli jego dobra?

– Tu jest jego dom.

To był argument rozstrzygający prawo własności do Maruczka.

– Kiedy zdała sobie pani sprawę, że nie chce go oddawać?

– To było wtedy, jak usłyszałam stukanie jego serduszka… Dwudziesty szósty tydzień, poszłam na badanie i doktorka powiedziała, czy chcę posłuchać mojego dziecka…

I Elwira pogłaskała swój znów rosnący brzuch.

– Wtedy poczułam się matką.

Andżela nie zapytała, czy skoro już wtedy Elwira poczuła się matką Maruczka, nie mogła powiadomić o tym fakcie angielskiej rodziny. Zanim przelali na jej konto całą sumę.

– Chciałaby pani odebrać tamtej parze dziecko, ale obecnie nie ma pani możliwości, by ich spłacić?

– Dlatego napisałam do państwa.

– O, no właśnie: dlaczego?

– Nie mam środków na mecenasa, który by naszą sprawę prowadził… Walczył o moje prawa i dziecka, a oni to mają bardzo sprytnego prawnika, cwaniak taki… Gdyby redakcja zapewniła mi… – Elwira namyśliła się, szukając słowa… – ochronę prawną, no, to byśmy byli kwita, chyba. Bo prawo jest po mojej stronie. Po stronie matki – dodała, patrząc na Andżelę wyzywająco.

– Pani historia w zamian za prawnika walczącego – zapewne przez wiele lat – przed angielskim lub polskim sądem o dziecko, które chce pani odebrać rodzicom?

– Ja jako rodzic chcę je odzyskać. Tak.

Andżela spojrzała na zegarek. Straciła dwie i pół godziny.

– Zatem nie wiem, czy mogę uczynić zadość pani żądaniom. Za dokumenty wyniesione z ministerstwa redakcja zapłaciła siedem tysięcy złotych. Była to sytuacja jednorazowa, wyjątkowa. Nawet ta suma nie starczyłaby na miesięczne wynagrodzenie dla pani adwokata.

Elwira milczała. Widać było, że w jej głowie trwał proces przetwarzania danych.

Andżela skinęła na kelnerkę.

– Rachunek proszę – i patrząc na Elwirę, dodała – ja zapłacę.

Gdy kelnerka wróciła, Elwira wciąż dumała.

– Może niech pani pójdzie do telewizji…

– A tam dadzą mi prawnika?

– Szczerze – to nie sądzę…

– A ile mogą państwo dać?

– Mogę dać pani tyle, ile dostanę za artykuł, osiemset złotych.

Elwira westchnęła.

– No to niech tam. Niech będzie osiemset plus zwrot kosztów za bilety…

Dziesięć minut później Elwira znika niepocieszona, a Andżela zjeżdża schodami na parter. Coś chyba z tego będzie. Po rozmowach z informatorami Andżela miewa puste kwadranse, minuty, w których naprawdę nie dzieje się nic: zanurzone w letargu, gdy kontrolę nad ciałem przejmuje automatyczny pilot.

Więc dopiero gdy widzi drzwi hotelu, odczuwa nagle zimno i wilgoć Wisły. Nie pamięta, którędy tu trafiła: piechotą czy może podjechała tramwajem, czy przez most Dębnicki, czy Grunwaldzki, zatopiona w znużonej bezmyśli.

Przed chwilą, w tej galerii, widziała kobietę, mężczyznę i ich dziecko; córkę – to było w sklepie z zabawkami. A to dziecko było jedno i nie było ubrane w tandetne róże i plastikowe błyskotki, lecz w zamsze i sztruksy, i dobrej jakości skórzane buciki. Było poważne jak w żurnalach mody dziecięcej – tak jak wymagała tego wartość zamszów i sztruksów, skórzanego piaskowego płaszcza matki, kurtki fasonu husky ciążącej na plecach ojca.

Andżela przystanęła przed