Nowy autorytaryzm - Maciej Gdula - ebook + książka

Nowy autorytaryzm ebook

Maciej Gdula

3,5

Opis

Dlaczego Polacy głosują na PIS?

Maciej Gdula pojechał do pewnego miasteczka na Mazowszu, żeby sprawdzić, dlaczego Polacy głosują na Prawo i Sprawiedliwość. Raport z jego badań zaskoczył komentatorów politycznych i krytyków obecnej władzy. Gdula pokazał, że polityczna oferta PiS to nie tylko 500+, ale też odpowiedź na rosnące aspiracje Polaków. Oferta ta trafia do ludzi, bo odgrywają oni określoną rolę w dramacie społecznym, którego scenarzystą i reżyserem jest Jarosław Kaczyński.

Według Gduli PiS to zjawisko wymykające się szufladce „populizmu”, a kluczem do rozumienia drugich rządów Kaczyńskiego jest nowe pojęcie wprowadzone przez autora: neoautorytaryzm.

Co z tego wynika dla Polski i dla opozycji? Przeczytajcie, bo to wiedza bezcenna – zwłaszcza w kontekście nadchodzących wyborów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (43 oceny)
10
14
11
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnaCross

Z braku laku…

Książka odwołuje się do wielu wypowiedzi i badań, ale nie zawiera ani jednego przypisu. Mimo ciekawej treści dyskwalifikuje to dla mnie tą książkę jako wartościową merytorycznie. Ideowo ciekawa, merytorycznie leży.
00
Nula555

Nie polecam

mija się z prawdą w przynajmniej kilku kwestiach które czytałam. póki co połowa przeczytana i ciężko się czyta
00

Popularność




WSTĘP DLACZEGO NIE ZAGŁOSUJĘ NA PO?

Likwidacja niezależnego Trybunału Konstytucyjnego, przejęcie mediów publicznych i zamiana ich w tubę propagandową rządzącej partii, barbarzyńskie ustawy i praktyki dotyczące przyrody, atak na niezawisłość sądów… Wszystkie te działania Prawa i Sprawiedliwości sprawiają, że coraz częściej słyszę od ludzi sympatyzujących z lewicą, że chyba przyjdzie im głosować na Platformę Obywatelską. Są to dobrzy ludzie, mający rozeznanie w polityce i naprawdę przejęci skalą destrukcji dokonywanej przez PiS. Ich myślenie na pierwszy rzut oka nie wydaje się pozbawione sensu. PiS pomimo agresywnego zawłaszczania i niszczenia państwa oraz licznych wpadek ekipy rządzącej wciąż cieszy się poparciem trzydziestu kilku procent Polaków. Nowe partie, które były nadzieją na zmianę – albo tracą zwolenników, jak Nowoczesna, albo nie są w stanie przyciągnąć nowych wyborców, jak partia Razem. W tej sytuacji być może trzeba zagryźć zęby i chwytać się tego, co jest, a nie bujać w obłokach. A jest PO, która wciąż oscyluje przynajmniej wokół 20 procent, ma parlamentarzystów, struktury i pieniądze. Poparcie dla nich wydaje się logiczne i jest wymogiem chwili.

Niestety takie rozumowanie gwarantuje, że PiS będzie rządził jeszcze przynajmniej drugą kadencję. Odruchami ucieczki pod skrzydła Platformy Obywatelskiej rządzi strach. Strach może być w polityce przyprawą, ale nigdy nie będzie z niego strawnego dania. Od polityków i partii ludzie oczekują, że nie będą oni wyłącznie obsługiwać strachu, ale raczej, że stworzą świat, w którym nie będzie się trzeba bać. Świat Platformy – do pewnego stopnia także tej z czasów Tuska – to świat strachu przed Kaczyńskim.

Dlatego Platforma koncentruje się na krytyce posunięć PiS-u, zakładając, że wobec horrendum działań Kaczyńskiego i jego przybocznych – Szyszki, Waszczykowskiego czy Ziobry – stary świat zyska wystarczająco dużo uroku. Tymczasem stare czasy nie były wcale takie dobre, a gdy spojrzy się na nie z lewicowego punktu widzenia, to już naprawdę trudno nie zgrzytać zębami. Przypomnijmy tylko kilka kwestii.

Zacznijmy od gospodarki. Z pewnością osiem lat rządów Platformy nie zostawiło Polski w ruinie, jednak sposób postępowania z częścią obywateli i stosunek do wydatkowania środków publicznych sprawił, że PO zasłużyła na swoją opinię nieczułych liberałów. W czasach Platformy za normę zaczęło uchodzić obchodzenie przepisów prawa pracy przez zatrudnianie ludzi na umowy-zlecenia czy nagminne korzystanie z agencji pośrednictwa pracy. Dla większości pracowników oznaczało to niepewność, mniejszą ochronę przed władzą pracodawców i funkcjonowanie w warunkach bardziej bezwzględnej konkurencji. Sprawą słusznie bulwersującą opinię publiczną stała się reprywatyzacja, w której interesy dobrze sytuowanych przedsiębiorców wykorzystujących rozmaite kruczki prawne wygrywały z dobrem publicznym i potrzebami lokatorów. Z rzadziej pamiętanych kwestii warto przypomnieć choćby zamrożenie na sześć lat progu uprawniającego do pobierania świadczeń z opieki społecznej. Sprawiło to, że w czasach, które ciężko określić jako kryzysowe, stopa ubóstwa skrajnego (oznacza to brak zaspokojenia zupełnie podstawowych potrzeb) wzrosła z 5,6 procent w 2008 roku do 6,7 procent w roku 2011. Udział wydatków na zabezpieczenie społeczne spadł z 18,3 procent PKB w 2002 do 16,7 procent w 2010 roku. Trudno tę strategię uznać za coś innego niż ignorowanie tych, którzy znaleźli się za burtą, a wspomaganie tych, którzy sobie radzą ich kosztem. Chociaż PO pod koniec swoich rządów starała się wprowadzić korekty w swojej polityce społecznej – warto w tym miejscu przypomnieć projekt „złotówka za złotówkę” zakładający wypłatę zmniejszonych świadczeń dla tych, którzy przekraczają próg dochodowy uprawniający do korzystania z pomocy państwa – ale zmiany te były zbyt małe i zbyt późne, by zmienić wizerunek PO, na który ciężko pracowała przez kilka lat.

Donald Tusk dość dobrze zdawał sobie sprawę z kierunku rozwoju sfery publicznej przekształcającej się coraz bardziej pod wpływem internetu. Pomimo tego z rozmysłem osłabił telewizję publiczną, przyznając, że sam nie płaci abonamentu, i sugerując, że to samo mogą zrobić obywatele. Po jego wystąpieniu wpływy z abonamentu znacznie spadły, a w mediach rozhulała się bezwzględna konkurencja o uwagę widza i czytelnika, która doprowadziła do spłycenia debaty publicznej. W podobny sposób rząd Tuska postąpił z publicznymi uczelniami, narzekając na ich niskie pozycje w rankingach i wprowadzając reformy, których celem miało być osiągnięcie światowej jakości. Niestety nie towarzyszyło temu jednak przeznaczenie na naukę światowych nakładów, co wielu akademików słusznie komentowało jako próbę lotu w kosmos w kapciach. Efektu w postaci wzrostu pozycji w rankingach nie było – na krótko najlepsze polskie uniwersytety spadły nawet do piątej setki na liście szanghajskiej – udało się natomiast obniżyć prestiż polskiej nauki i przyspieszyć exodus studentów na zagraniczne uczelnie. Patrząc na te posunięcia Tuska, ciężko nie zauważyć, że jego strategią było osłabianie ośrodków władzy, których nie kontrolował. Jeśli ktoś o tym milczy, nie jest zbyt wiarygodny w krytyce Kaczyńskiego. Skala tego procederu jest oczywiście różna, ale kierunek – wzmacnianie władzy politycznej kosztem innych ośrodków wpływu – ten sam.

Politycy PO włożyli też sporo wysiłku w przygotowanie dusznej ideowej atmosfery, którą teraz oddychamy. Czy można ze zgrozą śledzić nacjonalistyczne manifestacje 11 listopada i załamywać ręce nad kultem żołnierzy wyklętych, a jednocześnie nie pamiętać, że to dzięki inicjatywie Bronisława Komorowskiego w 2011 roku ustanowiono 1 marca ich świętem? Łatwo było przewidzieć, że oznacza to szerokie otwarcie drzwi dla nacjonalizmu i szowinizmu. Pamięć oparta na zasadzie, że wszystko, co było antykomunistyczne, zasługuje na uznanie, jest wyrazem ideowej i etycznej infantylności ludzi Platformy. Czy zastanowili się oni kiedykolwiek, jaką Polskę chciałby zbudować Ogień, mordujący słowacką ludność cywilną, albo Łupaszka odpowiedzialny za śmierć litewskich kobiet i dzieci w Dubinkach? Naprawdę ma znaczenie, kogo czyni się narodowych bohaterem, a PO za swoich rządów ochoczo dokładała drew do nacjonalistycznego pieca, próbując udowodnić (nie bardzo wiadomo komu) swój niezłomny patriotyzm.

I wreszcie kwestia uchodźców. To nie kto inny jak Ewa Kopacz uczynił wiele, żeby zniszczyć istniejące w Polakach odruchy solidarności i odpowiedzialności za osoby dotknięte wojną na Bliskim Wschodzie. Jeszcze przed wakacjami 2015 roku CBOS przeprowadził badanie dotyczące uchodźców wojennych i ponad połowa badanych – 58 procent – była za ich przyjęciem i udzieleniem im czasowej pomocy w naszym kraju, a 14 procent chciało im pozwolić na osiedlenie się w Polsce. To były rozłączne odpowiedzi, więc przychylnych uchodźcom było w sumie 72 procent badanych! Do tego, że zamiast entuzjazmu pojawiły się wątpliwości, doprowadziło kluczenie Ewy Kopacz w tej sprawie, będące zresztą kwintesencją rządów opartych na strachu. Premier uznała, że część Polaków boi się uchodźców, a więc by nie stracić ich poparcia przed wyborami, wypuszczała sygnały, że rząd nie jest przychylny ich przyjęciu. Polacy boją się też jednak Unii Europejskiej (na przykład, że zabierze fundusze strukturalne i nie będzie za co wyremontować chodnika w naszym miasteczku), powiemy zatem, że musimy przyjąć niewielką liczbę uciekających przed wojną, bo inaczej mogą nas spotkać nieprzyjemności ze strony Brukseli. Gdy lider rządu wysyła do obywateli przekaz, że jest się czego bać – uchodźców, Unii Europejskiej – trudno oczekiwać, że ludzie pozostaną niewzruszeni w swoim entuzjazmie. Gdy w tej atmosferze pojawiły się jeszcze informacje o przeprowadzonych przez ISIS listopadowych zamachach w Paryżu, naprawdę trudno się dziwić, że wybory wygrała partia, która zapowiedziała, że nie będzie się bała dyktatu Brukseli w kwestii uchodźców.

Najlepszą wizytówką obecnej kondycji PO jest jej lider Grzegorz Schetyna. Jego wybór na przewodniczącego po spektakularnej klęsce wyborczej PO w 2015 roku był dowodem na to, że partia koncentruje się nie na wyzwaniach związanych z nową sytuacją polityczną, ale na wewnętrznych układankach personalnych: skoro Schetyna był przedstawicielem frakcji odsuniętej przez Tuska, a Kopacz była Tuska spadkobierczynią, więc gdy Kopacz przegrała wybory, „naturalnym” kandydatem na przewodniczącego został pozostający do tej pory na bocznicy Schetyna. Wybór ten i stojąca za nim logika są wyrazem pierwszeństwa dawanego w PO wewnętrznym hierarchiom i wpływom, a nie przywództwu poszukującemu rozwiązań i kontaktu z nową polityczną publicznością. W tym sensie późna Platforma przypomina późne SLD, w którym za polityczną mądrość uchodziła myśl, że po rządach prawicy zawsze w końcu przychodzi czas na lewicę, a ludzie muszą wybierać miedzy dwiema opcjami. Niedługo potem liderzy SLD komentowali już wydarzenia jako ekspolitycy. Dziś podobna atmosfera wydaje się panować w PO, które wierzy, że i tak kiedyś sięgnie po władzę, ponieważ ludzie nie tyle będą chcieli Schetyny, ile przede wszystkim nie będą już chcieli Kaczyńskiego.

Takie podejście ma szalenie negatywny wpływ na cały klimat polityczny w Polsce. Rozdającym karty pozostaje Jarosław Kaczyński i to do niego należy polityczna inicjatywa. Politycy partii sejmowych nastawieni są na punktowanie jego potknięć, ale nie bardzo potrafią stworzyć wrażenie, że przyszłość może być czymś więcej niż powrotem do przeszłości, czyli czasów, gdy Kaczyński jeszcze nie rządził. Dzieje się to nawet wobec dużej skali protestów społecznych przeciwko poszczególnym posunięciom PiS-u. Jest tak, jakby opozycyjne partie i społeczeństwo kompletnie ze sobą nie współgrały. Częściowo wynika to z antypolitycznego charakteru demonstracji, ale trudno tym charakterem tłumaczyć wszystko. Jest tak, jakby entuzjazm i energia protestów nie napotykały odpowiedniego wyrazu w gestach i słowach politycznych liderów. Oni swoją postawą, emocjami i hasłami wyrażają tęsknotę za starym, w protestach z kolei, choć są przede wszystkim wymierzone przeciw Kaczyńskiemu, wyraża się już raczej tęsknota za czymś nowym.

Last but not least liderzy Platformy nie są w stanie pokonać największego sprzymierzeńca Jarosława Kaczyńskiego, jakim jest demobilizacja znacznej części elektoratu centrowego i lewicowego. Są to ludzie zawiedzeni, którzy mają poczucie, że polityka traci sens. Nie widzą liderów, którzy broniliby ważnych dla nich wartości i spraw. Swoje poglądy coraz bardziej traktują niczym sprawę prywatną, nie widząc żadnej nadziei na to, że znajdą one wyraz w jakimś projekcie zmiany politycznej. Ani PO, ani tym bardziej jakaś wielka koalicja, której PO byłaby rdzeniem, nie zmobilizują ich do głosowania. Rozmywanie tożsamości i poszukiwanie najmniejszego wspólnego mianownika w niechęci wobec rządów PiS nie spowoduje aktywizacji tych wyborców. Oni chcą czuć dumę ze swoich wartości, mieć wiarygodną reprezentację i nadzieję na to, że ich poglądy nie będą traktowane jako błąd statystyczny, ale jako realna propozycja zmieniania ich kraju.

Nie chodzi zatem o to, że dla nieobecnej dziś w parlamencie lewicy istnieje jednak jakieś miejsce na dzisiejszej (jutrzejszej) politycznej scenie. Chodzi o to, by zrozumieć, że bez niej nie ma szans na położenie kresu rządom Prawa i Sprawiedliwości. Sama ta konieczność nie oznacza oczywiście, że zmaterializuje się partia i lider, którzy wypełnią czekające na nich zadanie. Na razie pozycja lewicy jest wątła i dzieje się tak zasłużenie. Lewica zorganizowana w partie i stowarzyszenia, ale także ta rozsiana w pismach i publicystyce cierpi dziś na brak dobrej diagnozy tego, co jest źródłem potęgi PiS-u, powiela stare formuły i recepty, a często zadowala się rozgrywaniem dawnych bitew. Żeby odbudować swoją pozycję, musi więc w pierwszym rzędzie pozbyć się własnych słabości, o których traktować będzie następny rozdział.

ROZDZIAŁ PIERWSZYCZY PIS TO NAPRAWDĘ POPULIŚCI?

Jeśli chodzi o krytykę rządów Prawa i Sprawiedliwości, głównym intelektualnym punktem odniesienia dla lewicy są analizy populizmu, które pojawiły się ponad dekadę temu na fali sukcesów prawicowych polityków w różnych europejskich krajach (między innymi w Austrii, we Francji czy w Polsce). Według tych diagnoz populiści stanowili odpowiedź na wykluczenie z głównego nurtu debaty publicznej zagadnień konfliktu interesów, redystrybucji i krytyki kapitalizmu. Winę za to ponosić miała przede wszystkim lewica polityczna lat 90., która zachłyśnięta obietnicami nieograniczonego rozwoju gospodarczego po upadku realnego socjalizmu pozostawała ślepa na negatywne efekty działania kapitalistycznych mechanizmów i wierzyła, że rynek (zgodnie z obietnicami liberałów) rozwiąże wszelkie problemy związane z nierównościami, biedą i wykluczeniem. Przyłączała się do neoliberalnych projektów deregulacji, prywatyzacji, ograniczania deficytów budżetowych i obniżania podatków. Ochoczo porzuciła język walki klas na rzecz zainteresowania kwestiami polityki życia – tożsamościami seksualnymi, aborcją, eutanazją, ekologią czy mniejszościami kulturowymi – co było postrzegane przez nią jako rodzaj przejścia od brudnej polityki interesów do czystej polityki wartości.

Brudne problemy oczywiście nie znikały, raczej tylko zyskiwały na sile, ale przez jakiś czas odbywało się to w sposób ukryty. Nie trwało to jednak długo i wkrótce dały o sobie znać. Ludzie osamotnieni przez lewicę zwrócili się w stronę populistów, którzy stanęli w obronie ich interesów, łącząc krytykę elit i negatywnych stron kapitalistycznej globalizacji z hasłami niechęci do mniejszości, mizoginią i homofobią. Specyfiką tej populistycznej polityki było to, że jeśli tylko populistom udawało się zdobyć władzę, radykalnej retoryce antyestablishmentowej i pompowaniu godności zwykłego człowieka towarzyszyła zazwyczaj polityka będąca kontynuacją tej neoliberalnej. Wyglądało to na perpetuum mobile. Neoliberalna polityka prowadziła do stworzenia ekonomicznej frustracji znajdującej wyraz w populizmie, który z kolei pogłębiał tworzenie nowych pokładów ekonomicznej frustracji kanalizowanej w populistycznej retoryce.

Rolą lewicy wybudzonej ze snu o „trzeciej drodze” miało być włożenie kija w szprychy tej wspaniale działającej maszyny. Wymagało to jednak porzucenia złudzeń charakterystycznych dla socjaldemokracji lat 90. Hasłami wywoławczymi odrodzonej lewicy miały stać się na powrót konflikt, klasa i redystrybucja. Celem było odbicie populistycznym partiom wyborców pokrzywdzonych przez neoliberalizm i przywrócenie racjonalnej debaty o podziale bogactwa, która jest podstawowym warunkiem istnienia stabilnych i tolerancyjnych społeczeństw. Należało zdemaskować populistyczne polityki gospodarcze i wykazać, że nie służą one wcale zwykłym ludziom, a antyestablishmentowe slogany pozwalają obsłużyć przede wszystkim interesy kapitalistycznych elit.

Ta opowieść pasowała dość dobrze do tego, jak wyglądała sytuacja w Polsce kilkanaście lat temu. W sferze publicznej dominowała retoryka bezalternatywności dla kształtu reform gospodarczych po 1989 roku. Za jedynych prawdziwych ekonomistów uchodzili ci, którzy mówili o obniżaniu podatków, uwalnianiu gospodarki od nadmiernych regulacji i konieczności prywatyzowania państwowych firm. Związki zawodowe były złem wcielonym. Problemy takie jak bieda, nierówności czy bezrobocie wynikały ze strachu przed wprowadzeniem głębszego urynkowienia i miały zniknąć, jeśli tylko rządzący zdobędą się na większą odwagę. W tej atmosferze lewicowe rządy Sojuszu Lewicy Demokratycznej po 2001 roku dokonały szeregu reform, które można określić jako neoliberalne. Rząd Millera obniżył podatek dla firm do 19 procent. Rząd Belki zderegulował Kodeks pracy, wprowadzając możliwość zatrudniania na umowach śmieciowych, obciął dotacje dla barów mlecznych i zlikwidował fundusz alimentacyjny wypłacający świadczenia samotnym matkom, które nie otrzymywały na czas alimentów od ojców swoich dzieci. Jednocześnie nabrzmiewały problemy społeczne. Bezrobocie biło historyczne rekordy, osiągając w 2002 roku 20,6 procent. Dramatycznie narastały nierówności dochodowe, osiągając maksimum w 2005 roku, gdy współczynnik Giniego wynosił dla Polski 0,356 (w słynącej z rozwarstwienia Rosji wskaźnik ten wynosił 0,413 – przy czym 1 oznacza maksymalne nierówności dochodowe). Rosły obszary biedy i ponad połowa Polaków znajdowała się poniżej minimum socjalnego.

W tej sytuacji poparcie zdobywać zaczęły prawicowe partie, które powstały na gruzach Unii Wolności i AWS-u, czyli Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość. Dość zgodnie krytykowały one postkomunistyczną lewicę i zapowiadały wspólne nowe ustrojowe otwarcie – IV Rzeczpospolitą. W tym miejscu konieczne jest przywołanie elementu, który nie do końca pasuje do analizy populizmu rozwijanej na zachodzie Europy. W Polsce od drugiej połowy lat 90. w zasadzie nieobecne są w głównym nurcie debaty kwestie polityki życia. Lewica nie dotyka tak zwanych spraw światopoglądowych w zamian za poparcie, które wyraził Kościół dla wstąpienia do Unii Europejskiej i polityki międzynarodowej polskiego rządu. Do rangi symbolu urosła ulotka wyborcza, na której kandydat SLD na posła prezentował się z biskupem, gdy razem żegnali żołnierzy wylatujących do Afganistanu. Za pewien ekwiwalent konfliktów światopoglądowych od biedy uznać można dyskusje nad rozliczeniem starego systemu i przeprowadzeniem lustracji oraz dekomunizacji. Rozwinęły się one potem w prawicową krytykę układu, czyli sieci niejasnych powiązań o korupcyjnym charakterze, którym IV RP położyć miała kres. Źródłem poparcia dla prawicowych partii nie była zatem pierwotnie artykulacja ekonomicznej niedoli ludu, ale recykling polskiej wersji wojen kulturowych.

Dopiero gdy w wyborach prezydenckich rywalizowali ze sobą Donald Tusk i Lech Kaczyński z obozu tego drugiego wyszło hasło przeciwstawiające sobie Polskę solidarną reprezentowaną przez kandydata PiS i Polskę liberalną, której wcieleniem była PO. Ten moment uznać można za akt założycielski nowej politycznej epoki, w której spór polityczny będzie koncentrował się na podziale między PO i PiS-em. Od tego momentu PiS staje się też partią idealnie pasującą do schematu analizy populizmu. Głosi retorykę socjalną, domaga się uznania godności zwykłych ludzi, krytykuje elity i prowadzi ostrą politykę wymierzoną w mniejszości, czego dobitnym świadectwem były choćby zakazy marszów środowisk homoseksualnych. Jednocześnie PiS nie tylko nie odwraca logiki reform ekonomicznych swoich poprzedników, ale pogłębia je dokładnie w tym samym kierunku. Likwiduje podatki od spadków, otwierając drogę do dużych transferów majątkowych utrwalających społeczne nierówności, obniża składkę rentową i likwiduje najwyższy próg podatku dochodowego, zmniejszając progresję podatkową. Na domagające się wyższych płac pielęgniarki wysyła policję, żeby zepchnęła je spod kancelarii premiera, czym rozpoczyna jeden z bardziej znaczących protestów społecznych w dziejach III RP – „białe miasteczko”.

W tych warunkach interpretacja sytuacji w kategoriach populizmu pozwalała lewicy (przede wszystkim tej niezwiązanej z SLD) uczestniczyć w procesie politycznym na własnych prawach w charakterze siły, która może wyprowadzić politykę ze sztucznego sporu między zwolennikami rynku a pozornymi rzecznikami ludu. Populiści bowiem tylko mówią, że chcą pomóc zdominowanym, gdy tak naprawdę chodzi im o sprawowanie władzy i pozostawienie spraw po staremu. Nie tylko w głębi duszy, ale nawet całkiem otwarcie pogardzają ludem, gdy tylko ten zaczyna się samoorganizować i nie wpisuje się w ich scenariusz polityczny. Tak, rzeczywiście potrzebujemy konfliktu i redystrybucji, z tym że nie populistycznej retorycznej podróbki, ale lewicowego oryginału.

Można dyskutować, na ile forsowanie tej diagnozy okazało się politycznie skuteczne, ale z pewnością otworzyło drogę do zalegalizowania w sferze publicznej nieobecnego wcześniej języka zwracającego uwagę na sprzeczności interesów, negatywne strony kapitalizmu i nieodzowną rolę państwa w regulowaniu procesów gospodarczych.

Gdy jednak dziś lewica posługuje się schematem używanym i użytecznym w czasach pierwszego PiS-u, trudno pozbyć się wrażenia, że lewica jest świetnie przygotowana, tylko że na poprzednią wojnę.

Po pierwsze, nie można ignorować społeczno-gospodarczego kontekstu, w jakim PiS zdobywa władzę w 2015 roku. Nie twierdzę, że za PO żyliśmy w najlepszym ze światów, ale ostatnie dziesięć lat znacznie różni się od całej dekady poprzedzającej zwycięstwo PiS-u z 2005 roku. Od dziesięciu lat w zasadzie systematycznie spadało bezrobocie. W 2007 roku wynosiło ono wciąż 15,1 procent, natomiast w czerwcu 2015 roku już 10,2 procent. Poza tym rosły realne płace. Przez dekadę wzrosły one o 50 procent! Działo się to przy jednocześnie zmniejszającym się rozwarstwieniu dochodowym. Po szczycie z 2005 roku zaczęło ono spadać i w 2011 współczynnik Giniego wyniósł 31,1, czyli zbliżył się do europejskiej średniej wynoszącej wtedy 30,7. Jeszcze raz: nie twierdzę, że zniknęły wszystkie problemy, ale Polska 2015 nie przypominała już Polski 2005. Kiedyś słyszeliśmy o wspaniałym wzroście gospodarczym, ale widzieliśmy bezrobocie, brak perspektyw i bogacących się bogatych. Po dziesięciu latach od wstąpienia do Unii Europejskiej większość Polaków jednak skorzystała ze wzrostu, a lęki, jakie mieli na przełomie wieków: Czy znajdę pracę? Czy będę miał z czego żyć? – odeszły w przeszłość. W 2005 roku siła nabywcza płacy w Polsce stanowiła 46 procent płacy francuskiej i 50 procent hiszpańskiej; dziś odpowiednio jest to 64 procent i 77 procent. Obecnie więcej dzieli Bułgarię od Polski niż Polskę od Hiszpanii. W tym właśnie kontekście umieszczać trzeba nośność dyskursu o „dziadowskim” państwie, który robił furorę w 2015 roku. Nie funkcjonuje ono gorzej niż dziesięć lat temu, ale są wobec niego dużo większe oczekiwania.

PiS doskonale zdawał sobie sprawę z tej zmiany i dlatego zarówno kampania prezydencka Andrzeja Dudy, jak i parlamentarna Prawa Sprawiedliwości nie opierały się wcale na artykułowaniu gniewu, ale odwoływały się do rosnących aspiracji. Dobra zmiana miała pozwolić Polakom na realizację marzeń, a nie dawać nadzieję na wydobycie się z sytuacji bez wyjścia. Sztandarowa propozycja wyborów, czyli program Rodzina 500+ to w zasadzie deklaracja, że jako wspólnotę stać nas już na to, żeby wspierać rodziny z dziećmi i dołączyć tym samym do większości krajów Unii, gdzie funkcjonują tego typu programy. Duda i Szydło prezentowali się jako lepsi politycy centrum, rodzaj PO 2.0. Na pewno nie występowali jako ludowi mściciele pokrzywdzonych i niewysłuchanych.

Po wyborach sprawy potoczyły się w nieco innym kierunku, ale dość powszechne zaskoczenie, że tak się stało, wynikało właśnie z rozziewu między treścią kampanii a działaniami po zwycięskich wyborach. Okazało się, że Kaczyński odwoływał się do marzeń Polaków cynicznie, żeby zrealizować swoje marzenie o pełni władzy. W pewnej kwestii PiS pozostał jednak stały. Partia i rząd z pełną determinacją wprowadziły program 500+, potwierdzając tym samym, że nie mamy do czynienia z partią populistyczną w starym stylu, która tylko używała retoryki socjalnej, żeby realizować neoliberalne plany. Jest wręcz przeciwnie. PiS 2.0 łączy socjalną politykę z niespotykaną wcześniej centralizacją władzy i atakami na niezależne od siebie instytucje i reguły, w jakikolwiek sposób tę centralną władzę krępujące.

Co w tej sytuacji daje lewicy trzymanie się populistycznego schematu? Nic albo prawie nic. W każdym razie nic, co zapewniałoby jej uczestniczenie w procesie politycznym na własnych prawach.

Gdy kurczowo trzymamy się populistycznego schematu i odnosimy go do bieżącej sytuacji, chcąc nie chcąc, przytulamy się do PiS-u. W końcu to PiS celnie wskazał najważniejsze problemy, jakie mamy z neoliberałami i współczesnym kapitalizmem, faktycznie reprezentuje pokrzywdzonych i wprowadza rozwiązania, których lewica by się nie powstydziła. Zamiast do krytyki rządzących, jak dziesięć lat temu, dziś populistyczny schemat służy schlebianiu im. Próba przełożenia tego schematu na strategię polityczną wychodzi dość blado, bo w zasadzie jedynym wyjściem dla lewicy staje się próba przelicytowania PiS-u w ofercie socjalnej. Tyle tylko, że oferta taka jest mało wiarygodna ze strony kogoś, kto znajduje się naprawdę daleko od procesów decyzyjnych (lewicy przecież nie ma nawet w parlamencie!), a poza tym to samo robi nie tylko cała reszta opozycji (Schetyna mówił o 500+ również na pierwsze dziecko), ale nawet PiS nieustannie też stara się przelicytować sam siebie (500+ dla małżeństw z trzydziestoletnim stażem).

Najgorsze, że używanie populistycznego schematu daje lewicy coś, co w ogóle nie jest jej potrzebne. Jest to zaspokajanie własnej próżności i poczucia, że jest się po słusznej stronie historii, chociaż bierze się w niej na razie udział głównie w roli statysty. Krytykując neoliberałów, toczymy stare walki z osłabionym przeciwnikiem i cieszymy się, że łatwo przychodzi nam położenie go na łopatki. Zbytnie przywiązanie do tej krytyki sprawia, że lewicowa tożsamość staje się reaktywna, to znaczy nie może obejść się bez pokazywania wyższości i różnicy wobec innych. Zamiast poszukiwać swojego głosu, napawamy się tym, że wreszcie możemy wykrzyczeć dawnym możnym, jak bardzo nienawidziliśmy ich panowania. Problem w tym, że mamy dziś zupełnie innych panów i to na ich krytyce powinniśmy się skoncentrować.

Na pewno nie służy temu ostre oddzielanie od siebie ekonomii i kultury, wpisane w schemat populistyczny. Przyznać trzeba, że od samego początku owo rozróżnienie stanowiło jego największy mankament, ale wydawało się, że jeśli ten kot będzie łapać myszy, można przymknąć oko na tę jego wadę. Tymczasem ostre przeciwstawianie sobie interesów i wartości prowadzi dziś lewicę w ślepą uliczkę. Populistyczny schemat pokazuje przecież, że to materialne interesy są absolutną podstawą życia politycznego, a wartości i tożsamości to przede wszystkim luksus, na który mogą sobie pozwolić nieliczni. Są trzy negatywne skutki przyjęcia tej perspektywy.

Po pierwsze, za ostrym podziałem na interesy i wartości idzie swoista wizja ludu. Walka o zaspokojenie materialnych potrzeb ma dla niego podstawowe znaczenie, a bycie po stronie interesów stanowi o pewnej szlachetności i szczerości, na którą nie mogą się już zdobyć przedstawiciele elit ukrywający swoje materialne interesy pod płaszczykiem wartości. Buduje to dychotomiczny obraz struktury społecznej i polityczne pytania sprowadza do kwestii wierności mniej lub bardziej mgliście rysowanemu ludowi.

Po drugie, wszelkie polityczne działania i opinie ludzi uznanych (trafnie lub nie) za poszkodowanych ekonomicznie są albo akceptowane jako wyraz słusznego gniewu, albo usprawiedliwiane jako dowód skutków ekonomicznego upośledzenia. Na własne uszy słyszałem, jak ktoś inteligentny i wrażliwy bronił niechęci do uchodźców i imigrantów, mówiąc, że ludzie dobrze rozpoznają zagrożenie dla swoich interesów.

Po trzecie, postawienie interesów przed wartościami sprawia, że gdy pojawia się jakiś konflikt wokół wartości, lewica musi sama przed sobą usprawiedliwiać swoje zaangażowanie, co oczywiście nie sprzyja ani autentyczności, ani mobilizacji.

Schemat populistyczny sprawia dziś, że lewica nie jest w stanie rozegrać jednej ze swoich najważniejszych kart, a mianowicie karty klasowej. Żeby to wreszcie zrobić, musi porzucić ściśle ekonomistyczne ujmowanie klas i wziąć pod uwagę odrębne klasowe style życia – mieszaniny interesów i wartości – które są bardziej złożone niż podział na lud i elity. Dychotomię stosowaną przez prawicę trzeba po prostu odrzucić. Przywołuje ona podział podobny do klasowego, ale po to tylko, żeby zaraz go unieważnić, przedstawiając społeczeństwo w kategoriach jednolitego narodu, który musi się pozbyć zdegenerowanych elit. Dla lewicy powinno być to tak samo niedorzeczne jak przekonanie liberałów, że klasy nie istnieją, a społeczeństwo składa się wyłącznie z poszukujących szczęścia jednostek. Zadaniem, ale też szansą lewicy jest dzisiaj wskazanie klasowego charakteru polskiego społeczeństwa, jednak nie po to, żeby zadenuncjować ten system i domagać się jego zniesienia, ale w celu wyzwolenia nas ze złudzeń nacjonalizmu i liberalizmu i zadania pytań, jak ten system poprzestawiać, żeby Polska była bardziej demokratyczna.

W kontekście populistycznej diagnozy warto wrócić do sytuacji międzynarodowej. W krajach, które dotknął kryzys, branie pod uwagę ekonomicznej frustracji jako paliwa dla skrajnie prawicowych partii ma o wiele większy sens niż w Polsce. Tam rzeczywiście masa ludzi pozostaje bez pracy, rosną nierówności i obszary biedy. Jednocześnie w części krajów Południa – zwłaszcza w Hiszpanii i Grecji – wyrazista lewicowa krytyka neoliberalizmu i sieciowa organizacja działań przyniosły polityczny sukces i w znacznym stopniu powstrzymała pochód prawicowych populistów. Pamiętać jednak trzeba o odmiennych społeczno-ekonomicznych warunkach tych sukcesów i nie liczyć na to, że podobna dynamika pojawi się i u nas. Ważne jest to zwłaszcza w kontekście zwiększonej aktywności ruchów społecznych, którą opacznie można rozumieć jako dowód wyczerpywania się partyjnej polityki na rzecz nowych form samoorganizacji. W analizie współczesnej polityki niezwykle ważne jest uwzględnienie głębokich przemian sfery publicznej związanych z hegemonią internetu i tworzących nowe warunki dla politycznych działań i strategii.

Uchwycenie tych zmian i analiza dynamiki systemu klasowego są nieodzowne dla zrozumienia dzisiejszych sukcesów PiS-u. Schemat populistyczny ani nie jest ich dobrym wyjaśnieniem, ani nie pomaga lewicy sformułować sensownej alternatywy dla rządów Kaczyńskiego. Zamiast o populizmie należy tu raczej mówić o neoautorytaryzmie, który realizuje się w specyficznych warunkach sfery publicznej zdominowanej przez internet, przy zmienionym pejzażu klasowym i tworząc nowe formy politycznego upodmiotowienia. O tym traktować będą kolejne trzy rozdziały.

Maciej Gdula, Nowy autorytaryzm

Warszawa 2018

Copyright © by Maciej Gdula, 2018

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-65853-48-6

Redakcja: Julian Kutyła

Korekta: Urszula Roman

Projekt okładki, skład i łamanie: Katarzyna Błahuta

Książka wydana przy wsparciu Fundacji im. Friedricha Eberta Przedstawicielstwo w Polsce

Książka dostępna również w wersji papierowej.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Foksal 16, II p.

00-372 Warszawa

[email protected]

www.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Foksal 16, Warszawa), w Świetlicach KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), Trójmieście (ul. Nowe Ogrody 35, Gdańsk) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl